Rozdział trzeci

Oto biorę sobie ciebie, aby cię mieć i zachować, na dolę piękną i szpetną, najlepszą i najgorszą, we dnie i w nocy, w chorobie i zdrowiu, albowiem sercem całym cię miłuję i przysięgam miłować wiecznie, póki śmierć nas nie rozłączy.

Starodawna formuła zaślubin

O miłości wiemy niewiele. Z miłością jest jak z gruszką. Gruszka jest słodka i ma kształt. Spróbujcie zdefiniować kształt gruszki.

Jaskier, Pół wieku poezji

Geralt miał powody podejrzewać — i podejrzewał — że bankiety czarodziejów różnią się od biesiad i uczt zwykłych śmiertelników. Nie spodziewał się jednak, że różnice są aż tak wielkie i tak zasadnicze.

Propozycja towarzyszenia Yennefer na poprzedzającym czarodziejski zjazd bankiecie była dla niego zaskoczeniem, ale w osłupienie nie wprawiła. Nie była to bowiem pierwsza tego typu propozycja. Już poprzednio, gdy mieszkali razem i układało się między nimi dobrze, Yennefer chciała bywać na zjazdach i konwentyklach w jego towarzystwie. Wtedy jednak odmawiał stanowczo. Był przekonany, że wśród czarodziejów traktowany będzie w najlepszym wypadku jako dziwoląg i sensacja, w najgorszym jako intruz i parias. Yennefer wydrwiwała jego obawy, ale nie nalegała. Ponieważ w innych sytuacjach potrafiła nalegać tak, że aż się dom trząsł i sypało szkło, Geralt utwierdzał się w mniemaniu, że jego decyzje były słuszne.

Tym razem zgodził się. Bez namysłu. Propozycja padła po długiej, szczerej i pełnej emocji rozmowie. Po rozmowie, która zbliżyła ich znowu, usunęła w cień i w niepamięć dawne konflikty, stopiła lody żalu, dumy i zawziętości. Po rozmowie na grobli w Hirundum Geralt zgodziłby się na każdą, absolutnie każdą propozycję ze strony Yennefer. Nie odmówiłby, nawet jeśli zaproponowałaby mu wspólną wizytę w piekle celem wypicia filiżanki wrzącej smoły w towarzystwie ognistych demonów.

I była jeszcze Ciri, bez której nie byłoby tej rozmowy, nie byłoby spotkania. Ciri, którą według Codringhera interesował się jakiś czarodziej. Geralt liczył na to, że jego obecność na zjeździe sprowokuje czarodzieja i zmusi do działania. Ale Yennefer nie powiedział o tym ani słowa.

Z Hirundum pojechali prosto na Thanedd, on, ona, Ciri i Jaskier. Początkowo zatrzymali się w ogromnym kompleksie pałacu Loxia, zajmującym południowo-wschodnie podnóże góry. Pałac roił się już od gości zjazdu i towarzyszących im osób, ale dla Yennefer natychmiast znalazły się kwatery. Spędzili w Loxii cały dzień. Geralt stracił ten dzień na rozmowach z Ciri, Jaskier na bieganiu, zbieraniu i rozpuszczaniu plotek, czarodziejka na przymierzaniu i wybieraniu strojów. A gdy nadszedł wieczór, wiedźmin i Yennefer dołączyli do kolorowego orszaku zmierzającego do Aretuzy — pałacu, w którym miał odbyć się bankiet. I teraz, w Aretuzie, Geralt dziwił się i przeżywał zaskoczenia, choć obiecywał sobie, że niczemu dziwił się nie będzie i nie da się niczym zaskoczyć.

Olbrzymia centralna sala pałacu zbudowana była w kształcie litery „T". Dłuższy bok miał okna, wąskie i nieprawdopodobnie wysokie, sięgające niemal pod wsparte kolumnami sklepienie. Sklepienie też było wysoko. Tak wysoko, że trudno było rozeznać detale zdobiących je fresków, w tym zwłaszcza płeć golasów stanowiących najliczniej powtarzający się motyw malowideł. W oknach były witraże, które musiały kosztować prawdziwą fortunę, ale mimo tego w halli wyraźnie czuło się przeciąg. Geralt dziwił się, że świece nie gasną, ale po dokładniejszej obserwacji przestał się dziwić. Kandelabry były magiczne, a może nawet iluzoryczne. Światła w każdym razie dawały sporo, nieporównanie więcej niż świece.

Gdy weszli, wewnątrz bawiła już dobra setka ludzi. Sala, jak ocenił wiedźmin, mogła pomieścić co najmniej trzykrotnie więcej, nawet wtedy, jeśli pośrodku, jak kazał zwyczaj, ustawiono by stoły w podkowę. Ale tradycyjnej podkowy w ogóle nie było. Wyglądało na to, że ucztować będzie się na stojąco, wytrwale wędrując wzdłuż ścian ozdobionych arrasami, girlandami i falującymi w przeciągu proporcami. Pod arrasami i girlandami ustawiono rzędy długich stolików. Na stolikach zaś piętrzyło się wymyślne jadło na jeszcze wymyślniejszej zastawie, wśród wymyślnych kwiatowych kompozycji i wymyślnych rzeźb z lodu. Przyjrzawszy się dokładniej, Geralt skonstatował, że wymyślności jest znacznie, znacznie więcej niż jadła.

— Nie ma stołu — ponurym głosem stwierdził fakt, wygładzając na sobie krótki, czarny, szamerowany srebrem i wcięty w pasie kaftan, w który ustroiła go Yennefer. Kaftan taki, będący ostatnim krzykiem mody, nazywano dubletem. Wiedźmin nie miał pojęcia, skąd wzięła się ta nazwa. I nie pragnął się dowiedzieć.

Yennefer nie zareagowała. Geralt nie oczekiwał reakcji, dobrze wiedział, że czarodziejka nie zwykła reagować na tego typu stwierdzenia. Ale nie zrezygnował. Marudził dalej. Po prostu miał ochotę pomarudzić.

— Nie ma muzyki. Wieje jak cholera. Nie ma gdzie usiąść. Będziemy jeść i pić na stojąco?

Czarodziejka obdarzyła go powłóczystym fiołkowym spojrzeniem.

— Owszem — powiedziała nieoczekiwanie spokojnie. - Będziemy jeść na stojąco. Wiedz również, że dłuższe zatrzymywanie się przy stole z jedzeniem jest uważane za nietakt.

— Postaram się być taktowny — mruknął. - Tym bardziej że niespecjalnie jest się przy czym zatrzymywać, jak widzę.

— Picie w sposób niepowściągliwy jest uważane za duży nietakt — Yennefer kontynuowała pouczanie, zupełnie nie zwracając uwagi na jego pomruki. - Unikanie rozmowy jest uważane za niewybaczalny nietakt…

— A to — przerwał — że tamten chudzielec w kretyńskich spodniach właśnie pokazuje mnie palcem dwóm swoim towarzyszkom, jest uważane za nietakt?

— Tak. Ale drobny.

— Co będziemy robić, Yen?

— Krążyć po sali, witać się, prawić komplementy, konwersować… Przestań wygładzać dublet i poprawiać włosy.

— Nie pozwoliłaś mi założyć opaski…

— Twoja opaska jest pretensjonalna. No, weź mnie pod ramię i chodźmy. Stanie w pobliżu wejścia jest uważane za nietakt.

Pokrążyli po sali stopniowo zapełniającej się gośćmi. Geralt był wściekle głodny, ale rychło zorientował się, że Yennefer nie żartowała. Stawało się oczywiste, że obowiązująca wśród czarodziejów forma faktycznie nakazuje jeść i pić mało i pozornie od niechcenia. Na domiar złego każdy przystanek przy stole z jedzeniem pociągał za sobą obowiązki towarzyskie. Ktoś zauważał, objawiał radość z zauważenia, podchodził i witał się, równie wylewnie, co fałszywie. Po obowiązkowym udawaniu całowania policzków lub niemile delikatnym uścisku dłoni, po nieszczerych uśmiechach i jeszcze mniej szczerych, aczkolwiek nieźle kłamanych komplementach następowała krótka i nużąco banalna rozmowa o niczym.

Wiedźmin pilnie rozglądał się, szukając znajomych twarzy, głównie w nadziei, że nie jest tu jedyną nie należącą do czarodziejskiej konfraterni osobą. Yennefer zapewniała go, że nie będzie, ale mimo to albo nie widział nikogo spoza Bractwa, albo nie umiał nikogo rozpoznać.

Paziowie roznosili na tacach wino, lawirując wśród gości. Yennefer w ogóle nie piła. Wiedźmin miał ochotę, ale nie mógł. Dublet pił. Pod pachami.

Zręcznie sterując ramieniem, czarodziejka odciągnęła go od stołu i wywiodła na sam środek hallu, w samo centrum powszechnego zainteresowania. Opór nie zdał się na nic. Orientował się, o co chodzi. To była najzwyklejsza w świecie demonstracja.

Geralt wiedział, czego może oczekiwać, ze stoickim spokojem znosił więc pełne niezdrowej ciekawości spojrzenia czarodziejek i zagadkowe uśmieszki czarodziejów. Choć Yennefer zapewniała go, że konwenans i takt zabraniają używania magii na takich imprezach, nie wierzył, by magicy potrafili się powstrzymać, zwłaszcza że Yennefer prowokacyjnie wystawiała go na widok publiczny. I miał rację, nie wierząc. Kilkakrotnie poczuł drgnięcia medalionu i ukłucia czarodziejskich impulsów. Niektórzy, a zwłaszcza niektóre, bezczelnie próbowali czytać w jego myślach. Był na to przygotowany, wiedział, o co chodzi, wiedział, jak ripostować. Patrzył na idącą u jego boku Yennefer, na biało-czarno-brylantową Yennefer o kruczych włosach i fiołkowych oczach, a sondujący go czarodzieje peszyli się, gubili, wyraźnie tracili rezon i kontenans ku jego rozkosznej satysfakcji. Tak, odpowiadał im w myśli, tak, nie mylicie się. Jest tylko ona, ona, u mojego boku, tu i teraz, i tylko to się liczy. Tu i teraz. A to, kim była dawniej, gdzie była dawniej i z kim była dawniej, to nie ma żadnego, najmniejszego znaczenia. Teraz jest ze mną, tu, wśród was. Ze mną, z nikim innym. Tak właśnie myślę, myśląc wciąż o niej, nieustannie myśląc o niej, czując zapach jej perfum i ciepło jej ciała. A wy udławcie się zawiścią.

Czarodziejka mocno ścisnęła mu przedramię, przytuliła się lekko do jego boku.

— Dziękuję — mruknęła, sterując z powrotem w stronę stołów. - Ale bez nadmiernej ostentacji, proszę.

— Czy wy, czarodzieje, zawsze bierzecie szczerość za ostentację? Czy dlatego, że nie wierzycie w szczerość, nawet wtedy, gdy odczytujecie ją w cudzych myślach?

— Tak. Dlatego.

— A jednak dziękujesz mi?

— Bo tobie wierzę — ścisnęła jego ramię jeszcze silniej, sięgnęła po talerzyk. - Nałóż mi trochę łososia, wiedźminie. I krabów.

— To są kraby z Poviss. Złowiono je zapewne miesiąc temu, a panują upały. Nie boisz się…

— Te kraby — przerwała — jeszcze dziś rano łaziły po morskim dnie. Teleportacja to wspaniały wynalazek.

— Owszem — zgodził się. - Warto by go upowszechnić, nie sądzisz?

— Pracujemy nad tym. Nakładaj, nakładaj, głodna jestem.

— Kocham cię, Yen.

— Prosiłam, bez ostentacji… — urwała, podrzuciła głowę, odgarnęła z policzka czarne loki, szeroko otworzyła fiołkowe oczy. - Geralt! Wyznałeś mi to po raz pierwszy!

— Niemożliwe, Dworujesz sobie ze mnie.

— Nie, nie dworuję. Dawniej tylko myślałeś, dziś powiedziałeś.

— To aż taka różnica?

— Ogromna.

— Yen…

— Nie mów z pełnymi ustami. Ja też cię kocham. A nie mówiłam? Bogowie, udusisz się! Podnieś ręce, uderzę cię w plecy. Oddychaj głęboko.

— Yen…

— Oddychaj, oddychaj, zaraz ci przejdzie.

— Yen!

— Tak. Szczerość za szczerość.

— Dobrze się czujesz?

— Czekałam — wycisnęła cytrynę na łososia. - Nie wypadało mi przecież reagować na wyznania czynione w myślach. Doczekałam się słów, mogłam odpowiedzieć, odpowiedziałam. Czuję się świetnie.

— Co się stało?

— Opowiem ci później. Jedz. Ten łosoś jest wyborny, klnę się na Moc, doprawdy wyborny.

— Czy mogę cię pocałować? Teraz, tu, przy wszystkich?

— Nie.

— Yennefer! — przechodząca obok ciemnowłosa czarodziejka wyzwoliła ramię spod łokcia towarzyszącego jej mężczyzny, zbliżyła się. - Więc jednak przyjechałaś? Och, to cudownie! Nie widziałam cię od wieków!

