4

Dom Centralny — Dom-Matka Gildii Astronautów błyszczał wprost od zupełnie zbędnego bogactwa — wszystkie te wspaniałości były dla Maxa zarazem podziwu godne i przerażające — czuł się zupełnie tak, jak w kościele.

Gdy podszedł do drzwi, ogromne wrota otwarły się bezszelestnie i znikły gdzieś w ścianach.

Postawił pierwsze kroki na podłodze, pokrytej kolorową mozaiką. Nie miał pojęcia, gdzie powinien się zwrócić. Właśnie postanowił przejść przez halę foyer, gdy usłyszał czyja mocny, dźwięczny głos.

— W czym mógłbym panu pomóc?

Obejrzał się za siebie.

Jakaś młoda kobieta patrzyła nań pytająco.

Siedziała przy biurku, wielkim i zbytkownym, jak wszystko wokół, Podszedł bliżej.

— Być może zechciałaby mi pani powiedzieć, czego lub kogo mam szukać. Sam nie wiem, gdzie mam się zwrócić …

— Chwileczkę. Pana nazwisko?

W ciągu kilku minut wydobyła zeń wszystkie szczegóły sprawy, z którą tu przyszedł, nie zapominając oczywiście o drobiazgowym sprawdzeniu personaliów.

— O ile się orientuję w tych kwestiach … — odezwała się po krótkim namyśle — … nie ma pan tu czego szukać.

— Ale przecież mówiłem …

— Nieważne. Poza tym jeszcze nie skończyłam. Otóż chcę przekazać pańską sprawę do Biura Prawnego. Nacisnęła jakiś guzik. Nad biurkiem uniósł się ekran.

— Panie Hanson … — uśmiechnęła się w stronę tafli — … mogłabym zająć panu kilka sekund?

— Tak, Grace? …

— Zgłosił się do mnie młody człowiek, który twierdzi, że ma dziedziczne członkowstwo gildii. Chciałby pan z nim pomówić?

— Ależ Grace … — odezwał się męski głos — … przecież zna pani tę procedurę. Niech zostawi swój adres, a pani wyśle go do domu i prześle nam papiery do sprawdzenia.

Zmarszczyła brwi i nacisnęła jeszcze jeden guzik. Choć Max widział, że rozmowa trwa dalej, nie mógł słyszeć żadnego dźwięku. Wreszcie skinęła głową, ekran znikł gdzieś w biurku. Nacisnęła jeszcze jeden przycisk i powiedziała już zupełnie normalnym głosem.

— Skeeter!

Jakiś człowiek w liberii stanął w progu, spoglądając na Maxa zimnymi, taksującymi oczyma.

— Skeeter … — powtórzyła, wskazując na chłopaka — … Zaprowadź go do mr. Hansona.

Lokaj wypuścił powietrze nosem.

— Tego? … — uśmiechnął się kpiąco.

— Właśnie tego. A na przyszłość trzymaj swój dziób nieco wyżej, nie rób min i wypluj gumę do żucia.


Hanson wysłuchał jeszcze raz opowieści Maxa, po czym odesłał go do swego szefa — najwyższego radcy prawnego gildii, który ponownie przepytał Maxa. Później dostojnik pobębnił w blat stołu i odbył z kimś rozmowę w ten sam sposób, jak panienka z recepcji — bezgłośnie.

— Masz szczęście, mój synu … — powiedział, zwracając się do petenta, cierpliwie oczekującego na decyzję zwierzchnika — Jego Wielebność, Najwyższy Sekretarz Gildii zechce poświęcić twej sprawie nieco swego cennego czasu. Gdy wejdziesz do jego gabinetu, nie siadaj, tylko stań przed Jego Magnificencją i myśl jedynie o tym, co masz mu do powiedzenia. Kiedy da ci znak, że posłuchanie skończone, wycofaj się, jak tylko możesz najszybciej.

