10

Zatrzymała się jak wryta, oczy stanęły jej w słup. Deth twarz miał wychudłą, wymizerowaną; otoczany od dziewięciu dni przez widma Hel niewiele pewnie spał.

— To ty? — wykrztusiła i spojrzała pytająco na Farra, wodzącego taksującym okiem po sufitach i ścianach sali. Duac, który w końcu się poruszył, szedł w jej stronę, lawirując ostrożnie między królami. Ci stali milczący, wyczekujący, w ich tarczach przyozdobionych wizerunkami dziwnych zwierząt odbijało się wpadające przez okna światło. Serce zaczęło jej walić jak młotem. Odzyskała w końcu głos. — Co tu robisz? Kiedy spotkaliśmy się na bezdrożach, mówiłeś, że idziesz do Lungold.

— Nie uśmiechało mi się spotkać z morgolą i jej strażniczkami — odparł przygaszonym głosem Deth. — Spłynąłem rzeką Cwill do Hlurle i wsiadłem tam na statek udający się do Caithnard. Niewiele pozostało w królestwie miejsc, w których jestem mile widziany.

— A więc przybyłeś tutaj?

— To jedno z ostatnich takich miejsc.

— Tutaj… — powtórzyła, a potem nabrała powietrza w płuca i krzyknęła: — Przybyłeś tutaj, a ja przez ciebie sprowadziłam do tego domu wszystkich królów Hel! — Przestraszony Duac zatrzymał się w pół kroku. Raederle usłyszała w głowie chrapliwe pytanie Farra i odwróciła się do niego. — Tak, przyprowadziliście nie tego człowieka! On nie jest nawet zmiennokształtnym!

— Znaleźliśmy go pod tą postacią i od tamtego czasu jej nie zmienił. — Zaskoczony Farr przyjął obronny ton. — Był jedynym obcym wędrującym potajemnie przez Hel.

— Niemożliwe! To tak wywiązujesz się z układu? Sporo musiałeś się natrudzić, by wyszukać mi człowieka, którego miałam najmniejszą ochotę zobaczyć.

— Dotrzymałem słowa. — Po minie Duaca Raederle zorientowała się, że chrapliwy, nieziemski głos Farra dociera również do niego. — Czaszka jest moja. Nasz układ przestaje obowiązywać.

— O, nie. — Raederle cofnęła się o krok i przycisnęła czaszkę do piersi. — Człowieka, którego przysiągłeś chronić, zostawiłeś bez opieki gdzieś w Hel, by zadręczyli go umarli, by odkrył go…

— Tam nie było nikogo innego! — wrzasnął Farr. Teraz nawet Deth się skrzywił. Farr postąpił krok w stronę Raederle, oczy mu płonęły. — Kobieto, przysięgłaś na własne imię, zawarłaś ze mną układ, który sprowadził mnie za próg, przez który Oen przeniósł tę czaszkę wraz z moim ostatnim przekleństwem i uczynił ze mnie króla swojego śmietnika. Jeśli nie oddasz mi czaszki, przysięgam, że…

— Nic nie przysięgniesz. — Raederle zebrała światło z tarcz, rozpaliła je w umyśle i odgrodziła się nim od Farra jak żółtą kratą. — I nie tkniesz mnie.

— Dasz sobie radę z nami wszystkimi, wiedźmo? — spytał posępnie Farr. — Spróbuj.

— Zaczekajcie — wyrzucił z siebie Duac i kiedy Farr przesunął wzrok na niego, uniósł w górę rękę. — Zaczekajcie. — Przestąpił ostrożnie przez świetlistą kratę i położył dłonie na ramionach Raederle. Spojrzała na niego i wydało jej się, że widzi bladą, skośnobrewą twarz Ylona o oczach nieokreślonej barwy. Drgnęła, dostrzegając w spojrzeniu brata udrękę i zdając sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu dni ma do czynienia z człowiekiem z krwi i kości. — Coś ty z siebie zrobiła? — wyszeptał. — Coś uczyniła temu domowi? Chciała mu wszystko opowiedzieć, wyjaśnić, dlaczego brudne włosy zwisają jej w strąkach do pasa, dlaczego wykłóca się z umarłym królem o jego czaszkę i skąd u niej umiejętność wyczarowywania ognia z powietrza. Ale w obliczu gniewu Farra nie zrobiła tego.

— Zawarłam z Farrem pewien układ… — powiedziała sztywno.

— Farr — wyszeptał ledwie dosłyszalnie. Skinęła głową i z trudem przełknęła ślinę.

— Zmusiłam Hallarda Blackdawna do wydania mi tej czaszki. Otoczona ogniem, urabiając ogień, przesiedziałam całą noc w coraz bliższym rebelii Hel, i do świtu zgromadziłam moc potrzebną do negocjacji. Przez Hel, zmierzając do Anuin, wędrował Naznaczony Gwiazdkami; Farr przysiągł, że w zamian za czaszkę skrzyknie umarłych królów i będzie go z nimi ochraniał. Przysiągł na własne imię i na imiona królów Hel. Ale nie wywiązał się z układu. Nie próbował nawet odnaleźć zmiennokształtnego; zaczął po prostu chronić pierwszego wędrującego przez Hel obcego, jakiego napotkał…

— Ten obcy nie miał nic przeciwko — przerwał jej chłodny głos Everna Sokolnika. — Uciekał przed pościgiem. Skorzystał z naszej ochrony.

