O tej porze roku Max szczególnie lubił wczesne godziny wieczorne. Ponieważ żniwa były już ukończone, mógł przed czasem uporać się także z innymi pracami. Świnie zostały już nakarmione, kury dostały codzienną porcje ziarna, a on sam wspiął się pod górę ścieżką, prowadzącą na zachód od stodoły. Tutaj, przez nikogo nie zauważony, oddał się przyjemności iskania pcheł, które wyrzucał w trawę. Jak zwykle miał przy sobie książkę, pożyczoną z Biblioteki Miejskiej. Tym razem było to „Stworzenie nieba: wprowadzenie do zoologii egzotycznej” Bonforte’a. Zamiast jednak czytać, podłożył opasły tom pod głowę, jako namiastkę poduszki. Niezobowiązująco popatrzył na północny zachód.
Nie dlatego, jakoby dostrzegł tam coś niezwykłego — po prostu lubił spoglądać w tamtą stronę. W tej chwili właśnie dostrzegł stalowe nośniki i koła nośne linii transporterów Spółki Przewoźniczej z Chicago.
Pierwsze koło powoli wynurzało się zza ogromnej hałdy, strzelając wysokość niebo na wysokość dziesięciu metrów, drugie, podtrzymywane przez dwa trójnogi, ukazało się w odległości trzydziestu metrów od pierwszego, zaś trzecie i ostatnie, utrzymujące wraz z innymi tę samą wysokość transportera, strzelało nad doliną, wspierane przez trzydziestometrowej długości żelazne pręty. W połowie szerokości obiektu mógł dostrzec antenę. Po lewej stronie wyrosła podobna konstrukcja, tylko koło było większe, odpowiadające pochyłości terenu. Także i tutaj dostrzegł antenę, tym razem jednak poznał, że to odbiorcza. Ponieważ zbocze było bardziej strome, zainstalowano dodatkowo jeszcze jedno koło.
Max czytał, że na Księżycu koła prowadzące nie były wcale większe, niż w większości przeciętnych urządzeń, gdyż nie wiały tam gwałtowne wiatry, które zmuszałyby konstruktorów do łamania głowy nad balistyką pojazdu.
Z dzieciństwa pamiętał, że konstrukcje wznoszono wówczas mniejsze, ale też możliwe były nieprzyjemne niespodzianki. I tak, na przykład, w czasie jednego z potężnych huraganów wiatr uderzył w budowlę, która się zapadła, grzebiąc pod sobą ponad czterystu ludzi. Jeśli to tylko było możliwe, unikał widoku pojazdów w biegu, choć jak na razie nie przyszło mu do głowy, aby życzyć pasażerom złamania karku. Gdyby jednak doszło do jakiejś katastrofy — a to przecież zawsze było możliwe — niechętnie pogodziłby się z myślą przegapienia takiego widowiska. Max ciągle patrzył się w wąwóz. „Tomahawk” powinien nadejść lada moment.
Wreszcie srebrny pas zalśnił, płonący cylinder ze stalowym nosem wystrzelił w górę, przeleciał przez ostatni pierścień i zawisł na moment między grzbietami gór. Wśród skał potoczyło się echo. Max gwałtownie westchnął.
— Chłopcze, chłopcze, ejże … — wymruczał.
Ten niewiarygodny widok oraz gwałtowny wstrząs, który targnął bębenkami uszu za każdym razem wydawały się być nowym, nieznanym dotychczas doświadczeniem grozy.
Wyprostował się i otwarł książkę, przyjmując jednak taką pozycję, aby nie tracić z oczu północno-zachodniego skraju nieba. Ponieważ wieczór był jasny, a powietrze nadzwyczaj przejrzyste, siedem minut po starcie „Tomahawk’a” można było dostrzec codzienny transport z Księżyca.
I chociaż wszystko działo się znacznie dalej, a zatem dramatyzm chwili nie był aż tak przejmujący, głównie dlatego tu przyszedł, aby być świadkiem tego wydarzenia.
