ROZDZIAŁ 3. INNA KALIFORNIA

– Czy będzie bardzo zimno? – spytał Bob ojca. Siedzieli na łące w ciepłych promieniach słońca, a Pete i Jupe szukali w samolocie apteczki i pojemnika na wodę.

– Nie ma się czego obawiać – odparł pan Andrews. – W sierpniu jeszcze za wcześnie na niskie temperatury. Prawdopodobnie dzisiejszej nocy temperatura nie spadnie poniżej osiemnastu stopni

– To prawie mróz! – wykrzyknął Bob.

– Oto mój syn. – Pan Andrews uśmiechnął się. – Kalifornijczyk w każdym calu.

– To przecież kraina wiecznego słońca. – Pete wyskoczył z kabiny samolotu i biegł w stronę Boba i jego ojca. W ręku trzymał płaskie metalowe pudełko.

– Potrzebę ciepła mamy zakodowaną w genach – zgodził się Bob.

Pete’owi głośno zaburczało w żołądku.

– Jak również potrzebę jedzenia. Cieszyłem się na lunch w Diamond Lake – poskarżył się żałośnie. – Duży lunch.

Bob i jego ojciec pokiwali głowami. Oni również byli głodni.

– Przynajmniej jakiś pożytek dla diety Jupe’a – powiedział Bob.

– Bez względu na to, co nowego dziś próbuje – zaśmiał się Pete.

Pan Andrews był optymistą.

– Przy odrobinie szczęścia wkrótce się stąd wydostaniemy. Ktoś usłyszy nasz sygnał wzywania pomocy. Nadajemy go właśnie teraz na częstotliwości 121,5 megaherców.

– Jest pan tego pewien? – spytał nagle podenerwowany Pete.

– To automatyczne urządzenie, zasilane na baterie – zapewnił pan Andrews. – Włącza się przez uderzenie. Słyszałem, że nawet jeśli upuścisz je przypadkowo, potrafi czasem zadziałać.

Skinął głową w stronę ledwo widocznej białej kreski na błękitnym niebie.

– Ten odrzutowiec prawdopodobnie leci zbyt wysoko, by nas dostrzec, ale może słyszeć nasz sygnał SOS.

Bob popatrzył na odległy samolot, potem uśmiechnął się szeroko do ojca. Poczuł ulgę. Co prawda znaleźli się w poważnych kłopotach, ale jego tata rozmawiał tak swobodnie, że z pewnością musiał się czuć lepiej. Poza tym wkrótce miał nadejść ratunek.

– Co znalazłeś, Pete? – spytał przyjaciela.

– Zestaw pierwszej pomocy. Zakurzony, ale jest wszystko, co potrzeba.

– Fantastycznie! – zawołał Bob.

Otworzyli metalowe pudełko. W środku była aspiryna, mydło ulegające biodegradacji, bandaże, środek przeciwko komarom, antybiotyki, pastylki do uzdatniania wody pitnej, pudełko zapałek i sześć lekkich “kosmicznych kocy”, wykonanych z błyszczącego i tak cienkiego materiału, że każdy można było złożyć w maleńki kwadracik.

– Mamy zapałki! – krzyknął triumfalnie Bob.

– I jodowe pastylki – dodał pan Andrews. – Dzięki nim możemy bez obawy pić wodę.

– To przypomina kombinezon astronautów. – Pete rozwinął koc i otulił się nim jak peleryną. – Popatrzcie, chłopaki. Chyba mogę uchodzić za gwiazdę rocka?

Bob wyjął z apteczki potrzebne środki i oczyścił oraz zabandażował czoło ojca. Rana okazała się powierzchowna, ale za to stłuczenie przeobraziło się w potężny, fioletowy guz. Chłopiec dokładnie obejrzał opuchliznę.