— Oczywiście, że był ścigany! On… — Raederle urwała, bo w tym momencie dotarło do niej, jak wielkie zagrożenie sprowadziła na swój dom. — Duacu… — wyszeptała, czując pod palcami zimną kość czaszki. Ale Duac patrzył już na harfistę.

— Po co tu przyszedłeś? — spytał. — Naznaczony Gwiazdkami nie dotarł jeszcze do Anuin, ale z pewnością zdawałeś sobie sprawę, że kupcy przynieśli tu już jego opowieść.

— Myślałem, że może wasz ojciec wrócił.

— A niby co spodziewałaś się usłyszeć od naszego ojca? — zapytał bardziej ze zdziwieniem niż z gniewem Duac.

— Niewiele. — Deth stał ze zwieszoną głową, w pozie pełnej rezygnacji, ale na jego twarzy malowało się osobliwe skupienie, tak jakby słuchał czegoś, czego oni nie słyszeli. Raederle dotknęła ramienia Duaca.

— Duacu. — Głos jej drżał. — Duacu. Nie tylko królów Hel przyprowadziłam do Anuin.

Duac przymknął powieki i wymruczał coś pod nosem.

— Co znowu? Przed dwoma miesiącami zniknęłaś z Caithnard, uprowadzając statek ojca, i Rood musiał wracać do domu lądem sam, nie mając pojęcia, co się z tobą dzieje. Teraz pojawiasz się nie wiadomo skąd, bez zapowiedzi, w towarzystwie królów Hel i wyjętego spod prawa harfisty, z ukoronowaną czaszką pod pachą. Nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę zwaliły mi się na głowę stropy tego zamku. — Zawiesił na chwilę głos, mocniej ścisnął ją za ramiona. — Nic ci nie jest?

Pokręciła głową.

— Nie. Och, nie. Duacu, próbowałam ustrzec Morgona przed Ghisteslwchlohmem.

— Przed Ghisteslwchlohmem?

— On… on podążał przez Hel tropem Detha. Duac przeniósł wzrok na stojącego za nią Detha i powoli cofnął ręce z ramion siostry.

— No dobrze. — W jego głosie nie było nadziei. — Może uda się…

Przerwał mu napięty głos harfisty:

— Założyciela nie ma w An.

— Czułam go! — krzyknęła Raederle. — Deptał ci po piętach, kiedy przekraczałeś bramy Anuin. Czułam jego umysł przeszukujący wszystkie zakątki Hel; wdzierał się w mój umysł niczym czarny wiatr i czułam jego nienawiść, jego wściekłość…

— To nie był Założyciel.

— A kto… — Urwała. Otaczający ją mężczyźni, i ci żywi, i umarli, wydali jej się nieruchomi, jak figury na szachownicy. Zabrakło jej słów. Ściskając w dłoniach czaszkę, pokręciła głową.

— Nigdy bym tu nie przyszedł — podjął z nieoczekiwanym naciskiem w głosie harfista. — Ale nie pozostawiłaś mi wyboru.

— Morgon? — wyszeptała. Przypomniała sobie, jak szybko, bez rozgłosu opuścił Caithnard, przypomniała sobie jego anarchiczny umysł, który ją odnalazł, ale nigdy jej nie groził. — Przyprowadziłam ciebie tutaj, żeby mógł cię zabić? — Nie wyczytała odpowiedzi z jego zmęczonej, zrezygnowanej twarzy. Chciało jej się krzyczeć i płakać. Patrzyła na Detha, oddychając płytko. Gorące łzy napływały jej do oczu. — Są sprawy, dla których nie warto zabijać. Przeklinam nas wszystkich: ciebie, bo uczyniłeś go tym, kim się stał; jego, bo nie rozumie, kim się stał; i siebie, bo nieświadomie doprowadziłam niemal do waszego spotkania. Zniszczysz go swoją śmiercią. Tam są drzwi. Znajdź w Anuin statek…

— Dokąd?

— Dokądkolwiek! Choćby na dno morza. Idź grać kośćmi Ylona, nic mnie to nie obchodzi. Ale idź stąd, uciekaj tak daleko, żeby zapomniał twojego imienia. Idź…

— Za późno. — Powiedział łagodnie Deth. — Sprowadziłaś mnie do swojego domu.

Usłyszała za sobą kroki i odwróciła się błyskawicznie. Ale to był Rood, zarumieniony po konnej jeździe. Wchodząc do sali, powiódł kruczym okiem po zastępie upiorów wyciągniętych z mogił przez marzenie o zemście, uzbrojonych tak, jak nie zbroił się od wieków żaden z królów An. Domyślił się, co to za jedni, i zatrzymał jak wryty. Twarz mu pobladła. Stojący najbliżej Ohroe Przeklęty, z czerwoną, biegnącą od skroni po szczękę szramą po śmiertelnej ranie, porwał go za kołnierz tuniki i obleczonym w ciężką kolczugę przedramieniem ucisnął gardło; w jego drugiej ręce błysnął nóż; naparł czubkiem ostrza na skroń Rooda.

— No — wycedził. — Teraz zawrzemy nowy układ. Strumyczek myśli przerażonej Raederle rozpalił do białości ostrze i poraził mu oczy. Ohroe sapnął i wypuścił nóż z ręki. Łokieć Rooda lądujący pod jego chronionymi kolczugą żebrami nie doprowadził do pożądanego efektu, ale Ohroe, podrywając rękę do oczu, poluzował chwyt na jego gardle. Rood wyrwał mu się, w paru susach dopadł ściany i zerwał z niej miecz wiszący tam od śmierci Hagisa. Tak uzbrojony stanął obok Duaca.