— Sabrina! — Yennefer uradowała się tak szczerze, że każdy, wyjąwszy Geralta, mógłby dać się zwieść. - Kochana! Tak się cieszę!

Czarodziejki objęły się ostrożnie i pocałowały sobie wzajem powietrze obok uszu i brylantowo-onyksowych kolczyków. Kolczyki obu czarodziejek, przypominające miniaturowe kiście winogron, były identyczne — w powietrzu natychmiast zapachniało wściekłą wrogością.

— Geralt, pozwól, to moja szkolna przyjaciółka, Sabrina Glevissig z Ard Carraigh.

Wiedźmin skłonił się, ucałował podaną wysoko dłoń. Zdążył już zorientować się, że wszystkie czarodziejki oczekiwały przy powitaniach całowania w rękę, gestu, który równał je co najmniej z księżnymi. Sabrina Glevissig uniosła głowę, jej kolczyki zadrżały i zadzwoniły. Cichutko, lecz demonstracyjnie i bezczelnie.

— Bardzo pragnęłam cię poznać, Geralt — powiedziała z uśmiechem. Jak wszystkie czarodziejki, nie uznawała „panów", „waszmościów" ani innych obowiązujących wśród szlachty form. - Cieszę się, ogromnie się cieszę. Nareszcie przestałaś ukrywać go przed nami, Yenna. Szczerze mówiąc, dziwię się, że tak długo zwlekałaś. Absolutnie nie ma się czego wstydzić.

— Też tak myślę — odrzekła swobodnie Yennefer, lekko mrużąc oczy i demonstracyjnie odrzucając włosy z własnego kolczyka. - Piękna bluzka, Sabrina. Wręcz zachwycająca. Prawda, Geralt?

Wiedźmin kiwnął głową, przełknął ślinę. Bluzka Sabriny Glevissig, uszyta z czarnego szyfonu, odsłaniała absolutnie wszystko, co było do odsłonięcia, a trochę było. Karminowa spódnica, ściągnięta srebrnym pasem z wielką klamrą w kształcie róży, była bokiem rozcięta zgodnie z najnowszą modą. Moda nakazywała jednak nosić spódnice rozcięte do połowy uda, a Sabrina nosiła rozciętą do połowy biodra. Bardzo ładnego biodra.

— Co nowego w Kaedwen? — spytała Yennefer, udając, że nie widzi, na co patrzy Geralt. - Twój król Henselt nadal traci siły i środki na ściganie Wiewiórek po lasach? Nadal myśli o karnej ekspedycji przeciw elfom z Dol Blathanna?

— Dajmy pokój polityce — uśmiechnęła się Sabrina. Odrobinę za długi nos i drapieżne oczy upodobniały ją do klasycznego wizerunku wiedźmy. - Jutro, na naradzie, napolitykujemy się po dziurki w nosie. I nasłuchamy się różnych… morałów. O potrzebie pokojowej koegzystencji… O przyjaźni… O konieczności zajęcia solidarnej pozycji wobec planów i zamiarów naszych królów… Czego jeszcze się nasłuchamy, Yennefer? Co jeszcze szykują dla nas na jutro Kapituła i Vilgefortz?

— Dajmy pokój polityce.

Sabrina Glevissig zaśmiała, się srebrnie przy wtórze cichego brzęku kolczyków.

— Słusznie. Zaczekajmy do jutra. Jutro… Jutro wszystko się wyjaśni. Ach, ta polityka, te nie kończące się narady… Jakże one fatalnie odbijają się na cerze. Na szczęście mam doskonały krem, wierz mi, kochana, zmarszczki znikają jak sen jaki złoty… Dać ci recepturę?

— Dziękuję, kochana, ale nie potrzebuję. Naprawdę.

— Ach, wiem. W szkole zawsze zazdrościłam ci cery. Bogowie, ileż to lat?

Yennefer udała, że odkłania się komuś z przechodzących. Sabrina zaś uśmiechnęła się do wiedźmina i rozkosznie wypięła to, czego nie krył czarny szyfon. Geralt ponownie przełknął ślinę, starając się nie patrzeć zbyt nachalnie na jej różowe sutki, aż nadto widoczne pod przejrzystą tkaniną. Spojrzał płochliwie na Yennefer. Czarodziejka uśmiechała się, ale znał ją zbyt dobrze. Była wściekła.

— Och, wybacz — powiedziała nagle. - Widzę tam Filippę, muszę z nią koniecznie porozmawiać. Pozwól, Geralt. Pa, Sabrina.

— Pa, Yenna — Sabrina Glevissig spojrzała wiedźminowi w oczy. - Jeszcze raz gratuluję ci… gustu.

— Dziękuję — głos Yennefer był podejrzanie zimny. -Dziękuję, moja droga.

Filippa Eilhart była w towarzystwie Dijkstry. Geralt, który miał niegdyś przelotny kontakt z redańskim szpiegiem, w zasadzie powinien był się ucieszyć — wreszcie trafił na kogoś znajomego, kto jak i on nie należał do konfraterni. Ale nie cieszył się.

— Cieszę się, że cię widzę, Yenna — Filippa ucałowała powietrze obok kolczyka Yennefer. - Witaj, Geralt. Oboje znacie hrabiego Dijkstrę, prawda?

— Któż go nie zna — Yennefer skłoniła głowę i podała Dijkstrze rękę, którą, szpieg ucałował z rewerencją. - Rada jestem znowu was widzieć, hrabio.

— To dla mnie radość — zapewnił szef tajnych służb króla Vizimira — znowu cię widzieć, Yennefer. Zwłaszcza w tak miłym towarzystwie. Panie Geralt, moje najgłębsze uszanowanie…

Geralt, powstrzymując się od zapewniania, że jego uszanowanie jest jeszcze głębsze, uścisnął podaną dłoń — a raczej spróbował to uczynić, bo jej rozmiary przekraczały normy i czyniły uściśnięcie praktycznie niemożliwym.

Olbrzymi szpieg ustrojony był w jasnobeżowy dublet, dość nieformalnie rozpięty. Widać było, że czuje się w nim swobodnie.

— Zauważyłam — powiedziała Filippa — że rozmawialiście z Sabriną?

— Rozmawialiśmy — fuknęła Yennefer. - Widziałaś, co ona ma na sobie? Trzeba nie mieć ani gustu, ani wstydu, żeby… Ona, cholera jasna, jest starsza ode mnie o… Mniejsza z tym. Żeby jeszcze miała co pokazywać! Wstrętna małpa!

— Próbowała was wypytywać? Wszyscy wiedzą, że ona szpieguje dla Henselta z Kaedwen.

— Doprawdy? — Yennefer udała zdumienie, co słusznie zostało uznane za przedni żart.

— A pan, panie hrabio, dobrze się bawi na naszej uroczystości? — spytała Yennefer, gdy już Filippa i Dijkstra przestali się śmiać.

— Niezwykle dobrze — szpieg króla Vizimira ukłonił się dwornie.

— Jeśli zważymy — uśmiechnęła się Filippa — że hrabia jest tu służbowo, takie zapewnienie jest dla nas niesłychanie komplementujące. I jak każdy podobny komplement, mało szczere. Jeszcze przed chwilą wyznawał mi, że wolałby miły, swojski półmrok, smrodek pochodni i przypalanego na rożnach mięsiwa. Brak mu też tradycyjnego, zalanego sosem i piwem stołu, w który mógłby walić kuflem w rytm plugawych, pijackich piosenek, a pod który nad ranem mógłby osunąć się z wdziękiem, by zasnąć wśród chartów ogryzających kości. A na moje argumenty, wykazujące wyższość naszego sposobu ucztowania, pozostał, wyobraźcie to sobie, głuchy.

— Doprawdy? — wiedźmin spojrzał na szpiega łaskawiej. - A jakie to były argumenty, jeśli można wiedzieć?

Tym razem jego pytanie zostało najwyraźniej potraktowane jako przedni żart, bo obie czarodziejki zaśmiały się jednocześnie.

— Ach, mężczyźni — powiedziała Filippa. - Niczego nie rozumiecie. Czy w półmroku i dymie, siedząc za stołem, można imponować suknią i figurą?

Geralt, nie znajdując słów, skłonił się tylko. Yennefer delikatnie ścisnęła mu ramię.

— Ach — powiedziała. - Widzę tam Triss Merigold. Muszę z nią koniecznie zamienić kilka słów… Wybaczcie, że was teraz opuścimy. Na razie, Filippa. Z pewnością znajdziemy jeszcze dziś sposobność do pogawędki. Czyż nie tak, hrabio?

— Niewątpliwie — Dijkstra uśmiechnął się i ukłonił głęboko. - Jestem do usług, Yennefer. Na każde skinienie.

Podeszli do Triss, mieniącej się kilkoma odcieniami błękitu i seledynu. Triss na ich widok przerwała rozmowę z dwoma czarodziejami, zaśmiała się radośnie, objęła Yennefer, rytuał całowania powietrza przy uszach powtórzył się. Geralt ujął podaną mu dłoń, ale zdecydował się postąpić wbrew ceremoniałowi — objął kasztanowowłosą czarodziejkę i pocałował w miękki, mechaty jak brzoskwinia policzek. Triss zarumieniła się lekko.

Czarodzieje przedstawili się. Jednym był Drithelm z Pont Vanis, drugim jego brat Detmold. Obaj byli w służbie króla Esterada z Koviru. Obaj okazali się małomówni, obaj odeszli przy pierwszej nadarzającej się okazji.

— Rozmawialiście z Filippa i Dijkstra z Tretogoru — zauważyła Triss, bawiąc się zawieszonym na szyi, oprawnym w srebro i brylanty serduszkiem z lapis lazuli. -Wiecie, oczywiście, kim jest Dijkstra?

— Wiemy — powiedziała Yennefer. - Rozmawiał z tobą? Próbował wypytywać?

— Próbował — czarodziejka uśmiechnęła się znacząco i zachichotała. - Dość ostrożnie. Ale Filippa przeszkadzała mu, jak mogła. A myślałam, że są w lepszej komitywie.

— Są w świetnej komitywie — ostrzegła poważnie Yennefer. - Uważaj, Triss. Nie piśnij mu słowa o… Wiesz, o kim.

— Wiem. Będę uważała. A przy okazji… — Triss zniżyła głos. - Co u niej słychać? Czy będę mogła ją zobaczyć?

— Jeśli zdecydujesz się wreszcie prowadzić ćwiczenia w Aretuzie — uśmiechnęła się Yennefer — możesz widywać ją bardzo często.

— Ach — Triss szerzej otworzyła oczy. - Rozumiem. Czy Ciri…

— Ciszej, Triss. Porozmawiamy o tym później. Jutro. Po naradzie.

— Jutro? — uśmiechnęła się dziwnie Triss. Yennefer zmarszczyła brwi, ale nim zdążyła zadać pytanie, na sali zapanowało nagle lekkie poruszenie.

— Już są — odchrząknęła Triss. - Przyszli nareszcie.

— Tak — potwierdziła Yennefer, odrywając wzrok od oczu przyjaciółki. - Już są. Geralt, nareszcie jest okazja, byś poznał członków Kapituły i Najwyższej Rady. Jeśli trafi się sposobność, przedstawię cię, ale nie zaszkodzi, byś wcześniej wiedział, kto jest kim.

Zgromadzeni czarodzieje rozstąpili się, kłaniając z szacunkiem wkraczającym na salę osobistościom. Jako pierwszy podążał niemłody, ale krzepki mężczyzna w niezwykle skromnym wełnianym stroju. U jego boku kroczyła wysoka kobieta o ostrych rysach i ciemnych, gładko uczesanych włosach.

— To Gerhart z Aelle, znany jako Hen Gedymdeith, najstarszy z żyjących czarodziejów — poinformowała półgłosem Yennefer. - Kobieta idąca obok niego to Tissaia de Vries. Jest tylko niewiele młodsza od Hena, ale nie krępuje się używać eliksirów.

Za parą szła atrakcyjna kobieta o bardzo długich, ciemnozłotych włosach, szeleszcząc zdobioną koronkami suknią w kolorze rezedy.

— Francesca Findabair, nazywana Enid an Gleanna, Stokrotką z Dolin. Nie wytrzeszczaj oczu, wiedźminie. Powszechnie uważa się ją za najpiękniejszą kobietę świata.

— Jest członkiem Kapituły? — zdziwił się szeptem. -Wygląda na bardzo młodą. Też eliksiry magiczne?

— Nie w jej przypadku. Francesca jest elfką czystej krwi. Zwróć uwagę na mężczyznę, który jej towarzyszy. To Vilgefortz z Roggeveen. Ten rzeczywiście jest młody. Ale nieprawdopodobnie utalentowany.

Określenie „młody", jak wiedział Geralt, obejmowało wśród czarodziejów wiek do stu lat włącznie. Vilgefortz wyglądał na trzydzieści pięć. Był wysoki i dobrze zbudowany, nosił krótki wams na rycerską modłę, ale oczywiście bez herbu. Był też diablo przystojny. Rzucało się to w oczy nawet wobec faktu, że u jego boku płynęła zwiewnie Francesca Findabair o ogromnych, sarnich oczach i urodzie wręcz zapierającej dech.

