18

Ellie ani nie wpadła w histerię, ani nie poddała się niemocy, do czego, jako dama, miałaby niezaprzeczalne prawo. Tuż po uwięzieniu zupełnie spokojnym głosem zwróciła się do swego towarzysza niedoli. — Przykro mi, Max. To moja wina.

Mówiła wprost w ucho współwięźnia, gdyż sznury tak mocno spętały oba ciała, że stanowili coś w rodzaju nowej grupy Laokona.

— Musimy się uwolnić — odparł, nie przestając szarpać więzów.

— Niech pan da spokój … — powiedziała rzeczowym tonem — W ten sposób można jedynie mocniej zacisnąć tę pętlę. Mam wrażenie, że tylko dobrym słowem zdołamy coś wskórać.

Max usłuchał jej rady, gdyż ostre sznury boleśnie wrzynały się w ciało.

Centaur podszedł bliżej, aby przyjrzeć się im dokładniej. Przekonali się, że jego szeroka twarz była jeszcze bardziej pomarszczona, niż mogli to sobie wyobrazić, lecz duże, brązowe oczy zdradzały coś w rodzaju lekkiego zdumienia, Źrebię podeszło z drugiej strony, także obrzuciło ich ciekawskim spojrzeniem, po czym zabeczało cienkim głosem. Starszy odpowiedział mu basem. Obaj zaczęli beczeć jednocześnie, po czym dzikim galopem rzucili się w stronę stada.

— Mech pan tylko zachowa spokój … — wyszeptała Ellie — … Przypuszczam, że obawiali się, abyśmy nie uczynili temu małemu czegoś złego. Być może potrzymają nas jeszcze chwilę, po czym puszczą.

— Całkiem możliwe. Żałuję jednak, że nie mogę sięgnąć po nóż.

— Na litość Boską … W takich przypadkach tylko dyplomacja może coś zdziałać.

Teraz całe stado przygnało na górę. Otoczyli ich kołem i spoglądali ze zdumieniem, wydając przy tym dźwięki podobne do trąbienia, rżenia i pokasływania zarazem. Max nasłuchiwał.

— To chyba ich mowa …

— Z pewnością. Szkoda, że miss Mimsey nie uczyła mnie czegoś podobnego.

Większy centaur zbliżył się do więźniów i szarpnął za sznury. Więzy nieco puściły, lecz ciągle nie mieli swobody ruchu.

— Wydaje mi się, że chcą nas rozwiązać — szepnął Max — Jeśli mam rację, zwiewamy natychmiast do domu.

— Tak jest, szefie!

Tymczasem jakiś inny centaur sięgnął do swego worka i wyciągnął nowe lasso. Ugiął przednie kończyny, przykląkł obok Maxa, po czym zasupłał sznur wokół przegubu lewej dłoni. Węzeł był tak mocny, że tylko marynarz mógłby zrobić coś podobnego. W ten sam sposób postąpiono z Ellie. Starszy centaur uderzył w więzy, które splatały ich wokół bioder. Sznury opadły na ziemię. Ten, który założył im pęta na nogi, przepasał się sznurem wokół tułowia, zaś koniec wsadził do worka.

Porozumiał się z przywódcą, a później pociągnął za liny. Sznury napięły się, niczym gumki, stawały się coraz cieńsze, aż osiągnęły długość około sześciu metrów. Max przycisnął nóż do ciała Ellie.

— Niech pani przetnie swoje pęta, a później gna, ile sił w nogach. Jeśli będzie trzeba, potrafię ich powstrzymać.

— Nie.

— Do diabła, jeszcze pani mało?

— W porządku.

Chwyciła nóż i usiłowała przeciąć dziwne tworzywo, z którego wykonano sznury. Centaury widziały te manewry, jednak niczego nie przedsięwzięły, aby ją powstrzymać, tylko spoglądały z tą samą miną, jak poprzednio. Sprawiały wrażenie, jakby nigdy w życiu nie widziały noża i nie miały pojęcia, do czego zmierzają usiłowania Ellie. W końcu dziewczyna skapitulowała.

— Nic z tego. To tak mocne, jak durplastik.

— Przecież tym nożem można się golić! — szepnął oniemiały Max — Niech pani pozwoli …

Także i on nie miał szczęścia. Tymczasem stado ruszyło z kopyta. Musieli biec za zwierzętami, albo dać się wlec. Podskakując na jednej nodze schował nóż do buta.

Przez kilka metrów stado biegło lekkim kłusem, później zwiększyło tempo, przypominając oddział galopującej kawalerii. W tej samej chwili Ellie potknęła się i runęła na ziemię. Max kucnął, naprężył sznur, po czym krzyknął co sił w płucach.

— Ejże! Prrry … Zatrzymać się! Centaur, który ich ciągnął, przystanął.

Zwrócił ku nim swą twarz, na której malowała się niema prośba o wybaczenie.