Koliste transportery przykuwały uwagę, owszem, lecz jego miłość skupiła się na statkach gwiezdnych — nawet na tych śmiesznie małych łódeczkach, które obsługiwały króciutką trasę Księżyc — Ziemia. Właśnie znalazł odpowiedni fragment z opisem inteligentnych, lecz nadzwyczaj flegmatycznych skorupiaków z Epsilonu Zety IV, gdy z lektury wyrwał go czyjś okrzyk.
— Hallo, Maxi …
Zachował absolutną ciszę i nie odpowiedział na wezwanie.
— Max … przecież cię widzę! Max … masz natychmiast podejść tutaj, na to miejsce, rozumiesz?
Mruknął coś niezrozumiałego. Podniósł się.
Poruszał się powoli, obserwując przez ramię południowo — zachodni horyzont, aż do momentu, gdy bojaźń kazała mu przyspieszyć kroku. Właśnie wróciła Maw i od tej pory spokojne życie zacznie przypominać piekielne udręki, o ile natychmiast nie wróci, aby jej pomóc. Gdy przybyła tu z samego rana, miał wrażenie, że noc spędzi gdzieś poza domem — nie, żeby coś takiego mu powiedziała, o nie … tego nie czyniła nigdy. Po prostu Max, nauczył się rozumieć ledwo dostrzegalne znaki i z nich wyciągać wiążące na ogół wnioski. Tym razem jednak był na fałszywym tropie.
Miał przed sobą dwie ewentualności: albo zostanie ogłuszony przez jej jękliwe zrzędzenia, albo zaleje go stek bzdur stereowizji — ulubionej rozrywki Maw. I pomyśleć, że tak niedawno miał nadzieję na samotną lekturę w ciszy i spokoju … Gdy dotarł w pobliże domu, przystanął.
Spodziewał się, że jak zwykle Maw przyjechała autobusem, wysiadając swoim zwyczajem kawałek przed przystankiem, skąd wracała już na piechotę. Tym razem przed domem stał motor, a przy kobiecie dojrzał jakąś męską sylwetkę.
Najpierw sądził, że to ktoś obcy, gdy jednak podszedł bliżej, poznał Billa Montgomery.
Max nie mógł sobie przypomnieć, aby ten człowiek kiedykolwiek trudnił się jakąś stałą pracą. Owszem, mieszkał w okolicy, lecz nie uprawiał roli. Z plotek słyszał, że Bill chętnie przyjmuje obowiązki czatownika, pilnującego spokoju jednej z licznych nielegalnych gorzelni, czynnych gdzieś w górach.
Gdy tylko sięgnął pamięcią w przeszłość, zawsze wyłaniał się obraz tej kreatury. Nie wyobrażał sobie, aby kiedyś mógł nie znać Montgomery’ego.
Widział nieraz, jak wałęsał się po okolicy, lecz traktował go jak powietrze. Dopiero od niedawna Maw zaczęła spotykać się z tym typem, była z nim kilka razy na tańcach oraz na wątpliwych bankietach. Usiłował jej wytłumaczyć, że gdyby ojciec to widział, zdecydowanie by zaprotestował, ale Maw nie przyjmowała tego rodzaju argumentów. Po prostu — co jej się nie podobało, tego nie słyszała ot i wszystko. Tym razem wzięła go ze sobą do domu… Max czuł, jak powoli krew burzy mu się w żyłach.
— No, nie stój tak, jak słup soli! … — krzyknęła głośno.
Max z oporami ruszył w stronę motoru.
— Podaj rękę nowemu tatusiowi … — zakomenderowała Maw, czyniąc tak szelmowską minę, jakby po raz pierwszy w życiu setnie się ubawiła.
Max stanął z otwartymi ustami. Montgomery wyszczerzył zęby i wyciągnął dłoń.