— Ten niski mężczyzna, który idzie obok Vilgefortza, to Artaud Terranova — wyjaśniła Triss Merigold. - Cała piątka stanowi Kapitułę…

— A ta dziewczyna o dziwnej twarzy, która idzie za Vilgefortzem?

— To jego asystentka, Lydia van Bredevoort — powiedziała chłodno Yennefer. - Osoba bez znaczenia, ale wpatrywanie się w jej twarz jest wielkim nietaktem. Zwróć raczej uwagę na tych trzech, którzy idą z tyłu, to są członkowie Rady. Fercart z Cidaris, Radcliffe z Oxenfurtu i Carduin z Lan Exeter.

— To cała Rada? Pełny skład? Myślałem, że jest ich więcej.

— Kapituła liczy pięć osób, w Radzie jest dalszych pięć. Filippa Eilhart też jest w Radzie.

— Nadal nie zgadza mi się rachunek — pokręcił głową, a Triss zachichotała.

— Nie powiedziałaś mu? Naprawdę nic nie wiesz, Geralt?

— O czym niby?

— Przecież Yennefer też zasiada w Radzie. Od czasu bitwy pod Sodden. Nie pochwaliłaś mu się jeszcze, moja droga?

— Nie, moja droga — czarodziejka spojrzała przyjaciółce prosto w oczy. - Po pierwsze, nie lubię się chwalić. Po drugie, nie było na to czasu. Nie widziałam Geralta od bardzo dawna, mamy sporo zaległości. Uzbierała się tego długa lista. Załatwiamy sprawy według tej listy.

— To oczywiste — rzekła niepewnie Triss. - Hmm… Po tak długim czasie… Rozumiem. Jest o czym rozmawiać…

— Rozmowy — uśmiechnęła się dwuznacznie Yennefer, darząc wiedźmina kolejnym powłóczystym spojrzeniem — są na końcu listy. Na samym końcu, Triss.

Kasztanowowłosa czarodziejka zmieszała się wyraźnie, zaczerwieniła lekko.

— Rozumiem — powtórzyła, w zakłopotaniu bawiąc się serduszkiem z lapis lazuli.

— Bardzo mnie cieszy, że rozumiesz. Geralt, przynieś nam wina. Nie, nie od tego pazia. Od tamtego, dalszego.

Usłuchał, bezbłędnie wyczuwając rozkaz w jej głosie. Biorąc puchary z niesionej przez pazia tacy, obserwował dyskretnie obie czarodziejki. Yennefer mówiła szybko i cicho, Triss Merigold słuchała z opuszczoną głową. Gdy wrócił, Triss już nie było. Yennefer nie wykazała żadnego zainteresowania przyniesionym winem, odstawił więc oba niepotrzebne puchary na stół.

— Nie przesadziłaś aby? — spytał chłodno. Oczy Yennefer zapłonęły fioletem.

— Nie próbuj robić ze mnie idiotki. Sądziłeś, że nie wiem o niej i o tobie?

— Jeżeli o to chodzi…

— Właśnie o to — ucięła. - Nie rób głupich min i powstrzymaj się od komentarzy. A nade wszystko nie próbuj kłamać. Znam Triss dłużej niż ciebie, lubimy się, rozumiemy świetnie i zawsze będziemy rozumieć, niezależnie od różnych drobnych… incydentów. A teraz wydało mi się, że ma trochę wątpliwości. Rozwiałam je więc i to wszystko. Nie wracajmy do tego.

Nie zamierzał. Yennefer odgarnęła loki z policzka.

— Zostawiam cię teraz na chwilę, muszę porozmawiać z Tissaią i Franceską. Zjedz jeszcze coś, bo w brzuchu ci kruczy. I bądź czujny. Kilka osób z pewnością cię zaczepi. Nie daj się zjeść w kaszy i nie zepsuj mi reputacji.

— Bądź spokojna.

— Geralt?

— Słucham.

— Niedawno wyraziłeś pragnienie pocałowania mnie, tu, przy wszystkich. To nadal aktualne?

— Nadal.

— Postaraj się nie rozmazać mi pomadki.

Zerknął na zgromadzonych kątem oka. Obserwowali pocałunek, ale nienatrętnie. Filippa Eilhart, stojąca nie opodal z grupą młodych czarodziejów, mrugnęła do niego i udała, że bije brawo.

Yennefer oderwała usta od jego ust, westchnęła głęboko.

— Mała rzecz, a cieszy — mruknęła. - No, idę. Wkrótce wrócę. A później, po bankiecie… Hmmm…

— Słucham?

— Nie jedz niczego z czosnkiem, proszę.

Gdy odeszła, wiedźmin porzucił konwenanse, rozpiął dublet, wypił oba puchary i na serio spróbował zająć się jedzeniem. Nic z tego nie wyszło.

— Geralt.

— Panie hrabio.

— Nie tytułuj mnie — skrzywił się Dijkstra. - Nie jestem żadnym hrabią. Vizimir nakazał mi się tak przedstawiać, by nie drażnić dworaków i magików moim chamskim rodowodem. No, jak ci idzie imponowanie suknią i figurą? I udawanie, że dobrze się bawisz?

— Nie muszę udawać. Nie jestem tu służbowo.

— To ciekawe — uśmiechnął się szpieg. - Ale to potwierdza ogólną opinię, zgodnie z którą jesteś niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Bo wszyscy inni są tu służbowo.

— Tego się właśnie obawiałem — Geralt też uznał za celowe się uśmiechnąć. - Czułem, że będę tu jedyny w moim rodzaju. Tb znaczy nie na miejscu.

Szpieg zlustrował okoliczne półmiski, z jednego podniósł i schrupał duży zielony strąk nie znanej Geraltowi rośliny.

— Przy okazji — powiedział — dziękuję ci za braci Micheletów. Sporo ludzi w Redanii odetchnęło z ulgą, gdy zarąbałeś wszystkich czterech w oxenfurckim porcie. Tęgo się uśmiałem, gdy wezwany do śledztwa medyk z uniwersytetu, obejrzawszy rany, twierdził, że ktoś używał kosy osadzonej na sztorc.

Geralt nie skomentował. Dijkstra włożył do ust drugi strąk.

— Szkoda — ciągnął, żując — że po ich ukatrupieniu nie zgłosiłeś się do burmistrza. Była nagroda za żywych lub martwych. Niemała.

— Za dużo kłopotów z zeznaniem podatkowym — wiedźmin również zdecydował się na zielony strąk, który jednak smakował jak namydlony seler. - Poza tym musiałem wtedy pilnie wyjechać, bo… Ale ja cię chyba nudzę, Dijkstra, przecież ty i tak wszystko wiesz.

— Gdzieżby tam — uśmiechnął się szpieg. - Wszystkiego nie wiem. Bo i skądby?

— Z relacji Filippy Eilhart, żeby daleko nie szukać.

— Relacje, opowieści, plotki. Ja muszę ich wysłuchiwać, taki mam zawód. Ale mój zawód zmusza mnie jednocześnie do przesiewania ich przez bardzo gęste sito. Ostatnio, wystaw sobie, doszły mnie słuchy, że ktoś zarąbał osławionego Profesora i jego dwóch kamratów. Zdarzyło się to pod zajazdem w Anchor. Ten, kto tego dokonał, też zbyt się spieszył, by odebrać nagrodę.

Geralt wzruszył ramionami.

— Plotki. Przesiej je przez gęste sito, zobaczysz, co zostanie.

— Nie muszę. Wiem, co zostanie. Najczęściej tym czymś jest próba celowej dezinformacji. Aha, jeśli już jesteśmy przy dezinformacji, jak się miewa mała Cirilla, biedna, chorowita dziewczynka, tak podatna na dyfteryt? Zdrowa aby?

— Poniechaj, Dijkstra — odrzekł zimno wiedźmin, patrząc prosto w oczy szpiega. - Wiem, że jesteś tu służbowo, ale nie popadaj w nadgorliwość.

Szpieg zarechotał. Dwie przechodzące obok czarodziejki spojrzały na nich ze zdziwieniem. I zaciekawieniem.

— Król Vizimir — powiedział Dijkstra, skończywszy rechotać — płaci mi ekstra premię od każdej rozszyfrowanej tajemnicy. Nadgorliwość zapewnia mi godziwy byt. Uśmiejesz się, ale ja mam żonę i dzieci.

— Nie widzę w tym nic śmiesznego. Pracuj więc na byt żony i dzieci, ale nie moim kosztem, jeśli mogę prosić. Na tej sali, jak mi się zdaje, nie brakuje tajemnic i zagadek.

— Wręcz przeciwnie. Cała Aretuza to jedna wielka zagadka. Zauważyłeś to zapewne? Coś tu wisi w powietrzu, Geralt. Dla wyjaśnienia dodam, że nie chodzi o kandelabry.

— Nie rozumiem.

— W to wierzę. Bo i ja nie rozumiem. A bardzo chciałbym zrozumieć. A ty nie chciałbyś? Ach, przepraszam. Przecież ty i tak zapewne wszystko wiesz. Z relacji uroczej Yennefer z Yengerbergu, żeby daleko nie szukać. Pomyśleć tylko, że były czasy, kiedy i mnie zdarzało się dowiedzieć tego czy owego od uroczej Yennefer. Ach, gdzież są niedgysiejsze śniegi?

— Doprawdy nie wiem; o co ci chodzi, Dijkstra. Mógłbyś precyzyjniej wyrażać myśli? Spróbuj. Pod warunkiem, że to nie będzie służbowo. Wybacz, ale nie zamierzam pracować na twoje ekstra premie.

— Sądzisz, że próbuję cię niecnie podejść? - skrzywił się szpieg. - Wyciągnąć podstępem informacje? Krzywdzisz mnie, Geralt. Mnie po prostu ciekawi, czy obserwujesz na tej sali te same prawidłowości, które mnie rzucają się w oczy.

— A cóż takiego ci się rzuca?

— Nie dziwi cię pełna absencja koronowanych głów, jaką bez trudu można zaobserwować na tym zjeździe?

— Ani trochę nie dziwi — Geraltowi wreszcie udało się nadziać marynowaną oliwkę na wykałaczkę. - Królowie wolą zapewne tradycyjne uczty, przy stole, pod który nad ranem można się wdzięcznie osunąć. Ponadto…

— Co ponadto? — Dijkstra włożył do ust cztery oliwki, które bez żenady wyciągnął z patery palcami.

— Ponadto — wiedźmin spojrzał na wędrujący po sali tłumek — królom nie chciało się fatygować. Przysłali w zastępstwie armię szpiegów. Tych z konfraterni i tych spoza niej. Pewnie po to, by wyszpiegowali, co tu wisi w powietrzu.

Dijkstra wypluł na stół pestki oliwek, zdjął ze srebrnej podstaweczki długi widelec i zaczął nim grzebać w głębokiej kryształowej salaterce.

— A Vilgefortz — powiedział, nie przerywając grzebania — zadbał o to, by żadnego szpiega tu nie zabrakło. Ma wszystkich królewskich szpiegów w jednym garnku. Po co Vilgefortzowi wszyscy królewscy szpiedzy w jednym garnku, wiedźminie?

— Nie mam pojęcia. I mało mnie to obchodzi. Mówiłem, jestem tu prywatnie. Jestem, jakby to rzec, poza garnkiem.

Szpieg króla Vizimira wyłowił z salaterki małą ośmiornicę i przyjrzał się jej ze wstrętem.

— Oni to jedzą — pokiwał głową z udanym współczuciem, po czym odwrócił się do Geralta.

— Posłuchaj mnie uważnie, wiedźminie — powiedział cicho. - Twoje przekonanie o prywatności, ta twoja pewność, że nic cię nie obchodzi i nic nie może obchodzić… Bulwersuje mnie to i skłania do hazardu. Masz trochę żyłki do hazardu?

— Jaśniej, proszę.

— Proponuję ci zakład — Dijkstra uniósł widelec z nabitym nań głowonogiem. - Twierdzę, że w ciągu najbliższej godziny Vilgefortz poprosi cię o dłuższą rozmowę. Twierdzę, że podczas tej rozmowy udowodni ci, że nie jesteś osobą prywatną i że jesteś w jego garnku. Jeżeli się mylę, zjem to gówno na twoich oczach, z mackami i ze wszystkim. Trzymasz zakład?

— Co będę musiał zjeść, jeśli przegram?

— Nic — Dijkstra rozejrzał się szybko. - Jeżeli przegrasz, zrelacjonujesz mi treść twej rozmowy z Vilgefortzem.

Wiedźmin milczał przez chwilę, patrząc na szpiega spokojnie.

- Żegnam, hrabio — powiedział wreszcie. - Dziękuję za pogawędkę. Była pouczająca. Dijkstra żachnął się lekko.

— Aż tak…

— Aż tak — przerwał Geralt. - Żegnam.