Najwyższy Sekretarz leżał w ogromnym, przepaścistym fotelu, bardziej odpowiednim dla mamuta, niż dla istoty z grubsza człekokształtnej, zaś jakiś człowiek w usłużnych podrygach masował mu skronie. Gdy w progu stanął Max, dostojnik podniósł głowę.

— Proszę, wejdź, mój synu … — rzekł zapraszająco — Jak się nazywasz?

— Maxymilian Jones, Wasza Wielebność.

— I jesteś kuzynem Chestera Arthura Jonesa? …

— Tak jest, Magnificencjo.

— Znałem brata Jonesa bardzo dobrze. Był genialnym matematykiem … — zamyślił się przez chwilę — Jak mnie poinformowano, miałeś pecha, drogie dziecko i zgubiłeś dowód osobisty … Karl? …

Choć nie podniósł głosu, jak spod ziemi wyrósł przed nim jakiś młody człowiek.

— Słucham, Wasza Wspaniałość …

— Proszę zdjąć odciski palców tego chłopca i przesłać do komendy policji … tylko nie tutaj, lecz do samej centrali w Waszyngtonie. Niech pan przekaże szefowi serdeczne pozdrowienia w moim imieniu oraz powie, że będę zobowiązany za szybkie wykonanie stosownych badań. Proszę mnie poinformować, gdy tylko nadejdzie wynik ekspertyzy.

Odciski palców natychmiast pobrano i Karl gdzieś się ulotnił.

— Dlaczego pan tu przyszedł? — zapytał sekretarz, wyciągnąwszy, się w fotelu.

Max zaczął trwożnie opowiadać o swych marzeniach. Wspomniał oczywiście o obietnicy wuja Cheta.

— Hm … to już słyszałem … — pochylił się dygnitarz — Przykro mi, lecz muszę cię poinformować, drogi chłopcze, że brat Jones nie zdążył dopełnić swego przyrzeczenia.

Max nie mógł, nie był w stanie przyjąć do wiadomości tego prostego, rzeczowego wyjaśnienia. Jego duma i marzenia były tak mocno związane z zawodem wuja, tak bardzo ufał, że jest dziedzicem schedy Cheta, iż nie przyszło mu do głowy, aby kiedykolwiek mógł zaakceptować ten wyrok.

— Jest pan tego pewny? — wyrzucił jednym tchem — Czy pan sprawdził dokumenty?

Masażysta drgnął, rzucając w jego stronę zszokowane spojrzenie. Lecz Najwyższy Sekretarz był niewzruszony.

— Owszem. Archiwa zostały dokładnie przeszukane … i to dwa razy. Bez wątpienia nie mamy żadnego aktu nominacji, podpisanego, przez twego wuja. Wyprostował się, skinął dłonią i masażysta znikł.

— Przykro mi, synu.

— Ale przecież wuj Chet mówił, że na pewno mnie nominuje — rozpoczął od nowa Max.

— Ale tego nie zrobił.

Powrócił człowiek, który zdjął mu odciski palców.

Położył przed dostojnikiem kawałek zadrukowanego papieru, który sekretarz, przebiegłszy krótko wzrokiem, podarł na dwie części.

— Nie mogę powiedzieć, że brat Jones nie wspominał o tej kandydaturze, trzeba jednak wiedzieć, iż akt nominacji oznacza w naszym czcigodnym Bractwie powzięcie na swe barki dużej odpowiedzialności. Owszem, często się zdarza, że bezdzietni bracia wyznaczają stosownych kandydatów, zanim jednak podpiszą dokumenty, jakiś czas obserwują swych faworytów, aby móc stwierdzić, czy dokonali dobrego wyboru. Z powodów, których nie potrafię określić, Chet Jones nie dopełnił tych formalności.

Ta uwłaczająca historyjka, sugerowała, jakby on, Max, nie był godny zaufania swego wuja. Nic dziwnego, że chłopak nie mógł złapać oddechu. To nie mogła być prawda!

Przecież Chet obiecał mu nominację nieomal w przeddzień śmierci. Zebrał myśli i zdobył się na spokój.