— Posłuchaj, idioto … — parsknął wściekle Max — Nie jesteśmy końmi. Nie możemy pędzić galopem. Mówiąc to pomagał Ellie powstać.

— Jest pani ranna?

— Chyba nie — odparła, powstrzymując łzy, błyszczące w oczach — Ręka jest paskudnie podrapana …

— Nieważne. Proszę mu tylko powiedzieć, żeby tak nie pędził. Centaur, widząc, że dziewczyna już powstała, ponownie ruszył przed siebie ostrym kłusem. Tym razem przewrócili się oboje. Stado stanęło i sam przywódca pofatygował się w stronę więźniów, aby odbyć krótką rozmowę ze strażnikiem. Do tej wymiany zdań włączył się także Max, a jeśli nawet brakowało mu nieco słownictwa, i tak powiedział, co chciał, nadrabiając leksykę nad wyraz czytelnymi gestami. Trudno powiedzieć, czy wiele zdołał zwojować, w każdym razie tempo wyraźnie spadło. Całe stado pognało do przodu, zaś ich trójka wlokła się powoli. Po chwili do więźniów oraz strażnika dołączył jeszcze je-den centaur, który objął straż tylną. Nad głowami Maxa i Ellie unosił się stale baloniastych kształtów stwór.

Droga prowadziła przez dolinę, porośniętą wysoką, bujną trawą, sięgającą nieco poniżej kolan. Ta roślinność ratowała ich w pewien sposób, gdyż centaur, który ich prowadził, z góry założył, że teraz będą się przewracali coraz częściej i dlatego mogli sobie pozwolić na luksus odpoczynku co kilkaset metrów. Strażnik cierpliwie czekał, aż się podniosą, po czym ciągnął nieustępliwie naprzód.

Już nie rozmawiali między sobą. Suche usta i obrzmiałe języki skutecznie uniemożliwiały jakąkolwiek wymianę zdań.

Cały swój wysiłek włożyli w bieg. W końcu dotarli do strumyka. Centaur dał wspaniałego susa. W ułamku sekundy był już na przeciwnym brzegu, lecz ludzie musieli zejść na dół i ostrożnie brnąć przez sięgającą pasa wodę. Pośrodku nurtu Ellie stanęła, nachyliła się i łapczywie zaczęła pić.

— Niech pani tego nie pije! — krzyknął Max — Nie wiemy, czy ta woda nadaje się dla ludzi.

— Mam nadzieję, że nie. Przynajmniej będę mogła umrzeć w spokoju, zamiast ciągle gnać przed siebie jak pies na uwięzi.

— Głowa do góry! Jeszcze z tego wyjdziemy. Z powrotem nie zabłądzę.

Przez moment wahał się, ale w końcu pragnienie zwyciężyło nad rozsądkiem. Poszedł w ślady Ellie i napił się do syta. Centaur poczekał jeszcze chwilę, a potem ruszyli dalej.

Zanim wdrapali się na kolejny pagórek i doszli do lasu, musieli pokonać podobny dystans. Gdy weszli na szczyt, byli bliscy zawału serca, a jednak ciągle biegli za strażnikiem. Wyłączyli świadomość — owładnęło nimi coś w rodzaju szaleństwa. Tylko jedna myśl nie dawała im spokoju: trzeba biec, aż wreszcie się to skończy.

Centaur miał wytrzymałość górskiej kozicy — był wyraźnie zaskoczony, widząc ich wyczerpanie. Kiedyś musiała wreszcie nadejść chwila, w której Ellie nie była w stanie powstać i ruszyć w dalszą drogę. Ich prześladowca podszedł bliżej, przystanął nad leżącą kobietą, a za moment stuknął ją trójpalczastym kopytem. Max rzucił się nań z pięściami.

Centaur nie zareagował, nie poruszył się nawet, tylko spojrzał na więźnia swymi tępym wzrokiem, ukazując ciągle tę samą zdziwioną minę. Jego towarzysz pognał w stronę stada, chcąc porozumieć się z przewodnikiem. Zanim wrócił, minęło co najmniej dziesięć minut.

— Teraz lepiej? — nachylił się nad Ellie Jones.

W tej samej chwili ten, który trzymał straż tylnią, wcisnął się między więźniom i rozdzielił ich, choć Max nacierał nań z pięściami. Ellie zmuszono do powstania. Ruszyli w dalszą drogę. Zanim przebrnęli przez łąkę, pozwolono im dwa razy odpocząć. W ten sposób, po kilku nieskończenie długich godzinach, gdy słońce stanęło już nad zachodnim horyzontem, dotarli do rozległej równiny, porośniętej rzadką, niską trawą. Gdzieniegdzie można było dojrzeć drzewa. Max liczył, kroki. W ten sposób stwierdził, że od postoju do postoju przeszli niecałą milę. Choć nie było to zbyt wiele, miał wrażenie, że ciągnięto go co najmniej mil dziesięć. Dołączyli do pozostałych zwierząt. Znajdowali się teraz na półkolistej polanie, niczym dywanem wysłanej zeschniętym igliwiem. Centaur, który dzierżył ich postronki, przekazał jeden z nich swemu towarzyszowi, po czym obaj przywiązali liny do drzew.

