4

Weszli do Caerweddin w asyście dwóch okrętów wojennych. Każdy z nielicznych statków kupieckich, jakie tu zawijały, był zatrzymywany już u ujścia rzeki, dokładnie przeszukiwany, i dopiero po pomyślnym przejściu takiej kontroli płynął dalej do portu położonego w górze szerokiej, toczącej leniwie swe wody Lhul. Raederle, Tristan, Lyra i strażniczki stały przy relingu, patrząc na przesuwające się za burtą miasto. Domy, kramy i kręte, brukowane kocimi łbami uliczki wylewały się daleko poza obręb jego starożytnych murów obronnych i baszt. Nie ulegało wątpliwości, że zamek królewski z wielokątnymi wieżami, którego masywna bryła wznosiła się na wzgórzu pośrodku miasta, jest siedzibą silnej, zdecydowanej władzy, a przy tym starannie dobrana kolorystyka kamiennego budulca czyniła go osobliwie pięknym. Raederle wspomniała zamek królewski w Anuin, zbudowany po zakończeniu wojen, jego białe jak muszle mury i wysokie, smukłe wieżyce; w porównaniu z zamczyskiem króla Ymris wydawał się bardzo delikatny. Stojąca przy niej Tristan, która na spokojnych wodach doszła wreszcie do siebie, podziwiała te widoki z otwartymi ustami.

— To upokarzające — mruknęła do Raederle Lyra, popatrując na miasto spode łba. — Nie mają prawa tak nas traktować.

— Pytali Bri, czy płynie do Caerweddin; musiał przytaknąć. Swoimi nerwowymi manewrami wzbudził ich podejrzliwość. Pomyśleli sobie pewnie, że próbujemy uciekać, że uprowadziliśmy królewski statek. Teraz przygotowują się pewnie do powitania mojego ojca w Caerweddin. Czeka ich rozczarowanie.

— Gdzie my jesteśmy? — spytała Tristan. Odezwała się po raz pierwszy od godziny. — Czy to już góra Erlenstar?

Lyra spojrzała na nią z niedowierzaniem.

— Czy oglądałaś kiedy mapę królestwa?

— Nie. Nie miałam takiej potrzeby.

— Stąd do góry Erlenstar jest niemal tak samo daleko jak z Caithnard. Gdzie zresztą za dwa dni zapewne się znajdziemy…

— O, nie — żachnęła się Raederle. — Ja nie wracam.

— Ja też nie — podchwyciła Tristan. Lyra i Raederle spojrzały na siebie ponad jej głową.

— No dobrze, a masz jakieś pomysły?

— Zastanawiam się.

Statek dobił do nabrzeża obok jednego z okrętów wojennych; drugi okręt czekał, ni to z kurtuazji, ni z przezorności, aż Bri rzuci kotwicę, po czym zawrócił, by wyjść znowu w morze. Głośny plusk, a potem grzechot rozwijającego się łańcucha kotwicznego zabrzmiały jak ostatnie słowo w sprzeczce. Kiedy przerzucali trap, na końcu nabrzeża pojawiła się grupka strojnie odzianych, zbrojnych jeźdźców. Bri Corbett zszedł na ląd, by ich powitać. Na czele jechał człowiek w niebieskiej liberii, trzymający niebiesko-srebrną chorągiew. Raederle wiedziała, co to znaczy. Krew uderzyła jej do twarzy.

— Jeden z nich to król — wyszeptała. Tristan zrobiła wielkie oczy.

— Ja tam nie zejdę. Spójrz tylko na moją suknię.

— Jesteś ziemdziedziczką Hed, Tristan, i kiedy oni się o tym dowiedzą, nie będzie dla nich ważne, jak jesteśmy ubrane.

— Mamy zabrać włócznie? — spytała Imer. — Uczyniłybyśmy tak, gdyby była z nami morgola.

Lyra zastanowiła się.

— Zdezerterowałam. Włócznia w ręku strażniczki, która splamiła się czymś takim, nie jest symbolem, lecz wyzwaniem. Ponieważ jednak to ja jestem za wszystko odpowiedzialna, decyzję pozostawiam wam.