— Odłóż oręż z łaski swojej — zwrócił się do niego Duac. — Nie chcę w tym domu żadnych burd.

Królowie zwarli szeregi. Harfista stał między nimi ze zwieszoną głową i wyglądało, że nie zwraca uwagi, co się wokół niego dzieje. Rood odchrząknął i mocniej ścisnął rękojeść miecza.

— Im to powiedz — warknął. — Kto ich tu sprowadził? Deth?

— Raederle.

Rood odwrócił gwałtownie głowę. Dopiero teraz dostrzegł stojącą za Duakiem siostrę. Przeniósł wzrok z jej twarzy na czaszkę, którą trzymała w rękach, i wyraźnie zadrżał.

— Raederle? Widziałem cię i nie poznałem… — Rzucił miecz na posadzkę i podszedł do niej. Wyciągnął do niej ręce, jak przed chwilą Duac, ale zaraz je opuścił. Widziała w jego oczach, że coś drzemiącego głęboko w nim i nie znanego mu wyczuło jej moc i walczy z nią. — Co się z tobą stało? Co się dzieje z ludźmi, którzy próbują dotrzeć do góry Erlenstar?

Przełknęła z trudem ślinę i oderwała rękę od czaszki, by dotknąć brata.

— Roodzie…

— Skąd u ciebie ta moc? Nigdy takiej nie miałaś. — Zawsze ją miałam…

— Skąd? Patrzę na ciebie i nie wiem nawet, kim jesteś!

— Znasz mnie — wyszeptała ze ściśniętą krtanią. — Jestem z An…

— Roodzie — odezwał się Duac. Lęk pobrzmiewający w jego głosie sprawił, że Rood oderwał wzrok od Raederle i spojrzał nań. Duac patrzył na drzwi. — Roodzie. Kto to? Powiedz mi, że to nie ten, o którym myślę…

Rood odwrócił się. Do sali, na wielkim czarnym wierzchowcu o oczach koloru oczodołów czaszki Farra, wjeżdżał nie rzucający cienia mężczyzna w złotej koronie, ozdobionej jednym krwistoczerwonym klejnotem. Był ogorzały, muskularny, potężny; rękojeści jego noża i miecza były ze złota; na pięknym płaszczu narzuconym na kolczugę miał wyszyte prastare godło An: dąb z zygzakiem czarnej błyskawicy w zielonych konarach. Gapie, którzy ściągnęli za nim z pól i sadów wokół Anuin, zostali za progiem. Przez ten zwarty tłum próbowali się przedrzeć strażnicy Duaca i nieuzbrojeni słudzy. Z równym powodzeniem mogliby szturmować kamienny mur. Na widok ukoronowanego gościa upiory zgromadzone w sali zareagowały natychmiast, dobywając mieczy. Farr zrobił krok naprzód z obnażonym orężem, twarz mu pałała. Spojrzenie umarłego króla, ignorując Farra, sunęło powoli po obecnych, by w końcu zatrzymać się na Duacu. Czarny koń zatrzymał się.

— Oen — szepnął Rood.

Król zerknął na niego przelotnie, po czym znowu skierował wzrok na Duaca i skłaniając lekko głowę, powiedział:

— Pokój żywym mieszkańcom tego domu i oby niesława nigdy nie zagościła w jego ścianach. — Zawiesił głos. Nie odrywał wzroku od twarzy Duaca, zupełnie jakby odkrył w nim starożytny instynkt prawa ziemi, i coś jeszcze. Po chwili parsknął śmiechem, w którym jednak nie było rozbawienia. — Masz twarz z morza. Ale twój ojciec ma więcej szczęścia. Nosisz w sobie nieco więcej mojego ziemdziedzictwa niż jego pamięci…

Wstrząśnięty Duac odzyskał wreszcie głos.

— Pokój… — Urwał i przełknął ślinę. — Obyś wniósł do tego domu pokój i zostawił go tu, odchodząc.

— Nie mogę. Złożyłem przysięgę. Z której nawet śmierć mnie nie zwolniła. — Wargi Duaca poruszyły się bezgłośnie. Oen spojrzał wreszcie na Farra; ich spojrzenia skrzyżowały się na jawie po raz pierwszy od sześciu wieków. — Przysiągłem, że dopóki królowie rządzić będą w Anuin, dopóty Farr z Hel rządzić będzie na królewskim śmietnisku.

— A ja ślubowałem — wychrypiał Farr — że nie zamknę w grobie oczu, dopóki rządzący w Anuin nie spoczną w swoich mogiłach.

Brwi Oena uniosły się.

— Już raz straciłeś głowę. Słyszałem, że pewna kobieta z Anuin przyniosła twoją czaszkę z Hel z powrotem do tego domu i wpuściła tu umarłych z Hel. Przyszedłem wygnać stąd smród śmietniska. — Spojrzał na Raederle. — Oddaj mi tę czaszkę.

Pogarda w jego głosie i oczach, oczach ciemnych, wyrachowanych, które doglądały budowy wieży nad morzem, przeznaczonej dla jego ziemdziedzica, ubodła Raederle.

