ROZDZIAŁ 10. Z PALCEM NA SPUŚCIE

– Gdzie oni są? – Trzej Detektywi usłyszeli dobiegający z lasu gruby, męski głos.

– Chodź, Biff – odpowiedział drugi głos. – Znajdziemy ich.

Głosy odbijały się echem od drzew i trudno było ustalić, gdzie dokładnie znajdują się rozmówcy.

– Dlaczego ktoś miałby do nas strzelać? – wyszeptał Bob, leżąc płasko z twarzą tuż przy ziemi.

– Nie wiem, ale lepiej tu nie sterczeć, by się tego dowiedzieć – odparł równie cicho Jupe.

Popatrzyli jeden na drugiego i pokiwali głowami. Potem wstali, nie robiąc najmniejszego hałasu.

– Ruszamy – ponaglił Pete i puścił się pędem między sosnami.

Bob i Jupe pospieszyli za nim. Biegli równolegle do urwiska, zmierzając w stronę łąki.

Ponownie rozległ się huk wystrzału, tak silny, że posypały się sosnowe igły. Chłopcy pochylili głowy i na czworakach szybko przemieścili się ku ogromnemu głazowi, by za nim poszukać schronienia.

– Gdzie oni się pochowali? – usłyszeli gruby głos, dobiegający z lasu.

– Przeklęte nicponie – narzekał drugi z mężczyzn.

Stawiali ciężkie kroki, pod ich stopami trzeszczały gałęzie i chrzęścił żwir. Nie dbali o to, czy ktoś ich słyszy, czy nie.

Chłopcy ponownie ruszyli przed siebie. Pete biegł pierwszy i wybierał drogę.

– Tam są! – wrzasnął mężczyzna o grubym głosie. – Łapmy ich!

Kule przeleciały ze świstem obok uciekinierów i uderzyły w ziemię, wzbijając w powietrze tumany pyłu.

– Szybciej! – ponaglił Pete.

Biegł, kryjąc się w cieniu drzew, a pozostali chłopcy szli w jego ślady. By utrzymać kierunek, starali się nie tracić z oczu skalnej ściany. Jupe dyszał ciężko, ale dzielnie dotrzymywał kroku przyjaciołom. W końcu wszyscy przystanęli za gęstymi krzewami manzanita.

– Czy któryś z was zauważył, jak oni wyglądają? – wysapał Jupe.

– Nie. – Bob zdjął czapeczkę taty i wytarł spoconą twarz. – Dobrze się czujesz, Jupe? Jesteś czerwony jak pomidor.

– Nie ma sprawy. – Jupe z trudem chwytał oddech. – Cóż to dla mnie. Spacerek przez park.

– Ruszajmy – rzucił Pete.

Chłopcy poszli dalej szybkim krokiem.

– Myślicie, że ich zgubiliśmy? – zastanawiał się Bob.

– Przy odrobinie szczęścia… – powiedział Jupe.

– Raczej nie zamierzali zrezygnować – zauważył Pete.

Trzej Detektywi wytrwale podążali na zachód podnóżem urwiska. Starali się trzymać blisko drzew czy głazów, za którymi w każdej chwili mogliby się skryć. Przewędrowali tak kilka kilometrów. Po drodze natknęli się na lśniący w promieniach słońca strumień, z którego zaczerpnęli wody do butelki.

– Jak daleko jeszcze? – spytał Pete.

– Jeśli dobrze idziemy, wkrótce powinniśmy dotrzeć na miejsce.

Znowu ruszyli przed siebie.

– Nareszcie! – krzyknął w pewnej chwili Pete, kiedy wynurzyli się z lasu i stanęli na krańcu dużej, znajomej łąki.

– Gdzie jest samolot? – zapytał natychmiast Jupe.

Zszokowani chłopcy wpatrywali się przed siebie. Cessna zniknęła. Nie było nawet odłamanego skrzydła. Jak to się mogło stać?

– Chwileczkę! – Pete uważniej przyjrzał się miejscu, w którym powinien znajdować się rozbity turbośmigłowiec. – Został zamaskowany!

– Ktoś okrył go szczelnie gałęziami – stwierdził Bob. – Zobaczcie! Nie ma również naszego znaku SOS.

– Teraz nikt nas tu nie zauważy – powiedział Pete.

– Coś mi mówi – zaczął wolno Jupe – że ktoś nas tu nie lubi.

– Chyba masz rację – zgodził się Bob. – Ale kto i dlaczego?

– Czyżbyście się zgubili, chłopaki? – dobiegł ich z tyłu basowy głos.

Trzej przyjaciele odwrócili się natychmiast.

Od południowo-wschodniej strony zbliżał się ku nim potężny jasnowłosy mężczyzna w przeciwsłonecznych goglach.

– Czy mogę wam w czymś pomóc? – spytał z przyjaznym uśmiechem.