– Lepiej uważaj, tato. Takie rany potrafią być zdradliwe. Jeśli dostaniesz zawrotów głowy, usiądź…

– Cieszę się, ze posłałem cię na ten kurs samopomocy, zorganizowany przez Czerwony Krzyż – stwierdził z zadowoleniem pan Andrews.

– Ja również – powiedział Bob.

Pete zdążył już ponownie złożyć koc i wędrował teraz skrajem łąki, zbierając suche drewno. Gromadził je za głazami, za którymi przedtem znaleźli schronienie. Jeśli będzie im potrzebny ogień, ułożą stos z dala od samolotu i zbiorników z paliwem.

Jupe przetrząsał wnętrze cessny w poszukiwaniu pojemnika na wodę.

– Chłopaki! Chyba mamy kłopot – zawołał w pewnej chwili podenerwowanym głosem.

Bob i Pete podbiegli do samolotu, tuż za nimi pan Andrews.

– Nadajnik wzywania pomocy nie działa – oznajmił ponuro Jupe.

– Pokaż – polecił krótko pan Andrews.

Jupe otworzył pudełeczko z urządzeniem nadawczym.

– Umieszczone na zewnątrz małe czerwone światełko powinno migotać. To znak, że sygnał jest nadawany. Połączenia są w porządku. Mogły wysiąść jedynie baterie. Moim zdaniem urządzenie milczy.

– Milczy? – powtórzył jak echo zrozpaczony Bob.

– To znaczy nie wysyła żadnych sygnałów? – Pete miał oczy okrągłe ze strachu.

– Nie bardzo wiem, jak mogłoby to robić – powiedział Jupe.

– Och, chłopaki, chłopaki – powtarzał Pete, rozwierając i zaciskając pięści. Czuł, że serce bije mu jak szalone. To, co ich spotkało, naprawdę było straszne.

– Najpierw elektryka, teraz to. – Bob potrząsnął głową. Poczuł się nie najlepiej.

– Mamy pecha – powiedział Pete.

– Systemy elektryczne czasem się psują – stwierdził pan Andrews. – Rzadko, ale się zdarza. Na przykład z powodu wadliwych połączeń. Ktoś również mógł zapomnieć wymienić baterie.

Nie mogli nic zrobić. Wyszli z samolotu. Popołudniowy wiatr gwizdał w koronach sosen rosnących wokół trawiastej łąki. Skalne urwisko pięło się tarasami ku przejrzyście błękitnemu niebu.

– Prawdziwy raj – powiedział Bob.

– Można się nabrać – przyznał jego ojciec.

– Nie ja – oświadczył Jupe. – Jadowite węże, lawiny, bezdenne przepaście, pożary lasów, pioruny, głodne drapieżniki, trujące jagody. To zaledwie kilka problemów. – Jupiter nigdy nie ufał żywiołom.

– Czekajcie. – W głosie Boba zabrzmiała nadzieja. – Co z twoim informatorem w Diamond Lake, tato? Jeśli nie zjawimy się na czas, pomyśli, że stało się coś złego.

– Nie miał pojęcia, że przybędziecie wraz ze mną – powiedział pan Andrews – ponieważ ja sam o tym nie wiedziałem, kiedy rozmawiałem z nim ostatnim razem. Jeżeli ja się nie pojawię, może zatelefonować do redakcji. W przeciwnym razie miną trzy dni, nim ktokolwiek zacznie się o nas niepokoić.

– Straszne – mruknął Pete.

– No dobrze, Pete – przerwał pan Andrews. – O ile mi wiadomo, jeździłeś wcześniej na obozy. Od czego powinniśmy zacząć?

– Najpierw musimy się zorientować, co mamy. – Pete zdołał opanować niedobre emocje. – Ja mam to, co na sobie. – Chłopiec ubrany był w dżinsy, czarny podkoszulek z wytłoczona na piersi nazwą rockowego zespołu Pink Floyd i tenisówki. – Poza tym kurtkę, nóż kieszonkowy i trochę zapasowych ubrań w walizce. A wy?