Ponieważ byli dość daleko od siebie, zaczęli ciągnąć elastyczne sznury,, aż dystans znacznie zmalał. To jednak nie podobało się strażnikom. Wkrótce Max został poprowadzony na drugi koniec przesieki i przywiązany do drzewa za krzakami. Przy maksimum wysiłku mogli podejść do siebie ma odległość najwyżej dwóch metrów.

— Co oni zrobili? — zapytała zdziwiona Ellie.

— Najwyraźniej usiłują nie dopuścić do jakichś potajemnych knowań. Centaury odeszły nieco dalej. Dziewczyna spojrzała za oddalającym się stadem, najpierw zaszlochała, a później wybuchła głośnym płaczem. Łzy gęstymi strugami spływały po brudnej twarzy, żłobiąc w masce kurzu dwie białe smugi.

— Niechże pani da spokój! — Max usiłował perswazji — Przecież w ten sposób nie poprawimy naszej doli.

— Nie o to chodzi! — między jednym a drugim szlochnięciem wykrztusiła Ellie — Jak oni nas traktują! … Przywiązani do drzewa … niczym psy.

— To się jeszcze okaże!

Max wyprostował rękę i zaczął oglądać powróz.

Oczywiście, trudno było powiedzieć, że jest to zwykły postronek. Lekko połyskująca powierzchnia przypominała wężową skórę. Nie dostrzegł żadnych organów, potwierdzających tę hipotezę: ani głowy, ani ogona.

Kiedy przyłożył palce do węzła, poczuł słabe pukanie. Nacisnął supeł, starając się naśladować podpatrzone wcześniej ruchy centaurów … odpowiedziało mu regularne bicie — coś w rodzaju pulsu.

— Ellie … to coś żyje! Dziewczyna podniosła ku niemu wykrzywioną bólem twarz.

— Co żyje?

— Ten sznur.

— Aha …

— A właściwie … — ciągnął dalej — … nawet jeśli nie żyje, to w każdym razie nie jest martwe.

Ponownie usiłował rozciąć więzy za pomocą noża, ale i tym razem bez sukcesu.

— Założę się? że gdybym miał zapałki, bez trudu doprowadziłbym do tego, aby to monstrum wrzasnęło „mama” w dowolnie wybranym języku. Może pani ma zapałki?

— Niestety, nie palę.

— Ja też. Trudno. Być może uda mi się skrzesać ogień w inny sposób … na przykład pocierając dwa kloce drewna.

— Wie pan, jak to się robi?

— Nie.

Pogłaskał i dokładnie opukał żyjący powróz, lecz choć ciągle odpowiadał mu rytmiczny puls, miał wrażenie, że niedokładnie w cen sposób powinien zabrać się do rzeczy. Nie zaprzestawał prób. Właśnie był zajęty oględzinami węzła, gdy ktoś wykrzyknął ich imiona.

— Max, Ellie! Jednym skokiem Ellie podniosła się i wyciągnęła ręce.

— Chipsie! Chodź tutaj, kochanie!

Zwierzątko ulokowało się wysoko na drzewie. Teraz rozejrzało się ostrożnie na wszystkie strony, po czym zwinnie zbiegło na dół. Ostatnie trzy metry pokonało jednym susem i w tej samej chwili znalazło się w ramionach swej pani.

Obie objęły się mocno, wykrzykiwały coś po cichu, w końcu Ellie błyszczącymi oczyma spojrzała na Maxa.

— Teraz czuję się o wiele lepiej.

— Ja także … Chociaż nie wiem, dlaczego … Zwierzątko spoważniało i przystąpiło do meldunku.

— Chipsie iść za wami!

Teraz z kolei Max sięgnął po małpką i zaczął ją głaskać.

— Tak właśnie, Chipsie. Tego dokonałaś. Jesteś kochaną, małą dziewczynką.

— Już nie czuję się opuszczona … — wyznała Ellie — Być może wszystko zmieni się na lepsze.

— Nigdy nie było aż tak źle, żeby zacząć rozpaczać — napomniał ją Max — Mam wrażenie, że uda mi się tak podejść tę linę … tego węża … czymkolwiek by to nie było, iż w końcu rozluźni chwyt i puści nas wolno. Jeszcze dzisiaj w nocy możemy wrócić do domu.

— Jak pan zamierza znaleźć drogę?

— To już moje zmartwienie. Zapamiętałem każdy krok, każdą zmianę kierunku, każdy punkt orientacyjny …

— Ciemności panu nie przeszkodzą?

— Tylko trochę. Znam niebo, w końcu to mój zawodowy obowiązek. Gwiazdy wskażą nam drogę do domu … a jeśli nawet nie zdołamy się uwolnić, także nie musimy rozpaczać.