— Ty — wyszeptała — który wnosisz do tego domu czcze słowa, cóż ty możesz wiedzieć o pokoju? Ty, człowiek ciasnego umysłu, wyżywający się w wojowaniu, umierając, pozostawiłeś po sobie w Anuin zagadkę, która dotyczyła czegoś więcej niż tylko twarzy koloru morza. Chcecie bić się z Farrem o tę czaszkę jak psy o kość. Uważasz, że zdradziłam swój dom: cóż ty wiesz o zdradzie? Powstałeś z grobu, by się mścić: cóż ty wiesz o zemście? Myślałeś, że rozprawiłeś się ostatecznie z dziwnymi mocami Ylona, zamykając go bez litości w wieży. Powinieneś wiedzieć, że smutku ani gniewu nie da się uwięzić. Sześć wieków czekałeś, by zmierzyć się z Farrem. Wiedz, że zanim podniesiesz na niego miecz w tej sali, będziesz musiał wpierw pokonać mnie.

Zebrała światło z tarcz, z pancerzy i z wysadzanych klejnotami koron, z kamiennych płyt posadzki, i otoczyła Oena płonącym kręgiem. Rozejrzała się po sali za źródłem ognia, ale nie płonęła tu nawet jedna świeca. Zadowoliła się więc zaczerpnięciem go ze swoich wspomnień. Opanowała do perfekcji tę sztukę w Hel pod złowieszczym spojrzeniem Farra. Otoczyła iluzją ognia iluzje umarłych. Otworzyła dłoń i pokazała im, jak potrafi go kształtować, wyciągać wysoko w powietrze, rozsiewać wokół bryzgającymi falami. Otoczyła ich nim i patrzyła, jak cofają się przestraszeni i zbijają w ciasną gromadkę. Rozpaliła płomieniem tarcze. Odrzucone, opadły bezgłośnie jak kwiaty na posadzkę. Otoczyła nim korony i patrzyła, jak królowie wyrzucają w powietrze płonące metalowe obręcze. Słyszała głosy, odległe, niewyraźne głosy ptactwa, poszarpany głos morza. A potem usłyszała samo morze.

Jego szum utkany był z jej kształtu. Słyszała, jak na przemian bije falami o brzeg i cofa się; wiatr zawodził w żelaznych prętach wyłamanej kraty. Dźwięki harfy ucichły; wieża była pusta. Spojrzała znowu na Oena; na wpół oślepiona myślą o ogniu dostrzegła tylko jego przygarbioną sylwetkę na koniu. Furia nie należąca do niej, lecz do jego wskrzeszonego ziemdziedzica zaczęła wzbierać w niej niczym ogromna fala zdolna wyrwać wieżę z korzeniami ze skały i cisnąć w morze.

Ta furia otworzyła jej oczy na osobliwe moce. Intuicja podszeptywała jej, jak rozłupywać na dwoje lite kamienne płyty, jak przekształcać wąską, czarną szparę w iluzję ziejącej otchłani, zdolnej wciągnąć upiora Oena, odrzeć go z imienia i skazać na zapomnienie. Pokazywała jej, jak zatrzasnąć na głucho okna i drzwi własnego domu, uwięzić w nim żywych i umarłych; jak stworzyć iluzję jedynych w nim drzwi prowadzących do iluzji wolności. Pokazywała jej, jak oddzielić beznadziejną esencję smutku, jaki odczuwała, od morza, wiatru, wspomnienia granej na harfie pieśni, jak przerobić go w kamienie i cienie domu, w którym nikt się nie roześmieje. Rozpalając światło, czuła swój własny smutek i gniew, zmieszane z cierpieniem i z wściekłością na Oena, i w końcu z trudem już je odróżniała; ledwie pamiętała, że Oen jest dla niej po prostu wspomnieniem An, a nie żywą, straszną, bezlitosną postacią ze wspomnień Ylona.

Zaczynała się gubić, tonąć w potędze czyjejś nienawiści. Przerażona, walczyła z nią na oślep, nie wiedząc, jak uwolnić się od nieodpartego impulsu destrukcji wymierzonej przeciwko Oenowi. Strach ustąpił miejsca bezsilnemu gniewowi; była pętana przez nienawiść, bezwzględność i niezrozumienie. Uświadomiła sobie, że zanim zniszczy Oena, zanim coś obcego prawu ziemi An wprowadzi do domu jego królów, musi nakłonić ducha Ylona, który się w niej obudził, by po raz pierwszy spojrzał spokojnie na ich wspólne dziedzictwo i na króla, który jest po prostu tego dziedzictwa więźniem.

Jedną po drugiej, z niewyobrażalnym wysiłkiem, kształtowała z ognia twarze królów. Z mrocznej otchłani wściekłości i smutku wyrywała ich imiona i dzieje. Wypowiadała te imiona, a oni patrzyli na nią z drugiego końca sali niemi, pozbawieni oręża i koron: Acor, Ohroe przeklęty żałobą po swych synach, Namir znający mowę świń, Farr, który wszedł z nią w układ, by odzyskać sześćsetletnią czaszkę, Evern, który zginął wraz ze swoimi sokołami, broniąc swego domu. Otaczający ich ogień przygasał, wsiąkał w plamy słońca na posadzce. Między królami zobaczyła znowu harfistę Najwyższego. Zobaczyła Oena. Nie siedział już na koniu, stał obok niego, wspierając się czołem o bark zwierzęcia. Przez całą kamienną płytę pod jego nogami biegła czarna, poszarpana szczelina.