– Ja podobnie – odparł Bob. Nosił markowe dżinsy Calvina Kleina i podkoszulek z emblematem ministerstwa kultury którejś z bananowych republik. – Brakuje mi tylko noża.

– Mnie również – oświadczył pan Andrews. Miał na sobie dżinsy, koszulę i wiatrówkę, a na głowie czapeczkę.

– Szkoda, że nie wiedziałem, iż może się przydać plecak z pełnym ekwipunkiem – westchnął Jupe. – Trzy dni to jeszcze nie tragedia, chociaż będziemy mieli do czynienia z żywiołami… i niewiele jedzenia…

– Chwileczkę! – zawołał Bob. – Co to znaczy: “niewiele jedzenia”? Robisz nam jakieś nadzieje, inaczej powiedziałbyś: “nic do jedzenia”. Masz jakieś żarcie!

Okrągła twarz Jupe’a poczerwieniała.

– No, niezupełnie.

– Jedzenie! – krzyknął Pete. – Dawaj!

– Nie tak ostro – oburzył się Jupe. – Wystarczy poprosić…

– Prosimy! – krzyknął Pete.

– Coś bym przegryzł – przyznał pan Andrews.

Jupiter wzruszył ramionami.

– W porządku, przyniosę, co mam, ale nie sądzę, by was to zachwyciło.

Zniknął w głębi kabiny samolotu.

– Co tam porabiasz tyle czasu? – dopytywał się Pete. – Podgrzewasz dania w kuchence mikrofalowej?

Jupiter pojawił się z okrągłą jasnoczerwoną torbą w białe paski z napisem “Przybywam z hamburgerowego raju”. Wyjął z niej plastikową torebkę z prażoną kukurydzą, drugą z surowym ziarnem i kilka rodzajów baloników.

– Dawaj – powtórzył Pete. Żołądek zaburczał mu głośno.

– To ma być dieta? – zdziwił się Bob. – Dlaczego nie umierasz z głodu tak jak my? Na pewno masz w kieszeni zapasową porcję.

– Teraz jestem na diecie kukurydzianej – oznajmił chłodnym tonem Jupe, prostując się na całą wysokość swych nieco ponad metr siedemdziesiąt centymetrów. – Co dwie godziny muszę zjeść filiżankę prażonej kukurydzy. Zabrałem ze sobą przepisowy przydział. – Uroczyście sięgnął do dwóch ogromnych kieszeni w koszuli i wyjął z nich jeszcze trzy niewielkie torebki prażonej kukurydzy. Wręczył je Pete’owi, Bobowi i panu Andrewsowi. – Proszę, to wszystko dla was.

– A batoniki? – zagadnął Pete, zanurzając dłoń w podanej mu torebce.

– Poczęstuj się – odparł pogodnie Jupe.

– Ale dieta – mruknął Bob. – Batoniki. – Pojadł ze smakiem i poczuł się zdecydowanie lepiej.

– Smaczniejsza niż te, które wcześniej stosował – powiedział Pete. – Pamiętasz grejpfrutowo-śliwkową?

– A naleśnikowo-kartoflaną? – przypomniał Bob.

– Lub te płyny, które śmierdziały jak benzyna? – dodał Pete. jęknął na samo wspomnienie.

– Muszę przyznać, że płyn karbolowy był wyjątkowo mało skuteczny. – Jupe zamyślił się. – Jednakże ta dieta pomoże mi osiągnąć zbawienne rezultaty.

– Co on powiedział? – spytał Boba Pete.

– Wykazał ostrożny optymizm – odparł Bob.

Pete popatrzył pytająco na pana Andrewsa.

Ojciec Boba uśmiechnął się szeroko.

– Jupe ma nadzieję stracić trochę na wadze. – Włożył do ust pełną garść kukurydzy.

Pete ze zdziwieniem potrząsnął głową.