— Czy zamierza pan spędzić życie przywiązany do drzewa? Jeśli o mnie. chodzi, …

— Skąd te pomysły! Otóż moim zdaniem nasza sytuacja jest co najwyżej śmieszna. Pożarcie nam nie grozi … te zwierzęta zadowalają się trawą. Skoro tak, zapewne wkrótce zbrzydnie im nasze nudne towarzystwo i zechcą się nas pozbyć. A jeśli nie … cóż, będą musiały drogo zapłacić za swój błąd.

— W jaki sposób?

— Przecież istnieje jeszcze mr. Walther i Georg Daigler … a także Sam … Sam Anderson … on przede wszystkim. Zebranie wszystkich sił i urządzenie wyprawy poszukiwawczej to tylko kwestia czasu. Nie będziemy musieli zbyt długo czekać.

— Lecz zanim nas znajdą, upłynie kilka dni. Skąd mają wiedzieć, w którą stronę podążyć?

— To prawda — musiał się zgodzić z Ellie — Gdybym miał radio, albo jakiś, inny sygnalizator … choćby jedną zapałkę, żeby móc rozniecić ogień …

że odbywamy długą majówkę.

— Nie ma co płakać! Wyobraźmy sobie.

— Ellie …

— Tak? .

— Czy pani sądzi, że Chipsie byłaby w stanie znaleźć drogę powrotną?

— Nie wiem.

— Moglibyśmy przez nią posłać wiadomość …

Chipsie spojrzała z wyraźnym ożywieniem.

— Z powrotem? — zapytała — Z powrotem? Bardzo proszę! Ja chcę do domu. Ellie zmarszczyła brwi.

— Obawiam się, że jej nie zrozumieją … nie wysławia się zbyt jasno. Na ogół są to pojedyncze, niczym nie związane słowa …

— Przesada! Owszem, Chipsie nie jest geniuszem, ale …

— Chipsie jest mądra!

— Z pewnością, lecz moim zdaniem należałoby wysłać wiadomość na piśmie. Sięgnął do kieszeni i wyjął długopis.

— Może ma pani papier? …

— Poszukam. Po chwili znalazła pomiętą kartkę.

— Mój Boże … lepiej byłoby, żeby nie wpadło to w ręce mr Horne-byłego. Wolałabym uniknąć jego gniewu. Trzeba oddać ten list panu Giordano.

— Dlaczego?

— Wybuchnie dzika awantura.

— Nieważne.

Wygładził kartkę i zaczął pisać. Z pamięci przywołał wszystkie szczegóły topografii terenu, po czym usiłował odtworzyć drogę zgodnie z położeniem względem słońca.

— Max? …

— Chwileczkę … niech dokończę … Postawił kropkę i odczytał posłanie.

— Pilne. Do pierwszego oficera Walthera: Eldreth Coburn oraz niżej podpisany zostali pojmani przez centaury. Proszę zachować rozwagę i trzymać się z dala od sznurów, miotanych przez napastników. M. Jones. Pokazał kartkę Ellie.

— To powinno wystarczyć. Czy można w jakiś sposób przymocować ten list? Nie chciałbym, żeby Chipsie dotarła z pustymi rękami.

— Hm … chyba tak. Niech pan się obróci.

— Po co?

— Tylko bez zbędnych pytań. Proszę się obrócić. Wykonał polecenie.

— Tak dobrze?

— Świetnie. Gdy przybrał poprzednią pozycję, Ellie rzuciła mu kawałek taśmy.

— Wystarczy?

— Znakomicie!

Wkrótce przytwierdził kartkę wokół talii Chipsie. Niemało musiał się napocić, aby dokonać tej sztuki, gdyż małpka uważała, że to tylko zabawa, polegająca na łaskotaniu jej w brzuszek.

— Chipsie, kochanie, przestań wreszcie piszczeć i słuchaj, co do ciebie mówię. Ellie chce, żebyś wróciła do domu.

— Do domu?

— Tak, do domu. Wracaj na statek.

— A Ellie?

— Ellie nie może.

— Chipsie też.

— Kochanie, ty musisz wrócić do domu.

— Nie.

— Posłuchaj,Chipsie. Znajdziesz Maggie i powiesz jej, że twoja pani kazała, aby ci dała dużo, bardzo dużo cukru. W zamian za to oddasz jej tę kartkę.

— Cukier?

— Idź do domu, znajdź Maggie, a ona da ci tyle cukru, ile tylko będziesz chciała.

— Ellie też do domu.

— Proszę … Włączył się Max. Tam ktoś idzie.

Eldreth obróciła się, w samą porę, aby dostrzec centaura, przemykającego wśród drzew.

— Spójrz, Chipsie … oni już nadchodzą i wsadzą cię do klatki. Wracaj do domu!

