Rozdział czwarty

Teleport Lary, zwany również od imienia jego odkrywcy Portalem Benaventa. Znajduje się na wyspie Thanedd, na ostatniej kondygnacji Wieży Mewy. Stały, okresowo aktywny. Zasady funkcjonowania: nie znane. Destynacja: nie znana, prawdopodobnie wypaczona w wyniku samoistnego rozpadu, niewykluczone liczne rozwidlenia a. rozrzuty.

Uwaga: teleport chaotyczny i śmiertelnie niebezpieczny. Eksperymenty kategorycznie zabronione. Nie zezwala się na używanie magii w Wieży Mewy i w najbliższej okolicy, w szczególności magii teleportacyjnej. Kapituła wyjątkowo rozpatruje podania o zezwolenie na wstęp do Tor Lara i oględziny teleportu. Podanie należy umotywować rozpoczętymi pracami badawczymi i specjalizacją w przedmiotowym zakresie.

Bibliografia: Geoffrey Monck, „Magia Starszego Ludu"; Immanuel Benavent, „Portal z Tor Lara"; Nina Fioravanti, „Teoria i praktyka teleportacji"; Ransant Alvaro, „Bramy tajemnicy".

Prohibita (spis zakazanych artefaktów), Ars Magica, Ed. LVIII

Na początku był tylko pulsujący, migotliwy chaos i kaskada obrazów, wirowanie, pełna dźwięków i głosów otchłań. Ciri widziała sięgającą nieba wieżę, na dachu której tańczyły błyskawice. Słyszała krzyk drapieżnego ptaka i była tym ptakiem. Leciała z ogromną prędkością, a pod nią było wzburzone morze. Widziała małą laleczkę z gałganków i nagle była tą laleczką, a dookoła kłębiła się ciemność tętniąca głosami cykad. Widziała wielkiego czarno-białego kota i nagle była tym kotem, a dookoła był mroczny dom, pociemniałe boazerie, zapach świec i starych ksiąg. Słyszała, jak ktoś kilkakrotnie wypowiada jej imię, przyzywa ją. Widziała srebrne łososie przeskakujące wodospady, słyszała szum deszczu uderzającego o liście. A potem usłyszała dziwny, przeciągły krzyk Yennefer. I to ten krzyk zbudził ją, wyrwał z otchłani bezczasu i bezładu.

Teraz, bezskutecznie próbując przypomnieć sobie sen, słyszała już tylko ciche dźwięki lutni i fletu, pobrzękiwanie tamburynka, śpiew i śmiech. Jaskier i grupa przygodnie poznanych wagantów bawili się nadal w najlepsze w komnacie na końcu korytarza.

Przez okno wpadała smuga księżycowego światła, rozjaśniając nieco mrok i nadając komnacie Loxii wygląd miejsca ze snu. Ciri odrzuciła prześcieradła. Była spocona, włosy lepiły się jej do czoła. Wieczorem długo nie mogła zasnąć, brakowało jej tchu, choć okno było otwarte na oścież. Wiedziała, co było powodem. Zanim wyszła z Geraltem, Yennefer obłożyła komnatę czarami ochronnymi. Jakoby dlatego, by uniemożliwić komukolwiek wejście, ale Ciri podejrzewała, że chodziło raczej o uniemożliwienie wyjścia. Była po prostu uwięziona. Yennefer, choć w wyraźny sposób zadowolona ze spotkania z Geraltem, nie zapomniała i nie wybaczyła jej jeszcze samowolnej i wariackiej ucieczki do Hirundum, dzięki której do tego spotkania doszło.

Ją samą spotkanie z Geraltem napełniło smutkiem i rozczarowaniem. Wiedźmin był małomówny, spięty, niespokojny i wyraźnie nieszczery. Ich rozmowy rwały się i utykały, więzły w nie dokończonych, przerwanych w pół słowa zdaniach i pytaniach. Oczy i myśli wiedźmina uciekały przed nią i biegły w dal. Ciri wiedziała, dokąd biegły.

Z komnatki w końcu korytarza docierał samotny i cichy śpiew Jaskra, muzyka strun lutni, szemrząca jak strumyk na kamieniach. Poznała melodię, którą bard układał od kilku dni. Ballada — Jaskier kilkakrotnie się tym pochwalił — nosiła tytuł „Nieuchwytna" i miała przynieść poecie triumf na dorocznym turnieju bardów odbywającym się późną jesienią na zamku Vartburg. Ciri wsłuchała się w słowa.

Nad dachami mokrymi fruniesz

Między żółty nurkujesz grążel

Ale ja cię i tak zrozumiem

Oczywiście, jeżeli zdążę…

Dudniły kopyta, jeźdźcy galopowali w noc, na horyzoncie niebo kwitło łunami pożarów. Drapieżny ptak zaskrzeczał i rozpostarł skrzydła, zrywając się do lotu. Ciri znowu pogrążyła się w sen, słysząc, jak ktoś kilkakrotnie wypowiada jej imię. Raz był to Geralt, raz Yennefer, raz Triss Merigold, wreszcie — i to kilka razy — nie znana jej, szczupła, jasnowłosa i smutna dziewczyna, spoglądająca z oprawnej w róg i mosiądz miniatury.

Potem zobaczyła czarno-białego kota, a po chwili była tym kotem, patrzyła jego oczami. Dokoła był obcy, mroczny dom. Widziała wielkie regały pełne ksiąg, oświetlony kilkoma świecznikami pulpit, przy nim dwóch schylonych nad zwojami mężczyzn. Jeden z tych mężczyzn kasłał i ocierał wargi chustką. Drugi, karzeł z ogromną głową, siedział na fotelu na kółkach. Nie miał obu nóg.

*****

— Niebywałe… — westchnął Fenn, przebiegając wzrokiem po zetlałym pergaminie. - Wierzyć się nie chce… Skąd masz te dokumenty?

— Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział — zakasłał Codringher. - Czy teraz pojąłeś już, kim jest naprawdę Cirilla, księżniczka Cintry? Dzieci Starszej Krwi… Ostatnia odrośl tego cholernego drzewa nienawiści! Ostatnia gałąź, a na niej ostatnie zatrute jabłuszko…

— Starsza Krew… Tak daleko wstecz… Pavetta, Calanthe, Adalia, Elen, Fiona…

— I Falka.

— Na bogów, to niemożliwe! Po pierwsze, Falka nie miała dzieci! Po drugie, Fiona była legalną córką…

— Po pierwsze, o młodości Falki nie wiemy nic. Po drugie, nie rozśmieszaj mnie, Fenn. Wiesz wszakże, że na dźwięk słowa „legalny" chwytają mnie spazmy wesołości. Ja wierzę w ten dokument, bo moim zdaniem jest autentyczny i mówi prawdę. Fiona, praprababka Pavetty, była córką Falki, tego potwora w ludzkiej skórze. Do diabła, nie wierzę w te wszystkie wariackie wieszczby, proroctwa i inne bzdury, ale gdy przypomnę sobie teraz przepowiednię Itliny…

— Skalana krew?

— Skalana, skażona, przeklęta, to można różnie rozumieć. A według legendy, jeśli pamiętasz, właśnie Falka była przeklęta, bo Lara Dorren aep Shiadhal rzuciła klątwę na jej matkę…

— To są bajki, Codringher.

— Masz rację, to są bajki. Ale czy wiesz, kiedy bajki przestają być bajkami? W momencie, gdy ktoś zaczyna w nie wierzyć. A w bajkę o Starszej Krwi ktoś wierzy. Zwłaszcza we fragment mówiący o tym, że z krwi Falki narodzi się mściciel, który zniszczy stary świat, a na jego gruzach zbuduje nowy.

— I tym mścicielem miałaby być Cirilla?

— Nie. Nie Cirilla. Jej syn.

— A Cirilli poszukuje…

— Emhyr var Emreis, cesarz Nilfgaardu — dokończył chłodno Codringher. - Teraz rozumiesz? Cirilla, niezależnie od jej woli, ma zostać matką następcy tronu. Arcyksięcia, który ma stać się Arcyksięciem Ciemności, potomkiem i mścicielem tej diablicy Falki. Zagłada, a później odbudowa świata ma, jak mi się zdaje, przebiec w sposób sterowany i kontrolowany.

Kaleka milczał długo.

— Nie uważasz — spytał wreszcie — że należałoby o tym powiadomić Geralta?

— Geralt? — Codringher wykrzywił wargi. - A kto to taki? Czy to przypadkiem nie ten naiwniak, który niedawno wmawiał mi, że nie działa dla zysku? O, ja wierzę, on nie działa dla własnego zysku. Działa dla cudzego. Bezwiednie zresztą. Tropi Rience'a, który jest na smyczy, nie czując obroży na własnej szyi. Ja miałbym go informować? Pomagać tym, którzy chcą sami zawładnąć tą znoszącą złote jaja kurką, by szantażować Emhyra albo wkraść się w jego łaski? Nie, Ferm. Aż tak głupi nie jestem.

— Wiedźmin działa ze smyczy? Czyjej?

— Pomyśl.

— Cholera!

— Precyzyjnie dobrane słowo. Jedyna osoba, która ma na niego wpływ. Której on ufa. Ale ja jej nie ufam. I nigdy nie ufałem. Sam włączę się do tej gry.

— To niebezpieczna gra, Codringher.

— Nie ma bezpiecznych gier. Są tylko gry warte i niewarte świeczki. Fenn, bracie, czy nie rozumiesz, co wpadło nam w ręce? Złota kura, która nam, nie komuś innemu, zniesie ogromne jajo, całe z żółciutkiego złota…

Codringher zaniósł się kaszlem. Gdy odjął chustkę od ust, były na niej ślady krwi.

— Złoto tego nie wyleczy — powiedział Fenn, patrząc na chustkę w ręku wspólnika. - A mnie nie odda nóg…

— Kto wie?

Do drzwi ktoś zakołatał. Fenn niespokojnie za wiercił się w fotelu na kółkach.

— Czekasz na kogoś, Codringher?

— Owszem. Na ludzi, których posyłam na Thanedd. Po złotą kurę.

*****

Nie otwieraj, krzyknęła Ciri. Nie otwieraj tych drzwi! Za nimi jest śmierć! Nie otwieraj tych drzwi!

*****

— Już otwieram, już otwieram — zawołał Codringher, odsuwając rygle, po czym odwrócił się do miauczącego kota. - A będziesz ty cicho, bestio zatracona…

Urwał. W drzwiach nie stali ci, których oczekiwał. W drzwiach stali trzej osobnicy, których nie znał.

— Imć pan Codringher?

— Jegomość wyjechali w interesach — adwokat przybrał minę przygłupa i zmienił głos na lekko piskliwy. - Jam jest kamerdynerem jegomości, zwę się Glomb, Mikael Glomb. Czym mogę służyć wielmożnym panom?

— Niczym — powiedział jeden z osobników, wysoki półelf. - Skoro jegomości nie ma, zostawimy tylko list i wiadomość. Oto list.

— Przekażę niezawodnie — Codringher, pięknie wczuwając się w rolę nierozgarniętego lokaja, skłonił się uniżenie, wyciągnął rękę po przewiązany czerwonym sznurem zwój pergaminu. - A wiadomość?

Opasujący rulon sznur rozwinął się jak atakujący wąż, smagnął i ciasno oplótł mu nadgarstek. Wysoki targnął mocno. Codringher stracił równowagę, poleciał do przodu, by nie runąć na półelfa, odruchowo wparł lewą dłoń w jego pierś. W tej pozycji nie był w stanie uniknąć sztyletu, którym pchnięto go w brzuch. Krzyknął głucho i szarpnął się w tył, ale owinięty dookoła przegubu magiczny sznur nie puścił. Półelf ponownie przywlókł go ku sobie i dźgnął jeszcze raz. Tym razem Codringher zawisł na klindze.

— Oto wiadomość i pozdrowienia od Rience'a — zasyczał wysoki półelf, silnie rwąc sztylet ku górze i patrosząc adwokata jak rybę. - Idź do piekła, Codringher. Prościutko do piekła.

Codringher zacharczał. Czuł, jak ostrze puginału zgrzyta i chrupie na żebrach i mostku. Osunął się na ziemię, zwijając w kłębek. Chciał krzyczeć, by ostrzec Fen-na, ale zdołał jedynie zaskrzeczeć, a skrzek natychmiast zdławiła fala krwi.

Wysoki półelf przestąpił nad ciałem, w ślad za nim do środka weszło dwóch pozostałych. Ci byli ludźmi.

Fenn nie dał się zaskoczyć.

Szczęknęła cięciwa, jeden ze zbirów runął na wznak, trafiony stalową kulą w środek czoła. Fenn odjechał z fotelem od pulpitu, nadaremnie próbując zarepetować arbalet drżącymi rękoma.

Wysoki doskoczył do niego, silnym kopnięciem przewrócił fotel. Karzeł potoczył się między porozrzucane na podłodze papiery. Bezsilnie przebierając małymi rączkami i kikutami nóg, przypominał okaleczonego pająka.