– Dlaczego wobec tego nie ćwiczysz, Jupe? Zacznij znowu trenować dżudo. – Zgiął ramiona i naprężył muskularny tors. – Zgubisz zbędne kilogramy i zyskasz świetną kondycję.

Jupe oparł się o kadłub samolotu.

– Kiedy czuję, że nachodzi mnie zapał do ćwiczeń, siadam w kącie i czekam, aż mi przejdzie. – Przymknął oczy, wyobrażając sobie tę scenę.

Wszyscy roześmiali się głośno. Jupe otworzył oczy i również uśmiechnął się szeroko. Trenował swój umysł i stroił go jak najczulszy instrument. Taka porcja gimnastyki całkowicie mu wystarczała.

– Dzięki za jedzenie – odezwał się pan Andrews. – Rozdziel porcje na trzy dni, ale pamiętaj, że możemy tu zostać dłużej.

– Chodźmy szukać pomocy – zaproponował Pete. – Może gdzieś w pobliżu jest stanica straży leśnej albo obozowisko lub choćby jakaś droga. Potrzebna jest nam woda. Kiedy zbierałem drewno, usłyszałem dobiegający skądś szmer strumienia. – Wskazał dłonią na południowy zachód. – Obozowiska leżą zwykle w pobliżu rzek czy strumieni.

– Możesz w tym przynieść wody. – Jupe sięgnął do wnętrza cessny i wydobył dwulitrową plastikową butelkę po soku pomarańczowym.

– Doskonale. – Pete wręczył butelkę Bobowi. – Wymyj ją mydłem, napełnij czystą wodą i wrzuć pastylki, by ją uzdatnić do picia.

– Nie ma sprawy. – Bob odebrał pojemnik z rąk przyjaciela. – Co ty zamierzasz zrobić?

– W lesie, na południe stąd, widziałem jakąś ścieżkę. Prawdopodobnie wydeptały ją zwierzęta, ale któż to może wiedzieć?

– Dobrze rozumujesz, Pete – pochwalił pan Andrews. – Ja wdrapię się na to urwisko. – Skinął głową w stronę granitowej ściany, która ciągnęła się wzdłuż północnego skraju łąki. Wydawała się łatwa do wspinaczki. – Z góry więcej zobaczę. Może wypatrzę gdzieś ognisko.

– Czy czujesz się wystarczająco dobrze, by tam wchodzić? – spytał Bob.

– Z pewnością.

Pan Andrews, Pete i Bob popatrzyli teraz z oczekiwaniem na Jupitera.

– No taak… – Pierwszy Detektyw wyraźnie się ociągał. – Chyba pokręcę się tu w pobliżu. Przecież w każdej chwili może nadejść pomoc.

– Potrzebujemy więcej drewna – oświadczył Pete. – Mokrego drewna, byśmy mogli rozpalić wielkie, dymiące ognisko, sygnalizujące, że tu jesteśmy. Kiedy już dość nazbierasz, wyjmij kilka koszul z naszych walizek. Wdrap się na trzy lub cztery drzewa i porozwieszaj koszulki na wierzchołkach jak flagi.

W miarę jak Pete wydawał kolejne polecenia, Jupe wyraźnie opadał na duchu. Bob wyobraził sobie nagle otyłego przyjaciela, jak wisi wysoko na sosnowej gałęzi, podobny do wielkiej choinkowej ozdoby. Gałąź pęka…

– A potem – ciągnął radośnie Pete – ułóż z kamieni wielki napis SOS, na wypadek gdyby Jakiś samolot przelatywał na tyle nisko, by go odczytać.

Jupiter jęknął.

– Czy przy okazji mam jeszcze zbudować chatkę?

Wszyscy roześmiali się serdecznie.

– No już dobrze, dobrze. Znajdę trochę mokrego drewna.

– Ma być sporo! – Pete i Bob odeszli.

– Pamiętajcie o znakach! – zawołał za nimi pan Andrews. – W lesie łatwo stracić orientację i chodzić w kółko.

