ROZDZIAŁ 16. ZNISZCZYĆ CZAROWNICĘ

Pete prowadził samochód, skulony nad kierownicą, by jak najmniej wystawiać się na cel. Szybko okrążył polankę. Kątem oka zauważył zdziwienie, jakie malowało się na szerokiej twarzy Olivera Nancarrowa.

Wkrótce potem kule zaczęły siec karoserię. Ze świstem przebijały ją z jednej strony i wylatywały z drugiej.

– Wszyscy cali? – krzyknął Pete.

– Cali! – zawołała chórem czwórka pasażerów.

Kanonada trwała. Niektóre kule zamiast w samochód trafiały w drogę, wznosząc ogromne chmury pyłu.

Pete zmierzał w stronę traktu wijącego się między sosnami i brzozami.

Przy boku Olivera Nancarrowa pojawił się ponury, krzepki wódz indiańskiego plemienia. Rozwścieczony przekonywał o czymś bandytę. Nancarrow wysłuchał Amosa Turnera, po czym dał znak swoim kompanom, by zaprzestali ognia. Odpiął od pasa walkie-talkie i powiedział coś do mikrofonu.

Kiedy samochód z uciekinierami mijał Nancarrowa, twarz bandyty wykrzywił złowieszczy uśmiech. Pete nie mógł zrozumieć, co wprawiło ich prześladowcę w tak dobry humor. Przecież mu uciekali.

– Puszczają nas! – powiadomił przyjaciół.

Samochód toczył się wąskim, krętym traktem. Pete ostrożnie naciskał pedał gazu. Z powodu licznych zakrętów widoczność miał ograniczoną do niecałych dziesięciu metrów. Pojazd kołysał się z boku na bok, zahaczając o gałęzie sosen.

Nagle kierowca zrozumiał, dlaczego Nancarrow się śmiał. Gwałtownie wcisnął hamulec.

– Co się dzieje? – zawołał ktoś z tyłu.

Jedna z ciężarówek z firmy Nancarrowa stała zaparkowana w poprzek wąskiej drogi, dokładnie w tym miejscu, gdzie łączyła się ona z ubitym okręgiem. George lub jakiś inny człowiek Nancarrowa musiał przyjechać z ładunkiem odpadów. Nawet gdyby Pete prowadził małego garbusa, a nie wielki kempingowiec, i tak nie zdołałby ominąć blokującego drogę pojazdu. Tylnym i przednim zderzakiem dotykał pni drzew.

– Jesteśmy w pułapce! – wrzasnął Pete.

Zatrzymał się z piskiem opon. Zza ciężarówki Nancarrowa wyszedł George z karabinem wymierzonym w Pete’a. Do paska miał przymocowane walkie-talkie.

Czterej pasażerowie kempingowca rzucili się do okien.

– Co teraz zrobimy? – jęknął Bob.

Jupiter zaczął skubać dolną wargę.

– Wyłaźcie z wozu, cwaniaczki! – ryknął George. – Podaruję wam jeszcze parę chwil życia tylko dlatego, że szef tak kazał.

– Nancarrow i jego ludzie wkrótce tu będą – ostrzegł pan Andrews.

– Mam pewien pomysł – oświadczył spokojnie Jupe. – Odciągnę uwagę George’a, a wy zwiewajcie.

– Ruszać się tam! – ponaglił stojący na zewnątrz bandyta.

– Uważaj na siebie – polecił pan Andrews.

Jupiter pokiwał głową. Chwycił klamkę, zatrzymał się, po czym wziął głęboki oddech i otworzył drzwi samochodu. Rękami obejmował głowę i mrużąc oczy, pozorował okropne cierpienie.

– Ojej – jęczał, wytaczając się na zewnątrz pojazdu. – Jestem taki chory! – narzekał, kuśtykając w stronę George’a.

Bandyta zmarszczył brwi i popatrzył podejrzliwie na chłopca. Wycelował do niego z karabinu.

– Umieram z bólu – wył Jupiter, konsekwentnie prąc naprzód. – Pomóż mi!

– Wynoś się stąd! – wrzasnął George.

Jupiter niby przypadkowo podniósł rękę i odepchnął na bok karabin.

– Pomóż! – Rozpaczliwie rzucił się na George’a.

– Psiakość!

Pete wybiegł z samochodu, za nim Bob, Daniel i pan Andrews.

Jupe i George upadli na ziemię. Pierwszy Detektyw był na górze.

– Złaź ze mnie, grubasie! – warknął George, usiłując wyśliznąć się spod cielska Jupitera.