Półelf kopnął arbalet, usuwając go z zasięgu Fenna. Nie zwracając uwagi na usiłującego pełzać kalekę, szybko przeglądał leżące na pulpicie dokumenty. Jego uwagę przykuła niewielka, oprawiona w róg i mosiądz miniatura przedstawiająca jasnowłosą dziewczynę. Podniósł ją wraz z przytwierdzonym do niej karteluszem.

Drugi zbir porzucił trafionego kulą z arbaletu, zbliżył się. Półelf pytająco uniósł brwi. Zbir pokręcił głową.

Półelf schował za pazuchę miniaturę i kuka zabranych z pulpitu dokumentów. Potem wyjął z kałamarza pęk piór i zapalił je od świecznika. Obracając pozwolił, by kwacz dobrze się zajął, po czym rzucił go na pulpit, między zwoje, które momentalnie stanęły w ogniu.

Fenn wrzasnął.

Wysoki półelf zdjął z gorejącego już stołu butlę z płynem do wywabiania inkaustu, stanął nad miotającym się karłem i wylał nań całą zawartość. Fenu zawył przeciągle. Drugi zbir ściągnął z regału naręcze zwojów i przywalił nimi kalekę.

Ogień z pulpitu buchnął aż pod powałę. Druga, mniejsza butla wywabiacza eksplodowała z hukiem, płomienie liznęły regały. Zwoje, rulony i teki zaczęły czernieć, zwijać się i ożywać ogniem. Fenn wył. Wysoki cofnął się od płonącego pulpitu, skręcił z papieru drugi kwacz i zapalił go. Drugi zbir narzucił na kalekę jeszcze jedno naręcze welinowych zwojów.

Fenn wył.

Półelf stanął nad nim, trzymając w ręku płonący kwacz.

Czarno-biały kocur Codringhera przysiadł na pobliskim murku. W jego żółtych oczach igrał odblask pożaru zmieniającego przyjazną noc w straszliwą parodię dnia. Okolica rozbrzmiewała krzykiem. Gore! Gore! Wody! Ludzie biegli w kierunku domu. Kocur zamarł, patrząc na nich ze zdziwieniem i pogardą. Ci głupcy najwyraźniej zmierzali tam, w stronę tej ognistej czeluści, z której jemu ledwo udało się wydostać.

Odwróciwszy się obojętnie, kot Codringhera wznowił wylizywanie łapki unurzanej we krwi.

*****

Ciri obudziła się zlana potem, z dłońmi do bólu zaciśniętymi na prześcieradle. Dookoła była cisza i miękki mrok przeszyty jak sztyletem smugą księżycowego światła.

Pożar. Ogień. Krew. Koszmar… Nie pamiętam, niczego nie pamiętam…

Odetchnęła głęboko rześkim nocnym powietrzem. Wrażenie duszności znikło. Wiedziała dlaczego.

Ochronne zaklęcia nie działały.

Coś się stało, pomyślała Ciri. Wyskoczyła z łóżka i ubrała się szybko. Przypasała kordzik. Miecza nie miała, Yennefer odebrała go jej i oddała pod opiekę Jaskra. Poeta spał już zapewne, w Loxii panowała cisza. Ciri zastanawiała się już, czy nie pójść i nie zbudzić go, gdy nagle poczuła w uszach silne pulsowanie i szum krwi.

Wpadająca oknem smuga księżycowego blasku stała się drogą. Na końcu drogi, bardzo daleko, były drzwi. Drzwi otwarły się, stanęła w nich Yennefer.

Chodź.

Za plecami czarodziejki otwierały się następne drzwi. Jedne po drugich. Nieskończenie wiele. W mroku niejasno rysowały się czarne kształty kolumn. A może posągów… Ja śnię, pomyślała Ciri, sama w to nie wierząc. Ja śnię. To nie jest żadna droga, to jest światło, smuga światła. Po tym nie można iść…

Chodź.

Usłuchała.

*****

Gdyby nie głupie skrupuły wiedźmina, gdyby nie jego nieżyciowe zasady, wiele późniejszych wypadków miałoby zupełnie inny przebieg. Wiele wypadków prawdopodobnie w ogóle nie miałoby miejsca. A wówczas historia świata potoczyłaby się inaczej.

Ale historia świata potoczyła się tak, jak się potoczyła, a wyłączną tego przyczyną był fakt, że wiedźmin miał skrupuły. Gdy obudził się nad ranem i poczuł potrzebę, nie uczynił tego, co uczyniłby każdy — nie wyszedł na balkonik i nie wysikał się do doniczki z nasturcjami. Miał skrupuły. Ubrał się cichutko, nie budząc Yennefer, śpiącej twardo, bez ruchu i niemal bez oddechu. Wyszedł z komnatki i poszedł do ogrodu.

Bankiet trwał jeszcze, ale, jak wskazywały odgłosy, w szczątkowej postaci. Okna sali balowej wciąż pałały światłem zalewającym atrium i klomby piwonii. Wiedźmin udał się więc nieco dalej, w co gęstsze krzaki, tam zapatrzył się w jaśniejące niebo, od horyzontu palące się już purpurową pręgą świtu.

Gdy powoli wracał, rozmyślając o sprawach ważnych, jego medalion zadrgał silnie. Przytrzymał go dłonią, czując przenikającą całe ciało wibrację. Nie było wątpliwości — w Aretuzie ktoś rzucał zaklęcia. Geralt nadstawił uszu i usłyszał zduszone krzyki, rumor i łomot dobiegające z krużganka w lewym skrzydle pałacu.

Każdy inny bez zwłoki odwróciłby się i prędkim krokiem poszedł w swoją stronę, udając, że niczego nie słyszał. I wówczas historia świata też może potoczyłaby się inaczej. Ale wiedźmin miał skrupuły i zwykł był postępować według niemądrych, nieżyciowych zasad.

Gdy wbiegł na krużganek i w korytarz, trwała tam walka. Kilku zbirów w szarych kubrakach obezwładniało obalonego na ziemię niewysokiego czarodzieja. Obezwładnianiem kierował Dijkstra, szef wywiadu Vizimira, króla Redanii. Zanim Geralt zdołał cokolwiek przedsięwziąć, sam został obezwładniony — dwóch innych szarych zbirów przyparło go do ściany, a trzeci przystawił mu do piersi trójzębne żeleźce korseki.

Wszystkie zbiry miały na piersiach ryngrafy z redańskim orłem.

— To się nazywa „wpaść w gówno" — wyjaśnił cicho Dijkstra, zbliżywszy się. - A ty, wiedźminie, masz chyba wrodzony talent do takiego wpadania. Stój spokojnie i staraj się nie zwrócić niczyjej uwagi.

Redańczycy obezwładnili wreszcie niewysokiego czarodzieja i podnieśli go, trzymając za ręce. Był to Artaud Terranova, członek Kapituły.

Światło, które pozwalało widzieć szczegóły, biło z kuli wiszącej nad głową Keiry Metz, czarodziejki, z którą Geralt wieczorem gawędził na bankiecie. Ledwie ją poznał — zmieniła zwiewne tiule na surowy męski ubiór, a u boku miała sztylet.

— Zakujcie go — zakomenderowała krótko. W jej dłoni zadzwoniły kajdanki wykonane z niebieskawego metalu.

— Nie waż się zakładać mi tego! — wrzasnął Terranova. - Nie waż się, Metz! Jestem członkiem Kapituły!

— Byłeś. Teraz jesteś zwykłym zdrajcą. I będziesz potraktowany jak zdrajca.

— A ty jesteś parszywą dziwką, którą…

Keira cofnęła się o krok, lekko zakołysała w biodrach i z całej siły trzasnęła go pięścią w twarz. Głowa czarodzieja odskoczyła do tyłu tak, że przez moment Geralt miał wrażenie, że oderwie się od tułowia. Terranova obwisł w rękach trzymających go ludzi, spływając krwią z nosa i warg. Czarodziejka nie zadała drugiego ciosu, choć rękę miała uniesioną. Wiedźmin dostrzegł mosiężny błysk kastetu na jej palcach. Nie zdziwił się. Keira była mikrej postury, takie uderzenie nie mogło być zadane gołą pięścią.

Nie poruszył się. Zbiry trzymały go mocno, a kolec korseki kłuł w pierś. Geralt nie był pewien, czy poruszyłby się, gdyby był wolny. Czy wiedziałby, co zrobić.

Redańczycy zatrzasnęli okowy na wykręconych do tyłu rękach czarodzieja. Terranova zakrzyczał, zatargał się, zgiął, zacharczał w wymiotnym odruchu. Geralt wiedział już, z czego zrobiono kajdany. Był to stop żelaza i dwimerytu, rzadkiego minerału, którego właściwości polegały na dławieniu zdolności magicznych. Dławieniu takiemu towarzyszyły dość przykre dla magików skutki uboczne.

Keira Metz podniosła głowę, odgarniając włosy z czoła. I wtedy go zobaczyła.

— Co on tu robi, do jasnej cholery? Skąd on się tu wziął?

— Wpadł — odrzekł beznamiętnie Dijkstra. - On ma talent do wpadania. Co mam z nim zrobić?

Keira pomroczniała, kilkakrotnie tupnęła obcasem wysokiego buta.

— Pilnuj go. Nie mam teraz czasu.

Odeszła szybko, za nią poszli Redańczycy, wlokąc Terranovę. Świecąca kula pofrunęła za czarodziejką, ale już był świt, jaśniało szybko. Na dany przez Dijkstrę znak zbiry puściły Geralta. Szpieg zbliżył się i popatrzył wiedźminowi w oczy.

— Zachowaj bezwzględny spokój.

— Co się tu dzieje? Co to…

— I bezwzględne milczenie.

Keira Metz wróciła po krótkiej chwili, nie sama. Towarzyszył jej płowowłosy czarodziej, którego wczoraj przedstawiono Geraltowi jako Detmolda z Bań Ard. Ten na widok wiedźmina zaklął i uderzył pięścią o dłoń.

— Psiakrew! Czy to ten, którego upodobała sobie Yennefer?

— Ten — potwierdziła Keira. - Geralt z Rivii. Problem polega na tym, że ja nie wiem, jak to jest z Yennefer…

— Ja też tego nie wiem — wzruszył ramionami Detmold. - W każdym razie on już jest wmieszany. Za dużo widział. Zabierzcie go do Filippy, ona zadecyduje. Skujcie go.

— Nie ma takiej potrzeby — rzekł pozornie ospale Dijkstra. - Odpowiadam za niego. Doprowadzę go, dokąd należy.

- Świetnie się składa — kiwnął głową Detmold. - Bo my nie mamy czasu. Chodź, Keira, tam na górze sprawy się komplikują…

— Ależ zdenerwowani — mruknął redański szpieg, patrząc za odchodzącymi. - Brak wprawy, nic innego. A zamachy stanu i pucze są jak chłodnik z botwinki. Należy je spożywać na zimno. Idziemy, Geralt. I pamiętaj: spokojnie, godnie, bez awantur. Nie każ mi żałować, że nie kazałem cię zakuwać ani pętać.

— Co tu się dzieje, Dijkstra?

— Jeszcze się nie domyśliłeś? - szpieg szedł obok niego, trzej Redańczycy trzymali się z tyłu. - Powiedz no szczerze, wiedźminie, jak to się stało, żeś tu się zjawił?

— Bałem się, że nasturcja uschnie.

— Geralt — Dijkstra spojrzał na niego krzywo. - Wpadłeś w gówno z głową. Wynurkowałeś i trzymasz usta nad powierzchnią, ale nogami wciąż nie sięgasz dna szamba. Ktoś podaje ci pomocną dłoń, ryzykując, że sam się powala i osmrodzi. Poniechaj tedy głupawych żartów. To Yennefer kazała ci tu przyjść, tak?

— Nie. Yennefer śpi w cieplutkim łóżku. Czy to cię uspokoiło?

Olbrzymi szpieg odwrócił się gwałtownie, chwycił, wiedźmina za ramiona i przyparł go do ściany korytarza.

— Nie, nie uspokoiło mnie to, ty cholerny durniu — za-syczał. - Czy ty jeszcze nie pojąłeś, palancie, że przyzwoici, wierni królom czarodzieje nie śpią dzisiejszej nocy? Że w ogóle nie kładli się do łóżek? W cieplutkich łóżkach śpią przekupieni przez Nilfgaard zdrajcy. Sprzedawczycy, którzy sami szykowali pucz, ale na później. Nie wiedzieli, że przejrzano ich plany i uprzedzono zamiary. I oto właśnie wyciąga się ich z ciepłych betów, wali kastetem w zęby, nakłada na łapy obrączki z dwimerytu. Zdrajcy są skończeni, pojmujesz? Jeżeli nie chcesz pójść na dno razem z nimi, przestań udawać idiotę! Czy wczoraj wieczorem Vilgefortz skaptował cię? Czy może już wcześniej skaptowała cię Yennefer? Gadaj! Szybko, bo gówno zaczyna zalewać ci usta!

— Chłodnik z botwinki, Dijkstra — przypomniał Geralt.

— Prowadź mnie do Filippy. Spokojnie, godnie i bez awantur.

Szpieg puścił go, cofnął się o krok.