— Magnificencjo … chyba wiem, jak można by to wyjaśnić.

— Jak?

— Wujek zmarł nagle … Chciał mnie ustanowić dziedzicem, lecz nie zdążył. Jestem tego pewny.

— Bardzo możliwe. Zdarzało się już przedtem, że ktoś został wezwany na ostatnią podróż, zanim zdołał załatwić wszystkie swe sprawy. W każdym razie prawo zobowiązuje mnie, abym zakładał, że brat Jonem nie chciał cię nominować.

— Ale …

— To wszystko, młody człowieku. Nie, proszę jeszcze nie wychodzisz. Już rozmyślałem dzisiaj parę razy o pańskiej sprawie … Max zrobił zdziwioną minę. Widząc jego zaskoczenie, Najwyższy Sekretarz roześmiał się i ciągnął dalej.

— Nie jesteś, dziecko, pierwszym Maxymilianem Jonesem, który zgłosił się do mnie …

Sięgnął do kieszeni z boku fotela, wydobył kilka książek oraz dowód osobisty.

— Książki wuja Cheta! — wykrzyknął z niedowierzaniem.

— Tak, to prawda. Jakiś młokos, nieco starszy od ciebie, przyszedł tu wczoraj z tym pakunkiem … ale był mniej wymagający, niż ty … — dorzucił po chwili przerwy sucho.

— Zupełnie zadowoliłaby go jakaś inna praca … niekoniecznie jako astronauta.

— I co dalej?

— Chcieliśmy mu zdjąć odciski palców, lecz wycofał się pod byle pretekstem. Kiedy usłyszałem, że dzisiaj rano zgłosił się kolejny Maxymilian Jones, zapytałem się w duchu, ilu jeszcze zechce nas zaszczycić wizytą. Proszę dobrze schować te papiery … Mam wrażenie, że dzięki nam uniknąłeś mandatu.

Max schował dokumenty do wewnętrznej kieszeni koszuli.

— Stokrotne dzięki, Magnificencjo …

Zrobił ruch, jakby chciał schować do plecaka książki, lecz Najwyższy Sekretarz położył na nich swą ciężką dłoń.

— O, nie! Książki muszą zostać u nas.

— Ależ wuj Chet osobiście mi je podarował.

— Przykro mi! Mógł je co najwyżej pożyczyć … a i to niezbyt oficjalnie. Wyposażenie członków naszej gildii nie jest ich prywatną własnością, ale należy do Bractwa. Pański wujek musiałby oddać te księgi w chwili, gdy odszedłby na emeryturę. Nie zdążył. Poza tym dał się owładnąć sentymentalną słabością i wykroczył przeciwko regule, chcąc zachować je na własność. Proszę mi je oddać. Ich miejsce jest tutaj.

Max wzbraniał się, jak tylko mógł.

— Proszę bez takich sztuczek. Nie byłoby dobrze, gdyby wszyscy znali tajemnice zawodowe swych sąsiadów. Nawet cech fryzjerów nie dopuściłby do tego. Te książki może posiadać jedynie wykształcony, wypróbowany i wtajemniczony członek naszego Bractwa.

— Nie widzę w tym żadnej sprzeczności … — głos Maxa był ledwo słyszalny — Nie mam zamiaru zdradzić tajemnic, które zawierają te księgi …

— Chyba nie jesteś anarchistą, młody człowieku? … Jeśli się nie mylę, to powinieneś wiedzieć, że podstawą funkcjonowania naszego społeczeństwa jest zasada, aby dopuszczać do poufnych wiadomości tylko tych, którzy są tego godni … Tak … — westchnął, trochę zmęczony długim przemówieniem — Nie rób takiej kwaśnej miny, młody człowieku. Każdy członek naszego Bractwa, otrzymując podręczniki wpłaca Skarbnikowi stosowną sumę tytułem kaucji. Skoro zwróciłeś nam te książki i jesteś najbliższym krewnym brata Jonesa, powinieneś teraz otrzymać te pieniądze. Karl! …

Młody mężczyzna ponownie wyrósł przed biurkiem.