Szpieg wzruszył ramionami, wrzucił ośmiornicę do salaterki razem z widelcem, odwrócił się i odszedł. Geralt nie patrzył za nim. Przesunął się wolno do drugiego stołu, wiedziony chęcią dobrania się do ogromnych białoróżowych krewetek, piętrzących się na srebrnej paterze wśród listków sałaty i ćwiartek limony. Miał na nie apetyt, ale wciąż czując na sobie ciekawe spojrzenia, chciał pożreć skorupiaki w sposób dystyngowany, z zachowaniem formy. Zbliżał się ostentacyjnie powoli, powściągliwie i z godnością skubiąc zakąski z innych półmisków.

Przy sąsiednim stole stała Sabrina Glevissig, pogrążona w rozmowie z nie znaną mu płomiennorudą czarodziejką. Ruda miała na sobie białą spódnicę i bluzeczkę z białej żorżety. Bluzeczka, podobnie jak ta Sabriny, była również absolutnie przejrzysta, ale miała kilka strategicznie rozmieszczonych aplikacji i haftów. Aplikacje, jak zauważył Geralt, miały interesującą właściwość: zakrywały i odsłaniały naprzemiennie.

Czarodziejki rozmawiały, opychając się plasterkami langusty w majonezie. Mówiły cicho i w Starszej Mowie. Choć nie patrzyły w jego stronę, rozmawiały ewidentnie o nim. Niedyskretnie wytężył swój wyczulony wiedźmiński słuch, udając, że interesują go wyłącznie krewetki.

— …z Yennefer? — upewniła się rudowłosa, bawiąc się naszyjnikiem z pereł, okręconym wokół szyi tak, że wyglądał jak obroża. - Mówisz serio, Sabrina?

— Absolutnie — odrzekła Sabrina Glevissig. - Nie uwierzysz, to już trwa kilka lat. Że też on wytrzymuje z tą wredną gadziną, dziwię się zaiste.

— Czemu tu się dziwić? Rzuciła na niego urok, trzyma go pod szarmem. Mało razy sama tak robiłam?

— To przecież wiedźmin. Oni się nie dają zauroczyć. Nie na tak długo, w każdym razie.

— A zatem to miłość — westchnęła rudowłosa. - A miłość jest ślepa.

— On jest ślepy — wykrzywiła się Sabrina. - Czy uwierzysz, Marti, że ona ośmieliła się przedstawić mu mnie jako szkolną przyjaciółkę? Bloede pest, jest ode mnie starsza o… Mniejsza z tym. Mówię ci, jest o tego wiedźmina zazdrosna jak cholera. Mała Merigold tylko uśmiechnęła się do niego, a ta jędza obrugała ją nie przebierając w słowach i przepędziła. A w tej chwili… Spójrz tylko. Stoi tam, rozmawia z Franceską, a z wiedźmina nie spuszcza oka.

— Boi się — zachichotała ruda — że go jej sprzątniemy, choćby tylko na dzisiejszą noc. Co ty na to, Sabrina? Spróbujemy? Chłop jest atrakcyjny, nie to, co te nasze zarozumiałe wymoczki z ich kompleksami i pretensjami…

— Mów ciszej, Marti — syknęła Sabrina. - Nie patrz na niego i nie szczerz zębów. Yennefer nas obserwuje. I trzymaj styl. Chcesz go uwieść? Tb w złym guście.

— Hmm, masz rację — przyznała po namyśle Marti. - A gdyby tak nagle podszedł i sam zaproponował?

— Wtedy — Sabrina Glevissig rzuciła na wiedźmina drapieżnym czarnym okiem — dałabym mu bez namysłu, choćby i na kamieniu.

— A ja — zachichotała Marti — nawet na jeżu.

Wiedźmin, wpatrzony w obrus, zasłonił głupią minę krewetką i liściem sałaty, niesłychanie rad z faktu, że mutacja naczyń krwionośnych uniemożliwia mu rumienienie się.

— Wiedźmin Geralt?

Przełknął krewetkę, odwrócił się. Czarodziej o znajomych rysach uśmiechnął się nieznacznie, dotykając haftowanych wyłogów fioletowego dubletu.

— Dorregaray z Vole. Znamy się przecież. Spotkaliśmy się…

— Pamiętam. Przepraszam, nie poznałem w pierwszej chwili. Rad jestem…

Czarodziej uśmiechnął się nieco znaczniej, zdejmując dwa kielichy z niesionej przez pazika tacy.

— Obserwuję cię od jakiegoś czasu — powiedział, wręczając jeden z kielichów Geraltowi. - Wszystkim, którym Yennefer cię przedstawiała, oznajmiałeś, żeś rad. Obłuda czy brak krytycyzmu?

— Grzeczność.

— Wobec nich? — Dorregaray szerokim gestem wskazał biesiadników. - Wierz mi, nie warto się wysilać. Tb pyszna, zawistna i zakłamana banda, twojej grzeczności nie docenią, wręcz wezmą za sarkazm. Z nimi, wiedźminie, trzeba na ich własną modłę, obcesowo, arogancko, nieuprzejmie, wówczas przynajmniej im zaimponujesz. Napijesz się ze mną wina?

— Cienkusza, który tu serwują? - uśmiechnął się mile Geralt. - Z najwyższym obrzydzeniem. No, ale jeśli tobie smakuje… Zmuszę się.

Sabrina i Marti, strzygące uszami zza swego stołu, parsknęły głośno. Dorregaray zmierzył obie wzrokiem pełnym pogardy, odwrócił się, stuknął pucharem o kielich wiedźmina, uśmiechając się, ale tym razem szczerze.

— Punkt dla ciebie — przyznał swobodnie. - Szybko się uczysz. Do kata, gdzieżeś to nabrał takiego konceptu, wiedźminie? Na gościńcach, po których wciąż włóczysz się tropem wymierających stworzeń? Twoje zdrowie. Uśmiejesz się, ale jesteś jednym z nielicznych na tej sali, komu mam chęć zaproponować taki toast.

— Doprawdy? — Geralt łyknął wina, mlasnął delikatnie, rozkoszując się smakiem. - Pomimo faktu, że trudnię się szlachtowaniem wymierających stworzeń?

— Nie łap mnie za słowa — czarodziej przyjaźnie klepnął go w ramię. - Bankiet ledwie się zaczął. Pewnie zaczepi cię jeszcze kilka osób, oszczędniej gospodaruj więc zjadliwymi ripostami. Co się zaś tyczy twego fachu… Ty, Geralt, przynajmniej masz na tyle godności, by nie obwieszać się trofeami. A rozejrzyj się dookoła. No, śmiało, konwenanse na bok, oni lubią, jak się na nich gapić.

Wiedźmin posłusznie wlepił wzrok w biust Sabriny Glevissig.

— Spójrz — Dorregaray złapał go za rękaw, wskazał palcem przechodzącą obok, powiewającą tiulami czarodziejkę. - Trzewiczki ze skóry agamy rogatej. Zauważyłeś?

Kiwnął głową, nieszczerze, albowiem widział wyłącznie to, czego nie kryła przejrzysta tiulowa bluzeczka.

— O, proszę, skalna kobra — czarodziej bezbłędnie rozpoznawał kolejne paradujące po sali trzewiczki. Moda, która skróciła suknie do piędzi powyżej kostki, ułatwiała mu zadanie. - A tam… Biały legvan. Salamandra. Wiwerna. Kajman okularowy. Bazyliszek… Wszystkie co do jednego gady zagrożone wymarciem. Do kata, czy nie można nosić obuwia z cielęcej lub świńskiej skóry?

— Ty jak zwykle o skórach, Dorregaray? — zagadnęła Filippa Eilhart, przystając obok. - O garbarstwie i szewstwie? Cóż za trywialny i niesmaczny temat.

— Jednego niesmaczy to, drugiego tamto — wykrzywił się pogardliwie czarodziej. - Masz piękne aplikacje przy sukni, Filippa. Jeśli się nie mylę, to gronostaj diamentowy? Bardzo gustowny. Orientujesz się zapewne, że gatunek ten, z racji jego pięknej okrywy włosowej, wytępiono całkowicie dwadzieścia lat temu?

— Trzydzieści — poprawiła Filippa, pakując kolejno do ust ostatnie krewetki, te, których Geralt nie zdążył zjeść. - Wiem, wiem, gatunek niechybnie zmartwychwstałby, gdybym kazała modystce obszyć suknię wiechciami pakuł. Rozważałam to. Ale pakuły nie pasowały kolorem.

— Przejdźmy do stołu po tamtej stronie — zaproponował swobodnie wiedźmin. - Widziałem tam sporą miskę czarnego kawioru. A ponieważ jesiotry łopatonose też już niemal doszczętnie wyginęły, trzeba się spieszyć.

— Kawior w twoim towarzystwie? Marzyłam o tym — Filippa zatrzepotała rzęsami, wsunęła mu rękę pod ramię, podniecająco zapachniała cynamonem i nardem. -Chodźmy nie zwlekając. Dotrzymasz nam kompanii, Dorregaray? Nie? No, to bywaj, baw się dobrze.

Czarodziej prychnął i odwrócił się. Sabrina Glevissig i jej ruda koleżanka odprowadziły odchodzących spojrzeniami jadowitszymi niż zagrożone wymarciem skalne kobry.

— Dorregaray — mruknęła Filippa, bez skrępowania przyciskając się do boku Geralta — szpieguje dla króla Et-haina z Cidaris. Miej się na baczności. Te jego gady i skóry to wstęp, którym poprzedza wypytywanie. A Sabrina Glevissig pilnie nadstawiała uszu… — …bo szpieguje dla Henselta z Kaedwen — dokończył. - Wiem, wspominałaś. A ta ruda, jej przyjaciółka…

— Nie ruda, lecz farbowana. Czy ty nie masz oczu? To Marti Sodergren.

— Dla kogo ona szpieguje?

— Marti? — Filippa zaśmiała się, błysnęła zębami spod ostro ukarminowanych warg. - Dla nikogo. Marti nie interesuje się polityką.

— Bulwersujące. Myślałem, że tu wszyscy szpiegują.

— Wielu — czarodziejka zmrużyła oczy. - Ale nie wszyscy. Nie Marti Sodergren. Marti jest uzdrowicielką. I nimfomanką. Ach, do pioruna, spójrz! Wyżarli wszystek kawior! Do ostatniego ziarenka! Wylizali paterę! I co my teraz zrobimy?

— Teraz — Geralt uśmiechnął się niewinnie — oznajmisz mi, że coś tu wisi w powietrzu. Powiesz, że muszę odrzucić neutralność i dokonać wyboru. Zaproponujesz mi zakład. O tym, co w tym zakładzie może być moją nagrodą, nie śmiem nawet marzyć. Ale wiem, co będę musiał zrobić, gdy przegram.

Filippa Eilhart milczała długo, nie spuszczając wzroku.

— Mogłam się domyślić — powiedziała cicho. - Dijkstra nie zdzierżył. Złożył ci propozycję. A uprzedzałam go, że gardzisz szpiegami.

— Nie gardzę szpiegami. Gardzę szpiegowaniem. I gardzę pogardą. Nie proponuj mi żadnych zakładów, Filippa. Owszem, ja też czuję, że coś tu wisi w powietrzu. I niech sobie wisi na zdrowie. Mnie to nie dotyczy i nie obchodzi.

— Już mi to kiedyś powiedziałeś. W Oxenfurcie.

— Cieszę się, że nie zapomniałaś. Okoliczności, jak tuszę, pamiętasz również?

— Precyzyjnie. Nie zdradziłam ci wówczas, komu służy ten cały Rience, czy jak mu tam było. Pozwoliłam mu uciec. Ech, byłeś wtedy na mnie zły…

— Delikatnie mówiąc.

— Przyszedł czas, bym się zrehabilitowała. Jutro dam ci tego Rience'a. Nie przerywaj, nie rób min. Tb nie jest żaden zakład w stylu Dijkstry. To obietnica, a ja dotrzymuję obietnic. Nie, żadnych pytań, proszę. Zaczekaj do jutra. Teraz zaś skupmy się na kawiorze i banalnych ploteczkach.

— Nie ma kawioru.

— Jedną chwilę.

Rozejrzała się szybko, poruszyła dłonią i wymruczała zaklęcie. Srebrne naczynie w kształcie wygiętej w skoku ryby natychmiast wypełniło się ikrą zagrożonego wymarciem jesiotra łopatonosego. Wiedźmin uśmiechnął się.

— Można najeść się iluzją?

— Nie. Ale snobistyczny smak można nią mile połechtać. Skosztuj.

— Hmm… Rzeczywiście… Zdaje mi się smaczniejszy niż prawdziwy…

— I nie tuczy — rzekła dumnie czarodziejka, skrapiając sokiem z cytryny kolejną kopiastą łyżeczkę kawioru. -Czy mogę cię prosić o kieliszek białego wina?

— Służę. Filippa?

— Słuchani cię.