— Idziemy — powiedział zimno. - Tymi schodami, w górę. Ale rozmowę dokończymy. Obiecuję ci to.

*****

Tam, gdzie łączyły się cztery korytarze, pod podtrzymującą sklepienie kolumną, było jasno od latarni i magicznych kuł. Tłoczyli się tu Redańczycy i czarodzieje. Wśród tych ostatnich byli członkowie Rady — Radcliffe i Sabrina Glevissig. Sabrina, podobnie jak Keira Metz, była w szarym męskim stroju. Geralt zrozumiał, że w przeprowadzanym na jego oczach puczu można rozróżniać stronnictwa po uniformach.

Na posadzce klęczała Triss Merigold, schylona nad ciałem leżącym w kałuży krwi. Geralt poznał Lydię van Bredevoort. Poznał ją po włosach i po jedwabnej sukni. Z twarzy nie rozpoznałby jej, bo to już nie była twarz. Była to ohydna, makabryczna trupia maska, błyszcząca odsłoniętymi aż do połowy policzków zębami i zniekształconą, zapadniętą, źle pozrastaną kością żuchwy.

— Zakryjcie ją — powiedziała głucho Sabrina Glevissig.

— Gdy skonała, rozwiała się iluzja… Cholera, zakryjcie ją czymś!

— Jak to się stało, Radcliffe? — spytała Triss, cofając rękę od pozłacanej rękojeści sztyletu tkwiącego poniżej mostka Lydii. - Jak to się mogło stać? Miało obyć się bez trupów!

— Zaatakowała nas — mruknął czarodziej, opuszczając głowę. - Gdy wyprowadzano Vilgefortza, rzuciła się na nas. Powstało zamieszanie… Sam nie wiem, w jaki sposób… To jej własny sztylet.

— Zakryjcie jej twarz! — Sabrina odwróciła się gwałtownie. Zobaczyła Geralta, jej drapieżne oczy zalśniły jak antracyty.

— Skąd ten się tu wziął?

Triss poderwała się błyskawicznie, przypadła do wiedźmina. Geralt ujrzał tuż przed twarzą jej dłoń. Potem zobaczył błysk i łagodnie pogrążył się w ciemności. Poczuł rękę na kołnierzu i gwałtowne szarpnięcie.

— Trzymajcie go, bo upadnie — głos Triss był nienaturalny, brzmiał w nim udawany gniew. Szarpnęła nim ponownie, tak by na moment znalazł się tuż przy niej.

— Wybacz — usłyszał jej prędki szept. - Musiałam.

Ludzie Dijkstry przytrzymali go.

Poruszył głową. Przestawiał się na inne zmysły. W korytarzach panował ruch, powietrze falowało, niosło zapachy. I głosy. Sabrina Glevissig klęła, Triss mitygowała ją. Śmierdzący koszarami Redańczycy wlekli po podłodze bezwładne ciało szepczące jedwabiem sukni. Krew. Zapach krwi. I zapach ozonu. Zapach magii. Podniesione głosy. Kroki, nerwowy stukot obcasów.

— Pospieszcie się! To wszystko zbyt długo się ciągnie! Powinniśmy już być w Garstangu! Filippa Eilhart. Zdenerwowana.

— Sabrina, znajdź prędko Marti Sodergren. Jeśli będzie trzeba, wyciągnij ją z łóżka. Z Gedymdeithem jest źle. To chyba zawał. Niech Marti się nim zajmie. Ale nie mów niczego, ani jej, ani temu, z którym śpi. Triss, odszukaj i sprowadź do Garstangu Dorreggraya, Drithelma i Carduina.

— Po co?

— Reprezentują królów. Niech Ethain i Esterad będą poinformowani o naszej akcji i o jej skutkach. Zaprowadzisz ich… Triss, masz na ręku krew! Kto?

— Lydia.

— Jasna cholera. Kiedy? Jak?

— Czy to ważne jak? — zimny, spokojny głos. Tissaia de Vries. Szelest sukni. Tissaia była w sukni balowej. Nie w rebelianckim uniformie. Geralt nadstawił uszu, ale nie słyszał dzwonienia kajdan z dwimerytu.

— Udajesz przejętą? - Powtórzyła Tissaia. - Zmartwiona? Gdy organizuje się rewolty, gdy sprowadza się nocą uzbrojonych zbirów, trzeba Uczyć się z ofiarami. Lydia nie żyje, Hen Gedymdeith umiera. Widziałam przed chwilą Artauda ze zmasakrowaną twarzą. Ile jeszcze będzie ofiar, Filippo Eilhart?

— Nie wiem — odpowiedziała twardo Filippa. - Ale nie cofnę się.

— Oczywiście. Ty nie cofasz się przed niczym.

Powietrze drgnęło, obcasy stuknęły o posadzkę w znajomym rytmie. Filippa szła ku niemu. Zapamiętał nerwowy rytm jej kroków, gdy wczoraj razem szli przez salę Aretuzy, by uraczyć się kawiorem. Zapamiętał zapach cynamonu i nardu. Teraz ten zapach mieszał się z zapachem sody. Geralt wykluczał swój udział w jakimkolwiek przewrocie czy puczu, ale zastanowił się, czy uczestnicząc pomyślałby o uprzednim wyczyszczeniu zębów.

— On cię nie widzi, Fil — powiedział pozornie ospale Dijkstra. - Niczego nie widzi i niczego nie widział. Ta z pięknymi włosami oślepiła go.

Słyszał oddech Filippy i czuł każdy jej ruch, ale niezdarnie poruszył głową, udając bezradność. Czarodziejka nie dała się nabrać.

— Nie udawaj, Geralt. Triss zaćmiła ci oczy, ale wszakże nie odebrała rozumu. Jakim cudem się tu znalazłeś?

— Wpadłem. Gdzie jest Yennefer?

— Błogosławieni ci, którzy nie wiedzą — w głosie Filippy nie było drwiny. - Albowiem dłużej pożyją. Bądź wdzięczny Triss. To było miękkie zaklęcie, zaćma wkrótce minie. A ty nie widziałeś tego, czego nie wolno ci było zobaczyć. Pilnuj go, Dijkstra. Zaraz wrócę.

Znowu poruszenie. Głosy. Dźwięczny sopran Keiry Metz, nosowy bas Radcliffe'a. Stuk redańskich buciorów. I podniesiony głos Tissai de Vries.

— Puśćcie ją! Jak mogliście? Jak mogliście jej to zrobić?

— To zdrajczyni! — nosowo, Radcliffe.

— Nigdy w to nie uwierzę!

— Krew nie woda — zimno, Filippa Eilhart. - A cesarz Emhyr obiecał elfom wolność. I własne, niezależne państwo. Tu, na tych ziemiach. Oczywiście, po wyrżnięciu ludzi. I to wystarczyło, by natychmiast nas zdradziła.

— Odpowiedz! — Tissaia de Vries, z emocją. - Odpowiedz jej, Enid!

— Odpowiedz, Francesca.

Brzęk kajdan z dwimerytu. I śpiewny elfi akcent Franceski Findabair, Stokrotki z Dolin, najpiękniejszej kobiety świata.

— Va vort a me, Dh'oine. N'aen te a dice'n.

— Czy to ci wystarczy, Tissaia? — głos Filippy, jak szczeknięcie. - Czy teraz mi wierzysz? Ty, ja, my wszyscy jesteśmy i zawsze byliśmy dla niej Dh'oine, ludźmi, którym ona, Aen Seidhe, nie ma nic do powiedzenia. A ty, Fercart? Co tobie przyrzekli Vilgefortz i Emhyr, że zdecydowałeś się zdradzić?

— Idź do diabła, zboczona gamratko.

Geralt wstrzymał oddech, ale nie dobiegł go odgłos kastetu zderzającego się ze szczęką. Filippa była bardziej opanowana od Keiry. Albo nie miała kastetu.

— Radcliffe, zabierz zdrajców do Garstangu! Detmold, podaj ramię arcymistrzyni de Vries. Idźcie. Ja zaraz dołączę. Kroki. Zapach cynamonu i nardu.

— Dijkstra.

— Jestem, Fil.

— Twoi podkomendni nie są tu już potrzebni. Niech wracają do Loxii.

— Czy aby na pewno…

— Do Loxii, Dijkstra!

— Rozkaz, miłościwa pani — w głosie szpiega zabrzmiało szyderstwo. - Pachołkowie odejdą, zrobili, co do nich należało. Teraz to jest już wyłącznie sprawa czarodziejów. A zatem i ja nie mieszkając schodzę z pięknych oczu waszej wysokości. Podziękowań za pomoc i współudział w puczu nie oczekiwałem, ale pewien jestem, że wasza wysokość zachowa mnie we wdzięcznej pamięci.

— Wybacz, Sigismund. Dziękuję ci za pomoc.

— Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie. Hej, Voymir, zbierz ludzi. Pięciu zostaje ze mną. Resztę sprowadź na dół i zaokrętuj na „Spadę". Tylko cichcem, na paluszkach, bez szumu, bez sensacji. Bocznymi korytarzami. W Loxii i w porcie ani pary z gęby! Wykonać!

— Nic nie widziałeś, Geralt — powiedziała szeptem Filippa Eilhart, wionąc na wiedźmina cynamonem, nardem i sodą. - Niczego nie słyszałeś. Z Vilgefortzem nigdy nie rozmawiałeś. Dijkstra zabierze cię teraz do Loxii. Postaram się odnaleźć cię tam, gdy… Gdy wszystko się skończy. Obiecałam ci coś wczoraj i dotrzymam słowa.

— Co z Yennefer?

— On chyba ma obsesję — Dijkstra wrócił, szurając nogami. - Yennefer, Yennefer… Do znudzenia. Nie przejmuj się nim, Fil. Są ważniejsze sprawy. Czy przy Vilgefortzu znaleziono to, co spodziewano się znaleźć?

— Owszem. Proszę, to dla ciebie.

— Oho! — szelest rozwijanego papieru. - Oho! Oho, oho! Pięknie! Diuk Nitert. Wybornie! Baron…

— Dyskretniej, bez nazwisk. I bardzo cię proszę, po powrocie do Tretogoru nie zaczynaj od razu od egzekucji. Nie wywołuj przedwcześnie skandalu.

— Nie obawiaj się. Chłoptysie z tej listy, tak łase na nilfgaardzkie złoto, są bezpieczni. Na razie. To będą moje kochane marioneteczki do pociągania za sznureczki. A później nałoży się im sznureczki na szyjeczki… Ciekawość, byty i inne listy? Zdrajcy z Kaedwen, z Temerii, z Aedirn? Rad bym rzucić na nie okiem. Choćby kątem oka…

— Wiem, że rad byś. Ale to nie twoja sprawa. Tamte listy dostali Radcliffe i Sabrina Glevissig, już oni będą wiedzieli, jak się nimi posłużyć. A teraz żegnaj. Spieszę się.

— Fil.

— Słucham.

— Przywróć wiedźminowi wzrok. Niech się nie potyka na schodach.

*****

W sali balowej Aretuzy bankiet trwał nadal, ale zmienił formę na bardziej tradycyjną i swojską. Stoły poprze-suwano, czarodzieje i czarodziejki poznosili do sali zdobyte gdzieś fotele, krzesła i zydle, porozsiadali się na nich i poświęcili rozmaitym rozrywkom. Większość tych rozrywek była nietaktowna. Liczna grupa, obsiadłszy dookoła wielki antał siwuchy, piła, gawędząc i od czasu do czasu wybuchając gromkim śmiechem. Ci, którzy jeszcze niedawno delikatnie kłuli wyszukane zakąski srebrnymi widelczykami, teraz bez żenady ogryzali trzymane oburącz baranie żebra. Kilku rżnęło w karty, lekceważąc otoczenie. Kilku spało. W kącie jakaś para całowała się zapamiętale, a zapał, z jakim to czynili, wskazywał, że nie poprzestaną na całowaniu.

— Popatrz tylko na nich, wiedźminie — Dijkstra przechylił się przez balustradę krużganka, przyglądając się czarodziejom z wysokości. - Jak się radośnie bawią, pomyślałbyś, pacholęta. A tymczasem ich Rada właśnie przydupiła bez mała całą ich Kapitułę i sądzi ją za zdradę, za kumanie się z Nilfgaardem. Spójrz na tę parkę. Zaraz poszukają sobie ustronnego kącika, a zanim skończą się gzić, Vilgefortz będzie wisiał. Ach, dziwny jest ten świat…

— Zamknij się, Dijkstra.

*****

Droga wiodąca ku Loxii wgryzała się zygzakiem schodów w zbocze góry. Schody łączyły tarasy, udekorowane zaniedbanymi żywopłotami, klombami i przysuszonymi agawami w donicach. Na jednym z mijanych tarasów Dijkstra zatrzymał się, podszedł do muru, do rzędu kamiennych łbów chimer, z paszcz których ciurkała woda. Szpieg pochylił się, pił długo.

Wiedźmin przybliżył się do balustrady. Morze pobłyskiwało złotem, niebo miało kolor jeszcze bardziej kiczowaty niż na obrazach w Galerii Chwały. W dole widział oddziałek odesłanych z Aretuzy Redańczyków, w karnym szyku zmierzający do portu. Przechodzili właśnie przez mostek spinający brzegi skalnej rozpadliny.