Wypowiedziała jego imię. Nadanie imienia postawiło go jakby we właściwej perspektywie: był teraz przestraszonym upiorem zmarłego człowieka, który przed wiekami zasiadał na tronie An. Znowu obudziła się w niej nienawiść do niego, do swojej mocy. Nie była to jednak nienawiść silna i odpłynęła zaraz jak cofająca się fala. Pozostawiła ją wolną, wpatrzoną w pękniętą płytę, zastanawiającą się, jakie imię nosić będzie w tej sali przez resztę życia.

Dygotała tak silnie, że ledwie mogła ustać. Rood chciał ją podtrzymać, ale sam wyraźnie opadł z sił; nie mógł jej dotknąć. Duac wpatrywał się w pękniętą płytę. W końcu odwrócił powoli głowę i spojrzał na siostrę. Krtań się jej ścisnęła, bo on też nie miał teraz dla niej imienia. Moc uczyniła ją bezimienną, zabrała jej wszystko. Spuściła oczy na rozdzielającą ich smugę ciemności. Uświadomiła sobie, że ta ciemność to cień padający na posadzkę sali, pełnej nie rzucających cieni umarłych.

Obejrzała się. W progu stał Naznaczony Gwiazdkami. Był sam; gapie, którzy przyszli tu za Oenem, zniknęli. Patrzył na nią; z wyrazu jego oczu domyśliła się, ile widział.

— Raederle — powiedział cicho. Nie było to ostrzeżenie ani osąd, wypowiedział po prostu jej imię i słysząc je z jego ust, omal się nie rozpłakała.

Przekroczył w końcu próg. Ubrany był zwyczajnie, nie miał broni. Szedł ku niej, nie zwracając uwagi na milczących królów, za to oni, jeden po drugim, spoglądali na niego z zainteresowaniem. Mroczny splot bólu, nienawiści i żądzy zemsty, który podążał za nimi aż do Anuin, nie był już straszliwym cieniem magii, lecz czymś, co dobrze znali. Morgon zauważył Detha. Zatrzymał się; Raederle wyczuła szok wspomnień przenikający go do głębi. Ruszył znowu, powoli; królowie odsunęli się bezszelestnie od harfisty. Deth stał ze zwieszoną głową i zdawał się wsłuchiwać w te ostatnie kroki długiej podróży, która zaczęła się dla nich obu u stóp góry Erlenstar. Kiedy Morgon zatrzymał się przed nim, Deth uniósł głowę. Słońce bezlitośnie podkreśliło zmarszczki żłobiące jego twarz.

— Jakie komentarze na temat sprawiedliwości zaczerpnąłeś pod górą Erlenstar z mózgu Najwyższego? — zapytał spokojnie.

Morgon uniósł rękę i uderzył harfistę na odlew w twarz, z taką siłą, że nawet Farr się skrzywił. Harfista z trudem zachował równowagę.

— Nauczyłem się wystarczająco dużo — powiedział Morgon głosem ochrypłym z bólu. — Od was obu. Nie przyszedłem tu dyskutować o sprawiedliwości. Przyszedłem cię zabić. Ponieważ jednak znajdujemy się w królewskiej sali, a twoja krew splami za chwilę posadzkę, wypadałoby chyba wyjaśnić, dlaczego ją przeleję. Otóż zbrzydła mi twoja gra na harfie.

— Rozpraszała ciszę.

— A czy istnieje na świecie coś, co jest w stanie rozproszyć twoją ciszę? — Te bezkształtne słowa tłukły się po kątach sali. — Moje wrzaski w tej górze rozproszyły pewnie wszelką ciszę, tylko nie twoją. Założyciel dobrze cię wyszkolił. Nie ma w tobie niczego, co mógłbym tknąć. Za wyjątkiem życia. I wcale nie mam pewności, czy nawet ono ma dla ciebie jakakolwiek wartość.

— Owszem. Ma.

— Nigdy byś o nie nie prosił. Ja błagałem Ghisteslwchlohma o śmierć; bezskutecznie. I to był jego błąd. Ale miał na tyle rozsądku, by uciec. Ty powinieneś rzucić się do ucieczki już w dniu, w którym wprowadziłeś mnie do tej góry. Nie jesteś głupcem. Mogłeś przewidzieć, że Naznaczony Gwiazdkami potrafi znieść to, czego nie zniósłby książę Hed. A jednak zostałeś i grałeś mi na harfie pieśni z Hed, tak że płakałem w snach. Mogłem pozrywać ci myślą struny.

— Zrywałeś. Kilka razy.

— I nie przyszło ci do głowy, żeby uciekać?

Cisza panująca na sali stwarzała wokół nich dziwną iluzje prywatności. Królowie ze zgorzkniałymi, pobliźnionymi w bitwach twarzami wydawali się tak pochłonięci tą rozmową, jakby śledzili fragment własnego życia. Duac wciąż nie mógł sobie wyobrazić Założyciela w górze Erlenstar; Rood już się z tym pogodził. Twarz miał wypraną z wszelkich emocji. Patrzył tylko, przełykając raz po raz czy to łzy, czy krzyk wzbierający mu w krtani.

Harfista milczał chwilę, a potem odparł:

— Nie. Jestem głupcem. Być może zakładałem, że puścisz się w pościg za mistrzem, sługę zostawiając w spokoju. Albo że pomimo utraty ziemwładztwa, zachowasz jednak coś z zasad sztuki rozwiązywania zagadek.