Imer westchnęła.

— A wiesz, że mogłyśmy cię zamknąć w kajucie i kazać Bri Corbettowi zawrócić. Nawet to rozważałyśmy pierwszej nocy, kiedy stałaś na warcie. To był jedyny błąd, jaki popełniłaś. Wtedy podjęłyśmy decyzję.

— Imer, ze mną sprawa przedstawia się inaczej! Mnie morgola będzie musiała w końcu wybaczyć, ale wam nie radziłabym wracać do domu.

— Jeśli wrócimy z tobą — odparła spokojnie Imer — morgola okaże prawdopodobnie więcej rozsądku niż ty. Według mnie będzie nam wdzięczna, że cię nie opuściłyśmy. — Zerknęła nad ramieniem Lyry. — Król wchodzi na pokład — powiedziała z przejęciem.

Raederle odwróciła się. Tristan chwyciła ją za nadgarstek. Na pierwszy rzut oka król sprawiał groźne wrażenie. Był śniady, potężnie zbudowany i posępny, na pancerz ze srebrzystych łusek narzucony miał granatowy, bogato wyszywany srebrną nicią płaszcz. Towarzyszył mu siwowłosy mężczyzna z okrętu wojennego — jedno oko miał białe, drugie zamknięte. Raederle wyczuła między nimi więź podobną do tej, jaka łączyła Duca i Mathoma, i nagle uświadomiła sobie, że ten jednooki to zapewne ekscentryczny ziemdziedzic króla Ymrisa. Spojrzał na nią swym zdrowym okiem, zupełnie jakby wyczuł, że go poznała. Król przyglądał się im przez chwile w milczeniu. Potem, z niespodziewaną łagodnością, powiedział:

— Jestem Heureu Ymris, a to mój brat i ziemdziedzic, Astrin. Wasz kapitan powiedział mi, kim jesteście i że podróżujecie razem na szczególnych zasadach. Poprosił o eskortę do krańca wybrzeży Ymris, znajdujemy się bowiem w stanie wojny, a on nie chce, żeby tak cennym pasażerkom przydarzyło się coś złego. Kazałem sposobić do drogi siedem okrętów wojennych. Będą gotowe do wyjścia w morze o świcie i odprowadzą was na południe, do Meremont. Do tego czasu czujcie się na mojej ziemi i w moich progach jak u siebie.

Zamilkł i czekał.

— Czy Bri Corbett powiedział ci, panie, że uprowadziłyśmy jego statek? — wyrzuciła z siebie Lyra, rumieniąc się lekko. — Że my… że ja… że żadna z obecnych tutaj strażniczek morgoli nie była świadoma moich planów? Chcę, żebyś wiedział, kogo zapraszasz do swojego zamku.

W oczach króla pojawiło się zaskoczenie, które jednak szybko Zniknęło.

— Nie przyszło wam do głowy, że próbowałyście wprowadzić w czyn to, o czym wielu z nas od roku tylko przemyśliwa? Będę zaszczycony, mogąc was gościć pod swoim dachem.

Zeszły za nim i jego ziemdziedzicem po trapie. Podczas gdy ze statku sprowadzano ich konie, on przedstawił je wielkim lordom Marcher i Tor, rudowłosemu wielkiemu lordowi Umber. Dosiadły wierzchowców i ruszyły za królewskim orszakiem. Jadąca obok Raederle Lyra, nie odrywając oczu od pleców Heureu Ymrisa, wyszeptała:

— Siedem okrętów wojennych. Nie mamy żadnych szans. A gdybyś tak rzuciła im przed dzioby kawałek złotej nici?

— Zobaczymy — mruknęła Raederle.

Przydzielono im małe, słoneczne, bogato umeblowane komnaty, w których mogły się umyć i odpocząć. Raederle nie miała pewności, jak zachowa się Tristan w wielkim, obcym domu, na szczęście ta, nie bacząc na służbę i otaczający ją przepych, wślizgnęła się od razu do łoża. Raederle przeszła do swojej komnaty, zmyła morską sól z włosów i rozczesując je, stanęła przy oknie, za którym roztaczała się nieznana kraina. Dziewczyna wodziła wzrokiem po labiryncie ruchliwych uliczek, po spękanych tu i ówdzie murach starego miasta, po kładkach nad ulicami. Pola uprawne, las i sady za miastem spowijała lekka mgiełka. Przeniosła wzrok na rozciągające się na wschodzie morze i zobaczyła tam coś, co kazało jej odłożyć grzebień i wychylić się przez okno.