Mr. Chips rzucił krótkie spojrzenie na centaura, po czym zniknął wśród gałęzi. Nie było czasu na rozmowy, gdyż zwierzęta podeszły już bardzo blisko. Szybko się przekonali, że to nie oni byli celem, do którego zmierzał.

Za strażnikiem podążał cały rząd związanych postaci. Ellie stłumiła krzyk.

— Oni schwytali wszystkich!

— Nie … — sprostował Max — Proszę spojrzeć uważnie. Zapadające ciemności zupełnie usprawiedliwiały to złudzenie, któremu przez moment wierzył także Jones: istotnie, szereg związanych postaci mógł przywodzić na myśl całą załogę statku, przytroczoną do żywych sznurów.

Lecz takie było tylko pierwsze wrażenie.

Nowi więźniowie mogli przypominać ludzi — Max nie widział dotychczas tak humanoidalnych stworzeń, jednak podobieństwo nie oznacza jeszcze tożsamości.

Zważywszy na pęta, więźniowie poruszali się całkiem sprawnie i szybko. Jeden, może dwaj spojrzeli na Maxa i Ellie, lecz w ich nie można było dostrzec specjalnego zainteresowania. Małe dzieci biegły niezwiązane przy swych matkach, niektóre siedziały w torbach na brzuchu. Max był zdumiony, gdy po raz pierwszy spostrzegł głowę, wychylającą się ze skórzanej kieszeni.

— Do diabła z nimi! — skomentował cały orszak, gdy więźniowie wraz ze strażnikiem skryli się w zaroślach.

— Max … — głos Ellie zdradzał wzruszenie — Czy pan także uważa, że umarliśmy, a teraz przeżywamy czyśćcowe męki?

— Co takiego? … Proszę nie gadać bzdur. Sytuacja jest poważna …

— Ale ja nie żartuję. Przecież w tej chwili oglądamy piekło, odmalowane przez Dantego.

Choć wszystkie dotychczasowe szykany przyjął z podziwu godnym hartem ducha, tej ostatniej nie mógł strawić.

— Skoro pani wygodniej żyć w zaświatach, proszę bardzo, nie mam nic przeciwko temu. Jeśli jednak o mnie chodzi, uważam się za istotę z krwi i kości, żyję i żyć chcę nadal. Te istoty, choć przypominały ludzi, były zwierzętami. Niech pani nie da zwodzić się łudzącemu podobieństwu. Kobiety zawsze mają zbyt żywą wyobraźnię … Popatrzył na Ellie najbardziej ponurym ze spojrzeń.

— A może i centaury są ludźmi?

— Nie …

— Niech pani się zastanowi. Mam wrażenie, że mogłaby pani pracować w tym małpim cyrku jako przewodnik. Wymianę zdań przerwało przybycie świeżego transportu. Ponieważ było ciemno, mogli to zauważyć dopiero w chwili, gdy centaur oraz towarzyszące mu trzy człekopodobne osobniki weszli na skraj polany. „Ludzie” nie byli związani, lecz dźwigali jakieś ciężary. Strażnik przemówił coś w swym języku, po czym tragarze złożyli swe pakunki.

Jeden z nich ustawił między Maxem i Ellie ogromny dzban pełen wody. Drugi ułożył na ziemi piramidkę małych owoców. Kilka z nich potoczyło się gdzieś w krzaki, jednak tragarz najwyraźniej to zbagatelizował. Max musiał dwa razy spojrzeć, by dostrzec, co przyniósł trzeci niewolnik. Najpierw wydawało mu się, że to jakieś piłki, przytwierdzone do trzech, sznurów, w kształcie nieco przypominające ogromne jaja. Dopiero gdy spojrzał ponownie, przekonał się, że są to zwierzęta wielkości opoja, które „człowiek” trzymał za ogony.

Tragarz obszedł polanę dokoła, przystając co kilka metrów i wieszając zwierzęta na dolnych gałęziach drzew. Gdy skończył, więźniowie zostali otoczeni przez sześć małych zwierząt, ogonami przytwierdzonych do drzew.

W tym samym czasie centaur podchodził do każdego z uczepionych stworzeń, głaskał je i naciskał pewne miejsce w okolicach gardła. Po chwili ich ciała zalśniły łagodnym, srebrnym blaskiem.

Polanę zalało światło, wystarczająco mocne, aby można było wziąć się do czytania, pod warunkiem, że druk byłby dość duży i wyraźny. Jeden z balonów bezszelestnie przeleciał między drzewami, po czym zawisł na gałęziach — najwyraźniej miał zamiar spędzić tu noc. Centaur podszedł teraz do Maxa. Zarżał i stuknął go kopytem. Więzień nasłuchiwał uważnie. Po chwili powtórzył sekwencję dźwięków. Centaur odpowiedział, a Max powtórzył je ponownie. Ta bezsensowna zabawa trwała jeszcze przez moment, po czym strażnik poszedł w stronę swych pomocników.