– Tamci zwiewają! Zatrzymaj ich! – krzyknął nadchodzący drogą Nancarrow. Wraz z towarzyszącymi mu mężczyznami pobiegł w stronę ciężarówki.

Jupiter skoczył na równe nogi. Bob i pan Andrews uciekli do lasu. Pete przeciął okrąg i zmierzał w stronę drogi, która wyprowadzała z doliny. Daniel pomknął jak wiatr ku kolejnej ciężarówce z firmy Nancarrowa. Jupe pobiegł za Pete’em.

Indiański wódz jednak ruszył za nim i szybko zbliżał się do Pierwszego Detektywa. Jupiter obrócił się i pognał ku grotom. Wpadł na pewien pomysł. Przypomniał sobie, z jaką złością przemawiał Amos Turner do Nancarrowa jeszcze parę minut temu.

Wbiegł do pierwszej groty z toksycznymi odpadami.

– Wynoś się stamtąd! – krzyknął Amos Turner, wchodząc za chłopcem do skalnej pieczary. – Już dość kłopotów nam przysporzyłeś. Nikt nie ma prawa przebywać w świętej dolinie.

– A Nancarrow i jego kompani? – odparował Jupiter.

– Oni pomagają naszym ludziom! Stwórca zrozumiałby to. Mieszkańcy wioski mieli ciężkie życie. Wszystko zmieniło się na lepsze, odkąd Nancarrow wydzierżawił tę część doliny.

– Trudno uznać chorobę za coś lepszego.

– Ona nie ma nic wspólnego z panem Nancarrowem – upierał się wódz. – Powtarzam raz jeszcze: wyjdź stąd natychmiast.

– Proszę spojrzeć na te pojemniki – ciągnął Jupiter. – Czuje pan smród wyziewów? W pojemnikach są toksyczne substancje. Mówiąc wprost: trucizny.

Wódz popatrzył na metalowe kontenery. Z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Pan Nancarrow powiedział, że przechowuje tu materiały wybuchowe. Moim zadaniem jest informować go, kiedy ktoś obcy pojawi się w rezerwacie. Nancarrow ma konkurentów, którzy zrobią wszystko, by przejąć jego interes. Dlatego prosił mnie, bym całą sprawę dzierżawy trzymał w sekrecie. Miałem nie wspominać nawet o posiadaniu walkie-talkie. Jeśli Nancarrow chce tu składować jeszcze inne rzeczy, to już nie moja sprawa. – Wódz przerwał na chwilę, po czym dokończył z uporem: – Współpraca z panem Nancarrowem jest dla nas bardzo ważna. Pieniądze otrzymane za dzierżawę ułatwiają życie członkom mojego plemienia.

– Ale za to odpady ich trują!

Wódz szturchnął Jupitera w plecy lufą swojej strzelby i warknął krótko:

– Wychodź!

– Nancarrow jest czarownicą, o której wspominał szaman – tłumaczył Jupiter, opuszczając grotę. – A ja nie wierzę, żeby pan naprawdę chciał mnie skrzywdzić.

Wódz zawahał się na moment, po czym znowu pchnął Jupitera lufą i doprowadził go do okręgu, gdzie czekał Nancarrow.

Ike Ladysmith cierpliwie tropił w lesie Boba i pana Andrewsa. Nie ulegało wątpliwości, że w końcu ich znajdzie.

Pete i Biff walczyli ze sobą w pobliżu strumienia. Chłopiec próbował odebrać bandycie broń, ale bez powodzenia.

– Siostrzeńcze! – krzyknął Amos Turner do Daniela.

Młody Indianin jak oszalały przekręcał kluczyk w stacyjce drugiej ciężarówki. Chciał ją uruchomić. George otworzył na oścież drzwi kabiny i celował w chłopca z karabinu.

– Skończ te błazeństwa! – zawołał wódz do Daniela. – Chodź tu do mnie!

Jupe zorientował się, że on i jego przyjaciele znaleźli się w pułapce. To tylko kwestia czasu, by Nancarrow rozkazał swoim ludziom zastrzelić pana Andrewsa i Trzech Detektywów.

Kiedy pozbędzie się już niewygodnych świadków, nic mu nie przeszkodzi w dalszym zatruwaniu doliny i mieszkańców wioski. Chorzy Indianie zaś będą ciągle szukać czarownicy, której nigdy nie znajdą. Odprawią kolejne śpiewane obrzędy, otrzymają następne wiadomości.