Bob i Pete rozdzielili się na skraju łąki. Bob ruszył przez sosnowy las na południowy zachód, zmierzając w stronę słabego odgłosu płynącej wody. Pete obrał kierunek na południowy wschód, idąc ścieżką, którą odkrył wcześniej.

Bob, pomny na słowa ojca, patrzył uważnie, dokąd idzie. Minął niezwykłą potrójną sosnę, powstałą z trzech drzewek, które rosły razem jako młode sadzonki i utworzyły teraz jeden gruby pień o trzech nieregularnych walcach. Potem przeszedł obok płaskiego głazu z głębokim wyżłobieniem w kształcie misy. Pomyślał, że dawni Indianie mogli rozcierać w niej kamiennym tłuczkiem orzechy na mąkę. Bob zauważył też inne znaki i notował je w pamięci, dopóki nie znalazł wydeptanej przez zwierzęta ścieżki. Ruszył nią w stronę szumiącego w oddali strumienia. Im bardziej się do niego zbliżał, tym szum stawał się głośniejszy.

Wkrótce zobaczył płytki strumień o korycie szerokości około sześciu metrów. Woda płynęła po głazach, gałęziach i porozrzucanych na dnie kamyczkach. Była krystalicznie czysta i doskonale nadawała się do picia.

Bob wymył butelkę znalezionym w samolocie mydłem ulegającym biodegradacji, wypłukał ją, napełnił wodą i wrzucił do środka jodowe pastylki.

Wstał i popatrzył w dół i w górę strumienia. Teraz musiał szukać pomocy. Najbardziej prawdopodobne wydawało się znalezienie jakiegoś obozowiska. Tylko w którą stronę powinien pójść?

Przypomniał sobie dolinę, którą oglądał przez okienko w samolocie. Wiedział, że leży na zachód od ich łąki i że przepływa przez nią strumień. To mógł być ten sam strumień, wzdłuż którego szedł.

Jeśli jego kalkulacje były właściwe, dolina powinna się znajdować dokładnie na północ od miejsca, gdzie teraz stał. W tak pięknej okolicy można się spodziewać znalezienia publicznego obozowiska.

Bob ruszył w górę strumienia. Czasem maszerował środkiem, innym razem zbaczał na brzeg, by obejść głazy, kłujące krzaki lub bagna. Szum spadającej wody narastał, w miarę jak chłopiec posuwał się naprzód.

Wreszcie, po okrążeniu czerwonych krzewów manzanita, wyszedł na otwartą przestrzeń, gdzie strumień spływał kaskadami po skałach, tworząc długi, pionowy wodospad. Widok był niezwykły. Wzburzona woda ryczała jak rój tysięcy trzmieli.

Bob odetchnął wilgotnym powietrzem. Popatrzył na wodospad i na wyniosłe urwisko wznoszące się wysoko po jego obu stronach. Masy spływającej wody wyżłobiły głębokie nacięcie w skalnej ścianie.

Jeśli był to ten sam wodospad, który chłopiec zaobserwował z okna samolotu, dolina powinna znajdować się tuż za tą ścianą. Bob musiał się na nią wspiąć. Pytanie tylko, gdzie powinien zacząć.

Przyjrzał się uważnie granitowi i zauważył miejsce, w którym pęknięcie w skale tworzyło oparcie dla stopy. Odstawił na bok butelkę, przeszedł ostrożnie po rumowisku i rozpoczął wspinaczkę. Kamienie umykały mu spod nóg. Wspinał się powoli, chwytając się drobnych występów i korzeni drzew.

I wtedy stało się.

Usłyszał rumor, kilka niewielkich odłamków spadło mu na głowę. Spojrzał w górę.

Zobaczył z prawej strony olbrzymi kamień, który toczył się, zbierając po drodze skalny gruz. Lawina sunęła na chłopca, aby go zmiażdżyć.

Загрузка...