Na urwisku tuż za miastem piętrzyły się ruiny olbrzymiej, intrygującej kamiennej budowli. Przywodziły na myśl na wpół zatarte wspomnienie albo strzępy podartej kartki ze starożytnymi, niekompletnymi zagadkami. Głazy, których użyto do jej budowy, były piękne, masywne i bajecznie kolorowe. Odnosiło się wrażenie, że sama budowla, wielka ponad potrzeby człowieka, zburzona została z taką łatwością, z jaką burzy się zamek z klocków. Raederle zaschło w gardle. Przełknęła z trudem ślinę, przypominając sobie opowieści, których kazał jej się uczyć ojciec, przypominając sobie coś, o czym napomknął pobieżnie Morgon w jednym ze swoich listów, a przede wszystkim przypominając sobie przyniesione przez Elieu wieści o przebudzeniu dzieci Panów Ziemi w niezgłębionych trzewiach góry Isig. I nagle na obrzeżach jej umysłu odezwało się coś niepojętego, jakaś tęsknota, poczucie osamotnienia. Oszołomiona intensywnością tego odczucia nie mogła już ani znieść widoku bezimiennego miasta ani też oderwać wzroku od jego ruin.

Z transu wyrwało ją ciche pukanie; dopiero teraz uświadomiła sobie, że łzy płyną jej po policzkach. Pukanie powtórzyło się. Grzbietem dłoni otarła twarz i otworzyła drzwi.

W progu stał ziemdziedzic Ymris. Nie wiedzieć czemu w pierwszej chwili jego niesamowita twarz i jedno białe oko napełniły ją lękiem. Ale ów lęk szybko minął, kiedy zobaczyła bruzdy wyżłobione na tym młodym obliczu przez ból i cierpienie.

— Co się stało? — zapytał łagodnie Astrin. — Chciałem pogawędzić z tobą o… o Morgonie. Ale mogę przyjść kiedy indziej.

Pokręciła głową.

— Nie. Wejdź, proszę. Ja tylko… — Urwała, nie znajdując słów. — Powiadają — podjęła — że mieszkałeś w ruinach z innych czasów, że oglądałeś rzeczy nie z tej ziemi. Mam… mam wiele pytań.

Astrin wszedł do komnaty i zamknął drzwi.

— Usiądź — powiedział i Raederle usiadła w fotelu przy wygasłym kominku. Podał jej czarkę wina i sam zajął miejsce w fotelu obok. W kolczudze i wojennych barwach króla wyglądał jak wojownik, ale nie pasowało do tego wizerunku lekkie zakłopotanie malujące się na jego twarzy.

— Jest w tobie moc — wyrzucił z siebie. — Wiesz o tym?

— Wiem… mam jej trochę. Ale ostatnio wydaje mi się, że drzemią we mnie siły, które… których istnienia dotąd nie podejrzewałam. — Raederle upiła łyczek wina, głos jej się trochę uspokoił. — Czy znasz zagadkę o Oenie i Ylonie?

— Znam. — W jego zdrowym oku pojawił się jakiś błysk. — Znam — powtórzył cicho. — Ylon był zmiennokształtnym.

Raederle poprawiła się niespokojnie w fotelu.

— Jego krew płynie w żyłach królewskiego rodu An. Przez wieki był tylko bohaterem jednej z wielu smutnych legend. Ale teraz chcę… muszę wiedzieć. Wyszedł z morza jak ten zmiennokszałtny, którego widziała Lyra, ten, który omal nie zabił Morgona… był tak samo ubarwiony i dziki. Moc, którą mam, odziedziczyłam po Madir. I po Ylonie.