— Przynieś, proszę, pieniądze.

Jednak nie musiał niczego przynosić — zwitek banknotów miał przy sobie. Najwyższy Sekretarz najwyraźniej dobrze wiedział, za co Karl pobiera swe wynagrodzenie.

Max, jakby bezwolnie zacisnął palce na zwoju — było tu więcej, niż kiedykolwiek zdarzyło się mu dotykać — zaś Karl zabrał książki, zanim zdołał wymyślić jakiś nowy argument.

Widocznie audiencja była już skończona, lecz gospodarz zawrócił zbierającego się do wyjścia chłopca.

— Jest mi bardzo przykro, że musiałem cię rozczarować, musisz jednak zrozumieć, iż jestem tylko sługą swych braci. To oni stanowią prawo, a ja je wykonuję. Nie mam wyboru. Wszelako … — złożył dłonie — … wszelako nasze Bractwo zajmuje się także działalnością charytatywną. Istnieje nawet specjalny fundusz, którym mogę rozporządzać zgodnie z własnym uznaniem. Co myślałbyś o zdobyciu jakiegoś solidnego wykształcenia?

— W szkole gildii?

— Nie … to niemożliwe. Nie traktujemy członkostwa jako jednej z form dobroczynności. Ale masz do wyboru jeszcze tyle innych ciekawych zawodów: kucharz, stolarz, ślusarz … czego sobie tylko życzysz. Możesz wybierać wśród wszystkich rodzajów rzemiosła, byleby tylko nie było obwarowane prawem dziedziczności. Bractwo zapłaci czesne, zapewni ci utrzymanie, a jeśli będziesz się dobrze sprawował, wykupi ci patent mistrzowski.

Było oczywiste, że powinien z wdzięcznością przyjąć tę propozycję. Zaoferowano mu bezpłatnie to, o czym marzyło większość chłopców, zaś ich rodzice gotowi byli słono zapłacić za urzeczywistnienie tych marzeń. Lecz ta sama duma, która nie pozwoliła mu przyjąć jedzenia od Sama, nie pozwoliła także na przyjęcie tej wielkodusznej oferty.

— Serdeczne dzięki — odpowiedział zgryźliwie — … Nie sądzę, że mógłbym skorzystać z tej łaski.

— Skoro tak … — odparł chłodno sekretarz — … to trudno. Każdy żyje na własną rękę.

Strzelił palcami, ukazał się lokaj i wyprowadził Maxa z Domu Gildi.

Stanął na schodach, prowadzących do wejścia, po czym zaczął rozmyślać, jaki następny krok należy uczynić.

Niejeden raz w polu widzenia ukazywały się statki kosmiczne — nie mógł obojętnie oglądać tego obrazu — gdy je widział, miał ochotę zawyć. Chcąc przezwyciężyć swój ból i nie dosypywać soli do świeżych jeszcze ran wykręcił się na wschód.

Przy koszu na śmieci dostrzegł jakiegoś znajomego człowieka. Gdy zaczął mu się przypatrywać uważniej, mężczyzna rzucił niedopałek papierosa na ulicę, po czym podszedł wprost do Maxa. Ten z kolei popatrzył nań, wytężając pamięć.

— Sam?!

Z pewnością miał przed sobą cwaniaka, który dwa dni temu okradł go na autostradzie. Tym razem Sam był dobrze ubrany, ogolony i umyty — lecz niewątpliwie był to ten sam człowiek. Pospiesznie podszedł w jego stronę.

— Jak leci? — powitał go, bez śladu skrępowania — W jaki sposób dostałeś się aż tutaj?

— Powinienem kazać cię aresztować!