— Podobno konwenans zabrania rzucania tutaj zaklęć. Czy zatem nie byłoby bezpieczniej zamiast iluzji kawioru wyczarować iluzję samego smaku? Samo wrażenie? Przecież potrafiłabyś…

— Oczywiście, że potrafiłabym — Filippa Eilhart spojrzała na niego przez kryształ kielicha. - Konstrukcja takiego zaklęcia jest prostsza od konstrukcji cepa. Ale mając tylko wrażenie smaku, stracilibyśmy przyjemność, której dostarcza czynność. Proces, towarzyszące mu rytualne ruchy, gesty… Towarzysząca temu procesowi rozmowa, kontakt oczu… Ucieszę cię dowcipnym porównaniem, chcesz?

— Słucham, ciesząc się z wyprzedzeniem.

— Wrażenie orgazmu też umiałabym wyczarować.

Nim wiedźmin odzyskał mowę, podeszła do nich niewysoka, szczupła czarodziejka o długich, prostych włosach koloru słomy. Poznał ją od razu — była to ta w pantofelkach ze skóry rogatej agamy i bluzeczce z zielonego tiulu, nie kryjącej nawet tak drobnego detalu jak mały pieprzyk nad lewą piersią.

— Przepraszam — powiedziała — ale muszę przerwać wam ten flircik. Filippa, Radcliffe i Detmold proszą cię o chwilę rozmowy. Pilnie.

— Cóż, jeśli tak, idę. Pa, Geralt. Poflirtujemy później!

— Aha! — blondynka otaksowała go wzrokiem. - Geralt. Wiedźmin, na punkcie którego oszalała Yennefer? Obserwowałam cię i zachodziłam w głowę, kim też możesz być. Strasznie mnie to męczyło!

— Znam ten rodzaj męki — odrzekł, uśmiechając się grzecznie. - Właśnie w tej chwili jej doznaję.

— Przepraszam za gafę. Jestem Keira Metz. O, kawior!

— Uważaj, to iluzja.

— Do diabła, masz rację! - czarodziejka puściła łyżkę, jakby był to ogon czarnego skorpiona. - Kto był tak bezczelny… Ty? Umiesz tworzyć iluzje czwartego stopnia? Ty?

— Ja — zełgał, nie przestając się uśmiechać. - Jestem mistrzem magii, udaję wiedźmina, by zachować incognito. Czy sądzisz, że Yennefer interesowałaby się zwykłym wiedźminem?

Keira Metz spojrzała mu prosto w oczy, skrzywiła usta.

Na szyi nosiła medalion w kształcie krzyża ankh, srebrny, wysadzany cyrkoniami.

— Może wina? — zaproponował, by przerwać niezręczne milczenie. Obawiał się, że jego żart nie został dobrze odebrany.

— Nie, dziękuję… kolego mistrzu — powiedziała lodowato Keira. - Nie piję. Nie mogę. Dziś w nocy zamierzam zajść w ciążę.

— Z kim? — spytała podchodząc farbowana na rudo przyjaciółka Sabriny Glevissig, odziana w przezroczystą bluzeczkę z białej żorżety, ozdobioną przemyślnie rozlokowanymi aplikacjami. - Z kim? — powtórzyła, niewinnie strzepnąwszy długimi rzęsami.

Keira odwróciła się i zmierzyła ją wzrokiem od trzewiczków z białego legwana po diademik z pereł.

— A co cię to obchodzi?

— Nic. Ciekawość profesjonalna. Nie przedstawisz mnie twemu towarzyszowi, słynnemu Geraltowi z Rivii?

— Z niechęcią. Ale wiem, że nie dasz się spławić. Geralt, to jest Marti Sodergren, uzdrowicielka. Jej specjalność to afrodyzjaki.

— Czy musimy rozmawiać o interesach? O, zostawiliście dla mnie trochę kawioru? Jak miło z waszej strony.

— Uwaga — powiedzieli chórem Keira i wiedźmin. - Tb iluzja.

— Faktycznie! — Marti Sodergren pochyliła się, zmarszczyła nosek, po czym wzięła do ręki kielich, spojrzała na ślad karminowej pomadki. - No jasne, Filippa Eilhart. Któż inny poważyłby się na podobną bezczelność. Wstrętna żmija. Czy wiecie, że ona szpieguje dla Vizimira z Redanii?

— I jest nimfomanką? - zaryzykował wiedźmin. Marti i Keira parsknęły jednocześnie.

— Czyżbyś na to liczył, emablując ją i próbując flirtu? — spytała uzdrowicielka. - Jeżeli tak, to wiedz, że ktoś cię złośliwie nabrał. Filippa od jakiegoś czasu przestała gustować w mężczyznach.

— A może ty jesteś kobietą? - Keira Metz wydęła lśniące wargi. - Może tylko udajesz mężczyznę, kolego mistrzu magii? By zachować incognito? Wiesz, Marti, wyznał mi przed chwilą, że lubi udawać.

— Lubi i umie — uśmiechnęła się złośliwie Marti. - Prawda, Geralt? Nie tak dawno widziałam, jak udajesz, że masz kiepski słuch i że nie znasz Starszej Mowy.

— On ma mnóstwo wad — powiedziała zimno Yennefer, podchodząc i władczo ujmując wiedźmina pod ramię. -On ma praktycznie wyłącznie wady. Tracicie czas, dziewczyny.

— Na to wygląda — zgodziła się Marti Sodergren, wciąż złośliwie uśmiechnięta. - Życzymy tedy miłej zabawy. Chodź, Keira, napijemy się czegoś… bezalkoholowego. Może i ja zdecyduję się na coś dziś w nocy?

— Uff- sapnął, gdy odeszły. - W samą porę, Yen. Dziękuję ci.

— Dziękujesz? Chyba nieszczerze. Na tej sali jest dokładnie jedenaście kobiet chwalących się cyckami spod przejrzystych bluzek. Zostawiam cię na pół godziny, po czym przyłapuję na rozmowie z dwiema z nich…

Yennefer urwała, spojrzała na naczynie w kształcie ryby.

— …i najedzeniu iluzji — dodała. - Och, Geralt, Geralt. Chodź. Jest okazja przedstawić cię kilku osobom wartym poznania.

— Czy jedną z tych osób jest Vilgefortz?

— Ciekawe — czarodziejka zmrużyła oczy — że właśnie o niego pytasz. Tak, to Vilgefortz pragnie cię poznać i porozmawiać z tobą. Uprzedzam, rozmowa może wyglądać na banalną i niefrasobliwą, ale niech cię to nie zmyli. Vilgefortz to wytrawny, niebywale inteligentny gracz. Nie wiem, czego chce od ciebie, ale bądź czujny.

— Będę czujny — westchnął. - Ale nie sądzę, żeby twój wytrawny gracz był w stanie mnie zaskoczyć. Nie po tym, co ja tu przeszedłem. Rzucili się na mnie szpiedzy, opadły wymierające gady i gronostaje. Nakarmiono mnie nie istniejącym kawiorem. Nie gustujące w mężczyznach nimfomanki podawały w wątpliwość moją męskość, groziły gwałtem na jeżu, straszyły ciążą, ba, nawet orgazmem, i to takim, któremu nie towarzyszą rytualne ruchy. Brrr…

— Piłeś?

— Odrobinę białego wina z Cidaris. Ale prawdopodobnie był w nim afrodyzjak… Yen? Czy po rozmowie z tym Vilgefortzem wrócimy do Loxii?

— Nie wrócimy do Loxii.

— Słucham?

— Chcę spędzić tę noc w Aretuzie. Z tobą. Afrodyzjak, powiadasz? W winie? Interesujące…

*****

— O jejku, jej — westchnęła Yennefer, przeciągając się i zarzucając udo na udo wiedźmina. - Jejku, jejku, jej. Od tak dawna się nie kochałam… Od strasznie dawna.

Geralt wyplątał palce z jej loków, nie skomentował. Po pierwsze, stwierdzenie mogło być prowokacją, bał się ukrytego w przynęcie haka. Po drugie, nie chciał słowami zacierać smaku jej rozkoszy, który wciąż miał na wargach.

— Od bardzo dawna nie kochałam się z mężczyzną, który wyznał mi miłość i któremu ja wyznałam miłość — zamruczała po chwili, gdy już było jasne, że wiedźmin nie weźmie przynęty. - Zapomniałam, jak wtedy może być. Jejku, jej.

Przeciągnęła się jeszcze silniej, wyprężając ramiona i chwytając oburącz rogi poduszki, a jej zalane księżycowym blaskiem piersi nabrały wówczas kształtu, który odezwał się wiedźminowi dreszczem w dole pleców. Objął ją, oboje leżeli nieruchomo, wygasali, stygli.

Za oknem komnatki jazgotały cykady, słychać też było odległe, ciche głosy i śmiech, świadczące o tym, że bankiet trwał nadal mimo dość późnej pory.

— Geralt?

— Tak, Yen?

— Opowiedz.

— O rozmowie z Vilgefortzem? Teraz? Opowiem ci rano.

— Teraz, proszę.

Patrzył na sekretarzyk w rogu komnatki. Leżały na nim książki, albumy i inne przedmioty, których wykwaterowana czasowo do Loxii adeptka nie zabrała ze sobą. Pieczołowicie oparta o książki, siedziała tam też okrąglutka szmaciana laleczka w falbaniastej sukience, wymiętej od częstego przytulania. Nie zabrała lalki, pomyślał, by w Loxii, we wspólnym dormitorium, nie narazić się na kpiny koleżanek. Nie zabrała swojej laleczki. I teraz pewnie nie może bez niej zasnąć.

Lalka wpatrywała się w niego oczami z guzików. Odwrócił wzrok.

Gdy Yennefer przedstawiała,go Kapitule, obserwował bacznie elitę czarodziejów. Hen Gedymdeith poświęcił mu tylko krótkie, zmęczone spojrzenie — widać było, że bankiet zdążył już znużyć i wyczerpać starca. Artaud Terranova ukłonił się z dwuznacznym grymasem, biegając oczami od niego do Yennefer, ale spoważniał natychmiast pod spojrzeniami innych. Błękitne elfie oczy Franceski Findabair były nieprzeniknione i twarde jak szkło. Gdy go jej przedstawiano, Stokrotka z Dolin uśmiechnęła się. Uśmiech, choć niesamowicie piękny, przejął wiedźmina grozą. Tissaia de Vries, choć na pozór pochłonięta bezustannym poprawianiem mankietów i biżuterii, przy prezentacji uśmiechnęła się do niego się znacznie mniej pięknie, ale znacznie szczerzej. I to Tissaia natychmiast nawiązała z nim rozmowę, przypominając jeden z jego szlachetnych wiedźmińskich czynów, którego nawiasem mówiąc nie pamiętał i podejrzewał, że był wyssany z palca.

I wtedy do rozmowy włączył się Vilgefortz. Vilgefortz z Roggeveen, czarodziej o imponującej postawie, o szlachetnych i pięknych rysach, o szczerym i uczciwym głosie. Geralt wiedział, że po tak wyglądających ludziach można się spodziewać wszystkiego.

Rozmawiali krótko, czując na sobie pełen niepokoju wzrok. Na wiedźmina patrzyła Yennefer. Na Vilgefortza patrzyła młoda czarodziejka o miłych oczach, bezustannie próbująca kryć dół twarzy za wachlarzem. Wymienili kilka konwencjonalnych uwag, po czym Vilgefortz zaproponował kontynuowanie rozmowy w mniejszym gronie. Geraltowi wydało się, że Tissaia de Vries była jedyną osobą, którą ta propozycja zdziwiła.

— Zasnąłeś, Geralt? — mruknięcie Yennefer wyrwało go z zamyślenia. - Miałeś mi opowiedzieć o waszej rozmowie.

Laleczka z sekretarzyka patrzyła na niego guzikowym wzrokiem. Odwrócił oczy.

— Gdy tylko weszliśmy na krużganek — zaczął po chwili — ta dziewczyna o dziwnej twarzy…

— Lydia van Bredevoort. Asystentka Vilgefortza.

— Tak, prawda, wspominałaś. Osoba bez znaczenia. Tak więc, gdy weszliśmy na krużganek, owa osoba bez znaczenia zatrzymała się, spojrzała na niego i zapytała o coś. Telepatycznie.

— To nie był nietakt. Lydia nie może używać głosu.

— Domyśliłem się. Bo Vilgefortz nie odpowiedział jej telepatią. Odpowiedział…

*****

— Tak, Lydia, to dobry pomysł — odpowiedział Vilgefortz. - Przespacerujemy się Galerią Chwały. Będziesz miał okazję rzucić okiem na historię magii, Geralcie z Rivii. Nie wątpię, że znasz historię magii, ale będziesz miał okazję zapoznać się z jej historią wizualną. Jeśli jesteś koneserem malarstwa, nie przeraź się. Większość obrazów to dzieła entuzjastycznych studentek z Aretuzy. Lydia, bądź tak dobra i rozjaśnij nieco panujące tu mroki.

Lydia van Bredevort powiodła dłonią w powietrzu i w korytarzu natychmiast zrobiło się jaśniej.

Pierwszy obraz przedstawiał starożytny żaglowiec, miotany wirami wśród sterczących z kipieli raf. Na dziobie statku stał mężczyzna w białej szacie, z głową otoczoną świetlistą aureolą.

— Pierwsze lądowanie — domyślił się wiedźmin.