Nieznajomy miał na sobie ubranie khaki, plecak, a przez lewe ramię przewieszony skórzany pokrowiec na karabin. Klapa pokrowca była odpięta i podskakiwała rytmicznie, kiedy mężczyzna maszerował.

– Skąd pan się tu wziął? – spytał zdziwiony Pete.

– Polowałem, dziś jednak nie dopisało mi szczęście – odparł. – Nigdy nie byłem w tym rejonie. Nie znam tej części gór.

Wyciągnął wielką, mięsistą dłoń.

– Nazywam się Oliver Nancarrow, dla kumpli Ollie.

Z przyjaznym uśmiechem przywitał się z każdym z chłopców, a oni przedstawili się po kolei.

– Czy ma pan, panie Nancarrow… to znaczy Ollie, jakiś samochód? – spytał z nadzieją Bob.

– Mam. – Nancarrow skinął dłonią w stronę urwiska. – Daleko stąd jest taki ubity trakt do zwózki drewna. Tam właśnie zaparkowałem. Trakt wiedzie na północ, do szosy, która prowadzi do Diamond Lake.

– Możemy się z panem zabrać, Ollie, prawda, chłopaki? – upewnił się Bob. – Chodźmy.

– Chwileczkę – powstrzymał ich Nancarrow. – Jeśli mam was podwieźć, powiedzcie mi chociaż, dlaczego chcecie ze mną jechać.

Bob opowiedział o katastrofie samolotu i zaginięciu jego ojca.

– Bardzo nam zależy na czasie – zakończył. – Tacie może być potrzebna pomoc.

– To wszystko? Nic więcej się nie wydarzyło? – dociekał Nancarrow. – Około godziny temu słyszałem jakieś wystrzały.

Chłopcy stropili się nieco. Gdyby opowiedzieli Nancarrowowi, że ktoś ich ścigał i w dodatku strzelał do nich, mógłby nie chcieć mieć z nimi nic wspólnego.

– Pewnie kręcą się tu jacyś myśliwi – odparł niedbale Jupe.

– Musimy się pospieszyć – nalegał Bob.

Nancarrow wahał się tylko przez chwilę.

– No dobrze. Coś mi się zdaje, że powiedzieliście mi tylko część prawdy. Wasza sprawa. I tak wam pomogę.

Nancarrow ruszył przez łąkę w stronę urwiska, mając Boba po prawej ręce, a Jupe’a po lewej. Pete szedł z tyłu.

– Pańskie nazwisko brzmi jakoś znajomo – zagaił Jupe podczas wędrówki. – Jest pan kimś sławnym?

– Bez przesady. – Nancarrow zachichotał. – Mam kilka małych restauracji w Bakersfield. A właściwie po co tu przyjechaliście wraz z twoim ojcem. Bob?

Bob wyznał Nancarrowowi, że jego tata jest reporterem i wybierał się do Diamond Lake na spotkanie z nowym informatorem.

Słuchając opowieści Boba, Nancarrow sięgnął do kieszeni i wyjął papierosa. Zdziwiony Pete uniósł brwi: palenie w tak suchym terenie było bardzo niebezpieczne. Jupe dał jednak koledze znak oczami, by nic nie mówił. Nancarrow palił papierosa z długim filtrem i szmaragdową opaską – taką samą, jaka była na niedopałku, który Jupiter po raz pierwszy znalazł na płaskowyżu w miejscu, gdzie leżała baseballowa czapeczka pana Andrewsa, a po raz drugi w indiańskiej wiosce. Jupe wiedział, że gdzieś już słyszał – lub widział – nazwisko Nancarrow. Czyżby właśnie u Indian?

– Przypuszczamy, że tata miał się spotkać z facetem, który się nazywa Mark MacKeir – zakończył Bob. Wyjął z kieszeni mały notatnik ojca i sprawdził, czy nie przekręcił nazwiska. – Zgadza się. Mark MacKeir. Mówi to coś panu?

– Dziwna sprawa – odezwał się Nancarrow. – Właściwie straszna. Nie znałem faceta, ale dziś rano usłyszałem w radiu, że Mark MacKeir wczoraj się zabił. Jechał do Diamond Lake. Wspominali chyba, że wybierał się na urlop. Stracił panowanie nad kierownicą, samochód wpadł do rowu i eksplodował. Kierowca zginął na miejscu.

– Koszmar… – Bob oddychał ciężko.

Wszyscy szli w milczeniu, rozmyślając o strasznej śmierci Marka MacKeira. Jupiter spojrzał na odpiętą klapę skórzanego pokrowca, który Nancarrow miał przewieszony przez ramię. Mężczyzna maszerował, a klapa unosiła się i opadała w rytm jego równych kroków. Kiedy była w górze, Jupe dostrzegł wystający z pokrowca kawałek ciemnego metalu. Pierwszy Detektyw skończył właśnie czytać książkę o broni i zbrojeniach. Kształt karabinu Nancarrowa wydał mu się niezwykły. Miał pośrodku wielką wypukłość. Pokrowiec został najpewniej wykonany na zamówienie, by pasował do tych dziwnych rozmiarów.

