ROZDZIAŁ 2. KU WŁASNEJ ZGUBIE

Cessna przecinała niebo; silnik milczał. W kabinie słychać było dobiegający z zewnątrz jęk i szum wiatru. Pan Andrews sięgnął do tablicy przyrządów po mikrofon i wcisnął nadawania.

– Mayday! Mayday! – wołał spokojnym, lecz stanowczym głosem. – Tu cessna november trzy-sześć-trzy-osiem Papa. Silnik nie pracuje. Spadamy. Kierunek zero-cztery-siedem od Bakersfield…

Pan Andrews podał dokładną pozycję i przekazał mikrofon synowi. Sam chwycił z powrotem drążek sterowniczy.

Bob wcisnął odpowiedni guzik i powtórzył:

– Tu cessna november…

Pan Andrews nagle zbladł.

– Daruj sobie nadawanie – przerwał chłopcu w pół zdania. – Za późno.

– Słucham? – spytał zdezorientowany Bob.

– System elektryczny nie działa, więc nie ma łączności radiowej – wyjaśnił Jupe.

– Mamy awaryjny sygnał – przypomniał sobie Bob. – Włącza się automatycznie, kiedy samolot się rozbija.

– Dziękuję bardzo za tę przyjemność – odparł Jupe Serce biło mu jak oszalałe. – Jeśli zdołamy bezpiecznie dotknąć ziemi…

– Taak… – westchnęli Bob i Pete. W milczeniu zacisnęli pasy bezpieczeństwa.

– Jaka jest prędkość przeciągnięcia? – spytał Jupiter.

– Dla tego samolotu około stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – odparł rzeczowo pan Andrews.

– Co to znaczy? – zapytał z niepokojem Pete.

– Jeśli będziemy lecieli zbyt wolno, cessna utraci siłę nośną i sterowność. – Okrągła twarz Jupitera skurczyła się ze strachu. – Musimy kierować dziób maszyny ku dołowi. Grawitacja przyspieszy nas powyżej stu pięćdziesięciu na godzinę.

– Jeśli zaś przeciągniemy – dodał ponuro Bob – spadniemy jak kamień.

– Czemu nie usiądziesz na dziobie, Jupe? – zażartował Pete.

Chłopcy uśmiechnęli się blado, jednakże mała kabina aż trzeszczała od panującego w niej napięcia. Dziób cessny skierowany był w granitowe wierzchołki. Samolot wydawał się teraz kruchy jak porcelanowa figurka. Jeśli uderzy w któryś z górskich szczytów, roztrzaska się na kawałki wraz z całą załogą.

Jupiter oblał się zimnym potem, w żołądku kłuło go ze strachu.

Pete zaciskał palce aż do bólu. Czuł, że za chwilę wyskoczy z własnej skóry.

Bob przełykał ślinę. Próbował równo oddychać. Przyrzekł sobie, że jeśli wyjdą cało z opresji, już nigdy nie będzie naśmiewał się z nadwagi Jupe’a czy też dokuczał Pete’owi z powodu Kelly.

– Dokąd zmierzasz? – zapytał ojca. Słowa z trudem przeszły mu przez gardło.

– Na tę dużą łąkę – wyjaśnił pan Andrews. Leżała na wschód od doliny, którą wcześniej widzieli.

– Kiedy tam będziemy? – dopytywał się Jupe.

– Za mniej więcej trzy minuty.

Chłopcy nie mogli oderwać wzroku od okien. Zmartwiali patrzyli, jak spadają na łeb, na szyję. Drzewa i granitowe skały rosły im w oczach. Długie urwisko na północ od łąki stawało się coraz wyższe, bielsze, bardziej wyniosłe.

Bob pomyślał o mamie. Wyobraził sobie, jak sięga po gazetę i czyta informację o katastrofie samolotowej. Tata i on – zabici…

Im bardziej maszyna zbliżała się do ziemi, tym jej szybkość zdawała się rosnąć. Mknęła jak rakieta ku własnej zgubie.

– Pochylić się! – warknął pan Andrews. – Ręce wokół głowy.

– Tato…

– Ty również. Bob. Nie trzeba nam bohaterów.

Chłopiec posłusznie wykonał polecenie.

– Przynajmniej mamy na czym stanąć – mruknął, próbując przekonać siebie i pozostałych pasażerów, że mogłoby być gorzej. – Podwozie umocowane jest na stałe. Nie wciąga się go podczas lotu.

Nikt nawet nie wspomniał o hamulcach. Przy zepsutym systemie elektrycznym były bezużyteczne.

Świst powietrza wokół samolotu wzmagał się.

“Teraz!” – pomyślał Bob.

Cessna uderzyła w ziemię.

Pasażerowie gwałtownie polecieli do przodu. Pasy bezpieczeństwa napięły się do granic wytrzymałości. Po chwili ogromna siła z powrotem wtłoczyła wszystkich w fotele. Bob poczuł ostry ból w skroni.