Morgon zacisnął pięści.

— Co wspólnego mają sterylne zasady zamkniętego uniwersytetu z moim życiem czy twoją śmiercią?

— Być może nic. To była przelotna myśl. Tak jak moja gra. Abstrakcyjna teza, że człowiek z mieczem u boku rzadko się zastanawia. Nad implikacjami działania.

— Słowa.

— Być może.

— Jesteś Mistrzem — jaki komentarz był na tyle przekonujący, by przywiązać cię do zasad sztuki rozwiązywania zagadek? Pierwszy komentarz Założyciela Lungold: język prawdy jest językiem władzy — prawda imienia, prawda esencji. Tobie bardziej odpowiadała esencja zdrady. Kim ty jesteś, by mnie osądzać, jeśli znajdę imię zemsty, mordu, sprawiedliwości — jakie imię byś jej nadał — bardziej mi odpowiadające?

— Kim jest ktokolwiek, by cię osądzać? Jesteś Naznaczonym Gwiazdkami. Kiedy tropiłeś mnie w Hel, Raederle wzięła cię za Ghisteslwchlohma.

Morgon drgnął.

— Morgonie — wyszeptał chrapliwie Rood — zasady zasadami, ale jeśli ty go nie zabijesz, to przysięgam, Że sam to uczynię.

— Jak już powiedziałem, jest to teza abstrakcyjna. Idea sprawiedliwości Rooda ma o wiele więcej sensu. — W głosie Detha pobrzmiewało zmęczenie i rezygnacja.

— Czego ode mnie chcesz? — wrzasnął na niego Morgon głosem, który musiał rozbrzmiewać w mrocznych grotach pod górą Erlenstar. Dotknął powietrza u swego boku i zmaterializował się tam wielki, ozdobiony gwiazdkami miecz. Uniósł go w górę. Raederle wiedziała, że ten obraz na zawsze wryje się w jej pamięć: nieuzbrojony, nieruchomy harfista śledzący wzrokiem wznoszący się, połyskujący w słońcu miecz, napięte mięśnie Morgona ściskającego oburącz rękojeść. Potem spojrzenie harfisty przesunęło się na twarz Morgona.

— Obiecano im człowieka pokoju — wyszeptał. Miecz zadrżał dziwnie, od klingi rozbiegły się po sali lśnienia. Harfista stał pod nim w znajomym bezruchu, który nagle wydał się Raederle straszniejszy od wszystkiego, co zobaczyła dotąd w sobie czy w Morgonie. Z krtani wyrwał jej się pomruk protestu przeciwko temu spokojowi. Duac chwycił ją za rękę i pociągnął. Ale ona nie mogła się poruszyć. Lśnienie przebiegło po ostrzu. Miecz spadł na posadzkę, krzesząc snop błękitnych iskier. Głownia odbiła się i znieruchomiała na kamieniach stroną, ozdobioną gwiazdkami do ziemi.

W sali słychać teraz było tylko nierówny, spazmatyczny oddech Morgona. Wpatrywał się w harfistę, zaciskając pięści; nie odzywał się ani nie poruszał. Harfista wytrzymywał jego spojrzenie bez drgnienia powieki. Na twarz wracał mu rumieniec. Poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale milczenie Morgona odwiodło go od tego. Cofnął się o krok, jakby na próbę. Potem zwiesił głowę, odwrócił się i, również zaciskając pięści, ruszył szybkim krokiem między zastygłymi w bezruchu królami. Wyszedł z sali z głową wciąż zwieszoną pod ciężarem promieni słońca.

Morgon patrzył nie widzącymi oczami na zgromadzenie żywych i umarłych. Jego nie rozładowane, grożące wybuchem napięcie unosiło się nad salą niczym groźna klątwa. Raederle, stojąca obok Duaca i Rooda, niezdolna do najmniejszego ruchu, zachodziła w głowę, jakie słowo mogłoby wyprowadzić myśli Morgona z czarnych kamiennych grot bez wyjścia i ze ślepego zaułka prawdy, w który zapędził go harfista. Zdawał się nie poznawać nikogo z nich. Był obcym obdarzonym niebezpieczną mocą; jednak czekając w napięciu na kształt, jaki przybierze owa moc, uświadomiła sobie powoli, że ta jest już ukształtowana i że on nadał im własne imię. Wypowiedziała je cicho, z wahaniem, bo znała człowieka, do którego należało, a zarazem go nie znała.

— Naznaczony Gwiazdkami.

Spojrzał na nią; cisza przeciekła mu między palcami, gdy je rozluźnił. Wyraz twarzy Morgona przyciągnął ją do niego. Słyszała, jak za jej plecami Rood zaczyna coś mówić i głos mu się załamuje, jak mruczy coś Duac. Stanęła przed Naznaczonym Gwiazdkami, wyzwoliła go dotykiem z okowów wspomnień.

— Komu obiecano człowieka pokoju? — wyszeptała.

Zadrżał i wyciągnął do niej ręce. Dał Raederle do zrozumienia, że ma go objąć; czaszkę położył sobie na ramieniu jak ostrzeżenie, by im nie przeszkadzano.

— Dzieciom… Przeszedł ją dreszcz grozy.

— Dzieciom Panów Ziemi?