No właśnie! Wiadomość! Szaman przekazał ją Danielowi podczas ceremonii: “Daj czarownicy to, czego pragnie, i wtedy ją zniszczysz”.

Jupe rozejrzał się dokoła. Jeśli to Nancarrow jest tą czarownicą, pragnął wszystkich pojmać. Pierwszy Detektyw zastanowił się nad tym i zaczął mu kiełkować w głowie pewien pomysł. Ryzyko było ogromne, ale nie miał wyboru.

– Daniel! Pete! Bob! Panie Andrews! – krzyknął. – Chodźcie tu! Poddajmy się!

– Nie ma mowy! – ryknął Pete. W tej chwili Biff uderzył chłopca w brzuch kolbą karabinu i pozbawił go tchu.

– Ani myślę! – zaprotestował Daniel, po czym natychmiast się zorientował, że George celuje prosto w jego serce.

Zza krzaków wynurzył się Ike Ladysmith, ciągnąc za kołnierz pana Andrewsa. Bob wyrósł tuż obok ojca.

– Chodźcie, chłopaki! – wołał Jupe. – Musimy się poddać.

Zdziwieni i rozzłoszczeni, szli w stronę rozjazdu. Ludzie Nancarrowa ostrożnie posuwali się za nimi.

– Pan wie, że Nancarrow zamierza nas zabić – zwrócił się do wodza Jupiter.

– Po prostu usunie was z rezerwatu – odparł Amos Turner, wciąż przekonany, że Jupiter przesadza.

– Tak jak kazał panu uszkodzić hamulce w ciężarówce?

– Słucham? – spytał wódz. – Widziałem pikapa w miejscu kraksy, ale nie… – Na szerokiej, ponurej twarzy Indianina pojawił się nagle wyraz wątpliwości.

Kiedy wszyscy zgromadzili się już na okrągłym rozjeździe. Jupiter wskazał dłonią oryginalną srebrną klamrę przy pasku Daniela.

– Czy zna pan kogoś, kto miał taką samą ozdobę? – spytał wodza.

– Wuj Daniela – odparł natychmiast Amos Turner.

Młody Indianin wydobył z kieszeni klamrę, należącą niegdyś do jego krewnego.

– Jupiter znalazł ją w dolinie. Leżała obok szkieletu. W czaszce były ślady po kuli.

Biff zmartwiał.

– Mówiłem ci, że powinniśmy natychmiast załatwić tych gówniarzy i faceta, tak jak zrobiliśmy to ze starym Indianinem! – krzyknął do Nancarrowa i pobiegł ku ciężarówce.

– Wracaj, podły tchórzu! – zawołał Nancarrow.

Nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, wódz uniósł strzelbę. Padł strzał. Broń wypadła z rąk Biffa. Pete rzucił się na bandytę.

Amos Turner odwrócił się i wymierzył w Nancarrowa.

– Proszę poczekać! – błagał szef bandy. Upuścił na ziemię karabin i cofał się powoli.

– Zabiłeś mojego krewnego! – Rozwścieczony Amos Turner posuwał się w stronę przerażonego bandyty. – Teraz gotów byłeś zabić tych niewinnych ludzi!

Uderzył Nancarrowa strzelbą w brzuch. Kiedy zaatakowany zgiął się wpół, dołożył mu pięścią w szczękę. Bandyta zrobił zdziwioną minę, po czym zamknął oczy i nieprzytomny upadł na plecy.

Bob uniósł nogę, wykonał obrót i wspaniałym ciosem karate powalił na ziemię George’a.

Pete chwycił Biffa za ramię i obrócił nim dokoła. Kiedy mikrus zaczął tracić równowagę, otrzymał na dokładkę silne uderzenie w klatkę piersiową.

– Już dość! – zaskamlał, unosząc ręce do góry. – Poddaję się! Wykonywałem tylko polecenia szefa. Przysięgam.

Pete z grymasem obrzydzenia popchnął Biffa w stronę jego kompanów.

– Jestem waszym dłużnikiem. – Amos Turner zwrócił się do Trzech Detektywów. – Nie mogłem uwierzyć, że Nancarrow byłby zdolny do takiego draństwa.

– Bardzo się starał odgrywać rolę męża opatrznościowego waszej wioski – powiedział pan Andrews.

– Wiele pan zawdzięcza również szamanowi. – Jupiter wyjaśnił wodzowi, że wiadomość, przekazana przez śpiewającego doktora, pomogła mu w podjęciu decyzji, co należy zrobić.