Astrin milczał długą chwilę i, sącząc wino, rozważał zagadkę, którą mu zadała. Czarka drżała lekko w jego dłoniach.

— Co cię skłoniło do płaczu? — spytał w końcu.

— Tamto martwe miasto. Ono… coś drzemiącego we mnie obudziło się i wiedziało… wiedziało, czym to miasto niegdyś było.

Spojrzenie zdrowego oka Astrina spoczęło na jej twarzy.

— A czym było? — spytał.

— Stałam… stałam na drodze. To było jak wspomnienia kogoś innego. Przeraziłam się. Kiedy cię ujrzałam, pomyślałam sobie, że być może zrozumiesz.

— Nie rozumiem ani ciebie, ani Morgona. Być może jesteś, tak samo jak on, jakimś integralnym elementem w wielkiej układance, starej i złożonej jak to miasto na Równinie Królewskich Ust. O tych miastach wiem tylko tyle, ile powiedzą mi skorupy, które znajduję. To wszystko, co pozostało po Panach Ziemi. Morgon musiał po omacku szukać w sobie mocy i ciebie też to czeka. Czym on jest teraz, kiedy…

— Zaczekaj. — Głos znowu jej drżał i nie mogła nad tym zapanować. — Zaczekaj.

Astrin nachylił się, wyjął z dłoni Raederle czarkę, postawił ją na podłodze, a potem wziął dziewczynę za ręce.

— Chyba nie wierzysz w jego śmierć? — zapytał.

— A jaką mam alternatywę? Żywy albo umarły, umarły albo żywy, ale z umysłem skruszonym przez tę straszliwą moc…

— Nie wiadomo, kto czyją moc skruszył. Po siedmiu wiekach czarodzieje są wreszcie wolni…

— Bo nie żyje Naznaczony Gwiazdkami! Bo ten, kto go zabił, nie musi się już obawiać ich mocy.

— I ty w to wierzysz? Tak mówią Heureu i Rork Umber. Czarodziej Aloil był przez siedem wieków drzewem na Równinie Królewskich Ust, a teraz powrócił do swojej postaci i jest oszołomiony odzyskaną wolnością. Widziałem się z nim. Nigdy nie słyszał o Naznaczonym Gwiazdkami. Miał siwe włosy, i oczy, którymi oglądał własną destrukcję. Kiedy go spytałem, dokąd się uda, roześmiał się tylko i zniknął. Potem, kilka dni później, kupcy przynieśli z Hed tę straszną wieść o losie Morgona, o przekazaniu przez niego ziemwładztwa w dniu, w którym Aloil odzyskał wolność. Ani na chwilę nie uwierzyłem, że Morgon nie żyje.

— A nawet gdyby żył, to co… co z niego zostało? Utracił wszystko, co kochał, utracił własne imię. Awn z An, kiedy utracił za życia ziemwładztwo, popełnił samobójstwo. Nie potrafił…

— Morgon był już raz bezimienny. Mieszkał wtedy ze mną. Z czasem odnalazł swoje imię w gwiazdkach, które nosi. Nigdy nie uwierzę, że nie żyje.

— Dlaczego?

— Bo to nie jest odpowiedź, której szukał. Raederle popatrzyła na Astrina z niedowierzaniem.

— Chyba nie sądzisz, że miał w tej sprawie coś do powiedzenia?

— Nie. Jest Naznaczonym Gwiazdkami. Uważam, że sądzone mu żyć.

— W twoich ustach brzmi to jak wyrok — wyszeptała. Astrin puścił jej ręce, wstał i podszedł do okna, przez które patrzyła niedawno na bezimienne miasto.

— Być może. Ale nie wolno nie doceniać tego kmiecia z Hed. — Odwrócił się gwałtownie. — Pojedziesz ze mną na Równinę Królewskich Ust obejrzeć to starożytne miasto?

— Teraz? Myślałam, że walczysz na wojnie. Wychudłą twarz Astrina ocieplił niespodziewanie uśmiech.

— Walczyłem, dopóki nie ujrzeliśmy twojego statku. Na tej równinie nie jest bezpiecznie. Zabito tam żonę Heureu. Nie zapuszcza się tam nikt prócz mnie, a i ja mam się na baczności. Ale znajdziesz może coś — jakiś kamień, jakiś zniszczony przedmiot — co do ciebie przemówi.