— Oczywiście — potwierdził Vilgefortz. - Statek Wygnańców. Jan Bekker podporządkowuje swej woli Moc. Uspokaja fale, udowadniając, że magia wcale nie musi być zła i destrukcyjna, lecz może ratować życie.

— To wydarzenie rzeczywiście miało miejsce?

— Wątpię — uśmiechnął się czarodziej. - Bardziej prawdopodobne jest, że w czasie pierwszej podróży i lądowania Bekker wraz z innymi rzygał żółcią, przewieszony przez burtę. Moc udało mu się opanować już po lądowaniu, które dziwnym trafem było szczęśliwe. Przejdźmy dalej. Oto znowu widzisz Jana Bekkera, jak zmusza wodę do tryśnięcia ze skały w miejscu założenia pierwszej osady. A tu, proszę, otoczony przez klęczących osadników Bekker rozpędza chmury i powstrzymuje nawałnicę, by uchronić zbiory.

— A to? Jakie wydarzenie przedstawia ten obraz?

— Poznawanie Wybrańców. Bekker i Giambattista poddają magicznemu testowi dzieci kolejnych przybywających osadników, by wykryć Źródła. Wyselekcjonowane dzieci będą odebrane rodzicom i zabrane do Mirthe, pierwszej siedziby magów. Oglądasz właśnie historyczny moment. Jak widzisz, wszystkie dzieci są przerażone, tylko ta rezolutna bruneteczka z pełnym ufności uśmiechem wyciąga ręce do Giambattisty. To sławna później Agnes z Glanville, pierwsza kobieta, która została czarodziejką. Ta niewiasta za nią to jej matka. Smutna jakaś.

— A ta scena zbiorowa?

— Unia Novigradzka. Bekker, Giambattista i Monck zawierają ugodę z władykami, kapłanami i druidami. Coś w rodzaju paktu o nieagresji i rozdziale magii od państwa. Straszny kicz. Przejdźmy dalej. Tu oto widzimy Geoffreya Moncka wyruszającego w górę Pontaru, wtedy jeszcze zwanego Aevon y Pont ar Gwennelen, Rzeką Alabastrowych Mostów. Monck płynął do Loc Muinne, aby skłonić tamtejsze elfy do przyjęcia grupy dzieci, Źródeł, które miały być szkolone przez elfich magów. Może cię zainteresuje, że wśród dzieci był chłopczyk, zwany później Gerhartem z Aelle. Poznałeś go przed chwilą. Teraz ten chłopczyk nazywa się Hen Gedymdeith.

— Tutaj — wiedźmin spojrzał na czarodzieja — aż prosi się o batalistykę. Wszakże kilka lat po uwieńczonej powodzeniem wyprawie Moncka wojska marszałka Raupennecka z Tretogoru dokonały rzezi Loc Muinne i Est Haemlet, zabijając wszystkie elfy, bez względu na wiek czy płeć. I rozpoczęła się wojna, zakończona masakrą pod Shaerrawedd.

— Twoja imponująca znajomość historii — uśmiechnął się znowu Vilgefortz — pozwala ci wszakże wiedzieć, że w wojnach tych nie brał udziału żaden z liczących się czarodziejów. Dlatego temat nie natchnął żadnej adeptki do namalowania stosownego malowidła. Chodźmy dalej.

— Chodźmy. Tu, na tym płótnie, co to za wydarzenie? Ach, wiem. To Raffard Biały godzi zwaśnionych królów i kładzie kres Wojnie Sześcioletniej. A tu oto mamy Raffarda odmawiającego przyjęcia korony. Piękny, szlachetny gest.

— Tak sądzisz? — przekrzywił głowę Vilgefortz. - Cóż, w każdym razie był to gest o mocy precedensu. Raffard przyjął jednak stanowisko pierwszego doradcy i faktycznie rządził, bo król był debilem.

— Galeria Chwały… — mruknął wiedźmin, podchodząc do następnego obrazu. - A co tutaj mamy?

— Historyczny moment powołania pierwszej Kapituły i uchwalenie Prawa. Od lewej siedzą: Herbert Stammel-ford, Aurora Henson, Ivo Richert, Agnes z Glanville, Ge-offrey Monck i Radmir z Tor Carnedd. Tutaj, jeśli mam być szczery, też aż się prosi o uzupełniający obraz batalistyczny. Wkrótce bowiem w brutalnej wojnie wykończono tych, którzy nie chcieli uznać Kapituły i podporządkować się Prawu. Między innymi Raffarda Białego. Ale o tym historyczne traktaty milczą, by nie szkodzić jego pięknej legendzie.

— A tu… Hmmm… Tak, to chyba malowała adeptka. I to bardzo młoda…

— Niewątpliwie. To zresztą alegoria. Nazwałbym ją alegorią triumfującej kobiecości. Powietrze, Woda, Ziemia i Ogień. I cztery słynne czarodziejki, mistrzynie we władaniu siłami tych żywiołów. Agnes z Glanville, Aurora Henson, Nina Fioravanti i Klara Larissa de Winter. Spójrz na następne, bardziej udane płótno. Tutaj też widzisz Klarę Larissę dokonującą otwarcia akademii dla dziewcząt. W budynku, w którym właśnie się znajdujemy. A te portrety to wsławione absolwentki Aretuzy. Oto długa historia triumfującej kobiecości i postępującej feminizacji zawodu: Yanna z Murivel, Nora Wagner, jej siostra Augusta, Jadę Glevissig, Leticia Charbonneau, Ilona Laux-Antille, Carla Demetia Crest, Yiolenta Suarez, April We-nhaver… I jedyna żyjąca: Tissaia de Vries…

Poszli dalej. Jedwab sukni Lydii van Bredevoort szeptał jedwabiście, a w szepcie tym była groźna tajemnica.

— A to? — Geralt zatrzymał się. - Cóż to za okropna scena?

— Męczeństwo maga Radmira, obdartego żywcem ze skóry podczas rebelii Falki. W tle płonie gród Mirthe, który Falka kazała puścić z dymem.

— Za co wkrótce po tym puszczono z dymem samą Falkę. Na stosie.

— To fakt powszechnie znany, temerskie i redańskie dzieci do dziś bawią się w palenie Falki w wigilię Saovine. Wróćmy, byś mógł obejrzeć drugą stronę galerii… Widzę, że chcesz o coś zapytać. Słucham.

— Zastanawia mnie chronologia. Wiem, rzecz jasna, jak działają eliksiry młodości, ale wspólne występowanie na płótnach osób żyjących i dawno zmarłych…

— Innymi słowy, dziwi cię, że na bankiecie spotkałeś Hena Gedymdeitha i Tissaię de Yries, a nie było wśród nas Bekkera, Agnes z Glanville, Stammelforda czy Niny Fioravanti?

— Nie. Wiem, że nie jesteście nieśmiertelni…

— Czym jest śmierć? - przerwał Vilgefortz. - Według ciebie?

— Końcem.

— Końcem czego?

— Istnienia. Jak mi się zdaje, zaczęliśmy filozofować.

— Natura nie zna pojęcia filozofii, Geralcie z Rivii. Filozofią zwykło się nazywać żałosne i śmieszne próby zrozumienia Natury, podejmowane przez ludzi. Za filozofię uchodzą też rezultaty takich prób. To tak, jak gdyby burak dochodził przyczyn i skutków swego istnienia, nazywając wynik przemyśleń odwiecznym i tajemnym Konfliktem Bulwy i Naci, a deszcz uznał za Nieodgadnioną Moc Sprawczą. My, czarodzieje, nie tracimy czasu na odgadywanie, czym jest Natura. My wiemy, czym ona jest, bo sami jesteśmy Naturą. Rozumiesz mnie?

— Staram się, ale mów wolniej, proszę. Nie zapominaj, rozmawiasz z burakiem.

— Czy zastanawiałeś się kiedyś, co stało się wówczas, gdy Bekker zmusił wodę, by wytrysnęła ze skały? Mówi się bardzo prosto: Bekker opanował Moc. Zmusił żywioł do posłuszeństwa. Podporządkował sobie Naturę, zapanował nad nią… Jaki jest twój stosunek do kobiet, Geralt?

— Słucham?

Lydia van Bredevoort odwróciła się z szeptem jedwabiu, zamarła w oczekiwaniu. Geralt zobaczył, że trzyma pod pachą opakowany obraz. Nie miał pojęcia, skąd ten obraz się wziął, jeszcze przed chwilą Lydia nie niosła niczego. Amulet na jego szyi drgnął lekko.

Vilgefortz uśmiechał się.

— Pytałem — przypomniał — o twoje poglądy względem relacji: między mężczyzną a kobietą.

— Względem jakiego względu tej relacji?

— Czy można, twoim zdaniem, zmusić do posłuszeństwa kobietę? Mówię oczywiście o prawdziwych kobietach, nie o samiczkach. Czy nad prawdziwą kobietą można zapanować? Owładnąć nią? Sprawić, by poddała się twej woli? A jeżeli tak, to w jaki sposób? Odpowiedz.

*****

Szmaciana laleczka nie spuszczała z nich guzikowych oczu. Yennefer odwróciła wzrok.

— Odpowiedziałeś?

— Odpowiedziałem.

Czarodziejka zacisnęła lewą dłoń na jego łokciu, a prawą na dotykających jej piersi palcach.

— W jaki sposób?

— Przecież wiesz.

— Zrozumiałeś — powiedział po chwili Vilgefortz. -I chyba zawsze rozumiałeś. A zatem zrozumiesz i to, że jeśli zginie i zniknie pojęcie woli i poddania, rozkazu i posłuszeństwa, władcy i poddanki, wtedy osiąga się jedność. Wspólnotę, połączenie się w jedną całość. Wzajemne przeniknięcie. A gdy coś takiego nastąpi, śmierć przestaje się liczyć. Tam, na sali bankietowej, jest obecny Jan Bekker, który był wodą tryskającą ze skały. Mówić, że Bekker umarł, to tak jak gdyby twierdzić, że woda umarła. Spójrz na to płótno.

Spojrzał.

— Jest wyjątkowo piękne — powiedział po chwili. I natychmiast poczuł lekkie drgnięcie wiedźmińskiego medalionu.

— Lydia — uśmiechnął się Vilgefortz — dziękuje ci za uznanie. A ja gratuluję gustu. Pejzaż przedstawia spotkanie Cregennana z Lód i Lary Dorren aep Shiadhal, legendarnych kochanków, rozdzielonych i zniszczonych przez czas pogardy. On był czarodziejem, ona elfką, jedną z elity Aen Saevherne, czyli Wiedzących. To, co mogło być początkiem pojednania, zmieniło się w tragedię.

— Znam tę opowieść. Zawsze miałem ją za bajkę. Jak to było naprawdę?

— Tego — spoważniał czarodziej — nie wie nikt. To znaczy prawie nikt. Lydia, powieś twój obraz, tutaj obok. Geralt, podziwiaj kolejne dzieło pędzla Lydii. To portret Lary Dorren aep Shiadhal wykonany na podstawie starożytnej miniatury.

— Gratuluję — wiedźmin ukłonił się Lydii van Bredevoort, a głos nie drgnął mu nawet. - To prawdziwe arcydzieło.

Głos mu nie drgnął, choć Lara Dorren aep Shiadhal patrzyła na niego z portretu oczami Ciri.

*****

— Co było potem?

— Lydia została w galerii. My obaj wyszliśmy na taras. A on zabawił się moim kosztem.

— Tędy, Geralt, pozwól. Stąpaj tylko po ciemnych płytkach, proszę.

W dole szumiało morze, wyspa Thanedd stała wśród białej piany przyboju. Fale rozbijały się o mury Loxii znajdującej się dokładnie pod nimi. Loxia skrzyła się od świateł, podobnie jak Aretuza. Górujący nad nimi kamienny blok Garstangu był natomiast czarny i wymarły.

— Jutro — czarodziej podążył za wzrokiem wiedźmina — członkowie Kapituły i Rady ustroją się w tradycyjne szaty, w znane ci ze starożytnych rycin czarne powłóczyste płaszcze i szpiczaste kapelusze. Uzbroimy się też w długie różdżki i posochy, upodobniając się tym sposobem do czarowników i wiedźm, jakimi straszy się dzieci. To taka tradycja. W towarzystwie kilku innych delegatów udamy się tam, w górę, do Garstangu. Tam, w specjalnie przygotowanej sali, będziemy radzić. Reszta zaczeka w Aretuzie na nasz powrót i na nasze decyzje.

— Obrady w Garstangu, w wąskim gronie, to także tradycja?

— Jak najbardziej. Długa i podyktowana względami praktycznymi. Zdarzało się, że obrady czarodziejów były burzliwe i dochodziło do dość aktywnej wymiany poglądów. Podczas jednej z takich wymian piorun kulisty uszkodził koafiurę i suknię Niny Fioravanti. Nina, poświęciwszy na to rok pracy, obłożyła mury Garstangu nieprawdopodobnie silną aurą i blokadą antymagiczną. Od tamtej pory w Garstangu nie podziała żadne zaklęcie, a dyskusje przebiegają spokojniej. Zwłaszcza gdy nie zapomni się o odebraniu dyskutantom noży.