Daniel rozejrzał się po polance.

– Gdzie jest Ike?

Ike Ladysmith znikł w lesie jak duch.

– Nancarrow musiał mu płacić na boku – wyjaśnił wódz Danielowi. – To Ike majstrował przy hamulcach pikapa. Przez niego omal nie zginęli twoi przyjaciele.

– Teraz próbuje uciec – powiedział Daniel.

– Znajdę go – oznajmił zdecydowanym tonem Amos Turner. – Na razie zwiążemy tych drani i zapakujemy ich do ciężarówki.

– Do wozu kempingowego, jeśli można prosić – wtrącił pan Andrews. – W środku są ważne dokumenty, z którymi powinna zapoznać się policja. Dojedziemy całą grupą do Diamond Lake w tym samym czasie.

– Oczywiście – zgodził się wódz. – Weźcie ten wóz. Daniel pojedzie z wami. Wskaże wam drogę na posterunek policji.

– A co z Ikiem? – dopytywał się Pete.

– Mamy własną policję w rezerwacie – powiedział wódz.

– Wuj jest komendantem – wyjaśnił Daniel.

– Jeden z punktów naszej umowy z rządem Stanów Zjednoczonych brzmi, że sami zajmujemy się tymi z nas, którzy pogwałcili prawo. Rezerwaty mają odpowiednie upoważnienia. Sami również ścigamy i sądzimy naszych przestępców.

– Dziadek jest sędzią – dodał Daniel.

Nikt się nie zdziwił.

Sprawnie związali Nancarrowa oraz jego dwóch podwładnych i umieścili ich z tyłu kempingowca. Turner przestawił blokującą drogę dużą ciężarówkę. Kiedy Pete ruszył, kierując się w stronę przecinki, wódz pomachał im ręką na pożegnanie. Na jego ponurej twarzy w końcu pojawił się uśmiech.

Amos Turner wyskoczył z kabiny ciężarówki, lekkim krokiem ruszył przed siebie i zniknął w lesie.


Daniel doprowadził przyjaciół do Diamond Lake tą samą drogą, którą opisywała wcześniej jego siostra Mary. Wydawało się, że od tej pory minęły wieki, tymczasem miało to miejsce zaledwie dzień wcześniej.

Wjechali do niewielkiego kurortu. Mijali lśniące w słońcu baseny kąpielowe, korty tenisowe i pole golfowe, paradujących na koniach jeźdźców, wędrowców z jasnymi plecakami, spacerowiczów w sportowych strojach, przytulne pensjonaty i luksusowe hotele. Duży learjet schodził właśnie do lądowania na prywatnym pasie startowym.

– Nareszcie dotarliśmy do celu – westchnął Pete. – Chłopaki, udało nam się!

– Jestem głodny – oznajmił Jupiter.

– Muszę zatelefonować i wziąć kąpiel – powiedział pan Andrews.

– I pójść do lekarza – dodał z uśmiechem Bob.

Trzy dziewczyny stojące na chodniku zauważyły ten zniewalający uśmiech. Pomachały rękami i gwizdnęły.

Daniel zrobił zdziwioną minę.

– Dziewczyny gwiżdżą na chłopaka? Czy nie powinno być odwrotnie?

– Cóż ja mogę na to poradzić? – Bob uśmiechnął się rozbrajająco do przyjaciół.

Pete odwrócił się na chwilę od kierownicy i cisnął w niego jedną z poduszek, leżących w samochodzie.

Jupe skoczył na Boba i powalił go na podłogę.

– Nie martw się – zwrócił się do Boba Daniel z kamienną powagą na twarzy. – Szaman mógłby odprawić nad tobą czary i uwolnić cię od tej strasznej odpowiedzialności za urok, jaki rzucasz na kobiety…

– Przestańcie, błagam! – Bob skręcał się ze śmiechu. – Jupe, złaź ze mnie! Może i schudłeś, ale nie aż tyle. Żadnych czarów, proszę! Oddaję wam wszystkie moje dziewczyny.

– Zgoda. – Jupiter wstał. – Opiszemy im całą sprawę ze szczegółami. Jestem pewien, że dziewczyny zaciekawi, jak formowały się Sierra. Tak przy okazji, czy wiecie, że sierra to po hiszpańsku góry? Kiedy więc mówisz Sierra Mountains, to jakbyś dwa razy powtórzył to samo, czyli…

Wszyscy jęknęli głośno. Pete dojeżdżał właśnie do posterunku policji w Diamond Lake.

Загрузка...