Tym, co nagle zwróciło jego uwagę, była samotna kolorowa postać. Postać rzucała się w oczy, bo poruszała się szybko. I w przeciwnym kierunku niż Redańczycy. W górę, do Aretuzy.

— No — Dijkstra ponaglił go chrząknięciem. - Komu w drogę, temu czas.

— Jeśli ci tak spieszno, idź sam.

— No pewnie — wykrzywił się szpieg. - A ty wrócisz na górę ratować twoją Yennefer. I narozrabiasz jak pijany gnom. Idziemy do Loxii, wiedźminie. Czy ty złudzenia masz, czy coś w tym rodzaju? Myślisz, że wyciągnąłem cię z Aretuzy z długo tajonej miłości? Otóż nie. Wyciągnąłem cię stamtąd, bo jesteś mi potrzebny.

— Do czego?

— Udajesz? W Aretuzie studiuje dwanaście panienek z pierwszych rodów Redanii. Nie mogę ryzykować konfliktu z szanowną rektorką, Margaritą Laux-Antille. Rektorka nie wyda mi Cirilli, księżniczki Cintry, którą Yennefer przywiozła na Thanedd. Natomiast tobie ją wyda. Gdy ją o to poprosisz.

— Skąd śmieszne przypuszczenie, że poproszę?

— Ze śmiesznego założenia, że zechcesz zapewnić Cirilli bezpieczeństwo. Pod moją opieką, pod opieką króla Vizimira, będzie bezpieczna. W Tretogorze. Na Thanedd bezpieczna nie jest. Powstrzymaj się od złośliwych' komentarzy. Tak, wiem, że początkowo królowie nie mieli wobec dziewczyny najpiękniejszych planów. Ale to się zmieniło. Teraz stało się oczywiste, że żywa, zdrowa i bezpieczna Cirilla może być w nadciągającej wojnie warta więcej niż dziesięć hufców ciężkiej jazdy. Martwa nie jest warta funta kłaków.

— Filippa Eilhart wie, co zamierzasz?

— Nie wie. Nie wie nawet tego, że ja wiem, że dziewczyna jest w Loxii. Moja niegdyś ukochana Fil wysoko zadziera głowę, ale królem Redanii wciąż jest Vizimir. Ja wykonuję rozkazy Vizimira, knowania czarodziejów gówno mnie obchodzą. Cirilla wsiądzie na „Spadę" i pożegluje do Novigradu, stamtąd pojedzie do Tretogoru. I będzie bezpieczna. Wierzysz mi?

Wiedźmin pochylił się ku jednej z głów chimer, popił wody ciurkającej z monstrualnej paszczy.

— Wierzysz mi? — powtórzył Dijkstra, stając nad nim.

Geralt wyprostował się, otarł wargi i z całych sił walnął go w szczękę. Szpieg zatoczył się, ale nie upadł. Najbliższy z Redańczyków przyskoczył i chciał chwycić wiedźmina, ale chwycił powietrze, a zaraz potem usiadł, wypluwając krew i ząb. Wtedy rzucili się na niego wszyscy. Powstał ścisk, nieład, zamieszanie i krętwa, a o to właśnie wiedźminowi chodziło.

Jeden Redańczyk z trzaskiem wyrżnął twarzą w kamienny łeb chimery, ciurkająca z paszczy woda natychmiast zabarwiła się na czerwono. Drugi dostał nasadą pięści w tchawicę, zgiął się, jakby wyrywano mu genitalia. Trzeci, walnięty łokciem w oko, odskoczył z jękiem. Dijkstra chwycił wiedźmina w niedźwiedzi uścisk, a Geralt z mocą uderzył go obcasem w śródstopie. Szpieg zawył i przekomicznie zapląsał na jednej nodze.

Kolejny zbir chciał rąbnąć wiedźmina kordem, ale rąbnął powietrze. Geralt chwycił go jedną ręką za łokieć, drugą za nadgarstek, zakręcił, zwalając na ziemię dwóch innych, próbujących wstać. Trzymany zbir był silny, ani myślał wypuścić korda. Geralt wzmocnił chwyt i z trzaskiem złamał mu rękę.

Dijkstra, nadal kicając na jednej nodze, podniósł z ziemi korsekę i zamierzał przybić wiedźmina do muru trój-zębnym ostrzem. Geralt uchylił się, chwycił drzewce oburącz i zastosował znaną uczonym zasadę dźwigni. Szpieg, widząc rosnące w oczach cegły i fugi muru, puścił korsekę, ale i tak zbyt późno, by uniknąć zderzenia się kroczem z ciurkającym wodą łbem chimery.

Geralt wykorzystał korsekę do zwalenia z nóg kolejnego zbira, potem oparł drzewce o posadzkę i uderzeniem buta złamał je, skracając do długości miecza. Wypróbował pałkę, najpierw waląc w kark Dijkstrę siedzącego okrakiem na chimerze, a zaraz po tym uciszając wycie draba ze złamaną ręką. Szwy dubletu już dawno puściły pod obiema pachami i wiedźmin czuł się znacznie lepiej.

Ostatni trzymający się na nogach drab też zaatakował korseką, sądząc, że jej długość daje mu przewagę. Geralt uderzył go w nasadę nosa, drab z impetem usiadł na donicy z agawą. Inny Redańczyk, nadzwyczaj uparty, wczepił się w udo wiedźmina i ugryzł go boleśnie. Wiedźmin zrobił się zły i silnym kopniakiem pozbawił gryzonia możliwości gryzienia.

Na schody wbiegł zdyszany Jaskier, zobaczył, co się dzieje, i zbladł jak papier.

— Geralt! — wrzasnął po chwili. - Ciri zniknęła! Nie ma jej!

— Spodziewałem się tego — wiedźmin zdzielił kijem kolejnego Redańczyka nie chcącego leżeć spokojnie. - Ależ dajesz na siebie czekać, Jaskier. Mówiłem ci wczoraj, gdyby coś się stało, masz w dyrdy lecieć do Aretuzy! Przyniosłeś mój miecz?

— Obydwa!

— Ten drugi to miecz Ciri, idioto — Geralt grzmotnął draba usiłującego wstać z agawy.

— Nie znam się na mieczach — wysapał poeta. - Na bogów, przestań ich tłuc! Nie widzisz redańskich orłów? To ludzie króla Vizimira! To oznacza zdradę i bunt, za to można trafić do lochu…

— Na szafot — zabełkotał Dijkstra, dobywając sztyletu i zbliżając się chwiejnym krokiem. - Obaj pójdziecie na szafot…

Więcej powiedzieć nie zdążył, bo upadł na czworaki, palnięty w bok głowy ułomkiem drzewca korseki.

- Łamanie kołem — ocenił ponuro Jaskier. - Poprzedzone szarpaniem gorącymi kleszczami…

Wiedźmin kopnął szpiega w żebra. Dijkstra przewrócił się na bok jak ubity łoś.

- Ćwiartowanie — ocenił poeta.

— Przestań, Jaskier. Dawaj oba miecze. I zjeżdżaj stąd, ale szybko. Uciekaj z wyspy. Uciekaj jak najdalej!

— A ty?

— Wracam na górę. Muszę ratować Ciri… I Yennefer. Dijkstra, leż grzecznie i zostaw w spokoju sztylet!

— Nie ujdzie ci to płazem — wydyszał szpieg. - Sprowadzę moich… Pójdę za tobą…

— Nie pójdziesz.

— Pójdę. Mam na pokładzie „Spady" pięćdziesięciu ludzi…

— A jest wśród nich cyrulik?

— Hę?

Geralt zaszedł szpiega od tyłu, schylił się, chwycił go za stopę, szarpnął, skręcił raptownie i bardzo mocno. Chrupnęło. Dijkstra zawył i zemdlał. Jaskier wrzasnął, jak gdyby to był jego własny staw.

— To, co zrobią mi po ćwiartowaniu — mruknął wiedźmin — to już mnie mało obchodzi.

*****

W Aretuzie panowała cisza. Na sali balowej pozostały już wyłącznie niedobitki, nie mające sił, by hałasować. Geralt ominął salę, nie chcąc, by go zauważono.

Nie bez trudu odnalazł komnatkę, w której nocował z Yennefer. Korytarze pałacu były istnym labiryntem i wszystkie wyglądały tak samo.

Szmaciana laleczka patrzyła na niego oczami z guzików.

Usiadł na łóżku, mocno obejmując głowę dłońmi. Na podłodze komnatki nie było krwi. Ale na oparciu krzesła wisiała czarna suknia. Yennefer przebrała się. W męski strój, uniform spiskowców?

Albo wywleczono ją w bieliźnie. W kajdanach z dwimerytu.

*****

We wnęce okna siedziała Marti Sodergren, uzdrowicielka. Podniosła głowę, słysząc jego kroki. Policzki miała mokre od łez.

— Hen Gedymdeith nie żyje — powiedziała łamiącym się głosem. - Serce. Niczego nie mogłam zrobić… Dlaczego wezwali mnie tak późno? Sabrina uderzyła mnie. Uderzyła mnie w twarz. Dlaczego? Co tu się stało?

— Czy widziałaś Yennefer?

— Nie, nie widziałam. Zostaw mnie. Chcę być sama.

— Wskaż mi najkrótszą drogę do Garstangu. Proszę.

*****

Powyżej Aretuzy były trzy zakrzaczone tarasy, dalej zbocze góry robiło się urwiste i niedostępne. Nad urwiskiem wznosił się Garstang. U podstawy pałac był ciemnym, jednolicie gładkim, przylepionym do skał blokiem kamienia. Dopiero wyższa kondygnacja pobłyskiwała marmurem i witrażami okien, złociła się w słońcu blachą kopuł.

Brukowana droga wiodąca do Garstangu i dalej, na szczyt, wiła się dookoła góry jak wąż. Była jednak jeszcze jedna droga, krótsza — schody łączące tarasy, tuż pod Garstangiem znikające w czarnej paszczęce tunelu. Te właśnie schody wskazała wiedźminowi Marti Sodergren.

Zaraz za tunelem był most spinający krawędzie przepaści. Za mostem schody pięły się ostro w górę i skręcały, ginęły za załomem. Wiedźmin przyspieszył kroku.

Balustrada schodów udekorowana była posążkami faunów i nimf. Posążki sprawiały wrażenie żywych. Poruszały się. Medalion wiedźmina zaczął silnie drgać.

Przetarł oczy. Pozorny ruch posążków polegał na tym, że zmieniały postać. Gładki kamień zamieniał się w porowatą, bezkształtną masę, zżartą przez wichry i sól. I zaraz po tym odnawiał się znowu.

Wiedział, co to znaczy. Maskująca Thanedd iluzja chwiała się, zanikała. Mostek też był częściowo iluzoryczny. Przez dziurawy jak rzeszoto kamuflaż przezierała przepaść i huczący na jej dnie wodospad.

Nie było ciemnych płyt wskazujących bezpieczną drogę. Przeszedł przez mostek powoli, bacząc na każdy krok, przeklinając w duchu stratę czasu. Gdy znalazł się po drugiej stronie przepaści, usłyszał kroki biegnącego człowieka.

Poznał go od razu. Z góry, ze schodów, zbiegał Dorregaray, czarodziej będący w służbie króla Ethaina z Cidaris. Pamiętał słowa Filippy Eilhart. Czarodziejów, którzy reprezentowali neutralnych królów, zaproszono do Garstangu jako obserwatorów. Ale Dorregaray gnał po schodach w tempie, które sugerowało, że zaproszenie nagle odwołano.

— Dorregaray!

— Geralt? — sapnął czarodziej. - Co ty tu robisz? Nie stój, uciekaj! Szybko w dół, do Aretuzy!

— Co się stało?

— Zdrada!

— Co?

Dorregaray nagle drgnął i kaszlnął dziwnie, a zaraz po tym pochylił się i upadł prosto na wiedźmina. Zanim Geralt chwycił go, zdążył dostrzec brzechwę szaropiórej strzały sterczącej mu z pleców. Zachwiał się z czarodziejem w objęciach i to uratowało mu życie, bo druga identyczna strzała, zamiast przebić mu gardło, łupnęła w obleśnie uśmiechniętą facjatę kamiennego fauna, utrącając mu nos i część policzka. Wiedźmin puścił Dorregaraya i zanurkował za balustradę schodów. Czarodziej zwalił się na niego.

Strzelców było dwóch i obaj mieli u czapek wiewiórcze ogony. Jeden został na szczycie schodów, napinając łuk, drugi wyciągnął miecz z pochwy i popędził w dół, sadząc po kilka stopni. Geralt strącił z siebie Dorregaraya, zerwał się dobywając miecza. Strzała zaśpiewała, wiedźmin przerwał śpiew, odbijając grot szybkim uderzeniem klingi. Drugi elf był już blisko, ale na widok odbijanej strzały zawahał się na moment. Ale tylko na moment. Rzucił się na wiedźmina, zawijając mieczem do cięcia. Geralt sparował krótko, ukośnie, tak by klinga elfa ześliznęła się po jego ostrzu. Elf stracił równowagę, wiedźmin obrócił się płynnie i ciał go w bok szyi, pod ucho. Tylko raz. Wystarczyło.