Przejechali we dwójkę przez Caerweddin i wspięli się stromym skalistym zboczem na równinę rozciągającą się ponad poziomem morza. Hulały po niej wiatry od morza, igrając między ogromnymi, nieruchomymi głazami, które w ciągu niezliczonych wieków osiadły głęboko w ziemi. Pod wpływem impulsu Raederle zsiadła z konia i przyłożyła dłoń do jednego; był czysty i gładki, pocięty szmaragdowozielonymi żyłkami.

— Jaki piękny… — Spojrzała na Astrina. — To stąd pochodzą kamienie, z których wzniesiony jest wasz zamek?

— Tak. Jeśli głazy te tworzyły kiedyś jakiś układ, to uległ on bezpowrotnemu zatarciu. Niełatwo przyszło ruszyć je z miejsca, ale król, który je sobie upatrzył, Galii Ymris, był człowiekiem upartym. — Astrin schylił się nagle i rozgarnął wysoką trawę w załomie między dwoma głazami. Wyprostował się, trzymając coś w dłoni. Starł z tego czegoś ziemię; zabłysło w słońcu gwiezdnym błękitem.

— Co to jest? — spytała Raederle.

— Nie wiem. Odłamek ciętego szkła, kamień… czasami trudno określić, czym są rozsiane tutaj szczątki. — Położył obiekt na dłoni Raederle i zamknął na nim jej palce. — Zatrzymaj to.

Zaczęła obracać przedmiot w palcach, patrząc, jak się skrzy.

— Ty kochasz te kamienie, pomimo związanego z nimi zagrożenia.

— Tak. I dlatego uważają mnie w Ymris za dziwaka. Wolę się grzebać w starych skorupach jak stary uczony pustelnik niż prowadzić w bój siedem okrętów wojennych. Ale wojna na południowym wybrzeżu jest jak stara rana, która wciąż ropieje i chyba nigdy się nie zagoi. Tak więc Heureu posyła mnie tam, chociaż próbuję mu tłumaczyć, że wyczuwam, iż tutaj ukryta jest jakaś ważna odpowiedź. A ty? Co ty tutaj wyczuwasz?

Oderwała oczy od kamyka i rozejrzała się po rozsianych wokół głazach. Oprócz tych głazów, srebrzącej się po krawędziach trawy i samotnego skupiska guzowatych, powykręcanych przez wiatr od morza dębów, na równinie nie było niczego. Kopuła bezchmurnego nieba potęgowała jeszcze wrażenie pustki. Czy istniała siła zdolna pozbierać te głazy w jednym miejscu, powydłubywać je z ziemi, ułożyć jeden na drugim, stworzyć służącą jakiemuś ogromnemu, trudnemu do wyobrażenia celowi budowlę, która promieniować będzie z oddali potęgą, pięknem i wolnością? Na razie drzemały w bezruchu, zaryte w ziemię.

— Cisza — wyszeptała i wiatr zamarł.

Miała wrażenie, że świat się zatrzymał. Znieruchomiała trawa, cienie głazów były jak narysowane, zastygły fale rozbijające się dotąd z hukiem o podnóże klifu. Jej samej oddech zamarł w ustach. Potem poczuła dotknięcie Astrina i usłyszała świst dobywanego z pochwy miecza. Przyciągnął ją do siebie. Wyczuwała łomot jego serca pod zimną kolczugą.

Z jądra ziemi doleciało westchnienie. Fala, której wzbierania nie widać było końca, wstrząsnęła urwiskiem i to rozpękło się i cofnęło. Ręka Astrina opadła. Raederle, odsuwając się, zobaczyła jego twarz. Przestraszył ją jej wyraz. Mewa unosząca się nad krawędzią urwiska wydała okrzyk i zniknęła. Astrin zadrżał.