— W porządku, już dobrze … Mów sobie, co chcesz, byleby nie tak głośno. Chyba raczej rzadko zdarza ci się zachować rozwagę … Max głęboko chwycił powietrze i powiedział już nieco ciszej:

— Ukradłeś moje książki …

— Twoje? Przecież nie należały do ciebie. Oddałem je prawnemu właścicielowi. Czy za to chcesz mnie aresztować?

— Ale … nieważne! W każdym razie …

Z boku odezwał się czyjś uprzejmy, lecz pewny i jakby nieco oficjalny głos.

— Czy ten człowiek napastuje pana?

Max obrócił się i zobaczył policjanta. Już chciał otworzyć usta, gdy ugryzł się w język — pytanie najwidoczniej było skierowane do Sama. Ten z kolei położył dłoń na jego ramieniu — tym ojcowskim gestem dawał do zrozumienia, że bierze go w swoją opiekę.

— Ależ w najmniejszym stopniu, panie sierżancie. Dziękuję za troskliwość.

— Jest pan tego pewny? Otrzymałem meldunek, że ten człowiek … — odchrząknął — … że ten człowiek jest właśnie w okolicy Centrali. Przez chwilę go obserwowałem. Zachowywał się co najmniej dziwnie.

— Już w porządku. To mój przyjaciel. Mieliśmy się tu spotkać.

— Kamień spadł mi z serca. Od dawna mamy mnóstwo zgryzoty z włóczęgami. Niekiedy mam nawet wrażenie, że hołota z całego świata poczytuje sobie za punkt honoru odwiedziny w naszym mieście.

— To nie włóczęga. Mój przyjaciel pochodzi ze wsi, stąd ten wygląd. Obawiam się, że w tej chwili nie czuje się najlepiej. Wezmę go ze sobą.

— Świetnie, szanowny panie.

— Drobiazg.

Max pozwolił poprowadzić się przez Sama. Gdy już policjant nie mógł ich słyszeć, jego przyjaciel odezwał się z triumfem.

— Znowu im umknęliśmy. Jeszcze trochę, a ten długonosy błazen spisałby nas obu. Całe szczęście przestałeś gadać w odpowiednim momencie. Niechby tylko usłyszał twe żale …

Dopiero gdy skręcili w jakąś boczną uliczkę, Sam puścił ramię przyjaciela. Przystanęli.

— I co, chłoptasiu?

— Mógłbym powiedzieć mu wszystko, co tylko o tobie wiem!

— A dlaczego tego nie zrobiłeś? Przecież stał tuż obok ciebie, Max rzucił mu przeciągłe spojrzenie.

— Mniejsza z tym. Zapomnijmy o tej hecy.

— Dziękuję. Bardzo mi przykro, chłopcze, naprawdę …

— W takim razie, czemu to zrobiłeś?

Sam zapatrzył się gdzieś w dal, a jego twarz jakby złagodniała. Szybko jednak wyraz smutku, czy zatroskania, ustąpił miejsca cynicznemu uśmieszkowi.

— Kiedyś ci powiem. A na razie proponuję wrzucić coś na ząb. Tu w pobliżu jest całkiem miła knajpka. Oprócz tego, że karmią dobrze i niedrogo można tam porozmawiać bez obawy, że jakaś długonosa menda będzie podsłuchiwała zza pleców.

— Nie wiem tylko, czy …

— Ależ chodź ze mną. Wprawdzie rarytasów tam nie dostaniemy, lecz zawsze to lepiej, niż syntetyczna zupa.

Przystanęli przed jakimś starym szyldem, oznaczonym trzema złotymi kulami.

— Poczekaj tutaj. Zaraz wracam.

Max stał, obserwując zgiełk i rwetes tłumu. Rzeczywiście, niedługo czekał, gdyż po chwili w drzwiach ukazał się Sam, ale już bez płaszcza.

— Zostawiłeś płaszcz?!

— Jesteś niesamowity, chłopie. Jak na to wpadłeś?