Strzelec na szczycie schodów znowu napinał łuk, ale nie zdążył spuścić cięciwy. Geralt zobaczył błysk, elf krzyknął, rozłożył ręce i runął w dół, turlając się po stopniach. Kubrak na jego plecach płonął.

Ze schodów zbiegał następny czarodziej. Na widok wiedźmina zatrzymał się, uniósł rękę. Geralt nie tracił czasu na wyjaśnienia, padł płasko na ziemię, a ognista błyskawica z sykiem przeleciała nad nim, w drobny pył rozbijając statuę fauna.

— Przestań! - wrzasnął. - To ja, wiedźmin!

— Psiakrew — wydyszał czarodziej, podbiegając. Geralt nie przypominał go sobie z bankietu. - Wziąłem cię za jednego z tych elfich bandytów… Co z Dorregarayem? Żyje?

— Chyba tak…

— Prędko, na drugą stronę mostu!

Przeciągnęli Dorregaraya, szczęśliwie, bo w pośpiechu nie zwracali uwagi na chwiejącą się i zanikającą iluzję. Nikt ich nie ścigał, mimo to czarodziej wyciągnął rękę, wyskandował zaklęcie i kolejną błyskawicą rozwalił most. Kamienie zahuczały po ścianach przepaści.

— To ich powinno zatrzymać — powiedział. Wiedźmin otarł krew płynącą z ust Dorregaraya.

— On ma przebite płuco. Możesz mu pomóc?

— Ja mogę — powiedziała Marti Sodergren, z wysiłkiem wspinając się po schodach od strony Aretuzy, od tunelu. -Co tu się dzieje, Carduin? Kto go postrzelił?

— Scoia'tael — czarodziej wytarł czoło rękawem. - W Garstangu trwa walka. Przeklęta banda, jedni lepsi od drugich! Filippa nocą zakuwa Vilgefortza w kajdany, a Vilgefortz i Francesca Findabair sprowadzają na wyspę Wiewiórki! A Tissaia de Vries… Jasna cholera, ta narobiła zamieszania!

— Mówże składniej, Carduin!

— Nie będę tracił czasu na gadanie! Uciekam do Loxii, stamtąd natychmiast teleportuję się do Koviru. A ci tam, w Garstangu, niech się wyrżną nawzajem! To już nie ma żadnego znaczenia! Jest wojna! Cała ta draka była uknuta przez Filippę, by umożliwić królom wszczęcie wojny z Nilfgaardem! Meve z Lyrii i Demawend z Aedirn sprowokowali Nilfgaard! Rozumiecie to?

— Nie — powiedział Geralt. - I wcale nie chcemy rozumieć. Gdzie jest Yennefer?

— Przestańcie! — wrzasnęła Marti Sodergren, schylona nad Dorregarayem. - Pomóżcie mi! Przytrzymajcie go! Nie mogę wyciągnąć strzały!

Pomogli jej. Dorregaray jęczał i dygotał, schody też drżały. Geralt początkowo sądził, że to magia leczących zaklęć Marti. Ale to był Garstang. Nagle eksplodowały witraże, w oknach pałacu zamigotał ogień, zakłębił się dym.

— Jeszcze się biją — zgrzytnął zębami Carduin. - Tam idzie ostro, zaklęcie na zaklęcie…

— Zaklęcia? W Garstangu? Tam jest przecież aura antymagiczna!

— To sprawka Tissai. Nagle zdecydowała się, po czyjej stronie stanąć. Zdjęła blokadę, zlikwidowała aurę i zneutralizowała dwimeryt. Wtedy wszyscy skoczyli sobie do gardeł! Vilgefortz i Terranova z jednej, Filippa i Sabrina z drugiej strony… Pękły kolumny i sklepienie się zawaliło… A Francesca otworzyła wejście do podziemi, stamtąd nagle wyskoczyły te elfie diabły… Krzyczeliśmy, że jesteśmy neutralni, ale Vilgefortz tylko się zaśmiał. Zanim zdążyliśmy zbudować osłonę, Drithelm dostał strzałą w oko, Rejeana nadziali jak jeża… Na dalszy rozwój wypadków nie czekałem. Marti, długo jeszcze? Musimy stąd wiać!

— Dorregaray nie będzie mógł iść — uzdrowicielka wytarła zakrwawione ręce w białą balową suknię. - Teleportuj nas, Carduin.

— Stąd? Oszalałaś chyba. Za blisko Tor Lara. Portal Lary emanuje i wykrzywi każdy teleport. Stąd nie można się teleportować!

— On nie może chodzić! Muszę przy nim zostać…

— To zostań! — Carduin wstał. — I baw się dobrze! Mnie życie miłe! Wracam do Koviru! Kovir jest neutralny!

— Pięknie — wiedźmin splunął, patrząc za niknącym w tunelu czarodziejem. - Koleżeństwo i solidarność! Ale i ja nie mogę z tobą zostać, Marti. Muszę iść do Garstangu. Twój neutralny konfrater rozpieprzył most. Jest inna droga?

Marti Sodergren pociągnęła nosem. Potem podniosła głowę i pokiwała twierdząco.

*****

Był już pod murem Garstangu, gdy na głowę spadła mu Keira Metz.

Wskazana przez uzdrowicielkę droga wiodła przez wiszące ogrody połączone serpentyną schodków. Schodki gęsto porośnięte były bluszczem i kaprifolium, zielsko utrudniało wspinaczkę, ale dawało ukrycie. Udało mu się niepostrzeżenie dostać pod sam mur pałacu. Gdy szukał wejścia, spadła na niego Keira, obydwoje zwalili się w krzaki tarniny.

— Wybiłam sobie ząb — stwierdziła ponuro czarodziejka, sepleniąc lekko. Była rozczochrana, brudna, pokryta tynkiem i sadzą, na policzku miała wielki krwiak.

— I chyba złamałam nogę — dodała, plując krwią. - To ty, wiedźminie? Spadłam na ciebie? Jakim cudem?

— Też się zastanawiam.

— Terranova wyrzucił mnie oknem.

— Możesz wstać?

— Nie, nie mogę.

— Chcę dostać się do środka. Nie zauważony. Którędy?

— Czy wszyscy wiedźmini — Keira splunęła ponownie, jęknęła, próbując unieść się na łokciu — są wariatami? W Garstangu trwa walka! Tam gotuje się tak, że aż sztukateria płynie ze ścian! Szukasz guza?

— Nie. Szukani Yennefer.

— Ha! — Keira zaprzestała wysiłków, położyła się na wznak. - Chciałabym, żeby i mnie ktoś tak kochał. Weź mnie na ręce.

— Może innym razem. Trochę się spieszę.

— Weź mnie na ręce, mówię! Wskażę ci drogę do Garstangu. Muszę dostać tego skurwysyna Terranovę. No, na co czekasz? Sam nie odnajdziesz wejścia, a jeśli nawet, to wykończą cię skurwysyńskie elfy… Ja nie mogę chodzić, ale jestem jeszcze zdolna do rzucenia paru zaklęć. Jeśli ktoś stanie nam na drodze, pożałuje.

Wrzasnęła, gdy ją podnosił.

— Przepraszam.

— Nie szkodzi — otoczyła mu szyję ramionami, — To ta noga. Ciągle pachniesz jej perfumami, wiesz? Nie, nie tędy. Zawróć i idź pod górę. Jest drugie wejście, od strony Tor Lara. Może tam nie ma elfów… Auuu! Ostrożniej, cholera!

— Przepraszam. Skąd wzięli się tu Scoia'tael?

— Byli w podziemiach. Thanedd jest pusta jak łupina, tam jest wielka kawerna, można wpłynąć statkiem, jeśli się wie którędy. Ktoś im zdradził którędy… Auuuu! Uważaj! Nie trzęś mną!

— Przepraszam. A więc Wiewiórki przypłynęły morzem? Kiedy?

— Cholera wie kiedy. Może wczoraj, może tydzień temu? Myśmy szykowali się na Vilgefortza, a Vilgefortz na nas. Vilgefortz, Francesca, Terranova i Fercart… Nieźle nas wyrolowali. Filippa myślała, że im chodziło o powolne przejęcie władzy w Kapitule, o wywieranie wpływu na królów… A oni mieli zamiar wykończyć nas w trakcie zjazdu… Geralt, ja tego nie wytrzymam… Noga… Połóż mnie na chwilę. Auuuuu!

— Keira, to otwarte złamanie. Krew cieknie przez nogawkę.

— Zamknij się i słuchaj. Bo tu chodzi o twoją Yennefer. Weszliśmy do Garstangu, do sali obrad. Tam jest blokada antymagiczna, ale to nie działa na dwimeryt, czuliśmy się bezpieczni. Zaczęła się kłótnia. Tissaia i ci neutralni wrzeszczeli na nas, myśmy wrzeszczeli na nich. A Vilgefortz milczał i uśmiechał się…

*****

— Powtarzam, Vilgefortz jest zdrajcą! Skumał się z Emhyrem z Nilfgaardu, wciągnął do spisku innych! Złamał Prawo, sprzeniewierzył się nam i królom…

— Powoli, Filippa. Ja wiem, że łaski, którymi otacza cię Vizimir, znaczą dla ciebie więcej niż solidarność Bractwa. To samo dotyczy ciebie, Sabrina, bo identyczną rolę odgrywasz w Kaedwen. Keira Metz i Triss Merigold reprezentują interesy Foltesta z Temerii, Radcliffe jest narzędziem Demawenda z Aedirn…

— Co to ma do rzeczy, Tissaia?

— Interesy królów nie muszą pokrywać się z naszymi. Ja doskonale wiem, o co chodzi. Królowie rozpoczęli eksterminację elfów i innych nieludzi. Może ty, Filippa, uważasz to za słuszne. Może ty, Radcliffe, uważasz za właściwe wspomagać wojska Demawenda w obławach na Scoia'tael. Ale ja jestem temu przeciwna. I nie dziwię się Enid Findabair, że jest temu przeciwna. Ale to jeszcze nie oznacza zdrady. Nie przerywaj mi! Ja doskonale wiem, co zamierzyli wasi królowie, wiem, że chcą rozpętać wojnę. Działania, które miałyby tej wojnie zapobiec, są może zdradą w oczach twojego Vizimira, ale w moich nie. Jeżeli chcesz sądzić Vilgefortza i Franceskę, sądź również mnie!

— O jakiej wojnie mówi się tutaj? Mój król, Esterad z Koviru, nie poprze żadnych agresywnych działań wobec cesarstwa Nilfgaardu! Kovir jest i pozostanie neutralny!

— Jesteś członkiem Rady, Carduin! A nie ambasadorem twego króla!

— I kto to mówi, Sabrina?

— Dość! - Filippa walnęła pięścią w stół. - Zaspokoję twoją ciekawość, Carduin. Pytasz, kto przygotowuje wojnę? Przygotowuje ją Nilfgaard, który zamierza nas zaatakować i zniszczyć. Ale Emhyr var Emreis pamięta Wzgórze Sodden i tym razem postanowił zabezpieczyć się, wyłączyć czarodziejów z gry. W tym celu nawiązał kontakt z Vilgefortzem z Roggeveen. Kupił go, obiecując władzę i zaszczyty. Tak, Tissaia. Vilgefortz, bohater spod Sodden, ma oto zostać namiestnikiem i władcą wszystkich zdobytych krajów Północy. To Vilgefortz, wspomagany przez Terranovę i Fercarta, ma rządzić prowincjami, które powstaną w miejscu podbitych królestw, to on ma wymachiwać nilfgaardzkim batogiem nad zamieszkującymi te kraje niewolnikami trudzącymi się dla Cesarstwa. A Francesca Finabair, Enid an Gleanna, ma zostać królową państwa Wolnych Elfów. Będzie to oczywiście nilfgaardzki protektorat, ale elfom to wystarczy, jeśli tylko cesarz Emhyr da im wolną rękę w mordowaniu ludzi. A elfy niczego bardziej nie pragną, jak mordować Dh'oine.

— To ciężkie oskarżenie. Dlatego też dowody będą musiały być równie ważkie. Ale nim rzucisz owe dowody na szalę, Filippo Eilhart, bądź świadoma mego stanowiska. Dowody można fabrykować, działania i ich motywy można interpretować. Ale zaistniałych faktów nic nie zmieni. Złamałaś jedność i solidarność Bractwa, Filippo Eilhart. Zakułaś członków Kapituły w kajdany jak bandytów. Nie śmiej więc proponować mi objęcia stanowiska w nowej Kapitule, którą zamierza utworzyć twoja zaprzedana królom szajka puczystów. Między nami jest śmierć i krew. Śmierć Hena Gedymdeitha. I krew Lydii van Bredevoort. Tę krew rozlałaś z pogardą. Byłaś moją najlepszą uczennicą, Filippo Eilhart. Byłam zawsze z ciebie dumna. Ale teraz mam dla ciebie wyłącznie pogardę.