— Jestem szczęśliwa, że sobie poszli — westchnęła Ellie.

— Centaurów jeszcze mogę znieść, ale ci „ludzie” … Max podzielał jej obrzydzenie: z daleka człekopodobne stwory dały się jeszcze wytrzymać, lecz z bliska sprawiały nieprzyjemne wrażenie, włosy wyrastały im z miejsca, gdzie ludzie mieli brwi. Z płaskiej czaszki wyrastały nadmiernie duże, spiczaste uszy. Ale nie to szczególnie poruszyło Maxa: podczas rozmowy mógł dokładniej przyjrzeć się zębom centaura.

Z tej obserwacji należało wysnuć tylko jeden wniosek: potężne kły z pewnością nigdy nie zbrukały się przegryzieniem trawy, kory czy gałęzi. Przypominały raczej uzębienie tygrysa lub rekina i niewątpliwie gustowały w daniach mięsnych. Pomyślał, że lepiej będzie nie wspominać o tym Ellie.

— Czy nie był to ten sam osobnik, który prowadził stado?

— Skąd mam wiedzieć? Przecież one wszystkie wyglądają jednakowo.

— Niemożliwe. Nawet dwa konie nie są do siebie podobne.

— Konie takie wyglądają tak samo.

— Ale …

Ugryzł się w język. Tego rodzaju dysputa rolnika z mieszczką nie miała większego sensu.

— Moim zdaniem był to ten sam.

— I co z tego?

— Sądzę, że ma to znaczenie. Mógłbym się nauczyć ich języka.

— Rzeczywiście, przecież sama słyszałam, jak usiłował pan wypluć żołądek. Skąd u pana te zdolności?

— To zupełnie proste. Wystarczy tylko zapamiętać, które sekwencje dźwięków odpowiadają poszczególnym słowom.

— Brzmi raczej ponuro.

— Takie też jest … Ellie, mam wrażenie, że zapraszają nas na wieczerzę … A tutaj mamy obrok … Wskazał na dzban z wodą i owoce.

— Coś w rodzaju wieczornego karmienia świń.

— Niech pan tak nie narzeka. Mamy co jeść, jest miły nastrój … lampiony na polanie w środku puszczy … całkiem nieźle. Te owoce przypominają kształtem i wielkością ogórki. Myśli pan, że są jadalne?

— Chyba lepiej, nie eksperymentować. Powinniśmy poczekać aż nas uwolnią.

— Bez jedzenia wytrzymam, ale muszę się napić. Nie uciekniemy o suchym gardle. Bez wody można umrzeć w ciągu dwóch dni.

— A jeśli uwolnią nas jutro rano?

— Kto wie? … Dotknęła „ogórka”.

— Pachnie apetycznie … coś w rodzaju arbuza.

— Dobre?

— Hm … Chyba jednak zjem. Jeśli w ciągu pół godziny nie umrę w boleściach, pan także powinien spróbować.

— Tak jest! Ugryzła jeden owoc.

— Niech pan uważa na pestki.

— Ellie jesteś niepoprawnym łakomczuchem. Zmarszczyła nos i roześmiała się.

— Każdy robi to, co umie.

Teraz Max spróbował „ogórka”. Smakował całkiem nieźle, choć zapach miał bardzo słaby.

— Chyba powinniśmy zostawić nieco na śniadanie …

— Oczywiście. Mam już pełny żołądek.

Ellie schyliła się po dzban z wodą i łapczywie wypiła. Skoro zaryzykowali tak wiele, jedząc nieznane owoce, bez sensu byłoby powstrzymywać się od wody.

— Teraz czuję się znacznie lepiej. Jeśli nawet umrzemy, to przynajmniej nie o pustym żołądku … A może chwilę drzemki? Jestem śmiertelnie zmęczona.

— Myślę, że w nocy dadzą nam spokój. Niech pani śpi, ja będę czuwał.

— Nie, to nie fair. Po co wystawiać warty? Przecież i tak jesteśmy zdani na ich łaskę …

— Hm … w porządku. Niech pani weźmie przynajmniej ten nóż. W ten sposób będzie trochę raźniej na duszy …

— Dziękuję. Dobranoc, Max. Będę teraz liczyła owce …

— Dobranoc.

On także wyciągnął się na posłaniu z igliwia. Spod koszuli wyjął kilka kłujących igieł, po czym usiłował o niczym nie myśleć.

— Max … Już pan śpi?

— Jeszcze nie, Ellie.

— Może zechciałby mi pan podać rękę? Trochę się boję …

— Nie mogę dosięgnąć pani dłoni.

— Skądże, to całkiem proste. Trzeba się tylko obrócić … Rzeczywiście, było to możliwe.

— Dziękuję, Max. Dobranoc raz jeszcze.