— Tak, Max. Od dzisiaj nazywasz się Montgomery … Jestem twoim nowym tatulkiem. Nazywaj mnie Mont … No, bez ceregieli …
Max popatrzył na rękę i dotknął nieśmiało, jakby dłoń parzyła. Natychmiast puścił.
— Nazywam się Jones … — oznajmił spokojnie.
— Maxi! … — wyryczała Maw.
Montgomery roześmiał się jowialnie.
— Nie żądaj od niego zbyt wiele, Nellie. Max musi się po prostu przyzwyczaić. „Żyć i dać żyć innym” … oto moje credo.
Zwrócił się do kobiety.
— Jeszcze chwileczkę, kochanie. Muszę wziąć bagaż. Podszedł do motoru i wyciągnął z torby dwa zawiniątka: w pierwszej paczce mieściły się beznadziejnie pomięte sukienki, w drugiej dwie butelki.
— Na noc poślubną! — wrzasnął, wymachując flaszkami w stronę Maxa, który ani na moment nie spuścił go z oczu. Oblubienica stała właśnie przy drzwiach.
Gdy oblubieniec zdołał wreszcie dotrzeć do małżonki, Maw zaprotestowała nieśmiało.
— Ależ Monty, kochanie … chyba już nie chcesz dzisiaj … Montgomery przystanął.
— Chyba masz rację … — Zwrócił się do Maxa.
— Trzymaj, chłopcze … — wybełkotał, wciskając mu oba pakunki. Choć Maw była lekko wzburzona, chwycił ją na ręce, przeniósł przez próg i rzucił na ziemie. Po chwili sam rzucił się na swą ślubną, objął ją i obsypał namiętnymi pocałunkami, zupełnie nieskrępowany nieletnim świadkiem tej sceny.
Choć Maw poczerwieniała, nie przeszkadzało to jej popiskiwać z uciechy.
Max wszedł do domu, położył pakunki na stole, po czym ruszył w stronę kuchenki. Była zimna, gdyż od śniadania nikt jej nie używał. Wprawdzie mieli jeszcze kuchenkę elektryczną, lecz od śmierci ojca nikt nie miał wystarczająco dużo cierpliwości, by zdobyć się na wymianę przepalonej spirali.
Max podłożył drewna, nastrugał scyzorykiem drzazg i przyłożył ogień. Po chwili wszystko zajęło się wesołym, huczącym ogniem. Gdy płomienie strzeliły wysoko w górę, wyszedł na dwór, aby przynieść wiadro wody.
— Właśnie zastanawiałem się, gdzie byłeś … — przywitał go Montgomery — Czy w tej oberży nie ma bieżącej wody.
— Nie! — Max odstawił wiadro i podłożył jeszcze kilka szczap.
— Mógłbyś już wcześniej przygotować coś do jedzenia! — dorzuciła od siebie Maw.
Lecz Montgomery i tym razem ostudził jej zapały.
— Ależ kochanie, skąd Maxi miał wiedzieć, że przyjedziemy? … A poza tym mamy Jeszcze trochę czasu …
Max odwrócił się doń plecami i ukroił kilka plasterków polędwicy. Do tej chwili nie mógł jeszcze pojąć, co się właściwie stało. Zmiany były zbyt gwałtowne.
— Tutaj, synu! … — wrzasnął znowu Montgomery — Wypij kieliszeczek za zdrowie panny młodej!
— Muszę zrobić kolację.
— Nonsens. Zdążysz. Tutaj jest kieliszek. Wypijże wreszcie! Montgomery napełnił kieliszek koniakiem. Jego własny był pełny w połowie, a panny młodej zaledwie w jednej trzeciej. Chłopak podszedł do wiadra i dopełnił swój kieliszek wodą.
— W ten sposób znieważasz tylko szlachetny trunek … — zmonitował go macoch.
— Nie jestem przyzwyczajony …
— Jakże to? Nie chcesz spełnić toastu za pomyślność takiej panny młodej i za szczęście całej rodziny? No … dalej … Max umoczył język.