— Dzieciom z kamienia z tamtej czarnej groty… — Przytulił ją mocniej. — Pozostawił mi ten wybór. A ja myślałem, że jest bezbronny. Powinienem był… powinienem był pamiętać, jaką śmiercionośną broń potrafi wykuwać ze słów.

— Kto? Harfista?

— Nie wiem. Ale jedno jest pewne: muszę nadać mu imię. — Zamilkł na dłuższą chwilę, odwracając twarz. W końcu drgnął i powiedział coś, czego nie dosłyszała; odsunęła się nieco. Uniósł rękę i zdjął sobie czaszkę z ramienia. Przesunął kciukiem po krawędzi oczodołu, a potem spojrzał na Raederle. Głos miał już spokojniejszy:

— Obserwowałem cię tamtej nocy na ziemiach Hallarda Blackdawna. Kiedy podróżowałaś przez An, byłem przy tobie każdej nocy. Nie tknąłby cię żaden żywy ani umarły. Ale ani razu nie potrzebowałaś mojej pomocy.

— Wyczuwałam cię w pobliżu — wyszeptała. Ale myślałam… myślałam, że to…

— Wiem.

— I myślałeś… myślałeś, że co robię? — Podniosła głos.

— Myślałeś, że staram się ochraniać Detha?

— Przecież to robiłaś.

Patrzyła na niego bez słowa, wspominając wszystko, co robiła podczas tych dziwnych, nie kończących się dni.

— I mimo to trwałeś przy mnie, żeby mnie chronić?!

— wybuchnęła. Kiwnął głową. — Morgonie, powiedziałam ci, czym jestem; sam widziałeś, jaka mroczna moc się we mnie budzi… znałeś jej pochodzenie. Wiedziałeś, że jestem spokrewniona z tymi samymi zmiennokształtnymi, którzy próbowali cię zabić, podejrzewałeś, że pomagam człowiekowi, który cię zdradził… Dlaczego, na Hel, nadal mi ufałeś?

Jego palce, wodzące po złotej koronie na czaszce, zacisnęły się nagle z niespodziewaną siłą na metalu.

— Sam nie wiem. Takiego dokonałem wyboru. Wtedy i na zawsze. Czy długo tak zamierzasz obnosić się z tą czaszką?

Pokręciła głową i sięgnęła po czaszkę, by oddać ją Farrowi. Światło padło na małe, graniaste znamię na jej dłoni. Morgon chwycił ją za nadgarstek.

— A to co?

Oparła się impulsowi, który kazał jej zwinąć dłoń w pięść.

— Pojawiło się… pojawiło się, kiedy po raz pierwszy wzięłam w rękę ogień. Użyłam kamyka z Równiny Królewskich Ust do zwiedzenia ymriskich okrętów wojennych iluzją światła. Kiedy byłam z nim sprzęgnięta i wejrzałam weń, zobaczyłam mężczyznę, który go trzymał, i odniosłam wrażenie, że zaglądam do wspomnień. Byłam… byłam już o włos od rozpoznania tego człowieka. I wtedy poczułam w swoim umyśle jakiegoś zmiennokształtnego, któremu bardzo zależało na poznaniu jego imienia, i więź uległa zerwaniu. Kamyk gdzieś się zapodział, ale… jego odcisk wciąż płonie na mej dłoni.

Rozluźnił chwyt i z osobliwą delikatnością położył palce na jej nadgarstku. Spojrzała na niego; strach malujący się na twarzy Morgona zmroził jej serce. Objął ją znowu z tą samą delikatnością, jakby obawiał się, że uleci mu jak mgła i tylko ślepa nadzieja jest w stanie ją przytrzymać.

Zgrzyt metalu o kamienie kazał im się obejrzeć. Duac, który podniósł tymczasem z posadzki wysadzany gwiazdkami miecz, zwrócił się zaniepokojony do Morgona.

— O czym wy mówicie? Co ona ma na dłoni? Morgon pokręcił głową.

— Nie wiem. Wiem tylko, że Ghisteswchlohm, przeczesując przez rok mój umysł, analizował po wielokroć każdy fragment mych wspomnień, szukając w nich jakiejś konkretnej twarzy, jakiegoś imienia. Mogło mu chodzić właśnie o to.

— Czyjego imienia szukał? — spytał Duac. Przerażona Raederle ukryła twarz w ramieniu Morgona.

— Tego nie raczył mi powiedzieć.

— Jeśli tak im zależy na tym kamyku, to mogą go sobie znaleźć — odezwała się Raederle. Morgon nie odpowiedział Duacowi, ale jej odpowie, później. — Nikt… ten zmiennokształtny niczego się ode mnie nie dowiedział. A kamyk leży na dnie morza wraz z koroną Pevena… — Uniosła nagle głowę i zwróciła się do Duaca: — Podejrzewam, że nasz ojciec zna prawdę. O Najwyższym. I o… prawdopodobnie o mnie.

— Nie wątpię — przyznał Duac, a potem dodał z rezygnacją: — On chyba urodził się po to, by wiedzieć wszystko. Z wyjątkiem tego, jak znaleźć drogę do domu.

— Ma jakieś kłopoty? — spytał Morgon. Duac spojrzał na niego z zaskoczeniem, a potem pokręcił głową.

— Nie… nie sądzę. Niczego takiego nie wyczuwam.

— No to wiem, dokąd mógł się udać. Znajdę go. Rood podszedł do nich z drugiego końca sali. Twarz miał mokrą od łez; była znajomo surowa, taka sama jak na studiach i podczas bitew.