Samolot podskoczył i gwałtownie opadł na ziemię. Pasażerom zadzwoniły zęby. Zapięci w pasach czuli się jak szmaciane zabawki, rzucani do przodu i na oparcia foteli. Cessna ponownie wzbiła się do góry.

– Trzymać się! – krzyknął pan Andrews.

Samolot po raz trzeci uderzył o ziemię. Zadrżał i odbił się parę razy od podłoża, ale już nie uniósł się w powietrze. Jak kula armatnia pomknął naprzód.

Bob ściskał swój pas bezpieczeństwa i nisko pochylał głowę, gdy przerażająca siła prędkości wbiła go znowu w fotel. Trząsł się w środku jak galareta. Wszyscy żyli, ale któż mógł przewidzieć, co zdarzy się za chwilę?

Nagle usłyszeli przeraźliwy dźwięk. To kawał metalu oderwał się od kadłuba. Pasażerowie i pilot uderzyli głowami o boczne ścianki kabiny. W powietrzu zawirowały książki i dokumenty. Wyrwane przewody elektryczne śmignęły obok foteli. Bob poczuł, że coś trafiło go w ramię. Ledwo mógł oddychać, gdy samolot obracał się i gwałtownie skręcał.

Potem zapadła przerażająca cisza. Cessna zatrzymała się.

Bob powoli uniósł głowę.

– Tato! – krzyknął.

Pan Andrews leżał wtłoczony w pulpit sterowniczy. Bob potrząsnął jego ramieniem.

– Tato, nic ci nie jest?

Ojciec ani drgnął.

– Musimy go stąd wydobyć – zarządził Pete, stając między dwoma przednimi siedzeniami.

Bob szybko zdjął ojcu słuchawki, a Pete uwolnił nieprzytomnego pilota z pasów bezpieczeństwa. Na czole pana Andrewsa widniała strużka krwi i olbrzymi siniak, który zaczynał już przybierać fioletową barwę.

Bob i Pete wygramolili się z rozbitego samolotu i przeszli na drugą stronę, do drzwi pilota. Żaden z chłopców nie odniósł większych obrażeń, za to pan Andrews był poważnie ranny. Kiedy Bob otworzył drzwi kabiny, stwierdził z ulgą, że ojciec nadal oddycha.

Pete pojawił się obok przyjaciela. Pochwycił pana Andrewsa w swoje silne ramiona, kołysząc go jak dziecko. Nie miał czasu roztkliwiać się nad własnymi dolegliwościami, gdy inny człowiek potrzebował jego pomocy.

– Gdzie jest Jupiter? – zawołał do Boba. Zmierzał w stronę wysokich głazów, za którymi można było się schronić. Bob biegł obok, uważnie obserwując twarz ojca.

– Tutaj – odparł słabym głosem Jupe.

Nie opuścił dotąd samolotu. Czuł się marnie. Powoli sprawdzał, czy może poruszać rękami i nogami. Wydawało mu się, że tak…

– Wyłaź stamtąd, głupku! – ryknął Pete zza wysokich granitowych głazów. Ostrożnie położył pana Andrewsa na trawie.

Bob przyklęknął przy ojcu, badając jego puls.

– Tato, czy mnie słyszysz? – dopytywał się. – Odezwij się, tato!

Pete pobiegł z powrotem do Jupe’a.

– Już idę – wymamrotał zrzędliwym tonem Pierwszy Detektyw.

– Zbiorniki z paliwem! – warknął Pete, chwytając Jupe’a za ramię.

Jupiter otworzył szeroko oczy.

– Zbiorniki z paliwem – powtórzył ze zgrozą. Wyobraził sobie rozgrzany do czerwoności silnik. Jeśli zbiorniki pękły, benzyna może wyciec, a wtedy…

Jupe rzucił się na boczne drzwi, wypadł na ziemię i podniósł się nieporadnie. Nieważne, czy nogi miał całkiem sprawne, czy też nie. Brakowało już czasu, by to sprawdzać. Potykając się, pobiegł za Pete’em w stronę wysokich głazów, które osłaniały Boba i jego ojca przed mogącym w każdej chwili eksplodować samolotem.

Jupiter, sapiąc i dysząc, padł na ziemię obok pana Andrewsa. Okrągła twarz chłopca lśniła od potu. Pete przykucnął tuż przy nich.

Wszyscy czekali na eksplozję, na żar i smród palącej się benzyny.

Bob zdjął dżinsową kurtkę, zwinął ją w rulon i podłożył pod głowę ojca.

– Puls ma miarowy – oznajmił, patrząc na przyjaciół.

– Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowa utrata przytomności – powiedział Jupe.