Żółtawa ciecz przypominała smakiem gorzkie kropelki, które zaaplikowano mu poprzedniej wiosny. Odstawił kieliszek i wrócił do przerwanej pracy. Nie na długo.
— Ej, ty! Nie wypijesz nawet jednego?
— Muszę zająć się kolacją. Chyba nie chcecie, żeby się przypaliła, co? Montgomery wzruszył ramionami.
— Skoro tak, będziemy mieli więcej dla siebie. Tymi popłuczynami, które są twoim dziełem, będziemy zapijali. Ale muszę ci powiedzieć, że w twoim wieku mogłem wypić duszkiem kufel piwa, a potem umiałem stać na głowie, nie drgnąwszy nawet, ot co.
Max miał zamiar zjeść trochę mięsa na grzankach, lecz wkrótce zorientował się, że to nie wystarczy. Wobec tego wrzucił na patelnię kilka jajek, zagotował kawę, po czym nakrył do stołu.
Gdy młoda para zasiadła do kolacji, Montgomery potoczył krytycznym wzrokiem po menu.
— Moja droga … już od rana oczekuję, kiedy wreszcie pokażesz mi nieco ze swych kulinarnych umiejętności, o których tylekroć miałem okazję słyszeć. Ten chłopak z pewnością ma niewielkie pojęcie o wykwintnej kuchni.
Mimo tej miażdżącej krytyki prostego jadła, rzucił się na jajecznicę z wilczym apetytem. Max postanowił nie wyprowadzać go z błędu — smutne stwierdzenie faktu, że on jest lepszym kucharzem od swej matki niewątpliwie nie przydałoby blasku tej weselnej uczcie.
Mężczyzna oparł się o krzesło, ocierając świecące tłuszczem usta. Nalał jeszcze jedną filiżankę kawy i zapalił cygaro.
— Maxi, kochanie … co mamy na deser? — wyszczebiotała Maw.
— Na deser? … Chyba muszą wystarczyć lody. W lodówce powinny być jeszcze jakieś resztki.
— Lody? … — twarz matki skrzywiła się w bolesnym grymasie — Ach, lody! … Sądzę, że chyba nic już nie pozostało.
— Jak to …
— Ano tak. Któregoś dnia, gdy byłeś w polu, zjadłam wszystko. Było piekielnie gorąco …
Max pojął w okamgnieniu — żarłoczność Maw znał nie od dzisiaj. Zamilkł, lecz to nie wystarczyło.
— Skarbie … czy naprawdę nie przygotowałeś nic innego? Dzisiaj mamy tak szczególny wieczór, że godzi się uczcić go bardziej wystawną kolacją …
— Nie mówmy dłużej o żarciu, kochanie … — Montgomery wyjął cygaro z ust — Nie jestem łasy na słodycze. Wystarczy mi dużo mięsa i kopa ziemniaków. Zajmijmy się czymś przyjemniejszym.
Zwrócił się w stronę chłopca.
— Co ty właściwie umiesz poza uprawą roli?
Max zaniemówił.
— Co proszę? … Przecież nigdy w życiu nie robiłem nic innego. A dlaczego rolnictwo się panu nie podoba? Montgomery strzepnął popiół wprost w talerz.
— Ponieważ od dzisiaj nie będziesz już gospodarzył.
Po raz drugi tego wieczoru Max przeżył coś, czego nie mógł zrozumieć. Cios padał za ciosem, a on nie miał pojęcia, co o tym wszystkim sądzić.
— Dlaczego? Co to ma znaczyć?
Miał wrażenie, jakby grunt uciekł mu spod nóg, a on sam trzymał się krzesła raczej siłą przyzwyczajenia. Z twarzy Maw mógł wyczytać, że Montgomery mówi prawdę. Triumf był tu przemieszany ze strachem, lecz najwidoczniej czuła się panią sytuacji.