— Nie wiedziałem, że jesteś spłukany. Gdybyś mi powiedział wcześniej, nie trzeba byłoby iść do lombardu. Wyglądałeś tak dostatnio, jakbyś przed chwilą wygrał na loterii …Wracaj i wydobądź go stamtąd. Ja stawiam.

— Świetnie! Ale z płaszczem musimy się rozstać. Przy tej pogodzie to zbędny zbytek. To prawda, że się odstawiłem, ale tylko dlatego, że … miałem ważne sprawy do załatwienia. Interesy, rozumiesz…

Po drugiej stronie ulicy znaleźli bar, mieszczący się na tyłach restauracji. Sam poprowadził Maxa przez szykowne jadalnie, do których przylegały pokoje gier, kuchnię i korytarz do skromnego pokoju. Wyszukał jakiś stolik w samym kącie. Jakiś wielki człowiek, silnie utykając na jedną nogę, przywlókł się po chwili do obu chłopców. Sam skinął głową.

— Dzień dobry, Percy …

Zwrócił się do Maxa:

— Czego się napijesz?

— Lepiej nie …

— Niepoprawny dzieciak … W porządku. Dla mnie jedną szkocką a potem dla obu to, co znajdziesz w karcie. Chyba nie będziesz miał wielkiego kłopotu z wyborem…

Człowiek czekał, nie mówiąc ani słowa. Sam wzruszył ramionami i położył banknot. Max zaprotestował.

— Ja płacę! …

— Ty zapłacisz za jedzenie … Ten facet … — dodał, wskazując na kuśtykającego olbrzyma — … jest właścicielem lokalu. W tej chwili siedzi na szmalu, ale z pewnością nie dorobił się forsy, ufając ludziom mojego pokroju. A teraz opowiedz coś o sobie. Jak się tu dostałeś, co z twoimi lotami w Kosmos … a może zerwali specjalnie dla ciebie jakąś gwiazdkę z nieba? … Wal, chłopie! Tylko krótko i zwięźle …

Max nie bardzo wiedział, dlaczego to Sam nie miałby opowiadać mu o swych przygodach z ostatnich dwóch dni, ale ponieważ odczuwał potrzebę podzielenia się z kimś nowinami, rozpoczął opowieść.

Gdy skończył, przyjaciel skinął głową.

— Mniej więcej tego się spodziewałem. Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

— Nie mam pojęcia.

— Hm … Powiał zły wiatr, a tego nigdy nie lubiłem. Jedz, a ja tymczasem się zastanowię. Po chwili podniósł wzrok.

— Powiedz mi, a co chciałbyś robić?

— Przecież wiesz … Zostać astronautą.

— Wykluczone.

— Nie nowina.

— W takim razie skonkretyzujmy: czy chcesz koniecznie być astronautą, czy może wystarczyłaby ci jakaś inna praca, byleby w Kosmosie?

— Nigdy w ten sposób nie myślałem.

— To pomyśl.

Pomyślał.

— Chciałbym po prostu być w Kosmosie. Jeśli nie mogę zostać astronautą, zadowolę się czymkolwiek innym, byleby nie na Ziemi. Ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Gildia Astronautów ma monopol na cały Kosmos.

— Istnieją jeszcze inne drogi …

— Myślisz chyba o emigracji … Sam potrząsnął głową.

— Nie. Podróż do jednej z kolonii kosztowałaby cię więcej, niż mógłbyś zaoszczędzić przez całe życie. Zaś jeśli chciałbyś pojechać w charakterze pasażera nieco półoficjalnego … Hm … nie życzyłbym takiej jazdy nawet najgorszemu wrogowi.

— Co więc pozostaje? Sam najwyraźniej wahał się.

— Gdyby spojrzeć na tę sprawę uważniej, można byłoby znaleźć kilka sposobów … ale pod warunkiem, że zastosujesz się do moich poleceń. Ten twój wujek … znałeś go dobrze?

— Oczywiście.

— Dużo ci opowiadał o Kosmosie?

— Tylko o tym rozmawialiśmy.

— Hm … a zatem znasz ich żargon?

Загрузка...