— Rozumiem. A ta samotna wieża, powyżej Garstangu, na samym szczycie, co to jest? Jakaś ważna budowla?

— To jest Tor Lara, Wieża Mewy. Ruina. Czy ważna? Prawdopodobnie tak.

— Prawdopodobnie?

Czarodziej oparł się o balustradę.

— Według elflch przekazów, Tor Lara połączona jest jakoby teleportem z tajemniczą, do dziś nie odnalezioną Tor Zireael, Wieżą Jaskółki.

— Jakoby? Nie udało się wam wykryć tego teleportu? Nie wierzę.

— Słusznie czynisz. Wykryliśmy portal, ale trzeba go było zablokować. Były protesty, wszyscy rwali się do eksperymentów, każdy chciał zasłynąć jako eksplorator Tor Zireael, mitycznej siedziby elflch magów i mędrców. Portal jest jednak nieodwracalnie spaczony i niesie chaotycznie. Były ofiary, więc zablokowano go. Chodźmy, Geralt, robi się zimno. Ostrożnie. Stąpaj tylko po ciemnych płytach.

— Dlaczego tylko po ciemnych?

— Te budowle są w ruinie. Wilgoć, abrazja, silne wiatry, sól w powietrzu, to wszystko fatalnie wpływa na mu-ty. Remont zbyt drogo by kosztował, więc korzystamy z iluzji. Prestiż, rozumiesz.

— Nie ze wszystkim.

Czarodziej poruszył ręką i taras znikł. Stali nad przepaścią, nad otchłanią najeżoną w dole sterczącymi z piany zębami skał. Stali na wąziutkim pasie ciemnych płyt, rozpiętym niby trapez między gankiem Aretuzy a podtrzymującym taras filarem.

Geralt z wysiłkiem utrzymał równowagę. Gdyby był człowiekiem, nie wiedźminem, nie zdołałby jej utrzymać. Ale nawet on dał się zaskoczyć. Jego gwałtowny ruch nie mógł ujść uwagi czarodzieja, a na twarzy też musiały zajść zmiany. Wiatr zakołysał nim na wąskiej kładce, przepaść wzywała złowrogim szumem fal.

— Boisz się śmierci — skonstatował z uśmiechem Vilgefortz. - Jednak boisz się jej.

*****

Laleczka z gałganków patrzyła na nich oczami z guzików.

— Podszedł cię — zamruczała Yennefer, przytulając się do wiedźmina. - Nie było niebezpieczeństwa, z pewnością asekurował i ciebie, i siebie polem lewitacyjnym. Nie ryzykowałby… Co było dalej?

— Przeszliśmy do innego skrzydła Aretuzy. Zaprowadził mnie do dużej komnaty, prawdopodobnie był to gabinet którejś z wykładowczyń, może nawet rektorki. Usiedliśmy przy stole, na którym stała klepsydra. Piasek się sączył. Wyczułem zapach perfum Lydii, wiedziałem, że była w komnacie przed nami…

— A Vilgefortz?

— Zadał pytanie.

* * *

— Dlaczego nie zostałeś czarodziejem, Geralt? Nigdy nie pociągała cię Sztuka? Bądź szczery.

— Będę. Pociągała.

— Dlaczego więc nie poszedłeś za głosem pociągu?

— Uznałem, że rozumniej jest kierować się głosem rozsądku.

— To znaczy?

— Lata pracy w wiedźmłńskim fachu nauczyły mnie mierzyć siły na zamiary. Wiesz, Vilgefortz, znałem kiedyś krasnoluda, który dzieckiem będąc marzył o tym, by zostać elfem. Jak myślisz, zostałby, gdyby poszedł za głosem pociągu?

— To miało być porównanie? Paralela? Jeśli tak, to zupełnie nietrafna. Krasnolud nie mógł zostać elfem. Bo nie miał matki elfki.

Geralt milczał długo.

— No tak — rzekł wreszcie. - Mogłem się domyślić. Pogrzebałeś trochę w moim życiorysie. Czy możesz mi zdradzić, w jakim celu?

— Może — uśmiechnął się lekko czarodziej — marzy mi się obraz w Galerii Chwały? My dwaj, przy stole, a na mosiężnej tabliczce napis: „Vilgefortz z Roggeveen zawiera pakt z Geraltem z Rivii".

— To byłaby alegoria — rzekł wiedźmin. - O tytule: „Wiedza triumfuje nad niewiedzą". Wolałbym obraz bardziej realistyczny, noszący tytuł: „Vilgefortz wyjaśnia Geraltowi, o co chodzi".

Vilgefortz złączył palce obu dłoni na wysokości ust.

— Czy to nie oczywiste?

— Nie.

— Zapomniałeś? Obraz, który mi się marzy, wisi w Galerii Chwały, patrzą na niego przyszłe pokolenia, które doskonale wiedzą, o co chodzi, jakie wydarzenie przedstawia malunek. Na płótnie malowani Vilgefortz i Geralt dogadują się i zawierają porozumienie, w wyniku którego Geralt, idąc za głosem nie jakiegoś tam ciągu czy pociągu, ale prawdziwego powołania, wstąpił nareszcie w szeregi magów, kładąc kres swej dotychczasowej, niezbyt sensownej i pozbawionej przyszłości egzystencji.

— Pomyśleć tylko — rzekł wiedźmin po bardzo długiej chwili milczenia — że całkiem niedawno mniemałem, że już nic nie może mnie zaskoczyć. Wierz mi, Vilgefortz, długo będę wspominał ten bankiet i tę feerię ewenementów. Zaiste, warte to obrazu. Tytuł: „Geralt opuszcza wyspę Thanedd, pękając ze śmiechu".

— Nie zrozumiałem — czarodziej pochylił się lekko. - Zgubiłem się wśród kwiecistości twojej wypowiedzi, gęsto przetykanej wyszukanymi słowy.

— Przyczyny niezrozumienia są dla mnie jasne. Zbyt się różnimy, by się zrozumieć. Ty jesteś możnym magiem z Kapituły, który osiągnął jedność z Naturą. Ja jestem włóczęgą, wiedźminem, mutantem, który jeździ po świecie i za pieniądze wykańcza potwory…

— Kwiecistość — przerwał czarodziej — została wyparta przez banał.

— Zbyt się różnimy — Geralt nie dał sobie przerwać. -A drobny fakt, że moją matką była, przypadkowo, czarodziejka, tej różnicy zatrzeć nie zdoła. A tak z ciekawości: kim była twoja matka?

— Pojęcia nie mam — powiedział spokojnie Vilgefortz. Wiedźmin zamilkł natychmiast.

— Druidzi z Kovirskiego Kręgu — podjął po chwili czarodziej — znaleźli mnie w rynsztoku w Łan Exeter. Przygarnęli i wychowali. Na druida, ma się rozumieć. Wiesz, kim jest druid? To taki mutant, włóczęga, który chodzi po świecie i kłania się świętym dębom.

Wiedźmin milczał.

— A potem — kontynuował Vilgefortz — w trakcie pewnych druidycznych rytuałów wylazły na jaw moje zdolności. Zdolności, które ewidentnie i niezaprzeczalnie pozwalały określić mój rodowód. Spłodziło mnie, oczywiście przypadkowo, dwoje ludzi, z których przynajmniej jedno było czarodziejem.

Geralt milczał.

— Tym, który moje skromne zdolności odkrył, był oczywiście przygodnie spotkany czarodziej — ciągnął spokojnie Vilgefortz. - I tenże zdobył się wobec mnie na ogromną łaskę: zaproponował mi edukację i doskonalenie się, a w perspektywie wstąpienie do Bractwa Magów.

— A ty — rzekł głucho wiedźmin — przyjąłeś propozycję.

— Nie — głos Vilgefortza stawał się coraz bardziej zimny i nieprzyjemny. - Odrzuciłem ją w niegrzecznej, wręcz chamskiej formie. Wyładowałem na dziadydze całą złość. Chciałem, by poczuł się winny, on i cała jego magiczna konfraternia. Winny, oczywiście, rynsztoka w Łan Exeter, winny, że jedno lub dwoje łajdackich magików, pozbawionych serca i ludzkich uczuć drani, wrzuciło mnie do tego rynsztoka po urodzeniu, a nie przed. Czarodziej, rzecz jasna, ani nie zrozumiał, ani nie przejął się tym, co mu wtedy powiedziałem. Wzruszył ramionami i poszedł precz, znacząc tym samym siebie i ogół swych komilitonów klejmem nieczułych, aroganckich, godnych najwyższej pogardy skurwysynów. Geralt milczał.

— Druidów miałem serdecznie dość — podjął Vilgefortz. - Porzuciłem więc święte dąbrowy i ruszyłem w świat. Robiłem różne rzeczy. Niektórych wstydzę się do dziś. Wreszcie zostałem najemnym żołnierzem. Moje dalsze losy potoczyły się, jak się domyślasz, stereotypowo. Żołnierz zwycięski, żołnierz pobity, maruder, rabuś, gwałciciel, morderca, wreszcie zbieg uciekający na koniec świata przed stryczkiem. Uciekłem na koniec świata. I tam, na końcu świata, poznałem kobietę. Czarodziejkę.

— Uważaj — szepnął wiedźmin, a oczy mu się zwęziły. -Uważaj, Vilgefortz, by wyszukiwane na siłę podobieństwa nie zawiodły cię za daleko.

— Podobieństwa już się skończyły — czarodziej nie spuścił wzroku. - Ja bowiem nie poradziłem sobie z uczuciem, jakie żywiłem do owej kobiety. Jej uczucia z kolei nie pojąłem, a ona nie starała się mi w tym pomóc. Po-, rzuciłem ją. Bo była promiskuityczna, arogancka, złośliwa, nieczuła i zimna. Bo nie można było jej zdominować, a jej dominacja była upokarzająca. Porzuciłem ją, bo wiedziałem, że interesowała się mną tylko dlatego, że moja inteligencja, osobowość i fascynująca tajemniczość zacierały fakt, że nie byłem czarodziejem, a wyłącznie czarodziejów zwykła była zaszczycać więcej niż jedną nocą. Porzuciłem ją, bo… Bo była jak moja matka. Nagle zrozumiałem, że to, co do niej czuję, to wcale nie miłość, lecz uczucie znacznie bardziej skomplikowane, silne, lecz trudne do sklasyfikowania: mieszanina strachu, żalu, wściekłości, wyrzutów sumienia i potrzeby ekspiacji, poczucia winy, straty i krzywdy, perwersyjnej potrzeby cierpienia i pokuty. To, co czułem do tej kobiety, to była nienawiść.

Geralt milczał. Vilgefortz patrzył w bok.

— Porzuciłem ją — podjął po chwili. - I nie mogłem żyć z pustką, jaka mnie ogarnęła. I nagle zrozumiałem, że to nie brak kobiety powoduje tę pustkę, lecz brak tego, co wtedy czułem. Paradoks, prawda? Kończyć chyba nie muszę, domyślasz się dalszego ciągu. Zostałem czarodziejem. Z nienawiści. I dopiero wówczas zrozumiałem, jaki byłem głupi. Myliłem niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu.

— Jak słusznie zauważyłeś, paralele między nami nie do końca były paralelne — mruknął Geralt. - Wbrew pozorom mało mamy wspólnego, Vilgefortz. Czego chciałeś dowieść, opowiadając mi twą historię? Tego, że droga do czarodziejskiego mistrzostwa, choć kręta i trudna, dostępna jest dla wszystkich? Nawet dla, przepraszam za paralele, bękartów i podrzutków, włóczęgów lub wiedźminów…

— Nie — przerwał czarodziej. - Nie zamierzałem dowodzić, że ta droga jest dostępna dla wszystkich, bo to oczywiste i dawno dowiedzione. Nie wymagał też udowadniania fakt, że dla pewnych ludzi innej drogi po prostu nie ma.

— A więc — uśmiechnął się wiedźmin — nie mam wyjścia? Muszę zawrzeć z tobą ów mający stać się tematem obrazu pakt i zostać czarodziejem? Tylko ze względu na genetykę? Ejże. Znam trochę teorię dziedziczności. Mój ojciec, do czego doszedłem z niemałym trudem, był włóczęgą, prostakiem, awanturnikiem i rębajłą. Mogę mieć przewagę genów po mieczu, nie po kądzieli. Fakt, że też nieźle rąbię, zdaje się to potwierdzać.

— W samej rzeczy — czarodziej uśmiechnął się drwiąco. - Klepsydra bez mała przesypała się, a ja, Vilgefortz z Roggeveen, mistrz magii, członek Kapituły, wciąż rozprawiam, nie bez przyjemności, z prostakiem i rębajłą, synem prostaka, rębajły i włóczęgi. Mówimy o rzeczach i sprawach, które, jak powszechnie wiadomo, są zwykłym tematem debat przy ogniskach prostackich rębajłów. Takich jak genetyka, przykładowo. Skąd ty w ogóle znasz to słowo, mój ty rębajło? Ze świątynnej szkółki w Ellander, w której uczą sylabizować i pisać dwadzieścia cztery runy? Co cię skłoniło do czytania ksiąg, w których to i podobne słowa można znaleźć? Gdzie cyzelowałeś retorykę i elokwencję? I po co to robiłeś? By konwersować z wampirami? Mój ty genetyczny włóczęgo, do którego uśmiecha się Tissaia de Vries. Mój ty wiedźminie, rębajło, który fascynujesz Filippę Eilhart tak, że aż jej ręce drżą. Na wspomnienie o którym Triss Merigold oblewa się pąsem. O Yennefer z Yengerbergu nie wspomnę.