— Z pewnością ojciec nie pochwaliłby tego. Ta ziemia już od czterystu lat jest własnością naszej rodziny …
— Ależ synu! Już od dawna mówiłam ci, że nie jestem stworzona do pracy na wsi. Wychowałam się w mieście.
— Clyde’s Corner … też mi miasto!
— W każdym razie nie Jest to wiejska zagroda. Byłam jeszcze głupią smarkulą, gdy twój ojciec przywiódł mnie tutaj, podczas gdy ty wyrosłeś na roli. Mam przed sobą jeszcze całe życie. Nie chcę umrzeć wśród kur, gęsi i gnoju.
— Ale obiecałaś ojcu, że będziesz … — Max podniósł głos.
— Dość tego! — wtrącił się Montgomery — Zapamiętaj sobie jedno, mój synu: powstrzymaj język, gdy zwracasz się do swej matki lub do mnie. Oniemiał.
— Pole zostało sprzedane i basta. Poza tym, jak sądzisz, ile był warty ten piach?
— Nigdy nie zastanawiałem się nad tym.
— W każdym razie dostałem więcej, niż mógłbyś się spodziewać nawet w najśmielszych marzeniach… — spojrzał na Maxa, po czym wrócił do patetycznego tonu — … Mogę bez ogródek przyznać, że dzień, w którym twa matka mnie poznała, był najszczęśliwszym wydarzeniem w jej życiu … w twoim także. Nie jestem jeszcze zramolałym starcem i wiem, co w trawie piszczy. Dobrze znałem powody, dla których agent tak pilnie chciał kupić ten kawałek ugoru …
— Zgodnie z opinią rzeczoznawców …
— „Ugór” powiedziałem, gdyż jest to ugór, w dodatku zupełnie bezwartościowy.
Dotknął palcem nosa, zrobił mądrą minę i zaczął wyjaśniać wszystkie szczegóły transakcji.
Otóż jedna z państwowych agencji energetycznych zamierzała zrealizować w okolicy jakiś projekt, o którym — jak zorientował się Max — sam Montgomery niewiele wiedział. W każdym razie prywatne konsorcjum zaczęło wykupywać tutejsze grunta, zachowując całą sprawę w absolutnej tajemnicy, aby później, gdy będzie już miało całą ziemię w swym ręku, ubić interes z państwem.
— I dlatego zapłacili pięć razy więcej, niż to wszystko było warte. Niezły biznes, co? …
— Rozumiesz teraz, Maxi … — włączyła się do rozmowy matka — Gdyby twój ojciec wiedział, że kiedykolwiek będzie mógł otrzymać okrągłą sumę …
— Zamilcz, Nellie!
— Ależ ja tylko chcę mu powiedzieć, ile …
— Zamilcz, rzekłem.
Umilkła. Montgomery odsunął krzesło od stołu, wetknął cygaro w usta, powstał.
Max ustawił miednicę do zmywania, oczyścił talerze i wyrzucił resztki na śmietnik. Popatrzył chwilę na gwiazdy, próbując dojść do ładu z natłokiem wrażeń, jakoś je uporządkować.
Pytał się w duchu, jakie prawa może mieć jego ojczym, mąż jego matki, a właściwie facet, który poślubił jego macochę. Nie miał pojęcia. Po chwili zmusił się, by wejść do domu.
Montgomery’ego znalazł przy regale z książkami, zbudowanym nad odbiornikiem stereo, kupionym jeszcze przez ojca. Mężczyzna grzebał w książkach, a wiele z nich odłożył już na radio. Gdy usłyszał kroki, obejrzał się za siebie.
— Już wróciłeś? — spytał tonem człowieka, przyłapanego na gorącym uczynku — Skoro tak, to zostań. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o żywym inwentarzu. W drzwiach ukazała się Maw.
— Kochanie … nie możesz poczekać z tym do jutra?