Leżał, na plecach i spoglądał na niebo. Choć na polanie było dość jasno, mógł dojrzeć gwiazdy oraz niezliczone meteoryty, krążące po granatowym nieboskłonie. Zaczął je liczyć … Wtem gwiazdy zawirowały, odłamki kosmicznego pyłu eksplodowały w jego głowie i zasnął.

Obudziły go pierwsze promienie słoneczne, przedzierające się przez gęstwinę gałęzi. Uniósł głowę.

— Właśnie rozmyślałam, jak długo zamierza pan jeszcze chrapać …

— powitała go Ellie — Proszę spojrzeć, kto nas odwiedził.

Drżąc z zimna odwrócił się w drugą stronę.

Obok siedział mr. Chips, wcinając ogórkowate owoce.

— Hallo, Maxie …

— Hallo, Chipsie … Wtem spostrzegł karteczkę, przywiązaną na swoim miejscu.

— Ty gamoniu!

Małpka pobiegła do Ellie, szukać pociechy. W oczach zalśniły pierwsze łzy.

— Niech pan jej nie karci … — Eldreth stanęła w obronie zwierzątka — Chipsie obiecała znaleźć Maggie zaraz po śniadaniu. Prawda, kochanie?

— Chipsie iść szukać — potwierdziła małpka.

— Nie zasłużyła na taką ostrą naganę … — ciągnęła Ellie — W nocy nie mogłaby znaleźć drogi do domu. Musiała poczekać, aż się rozwidni. Znalazłam ją o świcie, śpiącą w moich ramionach. Pocieszne zwierzę skończyło śniadanie, po czym uroczyście wypiło nieco wody z dzbana.

— Chipsie szukać Maggie — obwieściła raz jeszcze.

— Tak jest, moja droga. Zrób to, jak umiesz najszybciej. Po chwili nie było już po niej ani śladu.

— Mamy jakieś szansę? — dopytywał się Max.

— Chyba tak. Jej przodkowie żyli w lasach, powinna kierować się instynktem. Poza tym na świadomość, że sprawa jest pilna. Rozmawiałam z nią długo.

— Myśli pani, że coś z tego zrozumiała?

— Potrafi zrozumieć wystarczająco dużo, aby nie zawieść mego zaufania. A teraz ja zapytam: czy ci ze statku znajdą nas jeszcze dzisiaj? Nie chciałabym spędzać tu kolejnej nocy.

— Ja także. Jeśli Chipsie się pospieszy …

— Na pewno.

— … Wtedy mogliby zdążyć przed zachodem słońca.

— Mam nadzieję, że tak się stanie. Chce pan coś zjeść?

— A czy w ogóle cokolwiek zostało?

— Trzy ogórki na głowę. Ja już swoje zjadłam. Teraz kolej na pana. Proszę …

— Założę się, że pani kłamie. Zanim zasnąłem, było tylko pięć. Chipsie zjadła dwa…

Zrobiła obrażoną minę, jednak nie protestowała, gdy podzielił się z nią dziwnymi owocami. Jedząc dostrzegł zmiany, jakie zaszły w ciągu nocy.

— A gdzie się podziały nasze robaczki świętojańskie?

— Tuż nad ranem przyszedł jeden z tych obrzydliwców i pozdejmował je z drzew. Już chciałam krzyczeć, ale ponieważ zostawił mnie w spokoju, nie budziłam pana.

— Jestem zobowiązany. Ale widzę, że nasza przyzwoitka ciągle wisi na swoim miejscu … Istotnie, balonowaty stwór nie opuścił gałęzi.

— Tak. O świcie widziałam także „Znikaczy”.

— W takim razie może pani czuć się usatysfakcjonowana. Jak wyglądają?

— Tego panu nie powiem. Jak zwykle znikły, zanim się obejrzałam.

Ziewnęła.

— Gdyby tylko można było przewidzieć, jakie niespodzianki szykuje nam dzisiejszy dzień … Osobiście proponowałabym, aby siedzieć tu spokojnie i patrzeć, czy zza krzaków nie wyjdzie Georg Daigler ze swymi zabijakami. Chętnie bym go wycałowała … wszystkich wycałowałabym z tej okazji.

— Ja także.

Aż do południa nic się nie wydarzyło i Eldreth nie mogła spełnić swej obietnicy. Od czasu do czasu słyszeli trąbienia i rżenie centaurów, lecz żadnego z nich nie dostrzegli.

Ellie przestała już rozpowiadać o swych nadziejach, obawach i planach na przyszłość. W ciszy leżeli w cieniu wielkich drzew, rozmyślając, kiedy wreszcie się to skończy, gdy nagle na polanę wszedł jeden z ciemiężycieli.

Max był przekonany, że ma przed sobą przewodnika stada, a jeśli nawet nie jego, to przynajmniej osobnika, który przyniósł im kolację. Tym razem nie marnował czasu, tylko od razu przystąpił do rzeczy. Rżeniem, gwizdami i porykiwaniem dał im do zrozumienia, że odpoczywali już wystarczająco długo, by teraz bez protestów ruszyć w dalszą drogę.