*****

Keira Metz była blada jak pergamin.

— Od jakiegoś czasu — szepnęła — w Garstangu jest jakby ciszej. Kończy się… Gonią się po pałacu. Tam jest pięć kondygnacji, siedemdziesiąt sześć komnat i sal. Jest gdzie się gonić…

— Miałaś mówić o Yennefer. Spiesz się. Boję się, że zemdlejesz.

— O Yennefer? Ach, tak… Wszystko szło po naszej myśli, kiedy nagle pojawiła się Yennefer. I wprowadziła na salę to medium…

— Kogo?

— Dziewczynę, może czternastoletnią. Szare włosy, wielkie zielone oczy… Zanim zdążyliśmy się dobrze przyjrzeć, dziewczyna zaczęta wieszczyć. Powiedziała o wydarzeniach w Dol Angra. Nikt nie miał wątpliwości, że mówi prawdę. Była w transie, a w transie się nie kłamie.

*****

— Wczoraj w nocy — powiedziało medium — wojska ze znakami Lyrii i sztandarami Aedirn dokonały agresji na cesarstwo Nilfgaardu. Zaatakowano Glevitzingen, pograniczny fort w Dol Angra. Heroldowie w imieniu króla Demawenda otrąbili po okolicznych wsiach, że od dziś Aedirn przejmuje władzę nad całym krajem. Wezwano ludność do zbrojnego powstania przeciw Nilfgaardowi…

— To niemożliwe! To ohydna prowokacja!

— Gładko przechodzi ci przez usta to słowo, Filippo Eilhart — powiedziała spokojnie Tissaia de Vries. - Ale nie łudź się, twoje wrzaski nie przerwą transu. Mów dalej, dziecko.

— Cesarz Emhyr var Emreis wydał rozkaz, by odpowiedzieć ciosem na cios. Wojska nilfgaardzkie dziś o świcie wkroczyły do Lyrii i Aedirn.

— Tak tedy — uśmiechnęła się Tissaia — nasi królowie pokazali, jacy to z nich rozumni, światli i miłujący pokój władcy. A niektórzy z czarodziejów udowodnili, czyjej sprawie naprawdę służą. Tych, którzy mogliby zapobiec zaborczej wojnie, przezornie zakuto w kajdany z dwimerytu i postawiono im bzdurne zarzuty…

— To wszystko wierutne kłamstwo!

— Do dupy z wami wszystkimi! — wrzasnęła nagle Sa-brina Glevissig. - Filippa! Co to wszystko znaczy? Co ma znaczyć ta draka w Dol Ańgra? Czy nie ustaliliśmy, żeby nie zaczynać za wcześnie? Dlaczego ten pieprzony Dema-wend nie wstrzymał się? Dlaczego ta zdzira Meve…

— Zamilcz, Sabrina!

— Ależ nie, niech mówi — Tissaia de Vries uniosła głowę. - Niech powie o skoncentrowanej na granicy armii Henselta z Kaedwen. Niech powie o wojskach Foltesta z Temerii, które już pewnie spuszczają na wodę łodzie, do tej pory ukrywane w zaroślach nad Jarugą. Niech powie o korpusie ekspedycyjnym pod dowództwem Vizimira z Redanii, stojącym nad Pontarem. Czy ty sądziłaś, Filippa, że my jesteśmy ślepi i głusi?

— To jest jedna wielka cholerna prowokacja! Król Vizimir…

— Król Vizimir — przerwało beznamiętnym głosem szarowłose medium — został wczoraj w nocy zamordowany. Zasztyletowany przez zamachowca. Redania nie ma już króla.

— Redania już od dawna nie miała króla — Tissaia de Vries wstała. - W Redanii panowała jaśnie wielmożna Filippa Eilhart, godna następczyni Raffarda Białego. Gotowa dla władzy absolutnej poświęcić dziesiątki tysięcy istnień.

— Nie słuchajcie jej! — wrzasnęła Filippa. - Nie słuchajcie tego medium! To narzędzie, bezrozumne narzędzie… Komu ty służysz, Yennefer? Kto rozkazał ci przyprowadzić tu tego potwora?

— Ja — powiedziała Tissaia de Vries.

*****

— Co było dalej? Co stało się z dziewczyną? Z Yennefer?

— Nie wiem — Keira zamknęła oczy. - Tissaia nagle zniosła blokadę. Jednym zaklęciem. W życiu nie widziałam czegoś podobnego… Oszołomiła nas i przyblokowała, potem uwolniła Vilgefortza i innych… A Francesca otworzyła wejścia do podziemi i w Garstangu nagle zaroiło się od Scoia'tael. Dowodził nimi cudak w zbroi i skrzydlatym, nilfgaardzkim hełmie. Pomagał mu typ ze znamieniem na twarzy. Ten umiał rzucać zaklęcia. I zasłaniać się magią…

— Rience.

— Może, nie wiem. Było gorąco… Runął strop. Zaklęcia i strzały… Masakra… Wśród nich zabity Fercart, wśród nas zabity Drithelm, zabity Radcliffe> zabici Marąuard, Rejean i Bianca d'Este… Kontuzjowana Triss Merigold, ranna Sabrina… Gdy Tissaia zobaczyła trupy, zrozumiała swój błąd, próbowała nas chronić, próbowała mitygować Vilgefortza i Terranovę… Vilgefortz wyśmiał ją i wykpił. Wtedy straciła głowę i uciekła. Och, Tissaia… Tyle trupów…

— Co z dziewczyną i Yennefer?

— Nie wiem — czarodziejka zaniosła się kaszlem, splunęła krwią. Oddychała bardzo płytko i z wyraźnym trudem. - Po którejś z rzędu eksplozji na moment straciłam przytomność. Ten z blizną i jego elfy obezwładnili mnie. Terranova najpierw mnie skopał, a potem wyrzucił oknem.

— To nie tylko noga, Keira. Masz połamane żebra.

— Nie zostawiaj mnie.

— Muszę. Wrócę po ciebie.

— Akurat.

*****

Na początku był tylko migotliwy chaos, pulsowanie cieni, kotłowisko mroku i jasności, chór bełkotliwych, dobiegających z otchłani głosów. Nagle głosy przybrały na sile, dookoła eksplodował wrzask i huk. Jasność wśród mroku stała się ogniem pożerającym arrasy i gobeliny, snopami iskier zdającymi się tryskać ze ścian, z balustrad i z kolumn podtrzymujących sklepienie.

Ciri zakrztusiła się dymem i zrozumiała, że to już nie sen.

Spróbowała wstać, wspierając się na rękach. Natrafiła dłonią na wilgoć, spojrzała w dół. Klęczała w kałuży krwi. Tuż obok leżało nieruchome ciało. Ciało elfa. Poznała to od razu.

— Wstań.

Yennefer stała obok. W dłoni miała sztylet.

— Pani Yennefer… Gdzie my jesteśmy? Niczego nie pamiętam…

Czarodziejka szybko chwyciła ją za rękę.

— Jestem przy tobie, Ciri.

— Gdzie my jesteśmy? Dlaczego wszystko się pali? Kim jest ten… Ten tutaj?

— Powiedziałam ci kiedyś, wieki temu, że Chaos wyciąga po ciebie rękę. Pamiętasz? Nie, pewnie nie pamiętasz. Ten elf wyciągnął po ciebie rękę. Musiałam zabić go nożem, bo jego mocodawcy tylko czekają, by któraś z nas ujawniła się, używając magii. I doczekają się, ale jeszcze nie teraz… Jesteś już całkowicie przytomna?

— Ci czarodzieje… — szepnęła Ciri. - Ci w dużej sali… Co ja do nich mówiłam? I dlaczego to mówiłam? Ja wcale nie chciałam… Ale musiałam mówić! Dlaczego? Dlaczego, pani Yennefer?

— Cicho, brzydulko. Popełniłam błąd. Nikt nie jest doskonały.

Z dołu rozległ się huk i przeraźliwy krzyk.

— Chodź. Prędko. Nie mamy czasu. Pobiegły korytarzem. Dym był coraz gęstszy, dusił, dławił, oślepiał. Mury dygotały od eksplozji.

— Ciri — Yennefer zatrzymała się na skrzyżowaniu korytarzy, mocno ścisnęła dłoń dziewczynki. - Posłuchaj mnie teraz, posłuchaj uważnie. Ja muszę tu zostać. Widzisz te schody? Zejdziesz nimi…

— Nie! Nie zostawiaj mnie samej!

— Muszę. Powtarzam, zejdziesz tymi schodami. Na sam dół. Tam będą drzwi, za nimi długi korytarz. Na końcu korytarza jest stajnia, w niej stoi jeden osiodłany koń. Tylko jeden. Wyprowadzisz go i dosiądziesz. To wyćwiczony koń, służy gońcom jeżdżącym do Loxii. Zna drogę, wystarczy go popędzić. Gdy będziesz w Loxii, odszukasz Margaritę i oddasz się pod jej opiekę. Nie odstępuj jej nawet na krok…

— Pani Yennefer! Nie! Nie chcę być sama!

— Ciri — powiedziała cicho czarodziejka. - Kiedyś już powiedziałam ci, że wszystko, co robię, robię dla twojego dobra. Zaufaj mi. Proszę cię, zaufaj mi. Biegnij.

Ciri była już na schodach, gdy jeszcze raz usłyszała głos Yennefer. Czarodziejka stała przy kolumnie, opierając o nią czoło.

— Kocham cię, córeczko — powiedziała niewyraźnie. - Biegnij.

*****

Osaczyli ją w połowie schodów. Z dołu dwóch elfów z wiewiórczymi ogonami u czapek, z góry człowiek w czarnym stroju. Ciri bez namysłu przeskoczyła przez balustradę i uciekła w boczny korytarz. Pobiegli za nią. Była szybsza i umknęłaby im bez trudu, gdyby nie to, że korytarz kończył się otworem okiennym.

Wyjrzała. Wzdłuż muru biegł kamienny występ, szeroki może na dwie piędzi. Ciri przełożyła nogi przez parapet i wyszła. Odsunęła się od okna, przywarła plecami do ściany. W oddali lśniło morze.

Z okna wychylił się elf. Miał jaśniutkie włosy i zielone oczy, na szyi jedwabną chustkę. Ciri odsunęła się prędko, posuwając ku drugiemu oknu. Ale przez to drugie wyjrzał człowiek w czarnym stroju. Ten miał oczy ciemne i paskudne, na policzku czerwonawą plamę.

— Mamy cię, dziewko!

Spojrzała w dół. Pod sobą, bardzo daleko, widziała dziedziniec. A nad dziedzińcem, jakieś dziesięć stóp poniżej występu, na którym stała, był mostek łączący dwa krużganki. Tyle że to nie był mostek. To były szczątki mostku. Wąska kamienna kładka z resztkami pogruchotanej balustrady.

— Na co czekacie? — krzyknął ten z blizną. - Wyłaźcie i łapcie ją!

Jasnowłosy elf ostrożnie wyszedł na występ, przycisnął się plecami do ściany. Wyciągnął rękę. Był blisko.

Ciri przełknęła ślinę. Kamienna kładka, pozostałość mostu, nie była węższa niż huśtawka w Kaer Morhen, a ona dziesiątki razy skakała na huśtawkę, umiała amortyzować skok i utrzymywać równowagę. Ale wiedźmińską huśtawkę dzieliły od ziemi cztery stopy, a pod kamienną kładką ziała przepaść tak głęboka, że płyty podwórca wydawały się mniejsze od dłoni.

Skoczyła, wylądowała, zachwiała się, utrzymała równowagę, chwytając się potłuczonej balustrady. Pewnymi kro- karni osiągnęła krużganek. Nie mogła się powstrzymać — odwróciła się i pokazała prześladowcom zgięty łokieć, gest, którego nauczył ją krasnolud Yarpen Zigrin. Człowiek z blizną zaklął głośno.

— Skacz! — krzyknął do jasnowłosego elfa stojącego na występie. - Skacz za nią!

— Chyba zwariowałeś, Rience — powiedział zimno elf. - Skacz sam, jeśli wola.

*****

Szczęście, jak to zwykle bywa, nie dopisało, nie towarzyszyło jej długo. Gdy zbiegła z krużganka i wymknęła się za mur, w krzaki tarniny, schwytano ją. Schwytał ją i unieruchomił w niesamowicie silnym uścisku niski, lekko otyły mężczyzna z opuchniętym nosem i rozciętą wargą.

— Tuś mi — zasyczał. - Tuś mi, laleczko!

Ciii szarpnęła się i zawyła, bo zaciśnięte na jej ramionach dłonie poraziły ją nagle paroksyzmem obezwładniającego bólu. Mężczyzna zarechotał.

— Nie trzepocz, szary ptaszku, bo przypalę ci piórka. Pozwól, niech ci się przyjrzę. Niech no popatrzę na pisklątko, które aż tyle warte jest dla Emhyra var Emreisa, imperatora Nilfgaardu. I dla Vilgefortza.

Ciri przestała się wyrywać. Niski mężczyzna oblizał pokaleczoną wargę.