— Pozwól, że zrobię to dzisiaj … Ten człowiek od akcjonariusza przyjdzie tu jutro, skoro świt, a do tej pory muszę sporządzić kompletną listę inwentarza. Nie przestawał wyjmować książek.
— O, to całkiem ładne zbiory … Trzymał w rękach opasłe tomy, oprawione w prawdziwą skórę.
— Ciekaw jestem, ile to jest warte. Zechciej mi podać okulary, skarbeńku …
Max rzucił się do ojczyma, sięgając po książki.
— To moje! Te książki należą do mnie!
— Co takiego? — Montgomery rzucił mu lodowate spojrzenie, trzymając książki wysoko w powietrzu, tak, że chłopak nie mógł ich dosięgnąć.
— Jesteś jeszcze za smarkaty, żeby móc cokolwiek posiadać. Wracaj lepiej do zmywania.
— To są moje książki! Podarował mi je wujek.
Poszukał pomocy u Maw.
— Powiedz mu, że to należy do mnie.
— Tak, powiedz mu … Powiedz mu, jak powinien się zachowywać! Zrób to, Nellie, zanim ja sam nie przywiodę go do ładu. Kobieta popatrzyła niepewnie, przenosząc wzrok z jednego na drugiego.
— Nie bardzo wiem, jak to naprawdę wygląda. Te książki należały do Cheta.
— A Chet był twym bratem … Ty zatem jesteś jego spadkobierczynią, a nie ten gnojek …
— Chet nie był jej bratem, lecz szwagrem.
— Szwagrem? … To bez znaczenia. A zatem twój ojciec był jego spadkobiercą, zaś twoja matka dziedziczy z kolei po nim. Ty nie masz tu nie do gadania, gdyż jesteś jeszcze za smarkaty. Tak stanowi prawo. Przykro mi, synu.
To mówiąc ustawił książki na półce i stanął, broniąc dostępu. Max poczuł, że wargi zaczynają mu drżeć, podobnie jak całe ciało, nad którym stracił kontrolę. Wiedział, że nie jest w stanie wydobyć z siebie niczego, co miałoby jakiś związek z tą sprawą, niczego sensownego. W oczach zalśniły mu łzy wściekłości. Nie widział i nie czuł niczego, poza dzikim gniewem.
— Ty … ty złodzieju!
— Max! Montgomery wykrzywił się w złośliwym grymasie.
— Tym razem posunąłeś się za daleko, chłopaczku. Najwidoczniej chcesz wiedzieć, jak smakuje rzemień.
Zaczął zdejmować pasek. Max cofnął się o jeden krok. Montgomery chwycił rzemień i podszedł bliżej.
— Monty! Proszę …
— To nie twoja sprawa, Nellie. Zwrócił się do Maxa.
— Sądzę, że ta nauczka wystarczy na wszystkie czasy. Musisz wiedzieć, kto jest teraz panem tego domu. Przeproś mnie!
Max nic nie odpowiedział.
— Przeproś mnie, a nie wrócimy do tej sprawy ani słowem.
Napiął rzemień, niczym kot swój ogon, zanim później bezwładnie go opuści ku ziemi.
Max uczynił drugi krok w stronę drzwi. Tego było już za wiele. Montgomery skoczył do chłopca, usiłując chwycić go za rękę. Lecz Max już dawno był za progiem, niewidoczny w nocnych ciemnościach. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy się upewnił, że nikt go nie ściga. Dysząc ze wściekłości po raz pierwszy od dłuższego już czasu odetchnął głęboko.
Było mu wręcz przykro, że prześladowca tak szybko zrezygnował z pogoni. W kompletnym mroku nikt nie był w stanie zmierzyć się z nim na terenie, który on jeden znał, jak własną kieszeń.
Dość długo trwało, zanim zdołał się uspokoić i zaczął rozsądnie myśleć.