— Boję się — wykrztusił. — Nie mogę myśleć. Chodźmy. Zjeżdżali w milczeniu ku rozciągającym się niżej polom uprawnym i ruchliwej północnej drodze prowadzącej do miasta. Kiedy przecinali pastwisko, na którym strzyżono beczące z oburzeniem owce, przerażenie Zniknęło z twarzy Astrina. Raederle zerknęła na niego i uznała, że doszedł już do siebie.

— Co to było? — spytała. — Wszystko jakby się zatrzymało.

— Nie wiem. Kiedy ostatni raz nawiedziło mnie to odczucie, umarła Eriel Ymris. Bałem się o ciebie.

— O mnie?

— Po jej śmierci król przez pięć lat żył ze zmiennokształtną podającą się za jego żonę.

Raederle zamknęła oczy. Czuła, jak coś w niej narasta, jakby krzyk, którym chciała go ogłuszyć, krzyk, w którym utonęłoby nawet beczenie owiec. Zacisnęła pięści i powoli stłumiła w sobie ten impuls. Słysząc swoje imię wypowiadane przez Astrina, otworzyła oczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że się zatrzymała.

— On nie miał przynajmniej ziemdziedzica, którego trzymałby pod kluczem w nadmorskiej wieży — powiedziała. — Astrinie, wydaje mi się, że coś we mnie drzemie i że jeśli to coś obudzę, będę tego żałowała do końca świata. Mam w sobie krew zmiennokształtnego i coś z jego mocy. To wielce kłopotliwe dziedzictwo.

Zdrowe oko Astrina, spokojne już, zdawało się sondować beznamiętnie istotę jej zagadki.

— Uwierz w siebie — poradził. Odetchnęła głęboko.

— Łatwo ci mówić. To tak, jakbym następowała z zamkniętymi oczami na splątane przez siebie sarną nici.

Kiedy ruszali dalej, Raederle spojrzała na swoją dłoń. Odcisnął się na niej głęboko mały kamyk, który dał jej Astrin.

Lyra, wchodząc tego dnia do komnaty Raederle, zastała ją siedzącą przy oknie i zapatrzoną w swoją dłoń, na której skrzyło się coś jak kropla wody.

— Masz już jakiś plan? — spytała.

Raederle uniosła głowę. Wyczuwała niepokój i niepewność w oszczędnych, kontrolowanych ruchach strażniczki. Lyra przypominała jej schwytane w pułapkę i poskromione zwierzę. Zebrała z wysiłkiem myśli.

— Uważam, że jeśli zdołamy wyprawić Tristan do domu, to po wypłynięciu z Caerweddin Bri Corbett da się nakłonić do kontynuowania podróży na północ. Nie wiem jednak, Lyro, jak przekonać Astrina Ymrisa, żeby nas stąd wypuścił.

— Decyzja należy do ciebie; Ymris nie ma tu nic do gadania.

— Powiedz to Astrinowi albo Heureu. Lyra odwróciła się od niej gwałtownie i zaczęła spacerować nerwowo między oknem a wygasłym kominkiem.

— Mogłybyśmy znaleźć inny statek — podjęła po chwili. — Nie. Ruszyliby za nami w pościg, ledwie wyszłybyśmy z portu. — Widać było, że jest jak nigdy bliska wybuchu. Zerknęła na Raederle i niespodziewanie zmieniła temat: — Co cię gnębi? Czemuś taka zafrasowana?

— Sama nie wiem — bąknęła Raederle, spuszczając głowę. Jej dłoń zamknęła się znowu na kamyku. — Astrin… Astrin twierdzi, że Morgon żyje.

Lyra chciała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w krtani. Usiadła obok Raederle wzburzona, pobladła.

— Jak to… co każe mu tak myśleć? — wykrztusiła, odzyskując głos.

— Mówi, że Morgon szukał odpowiedzi, a nie śmierci. Mówi…

— To by znaczyło, że sam wyrzekł się ziemdziedzictwa. A przecież jego utraty najbardziej się obawiał. Poza tym nikt… nikt prócz Najwyższego nie potrafi stłumić w człowieku instynktu ziemi. Nikt… — Urwała i zgrzytnęła zębami. Raederle odchyliła się na oparcie; kamień w jej otwartej teraz dłoni lśnił jak łza. Lyra znowu się odezwała Głos miała teraz jakiś obcy, odarty z wszelkich uczuć. — Zabiję go za to.