Niechętnie powstali.

Poszli w tę samą stronę, dokąd wieczorem skierowali się niewolnicy. Właściwie nie szli, lecz pozwolili się wlec na postronkach, gdyż ta podróż wcale nie przypadła im do gustu. Wkrótce zorientowali się, że zmierzają wprost do dużego osiedla centaurów.

Ścieżka rozszerzyła się, przybrała rozmiary dość szerokiego gościńca. Ruch panował tu nad wyraz ożywiony, zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Co prawda nie widzieli jeszcze żadnych budowli, ani innych znaków, przekonujących o istnieniu jakiejś wysoko rozwiniętej cywilizacji, jednak wszędzie można było odczuć ład, wzorowy porządek, żywotność oraz stabilność struktur społecznych.

Oprócz centaurów widzieli liczne rzesze człekopodobnych niewolników, ciągle dźwigających jakieś tobołki. Niektórzy z nich byli związani tak, jak oni, inni mieli zupełną swobodę ruchu.

Ponieważ szli dosyć szybko, nie wszystkim szczegółom krajobrazu mogli poświęcić jednakowo wiele uwagi, jednak Max spostrzegł cos, od czego nie mógł oderwać oczu: ten fragment drogi zapamiętał nad wyraz dobrze.

O swym odkryciu nie poinformował Ellie — wcale nie dlatego, że mówienie przychodziło mu z trudem — po prostu nie chciał jej niepokoić. Z boku, nieopodal drogi zobaczył coś w rodzaju rzeźni … rozwieszone na drewnianych żerdziach ciała w niczym nie przypominały postaci ich gospodarzy.

W końcu doszli do drugiej polany, wypełnionej rzeszą centaurów. Ich strażnik zastukał w liny, które natychmiast zwinęły się, tak, że szli tuż przy nim. Chwilę później ustawili się w długiej kolejce, przecinającej zgromadzenie.

Jakiś duży, posiwiały, a zatem stary centaur sprawował na środku polany coś w rodzaju sądów lub generalnego przeglądu ludności. Pełen godności stał w centralnym punkcie placu, zaś przed nim przeciągały długie sznury centaurów.

Nie dostrzegli żadnego z człekopodobnych stworzeń, które napawały ich taką odrazą, ich uwagę przyciągnęły natomiast dziwne, krótkonogie istoty, przypominające zwalcowane świnie.

Zwierzęta te były zredukowane do ogona i ryja, gdzie pracowały wytrwale dwa rzędy ostrych siekaczy. W tych straszliwych pyskach znikało wszystko, co tylko spotykały na swej drodze, oczywiście pod warunkiem, że nie były to kopyta centaurów lub jakiś przedmiot do nich należący. Mas od razu zrozumiał, dlaczego wszędzie panowała niemal szpitalna czystość.

W końcu zbliżyli się do czoła kolejki. Przed nimi stał jeszcze jedyny centaur, który już z daleka nie przypominał okazu kwitnącego zdrowia. Był stary i tłusty. Spod porowatej skóry wystawały zniekształcone kości, jedno oko zaszło bielmem, z drugiego skapywały krople ropy.

Sędzia, burmistrz, przywódca stada lub kimkolwiek tylko mógł być omówił ten szczególny przypadek z dwoma młodszymi centaurami, sprawiającymi wrażenie, jakby były jego siostrami. Później zszedł z niewielkiego pagórka i obejrzał chorego współplemieńca krytycznym wzrokiem. Po chwili odbyła się krótka rozmowa.

Stary i chory centaur odpowiadał niezwykle cicho słabym rżeniem. Przywódca znowu zadał to samo pytanie i — jak wydawało się Maxowi — otrzymał tę samą odpowiedź. Prominent wrócił na swoje miejsce i podniósł, dziwny krótki krzyk.

Z wszystkich stron zbiegły się walcowate gryzonie, tworząc wokół chorego i jego towarzysza zwarty krąg. Starzec zagrzmiał raz jeszcze: młodszy centaur wyciągnął z worka jakieś dziwne stworzenie, przypominające zwiniętego w kłębek węgorza.

Młody centaur uniósł go w stronę chorego starca — ten nie wykonał żadnego obronnego gestu, nie odsunął się ani na krok — stał spokojnie na swoim miejscu. Głowa węgorza dotknęła karku centaura, który w tej samej chwili zadygotał, niczym porażony prądem i upadł na ziemię. Przywódca parsknął krótko, a na ten znak dziesiątki drapieżnych świń z niesłychaną szybkością rzuciły się na zwłoki i rozniosły je na strzępy. Za moment nie zostało z nich ani śladu. Wkrótce oczyściły ziemię, na której trudno było się dopatrzeć najmniejszej kosteczki.

— Niech się pani trzyma, Ellie — szepnął Max.

— Nic innego nie robię — wyszeptała zbielałymi wargami.

Загрузка...