Zastanawiał się, czy Montgomery był skłonny zapomnieć o tej historii do rana. W salonie ciągle płonęło światło, dlatego najlepszym wyjściem byłby nocleg w stajni.
Okna salonu zgasły, lecz zapalono światło w sypialni. Niewątpliwie byli tam teraz we dwoje.
Ktoś zamknął główne drzwi. Ponieważ jednak osiągnął już wiek, w którym chłopcy chcą się uniezależnić od rodziców i szukają sposobów, uwalniających ich od codziennego żebrania o pozwolenie późniejszego powrotu do domu, bez problemu mógł wejść do swego pokoju, przylegającego bezpośrednio do kuchni, w drugiej części budynku. Znalazł, kozioł, służący na ogół do piłowania drewna, przystawił go do okna i zaczął delikatnie poruszać gwoździem, przytrzymującym ramę. Po chwili bezszelestnie wskoczył do środka. Wprawdzie drzwi do głównej części domu były zamknięte, nie chciał ryzykować, zapalając światło, Montgomery wchodząc przypadkiem do salonu mógłby dostrzec jasną plamę, prześwitującą przez szparę nad progiem. Ostrożnie rozebrał się, założył piżamę i wsunął się pod kołdrę. Jednak sen nie przychodził.
Co prawda na moment ogarnął go stan błogości i popadł w lekkie odrętwienie, lecz jakieś lubieżne odgłosy dochodzące zza ściany ponownie przywróciły przytomność.
Prawdopodobnie w domu zagnieździły się jakieś nowe myszy, ale w pierwszej chwili gotów był przysiąc, że to Montgomery stuka młotkiem w belki nad łóżkiem. Drżąc usiadł na brzegu posłania, próbując wyrównać szybkie bicie serca. Dręczyło go pytanie o dalsze losy.
Nie dlatego, że nie wiedział, co robić jutro. Max nie miał pojęcia, co powinien robić jutro, pojutrze, za dwa dni — w ogóle. I nie chodziło mu wcale o ponurego typa, który ogłosił się gospodarzem tego domu tylko po to, aby go sprzedać wraz z żywym i martwym przychówkiem. Przynajmniej jednego był pewny — z Montgomerym nie będzie mieszkał nawet w tym samym powiecie. Ale co z Maw? … Ojciec przed śmiercią prosił go, aby otoczył ją troską. Wykonał to polecenie, choć musiał zrezygnować ze szkoły i ze wszystkiego innego, czym żył dotychczas. Miał wrażenie, że im dłużej z nią żyje, tym więcej troski musi wkładać w jej utrzymanie. Ale teraz sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej — Maw nie była już panią Jones, tylko miss Montgomery. Czy ojciec przykazał mu pracować dla szczęścia i dobrobytu pani Montgomery? Oczywiście, że nie!
Jeśli ktoś już bierze sobie kobietę, powinien sam zająć się jej utrzymaniem. Każdy to wie. Nawet ojciec nie mógłby odeń wymagać, aby bez szemrania dzielił dom z rodziną Montgomery.
Podskoczył, jakby obudzony tym nagłym postanowieniem. Ciekawe tylko, co powinien przedsięwziąć w związku z tak nieoczekiwaną zmianą. Niewiele się zastanawiał.
Zręcznie manewrując rękoma w ciemnościach znalazł plecak, do którego zapakował jeszcze jedną z dwóch koszul, które w ogóle posiadał oraz parę czystych skarpetek. Wziął suwak algorytmiczny Cheta i kawałek zakrzepłej lawy księżycowej, które otrzymał także od wuja. Dowód osobisty, szczoteczka do zębów oraz brzytwa ojca, na którą dotychczas nie zwracał żadnej uwagi, dopełniły ekwipunku. Jedna z desek łóżka, gdzie spał od dzieciństwa, była już od dawna obluzowana. Miał zwyczaj składać tam swe skromne oszczędności, które przeznaczał na czarną godzinę.