— Kogo?

— Ghisteslwchlohma.

Raederle otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Odczekała, aż ustanie drżenie, o jakie przyprawiła ją dziwna nutka w głosie strażniczki. Dopiero wtedy się odezwała:

— Najpierw będziesz go musiała znaleźć. A to może być trudne.

— Znajdę. Morgon mi powie, gdzie go szukać.

— Lyro… — Lyra spojrzała na nią i Raederle spuściła wzrok. — Najpierw musimy wydostać się z Caerweddin.

Nienaturalna zaciętość spełzła z twarzy Lyry.

— Nie powtarzaj Tristan, o czym tu rozmawiałyśmy — powiedziała ostrożnie. — To jeszcze nic pewnego.

— Nie powtórzę.

— Nie spróbowałabyś ułatwić nam jakoś zadania? Nie możemy już zawrócić. Za późno na to. Wywołaj wiatr, który rozproszy okręty wojenne, ześlij na nich omam, w którym zobaczą nas płynące na południe…

— Za kogo ty mnie bierzesz? Za czarodziejkę? Nie sądzę, by sama Madir potrafiła dokonać czegoś takiego. — Dziwny kamyk zalśnił w słońcu. Raederle wyprostowała się gwałtownie. — Zaczekaj. — Wzięła kamyk między kciuk i palec wskazujący i uniosła go pod światło. Porażona jego lśnieniem, Lyra zamrugała.

— Co to… co to jest?

— To kamyk, który Astrin znalazł w mieście Panów Ziemi na Równinie Królewskich Ust. Podarował mi go.

— Do czego chcesz go użyć? — Lyra, oślepiona blaskiem kamyka, znowu przymrużyła oczy. Raederle opuściła rękę.

— Śle błyski jak lustro… Wszystko, czego nauczyłam się od świniopaski, wiąże się z iluzją; to takie niewinne sztuczki z fałszowaniem proporcji: potrafię sprawić, że garść wody wygląda jak jezioro, patyczek — jak wielki pień obalonego drzewa, gałązka jeżyny — jak nieprzebyty ciernisty gąszcz. Gdybym mogła… gdybym mogła oślepić tym kamykiem załogi okrętów wojennych, sprawić, by w ich oczach rozgorzał niczym słońce, nie zauważyliby, że skręcamy na północ, nie byliby w stanie nas ścigać.

— Tym kamyczkiem? — zdumiała się Lyra. — Toż on nie większy od paznokcia. Poza tym — dodała niepewnie — skąd wiesz, co to jest? O garści wody wiesz, że to garść wody. A o tym kamyku nie wiesz nic i nie możesz przewidzieć, czym się stanie?

— Jeśli nie chcesz, żebym spróbowała, nie uczynię tego. To decyzja, która będzie miała wpływ na nas wszystkie. Tylko że nic innego nie przychodzi mi do głowy.

— A skąd wiesz, jakie imię zamknęli w tym kamyku Panowie Ziemi? Nie boję się o nas ani o statek, ale o twój umysł…

— Czy ja narzucam ci się ze swoimi radami? — wpadła jej w słowo Raederle.

— Nie — przyznała niechętnie Lyra. — Ale ja, w odróżnieniu od ciebie, wiem przynajmniej, co robię… — Urwała i westchnęła. — No dobrze — powiedziała. — Niech ci będzie. Musimy tylko powiadomić Bri Corbetta, dokąd naprawdę płyniemy, żeby mógł uzupełnić zapasy. I musimy odesłać do domu Tristan. Masz jakiś pomysł, jak to zrobić?

Zamyśliły się obie. Godzinę później Lyra wymknęła się niepostrzeżenie z królewskiego zamku i udała się do portu, by powiedzieć Bri Corbettowi, że płyną dalej na północ, zaś Raederle poszła porozmawiać z Heureu Ymrisem.