— Ciekawe — zasyczał znowu, pochylając się ku niej. -Takaś niby cenna, a ja, uważasz, nie dałbym za ciebie nawet złamanego szeląga. Jak też te pozory mylą. Ha! Skarbie mój! A gdyby Emhyrowi dał cię w prezencie nie Vilgefortz, nie Rience, nie ten galant w pierzastym hełmie, ale stary Terranova? Czy Emhyr byłby łaskaw dla starego Terranovy? Co na to powiesz, wieszczko? Wszakże umiesz wieszczyć!

Jego oddech śmierdział nie do wytrzymania. Ciri odwróciła głowę, krzywiąc się. Źle zrozumiał.

— Nie kłap na mnie dziobkiem, ptaszku! Ja nie lękam się ptaszków. A może powinienem? Co, fałszywa wróżbitko? Podstawiona wyrocznio? Czy powinienem lękać się ptaszków?

— Powinieneś — szepnęła Ciri, czując zawrót głowy i ogarniające ją nagle zimno.

Terranova zaśmiał się, odrzucając głowę do tyłu. Śmiech zmienił się w ryk bólu. Wielka szara sowa bezszelestnie sfrunęła z góry i wpiła mu się szponami w oczy. Czarodziej puścił Ciri, gwałtownym ruchem strącił z siebie sowę, a zaraz po tym runął na kolana i chwycił się za twarz. Spomiędzy palców zatętniła krew. Ciri wrzasnęła, cofnęła się. Terranova odjął od twarzy zakrwawione i pokryte śluzem ręce, dzikim, rwącym się głosem zaczął skandować zaklęcie. Nie zdążył. Za jego plecami pojawił się niewyraźny kształt, wiedźmińska klinga zawyła w powietrzu i przecięła mu kark tuż pod potylicą.

*****

— Geralt!

— Ciri.

— Nie czas na czułości — powiedziała ze szczytu muru sowa, zamieniając się w ciemnowłosą kobietę. - Uciekajcie! Biegną tu Wiewiórki!

Ciri wyzwoliła się z ramion Geralta, spojrzała ze zdumieniem. Siedząca na szczycie muru kobieta-sowa wyglądała okropnie. Była osmalona, obszarpana, umazana popiołem i krwią.

— Ty mały potworze — powiedziała kobieta-sowa, patrząc na nią z góry. - Za tę twoją niewczesną wieszczbę powinnam cię… Ale obiecałam, coś twojemu wiedźminowi, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Nie mogłam dać ci Rience'a, Geralt. W zamian daję ci ją. Żywą. Uciekajcie!

*****

Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach był wściekły. Dziewczynę, którą rozkazano mu schwytać, widział tylko przez chwilę, ale zanim zdołał cokolwiek przedsięwziąć, zatraceni czarownicy rozpętali w Garstangu piekło uniemożliwiające przedsiębranie czegokolwiek. Cahir stracił orientację wśród dymu i pożaru, na oślep krążył korytarzami, biegał po schodach i krużgankach, przeklinając Vilgefortza, Rience'a, siebie i cały świat.

Od spotkanego elfa dowiedział się, że dostrzeżono dziewczynę poza pałacem, uciekającą drogą ku Aretuzie. I wtedy szczęście uśmiechnęło się do Cahira. Scoia'tael znaleźli w stajni osiodłanego konia.


****

— Biegnij przodem, Ciri. Są blisko. Ja ich zatrzymam, a ty biegnij. Biegnij, ile sił! Jak na Mordowni!

— Ty też chcesz mnie zostawić samą?

— Będę tuż za tobą. Ale nie oglądaj się!

— Daj mi mój miecz, Geralt.

Spojrzał na nią. Ciri odruchowo cofnęła się. Takich oczu nie widziała u niego jeszcze nigdy.

— Mając miecz, będziesz może musiała zabijać. Potrafisz?

— Nie wiem. Daj mi miecz.

— Biegnij. I nie oglądaj się za siebie.

*****

Na drodze załomotały kopyta. Ciri obejrzała się. I zamarła sparaliżowana strachem.

Ścigał ją czarny rycerz w hełmie ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka. Skrzydła szumiały, powiewał czarny płaszcz. Podkowy krzesały iskry na bruku drogi.

Nie była w stanie się poruszyć.

Czarny koń przedarł się przez przydrożne krzaki, rycerz krzyknął głośno. W krzyku tym była Cintra. Były w nim noc, mord, krew i pożoga. Ciri pokonała obezwładniający strach i rzuciła się do ucieczki. Z rozpędu przesadziła żywopłot, wpadając na maleńki dziedziniec z basenikiem i fontanną. Z dziedzińca nie było wyjścia, dookoła były mury, wysokie i gładkie. Koń zachrapał tuż za jej plecami. Cofnęła się, potknęła i wzdrygnęła, trafiając plecami na twardą, nieustępliwą ścianę. Była w pułapce.

Drapieżny ptak załopotał skrzydłami, zrywając się do lotu. Czarny rycerz poderwał konia, przeskoczył żywopłot odgradzający go od dziedzińca. Kopyta zadudniły na płytach posadzki, koń pośliznął się, pojechał, przysiadając na zadzie. Rycerz zachwiał się w siodle, przechylił. Koń zerwał się, a rycerz spadł, łoskocząc zbroją o kamień. Podniósł się jednak natychmiast, szybko osaczając Ciri wciśniętą w róg.

— Nie dotkniesz mnie! — krzyknęła, dobywając miecza. - Nigdy mnie już nie dotkniesz!

Rycerz zbliżał się powoli, rosnąc nad nią jak ogromna czarna wieża. Skrzydła na jego hełmie chwiały się i szeleściły.

— Nie uciekniesz mi już, Lwiątko z Cintry — w szparze hełmu płonęły bezlitosne oczy. - Nie tym razem. Tym razem nie masz już dokąd uciekać, szalona panno.

— Nie dotkniesz mnie — powtórzyła głosem zduszonym zgrozą, przyparta plecami do kamiennej ściany.

— Muszę. Wykonuję rozkazy.

Gdy wyciągnął ku niej rękę, strach ustąpił nagle, jego miejsce zajęła dzika wściekłość. Spięte, zastygłe w przerażeniu mięśnie zadziałały jak sprężyny, wszystkie wyuczone w Kaer Morhen ruchy wykonały się same, gładko i płynnie. Ciri skoczyła, rycerz rzucił się na nią, ale nie był przygotowany na piruet, którym bez wysiłku wywinęła się z za sięgu jego rąk. Miecz zawył i ukąsił, niechybnie trafiając między blachy pancerza. Rycerz zachwiał się, upadł na jedno kolano, spod naramiennika trysnęła jasnoczerwona struga krwi. Wrzeszcząc wściekle, Ciri znowu otoczyła go piruetem, znowu uderzyła, tym razem prosto w dzwon hełmu, obalając rycerza na drugie kolano. Wściekłość i szał zaślepiły ją zupełnie, nie widziała nic oprócz nienawistnych skrzydeł. Posypały się czarne pióra, jedno skrzydło odpadło, drugie zwisło na zakrwawiony naramiennik. Rycerz, wciąż nadaremnie usiłując podnieść się z kolan, spróbował zatrzymać klingę miecza chwytem pancernej rękawicy, stęknął boleśnie, gdy wiedźmińskie ostrze rozchlastało kolczą siatkę i dłoń. Pod kolejnym uderzeniem spadł hełm, Ciri odskoczyła, by nabrać impetu do ostatniego, morderczego ciosu.

Nie uderzyła.

Nie było czarnego hełmu, nie było skrzydeł drapieżnego ptaka, których szum prześladował ją w koszmarach sennych. Nie było już czarnego rycerza z Cintry. Był klęczący w kałuży krwi blady, ciemnowłosy młodzieniec o oszołomionych błękitnych oczach i ustach wykrzywionych w grymasie strachu. Czarny rycerz z Cintry padł od ciosów jej miecza, przestał istnieć, z budzących grozę skrzydeł pozostały porąbane pióra. Przerażony, skulony, broczący krwią młodzik był nikim. Nie znała go, nigdy go nie widziała. Nie obchodził jej. Nie bała się go, nie nienawidziła. I nie chciała zabijać.

Rzuciła miecz na posadzkę.

Odwróciła się, słysząc krzyki Scoia'tael nadbiegających od strony Garstangu. Zrozumiała, że za moment osaczą ją na dziedzińcu. Zrozumiała, że dopędzą ją na drodze. Musiała być od nich szybsza. Podbiegła do karego konia stukającego podkowami po płytach posadzki, krzykiem popędziła go do galopu, w biegu wskakując na siodło.

*****

— Zostawcie mnie… — stęknął Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach, odpychając zdrową ręką podnoszących go elfów. - Nic mi nie jest! To lekka rana… Ścigajcie ją. Ścigajcie dziewczynę…

Jeden z elfów krzyknął, na twarz Cahira trysnęła krew. Drugi Scoia'tael zatoczył się i zwalił na kolana, obu rękoma wpijając się w rozchlastany brzuch. Pozostali odskoczyli, rozprysnęli się po dziedzińcu, błyskając mieczami.

Zaatakował ich białowłosy potwór. Skoczył na nich z muru. Z wysokości, z której niepodobna było skoczyć, nie łamiąc nóg. Niepodobna było wylądować miękko, zawirować w umykającym oczom piruecie i w ułamku sekundy zabić. Ale białowłosy potwór dokonał tego. I zaczął zabijać.

Scoia'tael walczyli zażarcie. Mieli przewagę. Ale nie mieli żadnych szans. Na rozwartych ze zgrozy oczach Cahira dokonywała się masakra. Szarowłosa dziewczyna, która przed chwilą go poraniła, była szybka, była niewiarygodnie zwinna, była jak kocica broniąca kociąt. Ale białowłosy potwór, który wpadł między Scoia'tael, był jak zerrikański tygrys. Szarowłosa panna z Cintry, która z niewiadomych powodów nie zabiła go, sprawiała wrażenie szalonej. Białowłosy potwór nie był szalony. Był spokojny i zimny. Mordował spokojnie i zimno.

Scoia'tael nie mieli żadnych szans. Ich trupy jeden po drugim waliły się na płyty dziedzińca. Ale nie ustępowali. Nawet wtedy, gdy zostało tylko dwóch, nie uciekli, jeszcze raz zaatakowali białowłosego potwora. Na oczach Cahira potwór odrąbał jednemu rękę powyżej łokcia, drugiego uderzył pozornie lekkim, niedbałym ciosem, który jednak rzucił elfem do tyłu. przeważył go przez cembrowinę fontanny i wwalił do wody. Woda przelała się przez brzeg basenu karminową falą.

Elf z odrąbaną ręką klęczał przy fontannie, błędnym wzrokiem patrząc na buchający krwią kikut. Białowłosy potwór chwycił go za włosy i szybkim pociągnięciem miecza poderżnął mu gardło.

Gdy Cahir otworzył oczy, potwór był tuż przy nim.

— Nie zabijaj… — szepnął, zaprzestając prób podniesienia się ze śliskiej od krwi posadzki. Rozsieczona przez szarowłosą dziewczynę dłoń przestała boleć, zmartwiała.

— Wiem, kim jesteś, Nilfgaardczyku — białowłosy potwór kopnął hełm z porąbanymi skrzydłami. - Ścigałeś ją uparcie i długo. Ale już nigdy nie zdołasz jej skrzywdzić.

— Nie zabijaj…

— Podaj mi jeden powód. Choć jeden. Spiesz się.

— To ja… — wyszeptał Cahir. - To ja wywiozłem ją wtedy z Cintry. Z pożaru… Ocaliłem ją. Uratowałem jej życie…

Gdy otworzył oczy, potwora już nie było, był na dziedzińcu sam na sam z trupami elfów. Woda w fontannie szumiała, przelewała się przez brzeg cembrowiny, rozmywała krew na posadzce. Cahir zemdlał.

*****

U stóp wieży stał budynek będący jedną wielka salą, czy może raczej rodzajem perystylu. Dach nad perystylem, zapewne iluzoryczny, świecił dziurami. Wsparty był na kolumnach i pilastrach wyrzeźbionych w kształty skąpo odzianych kariatyd o imponujących biustach. Takie same kariatydy podtrzymywały łuk portalu, w którym znikła Ciri. Za portalem Geralt dostrzegł schody wiodące w górę. Do wieży.

Zaklął pod nosem. Nie rozumiał, dlaczego tam pobiegła. Pędząc za nią szczytami murów widział, jak padł jej koń. Widział, jak zerwała się zręcznie, ale zamiast biec dalej wijącą się dookoła szczytu serpentyną drogi, nagle pognała pod górę, w stronę samotnej wieży. Dopiero później dostrzegł na drodze elfów. Elfy nie widziały Ciri ani jego, zajęte ostrzeliwaniem z łuków biegnących pod górę ludzi. Z Aretuzy nadciągała odsiecz.

Zamierzał pójść schodami śladem Ciri, gdy usłyszał szmer. Z góry. Odwrócił się szybko. To nie był ptak.

Vilgefortz, szumiąc szerokimi rękawami, wleciał przez dziurę w dachu, wolno opuścił się na posadzkę.