Maw albo nie była w stanie, albo nie chciała odkładać grosza, przejadając i przepijając wszystko, co tylko znalazła. Gorączkowo przesunął palcami … nic nie znalazł.
Najwidoczniej macocha uprzedziła go i w czasie swych sławetnych „porządków” do dna oczyściła kryjówkę z pieniędzy. Trudno. Nie było jeszcze tak najgorzej. Po prostu będzie się musiał pogodzić z bardziej uciążliwymi początkami życia, które i tak nie szczędziło mu przykrych niespodzianek.
Westchnął głęboko … jest jeszcze coś, co mieć musi. Książki wuja Cheta … prawdopodobnie leżą jeszcze na regale, ten zaś wisi tuż na wprost sypialni. Ale przecież nie może pogodzić się z tą stratą … za wszelką cenę powinien je wydostać, mimo niebezpieczeństwa. Z największą rozwagą powoli otworzył drzwi do salonu.
Gdy zauważył szparę światła, przebijającą znad progu sypialni, drgnął. Usłyszał, jak Montgomery coś mruczy, a Maw odpowiada mu pijackim chichotem.
Kiedy oczy przywykły już do mroku, dostrzegł pod drzwiami, prowadzącymi na zewnątrz zmyślnie skonstruowaną pułapkę z garnków i patelni. Jeden nieostrożny krok, a wszystko posypie się na podłogę, wywołując piekielny harmider. Najwidoczniej Montgomery liczył na jego powrót, dlatego chciał być niezwłocznie poinformowany, aby schwytać go jeszcze na progu domu. Tym razem się przeliczył.
Max nie widział powodu, dla którego miałby dłużej zwlekać z tą sprawą. Pewnym krokiem ruszył w stronę regału, dbając, aby nie wejść na skrzypiące deski w pobliżu stołu. Wprawdzie niewiele widział, ale dotykiem mógł wymacać dobrze znane grzbiety ulubionych książek. Drżąc ze zdenerwowania wyciągnął z półki kilka tomów, starając się, aby nie poruszyć innych, które spadając uczyniłyby nie mniejszy hałas, niż kuchenna pułapka pod drzwiami.
Już był w drodze powrotnej, już dochodził do kuchni, kiedy przypomniał sobie o rejestrze bibliotecznym. Stanął, ogarnięty panicznym strachem, ale po chwili wahania zawrócił.
Gdy przechodził obok stołu, deski zaskrzypiały przeraźliwie. Włosy stanęły mu dęba, lecz z sypialni nie dochodził żaden niepokojący odgłos — albo nie dosłyszeli, albo zignorowali. W końcu dotarł do półki i zaczął gorączkowo przerzucać książki. Czwarty tom był tym, czego szukał.
Szybko rzucił się w powrotną drogę. Tym razem nie zadał sobie trudu, aby zamknąć drzwi — ryzyko zbyt duże, a i tak niewiele to zmieniało. Kiedyś w końcu muszą się zorientować, że był i dopiął swego. Po omacku ubrał się, podszedł do okna, wskoczył na kozioł, a za moment był już na ziemi.
Buty włożył do plecaka — zadecydował, że lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Po co niepotrzebnie niepokoić nowożeńców odgłosem ciężkich kroków? Szerokim łukiem obszedł dom, raz tylko spojrzawszy za siebie. W sypialni ciągle płonęło światło.
Chciał właśnie skręcić i wejść na szosę, prowadzącą w dolinę, gdy spostrzegł motor Montgomery’ego. Przystanął.
Ponieważ nie miał pieniędzy, nie mógł liczyć na autobus, lecz jedynie na własne nogi. W tej sytuacji ojczym ma pięćdziesiąt procent pewności, że go dogoni, a jeśli jeszcze skręci we właściwą drogę, szansę wzrosną.
Zawrócił, jeszcze raz szerokim łukiem okrążył dom i zszedł w dół zbocza, w stronę linii Spółki Przewoźniczej z Chicago.