— Pomogę ci — zwrócił się cicho do Morgona.

— Roodzie…

— To mój ojciec. Jesteś największym Mistrzem królestwa. A ja tylko Czeladnikiem. I niech mnie pogrzebią w Hel obok Farra, jeśli pozwolę ci wyjść z tej sali tak, jak do niej wszedłeś: samemu.

— Nie wyjdzie stąd sam — wtrąciła Raederle.

— Nie zostawicie mnie chyba samego z tymi królami, Roodzie? — zaprotestował Duac, zniżając głos. — Nie znam nawet imion połowy z nich. Tych w sali można na jakiś czas udobruchać, ale na jak długo? Powstanie Aum i zachodnie Hel; w An mieszka może z pięcioro ludzi, którzy nie wpadną w panikę, między nimi ty i ja.

— Ja?

— Żaden upiór nie wejdzie już nigdy do tego domu — powiedział Morgon. Na oczach wszystkich zważył czaszkę w ręku, a potem cisnął ją Farrowi. Król złapał ją w powietrzu, trochę zaskoczony, jakby zapomniał, kim jest. Morgon potoczył wzrokiem po nieruchomym, upiornym zastępie. — Chcecie wojny? — spytał. — Dam wam taką. Rozpaczliwą wojnę o samą ziemię. Jeśli ją przegracie, będziecie się snuć jak smutek z jednego końca królestwa w drugi, nie znajdując miejsca na spoczynek. Co zyskaliście, zaganiając na śmierć byka Cyba Croega.

— To była zemsta — bąknął Farr.

— Tak. Powiedzmy. Ale jeśli zajdzie taka potrzeba, zamknę przed wami ten dom. Zrobię wszystko, do czego mnie zmusicie. I nie obchodzą mnie śluby umarłych z An.

— Nie masz takiej władzy nad umarłymi z An — odezwał się Oen. Coś twardego jak granit góry Erlenstar pojawiło się w oczach Morgona.

— Nauczyłem się tego od pewnego Mistrza — powiedział. — Możesz w nieskończoność prowadzić swoje prywatne, nie mające znaczenia wojny. Możesz też walczyć z tymi, którzy dali Oenowi jego ziemdziedzica i którzy, jeśli im na to pozwolisz, zniszczą Anuin, Hel i ziemię, z którą jesteś związany. I to — dodał — powinno wam obu przemówić do rozumu.

— Jaki mamy wybór? — spytał Evern Sokolnik.

— Nie wiem. Może żadnego. — I, zaciskając pięść, dorzucił szeptem: — Przysięgam na swoje imię, że jeśli będę w stanie, dam wam wybór.

Wśród żywych i umarłych znowu zaległa cisza. Morgon odwrócił się do Duaca i ten zrozumiał w lot pytanie w jego oczach.

— Rób na tej ziemi, co zechcesz — powiedział opryskliwie. — Proś mnie, o co zechcesz. Nie jestem Mistrzem, ale zdaję sobie sprawę, co powiedziałeś i zrobiłeś w tym domu. Nawet nie zaczynam jeszcze rozumieć. Nie wiem, skąd u ciebie władza nad prawem ziemi An. Podyskutujecie o tym późnej z moim ojcem, kiedy go odnajdziesz. Wiem tylko, że instynkt każe mi ufać ci ślepo. Bez oglądania się na rozsądek.

Podał Morgonowi miecz. Światło słoneczne zaigrało w gwiazdkach. Morgon nie poruszył się. Chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Odwrócił się nagle ku otwartym drzwiom; obserwującą go Raederle zastanowiło, co też widzi za dziedzińcem, za murami Anuin. Po chwili wyciągnął rękę i odebrał miecz od Duaca.

— Dziękuję. — Ujrzeli na jego twarzy lekkie zakłopotanie i wspomnienie, które raczej nie wiązało się z bólem. Dotknął wolną ręką policzka Raederle i ta uśmiechnęła się. — Nie mam ci nic do zaoferowania — powiedział. — Nawet korony Pevena. Nawet pokoju. Ale czy zgodzisz się zaczekać na mnie jeszcze czas jakiś? Nie wiem, niestety, jak długo. Muszę zajrzeć na Hed, a potem do Lungold. Spróbuję… spróbuję…

Uśmiech spełzł z jej twarzy.

— Morgonie z Hed — powiedziała spokojnie — jeśli wyjdziesz za ten próg beze mnie, rzucę klątwę na twój następny krok i na następny, i obojętne gdzie się skierujesz, droga zaprowadzi cię zawsze do mnie.

— Raederle…

— Potrafię to. Chcesz się przekonać?

Milczał, zmagając się ze swą tęsknotą i z lękiem przed nią.

— Nie — powiedział. — Dobrze. Czy zaczekasz na mnie na Hed? Sądzę, że zdołam dowieźć cię tam bezpiecznie.

— Nie.

— To może…

— Nie.

— Rozumiem. Czy więc…

— Nie.

— A czy pójdziesz ze mną? — wyszeptał. — Bo nie zniosę rozłąki.

Zarzuciła mu ręce na szyję, ciekawa, co za dziwną, niebezpieczną przyszłość właśnie sobie wytargowała.

— Tak już lepiej — powiedziała, kiedy ją objął i przyciągnął do siebie z ognistą determinacją. — Bo przysięgłam na imię Ylona, że nigdy się nie rozstaniemy.

Загрузка...