Geralt stanął przed wejściem do wieży, dobył miecza i westchnął. Miał szczerą nadzieję, że dramatyczna, finałowa walka rozegra się pomiędzy Vilgefortzem a Filippą Eilhart. On sam na taki dramatyzm nie miał najmniejszej ochoty.

Vilgefortz otrzepał wams, poprawił mankiety, spojrzał na wiedźmina i odczytał jego myśli.

— Cholerny dramatyzm — westchnął. Geralt nie skomentował.

— Weszła do wieży?

Nie odpowiedział. Czarodziej pokiwał głową.

— Oto mamy więc epilog — powiedział zimno. - Koniec wieńczący dzieło. A może to przeznaczenie? Wiesz, dokąd prowadzą te schody? Do Tor Lara. Do Wieży Mewy. Stamtąd nie ma wyjścia. Wszystko się skończyło.

Geralt cofnął się tak, by jego flanki chroniły wspierające portal kariatydy.

— A jakże — wycedził, obserwując ręce czarodzieja. - Wszystko się skończyło. Połowa twoich wspólników nie żyje. Trupy ściągniętych na Thanedd elfów leżą pokotem stąd aż do Garstangu. Reszta uciekła. Z Aretuzy nadciągają czarodzieje i ludzie Dijkstry. Nilfgaardczyk, który miał zabrać Ciri, pewnie się już wykrwawił. A Ciri jest tam, w wieży. Stamtąd nie ma wyjścia? Rad jestem to słyszeć. To znaczy, że prowadzi tam tylko jedno wejście. To, które zagradzam.

Vilgefortz żachnął się.

— Jesteś niepoprawny. Nadal nie potrafisz prawidłowo ocenić sytuacji. Kapituła i Rada przestały istnieć. Wojska cesarza Emhyra idą na północ; pozbawieni czarodziejskiej rady i pomocy królowie są bezradni jak dzieci. Pod naporem Nilfgaardu ich królestwa runą jak zamki z piasku. Proponowałem ci to wczoraj, a dzisiaj powtarzam: przyłącz się do zwycięzców. Na przegranych pluń gęstą śliną.

— To ty jesteś przegrany. Dla Emhyra byłeś tylko narzędziem. Jemu zależało na Ciri, dlatego przysłał tu tego typa ze skrzydłami na hełmie. Ciekawym, co Emhyr zrobi z tobą, gdy zameldujesz mu o fiasku misji.

— Strzelasz na oślep, wiedźminie. I nie trafiasz, rzecz jasna. A gdybym ci powiedział, że to Emhyr jest moim narzędziem?

— Nie uwierzyłbym.

— Geralt, bądź rozsądny. Czy naprawdę chcesz bawić się w teatr, w banalną finałową watkę Dobra i Zła? Ponawiam wczorajszą propozycję. Wcale jeszcze nie jest za późno. Wciąż jeszcze możesz dokonać wyboru, możesz stanąć po właściwej stronie…

— Po stronie, którą dzisiaj nieco przerzedziłem?

— Nie uśmiechaj się, twoje demoniczne uśmiechy nie robią na mnie wrażenia. Tych kilku usieczonych elfów? Artaud Terranova? Drobiazgi, fakty bez znaczenia. Można przejść nad nimi do porządku dziennego.

— Ależ oczywiście. Znam twój światopogląd. Śmierć się nie Uczy, prawda? Zwłaszcza cudza?

— Nie bądź banalny. Żal mi Artauda, ale cóż, trudno. Nazwijmy to… wyrównaniem rachunków. Ostatecznie, ja dwukrotnie próbowałem cię zabić. Emhyr się niecierpliwił, więc kazałem nasłać na ciebie morderców. Za każdym razem robiłem to z prawdziwą niechęcią. Ja, widzisz, nadal jeszcze mam nadzieję na to, że wymalują nas kiedyś na jednym obrazie.

— Porzuć tę nadzieję, Vilgefortz.

— Schowaj miecz. Wejdziemy razem do Tor Lara. Uspokoimy Dziecko Starszej Krwi, które gdzieś tam na górze kona pewnie ze strachu. I odejdziemy stąd. Razem. Będziesz przy niej. Będziesz patrzył, jak spełnia się jej przeznaczenie. A cesarz Emhyr? Cesarz Emhyr dostanie, czego chciał. Bo zapomniałem ci powiedzieć, że choć Codringher i Fenn umarli, ich dzieło i koncepcja żyją nadal i mają się dobrze.

- Łżesz. Odejdź stąd. Zanim plunę na ciebie gęstą śliną.

— Naprawdę nie mam ochoty cię zabijać. Ja niechętnie zabijam.

— Doprawdy? A Lydia van Bredevoort? Czarodziej skrzywił usta.

— Nie wymawiaj tego imienia, wiedźminie. Geralt mocniej ścisnął rękojeść w garści, uśmiechnął się drwiąco.

— Dlaczego Lydia musiała umrzeć, Vilgefortz? Dlaczego rozkazałeś jej umrzeć? Miała odwrócić od ciebie uwagę, prawda? Miała dać ci czas na uodpornienie się na dwimeryt, na wysłanie telepatycznego sygnału do Rience'a? Biedna Lydia, artystka ze skrzywdzoną twarzą. Wszyscy wiedzieli, że jest osobą bez znaczenia. Wszyscy. Oprócz niej.

— Milcz.

— Zamordowałeś Lydię, czarowniku. Wykorzystałeś ją. A teraz chcesz wykorzystać Ciri? Z moją pomocą? Nie. Nie wejdziesz do Tor Lara.

Czarodziej cofnął się o krok. Geralt sprężył się, gotów do skoku i ciosu. Ale Vilgefortz nie uniósł ręki, wyciągnął ją tylko nieco w bok. W jego dłoni zmaterializował się nagle gruby, sześciostopowy kij.

— Wiem — powiedział — co ci przeszkadza w rozsądnym ocenianiu sytuacji. Wiem, co komplikuje i utrudnia ci właściwe przewidywanie przyszłości. To twoja arogancja, Geralt. Oduczę cię arogancji. Oduczę cię jej za pomocą tej oto różdżki.

Wiedźmin zmrużył oczy, unosząc lekko klingę.

— Drżę z niecierpliwości.

Kilka tygodni później, już wyleczony staraniem driad i wodą Brokilonu, Geralt zastanawiał się, jaki błąd popełnił w czasie walki. I doszedł do wniosku, że podczas walki nie popełnił żadnego. Jedyny błąd popełnił przed walką. Należało uciec, zanim walka się zaczęła.

Czarodziej był szybki, kij migał w jego rękach jak błyskawica. Tym większe było zdziwienie Geralta, gdy przy paradzie drąg i miecz zadzwoniły metalicznie. Ale brakowało czasu na dziwienie się. Vilgefortz atakował, wiedźmin musiał zwijać się w unikach i piruetach. Bał się parować mieczem. Cholerny drąg był żelazny, a do tego magiczny.

Czterokrotnie znalazł się w pozycji do kontrataku i ciosu. Czterokrotnie uderzył. W skroń, w szyję, pod pachę, w udo. Każdy z tych ciosów byłby śmiertelny. Ale każdy został sparowany.

Żaden nieczłowiek nie zdołałby sparować takich cięć. Geralt powoli zaczął rozumieć. Ale już było za późno.

Ciosu, którym czarodziej go dosięgną! nie widział. Uderzenie cisnęło nim o ścianę. Odbił się plecami, nie zdążył odskoczyć, wykonać zwodu, cios pozbawił go oddechu. Dostał drugi raz, w bark, znowu poleciał do tyłu, waląc potylicą o pilaster, o wystające piersi kariatydy. Vilgefortz przyskoczył zręcznie, zawinął drągiem i walnął go w brzuch, pod żebra. Mocno. Geralt zgiął się wpół i wtedy dostał w bok głowy. Kolana zmiękły mu nagle, upadł na nie. I to był koniec walki. W zasadzie.

Niemrawo próbował zasłonić się mieczem. Klinga, wklinowana między ścianę a pilaster, pękła pod uderzeniem ze szklanym, wibrującym jękiem. Zasłonił głowę lewą ręką, drąg spadł z impetem i złamał kość przedramienia. Ból oślepił go zupełnie.

— Mógłbym wytłuc ci mózg przez uszy — powiedział z bardzo daleka Vilgefortz. - Ale to przecież miała być lekcja. Pomyliłeś się, wiedźminie. Pomyliłeś niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu. Aha, wymiotujesz? Dobrze. Wstrząs mózgu. Krew z nosa? Świetnie. No, to do zobaczenia. Kiedyś. Może.

Nie widział już nic i niczego nie słyszał. Tonął, pogrążał się w czymś ciepłym. Sądził, że Vilgefortz odszedł. Zdziwił się więc, gdy na jego nogę z impetem zwalił się cios żelaznego drąga, druzgocąc trzon kości udowej.

Dalszych cięgów, nawet jeśli nastąpiły, nie pamiętał.

*****

— Wytrzymaj, Geralt, nie poddawaj się — powtarzała bez ustanku Triss Merigold. - Wytrzymaj. Nie umieraj… Proszę cię, nie umieraj…

— Ciii…

— Nie mów. Zaraz cię stąd wyciągnę. Wytrzymaj… Bogowie, nie mam sił…

— Yennefer… Ja muszę…

— Niczego nie musisz! Niczego nie możesz! Wytrzymaj, nie poddawaj się… Nie mdlej… Nie umieraj, proszę…

Wlokła go po posadzce zasłanej trupami. Widział swoją pierś i brzuch, całe we krwi, która płynęła mu z nosa. Widział nogę. Była wykrzywiona pod dziwnym kątem i wydawała się znacznie krótsza od tej zdrowej. Nie czuł bólu. Czuł zimno, całe ciało było zimne, zdrętwiałe i obce. Chciało mu się rzygać.

— Wytrzymaj, Geralt. Z Aretuzy nadciąga pomoc. Już niedługo…

— Dijkstra… Jeżeli Dijkstra mnie dopadnie… to już po mnie…

Triss zaklęła. Rozpaczliwie.

Wlokła go po schodach. Złamana noga i ręka podskoczyły na stopniach. Ból ożył, wgryzł się w trzewia, w skronie, zapromieniował aż do oczu, do uszu, do czubka głowy. Nie krzyczał. Wiedział, że krzyk mu ulży, ale nie krzyczał. Otwierał tylko usta, to też przynosiło ulgę.

Usłyszał huk.

Na szczycie schodów stała Tissaia de Vries. Włosy miała w nieładzie, twarz pokrytą kurzem. Uniosła obie ręce, jej dłonie zapłonęły. Wykrzyczała zaklęcie, a tańczący na jej palcach ogień runął w dół w formie oślepiającej i huczącej żarem kuli. Wiedźmin usłyszał z dołu łoskot walących się murów i przeraźliwe wrzaski poparzonych.

— Tissaia, nie! — krzyknęła rozpaczliwie Triss. - Nie rób tego!

— Nie wejdą tu — powiedziała arcymistrzyni, nie odwracając głowy. - Tu jest Garstang na wyspie Thanedd. Nikt tu nie zapraszał królewskich pachołków wykonujących rozkazy ich krótkowzrocznych władców!

— Zabijasz ich!

— Milcz, Triss Merigold! Zamach na jedność Bractwa nie udał się, wyspą wciąż włada Kapituła! Wara królom od spraw Kapituły! To nasz konflikt i my sami go rozwiążemy! Rozwiążemy nasze sprawy, a potem położymy kres tej idiotycznej wojnie! Bo to my, czarodzieje, ponosimy odpowiedzialność za losy świata!

Z jej dłoni wystrzelił kolejny kulisty piorun, zwielokrotnione echo eksplozji przetoczyło się wśród kolumn i kamiennych ścian.

— Precz! — krzyknęła znowu. - Nie wejdziecie tu! Precz!

Wrzaski z dołu cichły. Geralt zrozumiał, że oblegający cofnęli się od schodów, zrejterowali. Sylwetka Tissai rozmazała się w jego oczach. To nie była magia. To on tracił przytomność.

— Uciekaj stąd, Triss Merigold — usłyszał słowa czarodziejki dobiegające z daleka, jak zza ściany. - Filippa Eilhart już uciekła, uleciała na sowich skrzydłach. Byłaś jej wspólniczką w tym niecnym spisku, powinnam cię ukarać. Ale dość już krwi, śmierci, nieszczęścia! Precz stąd! Idź do Aretuzy, do twoich sprzymierzeńców! Teleportuj się. Portal Wieży Mewy już nie istnieje. Zawalił się razem z wieżą. Możesz teleportować się bez lęku. Dokąd zechcesz. Choćby do twego króla Foltesta, dla którego zdradziłaś Bractwo!

— Nie zostawię Geralta… — jęknęła Triss. - On nie może wpaść w ręce Redańczyków… Jest ciężko ranny… Krwawi wewnętrznie… A ja nie mam już sił! Nie mam sił, by otworzyć teleport! Tissaia! Pomóż mi, proszę!

Ciemność. Przenikliwe zimno. Z daleka, zza kamiennej ściany, głos Tissai de Vries:

— Pomogę ci.

Загрузка...