— Może i dobrze, że nie wspomnisz. W klepsydrze faktycznie zostało już tak mało piasku, że niemal można policzyć ziarenka. Nie maluj więcej obrazów, Vilgefortz. Mów, o co chodzi. Powiedz mi to w prostych słowach. Wyobraź sobie, że siedzimy przy ognisku, dwaj włóczędzy, pieczemy prosię, które dopiero co ukradliśmy, i bezskutecznie usiłujemy upić się brzozowym sokiem. Pada proste pytanie. Odpowiedz. Jak włóczęga włóczędze.

— Jak brzmi to proste pytanie?

— Jakiż to pakt mi proponujesz? Jakaż to ugodę mamy zawrzeć? Dlaczego chcesz mieć mnie w swoim garnku, Vilgefortz? W kotle, w którym, jak mi się zdaje, zaczyna wrzeć? Co tu, oprócz kandelabrów, wisi w powietrzu?

— Hmm — czarodziej zastanowił się lub udał, że to czyni. - Pytanie nie jest proste, ale spróbuję odpowiedzieć. Ale nie jak włóczęga włóczędze. Odpowiem… jak jeden najemny rębajło drugiemu, podobnemu sobie.

— Może być.

— Słuchaj tedy, kamracie rębajło. Kroi się niezła hara-tanina. Ostra rzeźba na śmierć i życie, pardonu dawać się nie będzie. Jedni zwyciężą, drugich rozdziobią krucy. Rzeknę ci, kamracie, przyłącz się więc do tych, którzy mają większe szansę. Do nas. Tamtych innych porzuć i pluń na nich gęstą śliną, bo oni żadnych szans nie mają, po cholerę masz ginąć wraz z nimi. Nie, nie, kamracie, nie pokazuj mi tu krzywego pyska, wiem, co chcesz powiedzieć. Chcesz powiedzieć, że jesteś neutralny. Że w rzyci masz i jednych, i drugich, że po prostu przeczekasz harataninę w górach, w Kaer Morhen. To zły pomysł, kamracie. Z nami będzie wszystko, co kochasz. Jeśli się do nas nie przyłączysz, stracisz to wszystko. A wtedy pochłonie cię pustka, nicość i nienawiść. Zniszczy cię czas pogardy, który nadchodzi. Bądź więc rozsądny i stań po właściwej stronie, gdy przyjdzie wybierać. A wybierać przyjdzie. Możesz mi wierzyć.

— Niesamowite — uśmiechnął się paskudnie wiedźmin — do jakiego stopnia bulwersuje wszystkich moja neutralność. Do jakiego stopnia czyni mnie ona obiektem propozycji paktów i umów, ofert współpracy, pouczeń o konieczności dokonania wyboru i stawania po właściwej stronie. Kończmy tę rozmowę, Vilgefortz. Tracisz czas. W tej grze nie jestem dla ciebie równym partnerem. Nie widzę możliwości, byśmy znaleźli się obaj na jednym obrazie w Galerii Chwały. Zwłaszcza na batalistycznym.

Czarodziej milczał.

— Rozstawiaj — podjął Geralt — na twej szachownicy króle, damy, słonie i rochy, nie przejmuj się mną, bo ja na tej szachownicy znaczę tyle, co kurz, który ją pokrywa. To nie moja gra. Twierdzisz, że będę musiał wybierać? Oświadczam ci, że się mylisz. Nie będę wybierał. Dopasuję się do wydarzeń. Dopasuję się do tego, co wybiorą inni. Zawsze tak robiłem.

— Jesteś fatalistą.

— Jestem. Choć to jeszcze jedno słowo, którego nie powinienem znać. Powtarzam, to nie moja gra.

— Czyżby? — Vilgefortz przechylił się przez stół. - W tej grze, wiedźminie, na szachownicy stoi już czarny koń, na dobre i złe złączony z tobą więzami przeznaczenia. Wiesz, o kim mówię, prawda? Nie chcesz chyba jej stracić? Wiedz, że jest tylko jeden sposób na to, by jej nie utracić.

Oczy wiedźmina zwęziły się.

— Czego wy chcecie od tego dziecka?

— Jest tylko jeden sposób na to, byś mógł się tego dowiedzieć.

— Ostrzegam. Nie pozwolę jej skrzywdzić…

— Jest tylko jeden sposób, byś mógł tego dokonać. Zaproponowałem ci ten sposób, Geralcie z Rivii. Przemyśl moją propozycję. Masz na to całą noc. Myśl, patrząc na niebo. Na gwiazdy. I nie pomyl ich z tymi, które odbijają się na powierzchni stawu. Klepsydra przesypała się.

— Boję się o Ciri, Yen.

— Niepotrzebnie.

— Ale…

— Zaufaj mi — objęła go. - Zaufaj mi, proszę. Nie przejmuj się Vilgefortzem. To gracz. Chciał cię podejść, sprowokować. I częściowo udało mu się to. Ale to nie ma znaczenia. Ciri jest pod moją opieką, a w Aretuzie będzie bezpieczna, będzie mogła rozwinąć tu swe zdolności i nikt jej w tym nie przeszkodzi. Nikt. O tym, by została wiedźminką, zapomnij jednak. Ona ma inne talenty. I do innych dzieł jest przeznaczona. Możesz mi wierzyć.

— Wierzę ci.

— To znaczny postęp. A Vilgefortzem się nie przejmuj. Jutrzejszy dzień wyjaśni wiele spraw i rozwiąże wiele problemów.

Jutrzejszy dzień, pomyślał. Ona ukrywa coś przede mną. A ja boję się pytać. Codringher miał rację. Zaplątałem się w paskudną kabałę. Ale teraz nie mam wyjścia. Muszę zaczekać na to, co przyniesie ten jutrzejszy dzień, mający jakoby wyjaśnić wszystko. Muszę jej zaufać. Wiem, że coś się stanie. Zaczekam. I dopasuję się do sytuacji.

Spojrzał na sekretarzyk.

— Yen?

— Jestem tu.

— Gdy ty uczyłaś się w Aretuzie… Gdy sypiałaś w komnatce takiej jak ta… Czy miałaś laleczkę, bez której nie potrafiłaś zasnąć? Którą w dzień sadzałaś na sekretarzyku?

— Nie — Yennefer poruszyła się gwałtownie. - Ja nie miałam nawet laleczki. Nie pytaj mnie o tamto, Geralt. Proszę cię, nie pytaj.

— Aretuza — szepnął, rozglądając się. - Aretuza na wyspie Thanedd. Jej dom. Na tak wiele lat… Gdy stąd wyjdzie, będzie dojrzałą kobietą…

— Przestań. Nie myśl o tym i nie mów o tym. Zamiast tego…

— Co, Yen?

— Kochaj mnie.

Objął ją. Dotknął. Odnalazł. Yennefer, w niewiarygodny sposób miękka i twarda zarazem, westchnęła głośno. Słowa, które wypowiadali, rwały się, ginęły wśród westchnień i przyspieszonych oddechów, przestawały mieć znaczenie, rozpraszały. Zamilkli więc, skupili na poszukiwaniu siebie, na poszukiwaniu prawdy. Szukali długo, pieczołowicie i bardzo dokładnie, lękając się świętokradczego pośpiechu, lekkomyślności i nonszalancji. Szukali mocno, intensywnie i zapamiętale, lękając się świętokradczego zwątpienia i niezdecydowania. Szukali ostrożnie, lękając się świętokradczej niedelikatności.

Odnaleźli siebie, pokonali lęk, a w chwilę potem znaleźli prawdę, która eksplodowała im pod powiekami przeraźliwą, oślepiającą oczywistością, rozdarła jękiem zaciśnięte w determinacji usta. I wtedy czas drgnął spazmatycznie i zamarł, wszystko znikło, a jedynym funkcjonującym zmysłem stał się dotyk.

Minęła wieczność, powróciła rzeczywistość, a czas po raz wtóry drgnął i znowu ruszył z miejsca, powoli, ociężale, jak wielki, wyładowany wóz. Geralt spojrzał w okno. Księżyc nadal wisiał na niebie, choć to, co stało się przed momentem, w zasadzie powinno strącić go na ziemię.

— Jejku, jej — powiedziała po długiej chwili Yennefer, wolnym ruchem ścierając łzę z policzka.

Leżeli nieruchomo wśród rozburzonej pościeli, wśród dreszczu, wśród parującego ciepła i wygasającego szczęścia, wśród milczenia, a dookoła kłębiła się niewyraźna ciemność, przesycona zapachem nocy i głosami cykad. Geralt wiedział, że w takich momentach telepatyczne zdolności czarodziejki były wyczulone i bardzo silne, myślał więc intensywnie o sprawach i rzeczach pięknych. O rzeczach, które miały sprawić jej radość. O wybuchającej jasności wschodu słońca. O mgle wiszącej o świcie nad górskim jeziorem. O kryształowych wodospadach, przez które skaczą łososie, tak lśniące, jak gdyby były z litego srebra. O ciepłych kroplach deszczu uderzających w ciężkie od rosy liście łopianu.

Myślał dla niej. Yennefer uśmiechała się, słuchając jego myśli. Uśmiech drgał na jej policzku księżycowym cieniem rzęs.

*****

— Dom? — spytała nagle Yennefer. - Jaki dom? Ty masz dom? Chcesz zbudować dom? Ach… Przepraszam cię. Nie powinnam…

Milczał. Był zły na siebie. Myśląc dla niej, niechcący pozwolił jej odczytać myśl o niej.

- Ładne marzenie — Yennefer lekko pogładziła go po ramieniu. - Dom. Własnoręcznie zbudowany dom, w tym domu ty i ja. Ty hodowałbyś konie i owce, ja uprawiałabym ogródek, warzyła strawę i gręplowała wełnę, którą wozilibyśmy na targ. Za grosz uzyskany ze sprzedaży wełny i różnych ziemiopłodów kupowalibyśmy to, co nam niezbędne, dajmy na to, miedziane sagany i żelazne grabie. Co jakiś czas odwiedzałaby nas Ciri z mężem i trójką dzieci, czasami zajrzałaby Triss Merigold, by pobyć kilka dni. Starzelibyśmy się pięknie i z godnością. A gdybym się nudziła, przygrywałbyś mi wieczorami na własnoręcznie zmajstrowanych dudach. Gra na dudach, jak powszechnie wiadomo, jest najlepszym remedium na chandrę.

Wiedźmin milczał. Czarodziejka chrząknęła cicho.

— Przepraszam cię — powiedziała po chwili. Uniósł się na łokciu, pochylił, pocałował ją. Poruszyła się gwałtownie, objęła go. W milczeniu.

— Powiedz coś.

— Nie chciałbym cię stracić, Yen.

— Przecież mnie masz.

— Ta noc się skończy.

— Wszystko się kończy.

Nie, pomyślał. Nie chcę, by tak było. Jestem zmęczony. Zbyt zmęczony, by akceptować perspektywę końców, które są początkami, od których trzeba wszystko zaczynać od nowa. Ja chciałbym…

— Nie mów — szybkim ruchem położyła mu palce na wargach. - Nie mów mi, czego chciałbyś i czego pragniesz. Bo może okazać się, że nie będę mogła spełnić twych pragnień, a to sprawi mi ból.

— A czego ty pragniesz, Yen? O czym marzysz?

— Tylko o rzeczach osiągalnych.

— A ja?

— Ciebie już mam.

Milczał długo. I doczekał chwili, gdy ona przerwała milczenie.

— Geralt?

— Mhm?

— Kochaj mnie, proszę.

Początkowo, nasyceni sobą, oboje pełni byli fantazji i inwencji, pomysłowi, odkrywczy i spragnieni nowego. Jak zwykle, rychło okazało się, że to zarazem za dużo i za mało. Zrozumieli to jednocześnie i ponownie okazali sobie miłość.

Gdy Geralt oprzytomniał, księżyc nadal był na swoim miejscu. Cykady grały zajadle, jak gdyby i one chciały szaleństwem i zapamiętaniem zwalczyć niepokój i strach. Z pobliskiego okna w lewym skrzydle Aretuzy ktoś spragniony snu wrzeszczał i pomstował srodze, domagając się ciszy. Z okna z drugiej strony ktoś inny, o bardziej widać artystycznej duszy, entuzjastycznie bił brawo i gratulował.

— Och, Yen… — szepnął wiedźmin z wyrzutem.

— Miałam powód… — pocałowała go, a potem wtuliła policzek w poduszkę. - Miałam powód, żeby krzyczeć. Więc krzyczałam. Tego nie powinno się tłumić, to niezdrowe i nienaturalne. Obejmij mnie, jeśli możesz.

Загрузка...