– Twój ojciec to twardy gość – uspokoił Boba Pete. On również zdjął kurtkę, nakrył nią pana Andrewsa i wstał. Przeciągnął się i poruszył ramionami, po czym szybko przykucnął. Czekał, aż silnik wybuchnie… lub też ostygnie. Plecy bolały go od wielokrotnego uderzania o tył fotela, a klatka piersiowa od ucisku pasa bezpieczeństwa, ale powtarzał sobie, że ból nie jest większy niż po intensywnym treningu.

Pan Andrews jęknął.

– Tato, obudź się – poprosił natychmiast Bob.

– Czy pan nas słyszy, panie Andrews? – spytał Jupiter.

Mężczyzna uniósł powieki. Spojrzał na swego syna.

Uszczęśliwiony Bob roześmiał się radośnie.

– Wspaniałe lądowanie, tato!

– Popisowe na trzy koła – zgodził się z przyjacielem Jupe.

– Kiedy zaczynamy naukę pilotażu? – dopytywał się Pete.

Pan Andrews uśmiechnął się z bólem.

– Wszyscy trzej w dobrym stanie?

– W każdym razie w lepszym niż samolot – odparł Jupe.

Ranny próbował usiąść, więc Bob popchnął go delikatnie z powrotem na trawę.

– Czy odpadło skrzydło? – spytał pan Andrews.

– Skrzydło?

Chłopcy wstali i zza głazu przypatrywali się dziełu zniszczenia. Długa bruzda w ziemi znaczyła drogę cessny poprzez usianą kwiatami łąkę. W słońcu lśniły kikuty młodych drzew. Skrzydła samolotu ścięły ich wierzchołki. Łopatka śmigła odłamała się i leżała roztrzaskana na kawałki sto metrów dalej. Koła podwozia znajdowały się na swoim miejscu. Skrzydło z prawej strony kadłuba odpadło i utkwiło w skalnej szczelinie. Właśnie to ostatecznie zatrzymało cessnę. Pozbawiony skrzydła samolot nie mógł już donikąd odlecieć. Został unieruchomiony na górskiej łące.

Bob tylko jęknął.

– Ale lądowanie – powiedział z szacunkiem Pete.

– Zarobiłem tylko kilka siniaków – stwierdził ze zdziwieniem Jupe.

– Gdzie jest moja czapeczka? – spytał pan Andrews. Nie zwracając uwagi na chłopców, chwycił się głazu i próbował wstać.

– Co ty robisz, tato?

– Panie Andrews!

Pan Andrews oparł się o granit i dotknął ręką głowy. Uśmiechnął się smutno.

– Trochę boli.

– Lepiej usiądź – naciskał Bob.

– Nie da rady, chłopcze. Muszę obejrzeć samolot.

– Ale silnik… – zaczął Pete.

– Może eksplodować? Skoro do tej pory nie wybuchł, pewnie już tego nie zrobi. – Pan Andrews spojrzał w stronę cessny. – Nie jest tak źle – mruknął.

Bob chwycił ojca pod jedno ramie, a Pete za drugie. Próbowali go podtrzymać.

– Czy ktoś ci już kiedyś powiedział, tato, że jesteś uparty jak osioł? – spytał Bob.

– Mój wydawca – odparł radośnie pan Andrews. – Ciągle mi to powtarza. – Pozwolił jednak chłopcom, by pomogli mu iść.

Jupe szedł obok nich. Kiedy dotarli do rozbitego samolotu, Bob sięgnął po ulubioną czapeczkę baseballowa ojca i jego przeciwsłoneczne okulary, które leżały na fotelu pilota, Pan Andrews wetknął okulary do kieszeni wiatrówki. Obrócił w dłoniach czapeczkę i wsunął ją na tył głowy, starając się nie dotykać zranionego czoła. Udało się.

Teraz wszyscy przyjrzeli się uważnie dużej, położonej na pochyłym stoku łące i otaczającemu ją gęstemu lasowi. W oddali lśniły w słońcu po trzech stronach strzeliste granitowe wierzchołki. Z tyłu rozbitkowie zobaczyli długie, wysokie na ponad pięćset metrów skalne urwisko. Zasłaniało od północy widok na wierzchołki.

Nigdzie nie było śladu jakiejkolwiek cywilizacji. Diamond Lake znajdowało się w odległości pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu kilometrów stąd, niewidoczne za wysokim urwiskiem.

Bob obserwował teren. W innych okolicznościach zachwyciłby się wspaniałym widokiem. Ostre, wyniosłe szczyty sterczały ponad dolinami. Zbocza gór tak gęsto porastały drzewa, że nie było widać podłoża. Teraz jednak chłopiec umiał myśleć tylko o tym, że są sami na tym odległym pustkowiu, bez wody, pożywienia, radia, środka lokomocji i sprzętu biwakowego.

– A więc, chłopaki – odezwał się znużonym głosem pan Andrews, jakby czytał synowi w myślach – jak wyglądają wasze umiejętności życia w dziczy?

Загрузка...