– Teraz wy i pan Andrews staliście się ważni – powiedział Nancarrow. – Kto wie, że tu jesteście?

– Kilka osób – Jupiter uprzedził Boba, zanim zdążył przyznać, że nikt. – Oczywiście wszyscy w redakcji.

– Czy to prawda, Bob? – Nancarrow odwrócił głowę w stronę chłopca.

Jupiter postanowił wykorzystać ten moment i unieść klapę pokrowca. Pragnął zajrzeć do środka.

Odczuwał jakiś niepokój związany z osobą Nancarrowa i chodziło o coś więcej niż fakt, że palił papierosy z niebieską obwódką. Skrzynie, które służyły jako stoły podczas lunchu w indiańskiej wiosce, miały wydrukowane na bokach napisy: Kompania przewozowa Nancarrowa. Te same nalepki widniały na wszystkich drewnianych skrzyniach, stojących na zewnątrz jednej z chat. Jej właścicielem był Indianin, który dał Mary znak, że półciężarówka jest gotowa do drogi. Nancarrow skłamał. Nie tylko był wcześniej w tych stronach, ale wszystko wskazywało na to, że odwiedzał je często.

Bob popatrzył na Jupe’a. Zamrugał ze zdziwienia oczami, kiedy się zorientował, że przyjaciel usiłuje zajrzeć do środka pokrowca, ale szybko odzyskał przytomność umysłu. Zrozumiał, co powinien zrobić. Uśmiechnął się czarująco do Olivera Nancarrowa.

– Oczywiście – odpowiedział na zadane pytanie. – Tata powiedział wydawcy, że tu jedziemy, no i oczywiście księgowej, która musiała zaakceptować dodatkowe rachunki za hotel.

Jupe przechylał się, by zajrzeć do pokrowca, kiedy nagle Nancarrow się zatrzymał. Chłopiec natychmiast cofnął rękę i zainteresował się swoimi sznurowadłami.

Nancarrow po raz ostatni zaciągnął się papierosem, po czym wyrzucił niedopałek i wdeptał go w ziemię obcasem. Pete nie mógł znieść takiego zaśmiecania środowiska. Kiedy Nancarrow patrzył w drugą stronę, podniósł niedopałek i włożył go do kieszeni.

– Kiedy oczekują was z powrotem? – spytał Nancarrow Boba. Zbliżali się właśnie do wysokiego, szarego urwiska.

– Wczoraj mieliśmy zatelefonować – odparł Bob.

Chłopiec zorientował się już, że Jupiter nie ufa Nancarrowowi, a od dawna wiedział, że Pierwszego Detektywa rzadko mylą przeczucia. Poczęstował więc Nancarrowa wygodnym kłamstwem.

Kiedy Bob czarował Nancarrowa, Jupe ze zręcznością kieszonkowca uniósł klapę pokrowca.

– Wyślą kogoś, żeby was szukał? – Nancarrow zadał Bobowi kolejne pytanie.

– W każdej chwili w górach mogą się pojawić grupy poszukiwawcze – odparł Bob.

– Pomyśleliśmy, że przyspieszymy bieg wydarzeń, udając się po pomoc. – Pete podszedł do Nancarrowa z prawej strony.

Jupe zobaczył uchwyt służący do przenoszenia karabinu. Dostrzegłby więcej szczegółów, jednakże w ułamku sekundy zrozumiał, dlaczego broń ma taki dziwny kształt.

Nancarrow nagle się zatrzymał.

– Zostaw! – wrzasnął ze złością. – Co ty wyprawiasz?

Chwycił Jupitera za rękę i odciągnął go na bok. Cofnął się o krok, by widzieć wszystkich trzech chłopców. Oczy zwęziły mu się jak szparki. Wydobył z pokrowca automatyczny karabin i skierował jego lufę wprost na nich.

– Zgadza się, M-16 – mruknął pod nosem Jupe.

Wypukłość w skórzanym pokrowcu miała pasować do kształtu charakterystycznego uchwytu i pokaźnego magazynku.

– Co się tu dzieje? – spytał Bob.

– Tych karabinów używano w Wietnamie. – Jupe mówił spokojnie, ale serce biło mu w piersi jak oszalałe. – Obecnie są jednymi z najpopularniejszych karabinów na świecie. Służą jednak do zabijania ludzi, a nie do zabawy. Kim pan jest, panie Nancarrow? Czego pan od nas chce?

– Dobra, cwaniaczki – powiedział mężczyzna, wymachując bronią. – Próbowałem być miły, ale teraz koniec żartów. Ruszać się i jazda na górę. Idziecie ze mną!

Загрузка...