Znalazła króla w sali posiedzeń, omawiającego ze swymi lordami sytuację w Meremont. Podszedł do niej, kiedy stanęła niezdecydowanie w drzwiach wielkiej sali. Spotkały się ich oczy i Raederle już wiedziała, że miały z Lyrą rację; oszukać go będzie łatwiej niż Astrina. Odetchnęła z ulgą, nie dostrzegając tego ostatniego wśród obecnych.

— Potrzebujesz czegoś, pani? — spytał Heureu. — Mogę w czymś pomóc?

Kiwnęła głową.

— Czy mogłabym z tobą chwilę porozmawiać?

— Naturalnie.

— Czy mogłabym… czy istnieje taka możliwość, żeby któryś z twoich okrętów wojennych odwiózł Tristan na Hed? Bri Corbett będzie musiał zawinąć do Caithnard, żeby wysadzić na ląd Lyrę i wziąć na pokład mego brata. Tristan wbiła sobie do głowy, że musi dotrzeć do góry Erlenstar, i wyruszy tam, jeśli uda jej się zbiec w Caithnard ze statku Bri. Wsiądzie na jakiś statek kupiecki płynący na północ albo pomaszeruje tam na piechotę. Obie drogi prowadzą przez tereny objęte waszą wojną.

Heureu ściągnął swe ciemne brwi.

— Widzę, że uparta z niej dziewczyna. Zupełnie jak Morgon.

— Tak. I gdyby… gdyby jej też coś się stało, byłby to wielki cios dla ludu z Hed. Bri mógłby ją odstawić na Hed przed zawinięciem do Caithnard, ale na wodach, przez które musiałby przepływać, utonęli Athol i Spring z Hed, i omal nie zginął Morgon. Czułabym się spokojniejsza, gdyby dziewczyna miała ochronę trochę silniejszą niż kilka strażniczek i paru żeglarzy.

Heureu pokiwał ze zrozumieniem głową.

— Przyznam, że o tym nie pomyślałem. Z okrętów wojennych tylko pięć jest silnie uzbrojonych i obsadzonych liczną załogą; pozostałe dwa to w zasadzie małe jednostki patrolowe polujące na statki z dostawami broni. Dobrze, dam wam okręt, który odwiezie ją do domu. Gdybym mógł, wysłałbym z wami do Caithnard wszystkie w charakterze eskorty. Nigdy jeszcze nie widziałem grupy tylu znaczących osób odbywającej tak źle zorganizowaną, nie przemyślaną podróż.

Raederle zarumieniła się.

— Wiem. Nierozważnie postąpiłyśmy, zabierając ze sobą Tristan.

— Tristan! A ty i ziemdziedziczka morgoli?

— My to co innego…

— W jakim sensie, na Yrtha?

— My przynajmniej wiemy, że Hed dzieli od siedziby Najwyższego kawał świata.

— Tak — odparł ponuro Heureu. — I w obecnych czasach nie jest to miejsce dla żadnej z was. Wytłumaczyłem to waszemu kapitanowi. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy, żeby wypływać z wami z Caithnard.

— To nie jego wina. Nie dałyśmy mu wyboru.

— Ciekawym, jakich środków nacisku użyłyście. Strażniczki morgoli są świetnie wyszkolone, ale brak im rozsądku. U wybrzeży Ymris mogło się wam przytrafić coś o wiele gorszego niż spotkanie z moimi okrętami wojennymi. Czasami mam wrażenie, że walczę tylko ze swoimi buntownikami, kiedy indziej cała ta wojna zdaje się zmieniać na moich oczach naturę i wtedy uświadamiam sobie, że sam nie jestem już pewien, jak daleko się rozleje ani czy potrafię doprowadzić ją do końca. Chociaż na razie tli się tylko, to jej potencjał jest przerażający. Bri Corbett nie mógł wybrać gorszego czasu na żeglowanie z wami na pokładzie tak blisko wybrzeży Meremont.

— Nie wiedział o wojnie…

— Gdyby miał płynąć z twoim ojcem, zbadałby zawczasu sytuację. To również mu wytknąłem. Co do twojej dzisiejszej wyprawy z Astrinem na Równinę Królewskich Ust… to również był przejaw skrajnej głupoty. — Zamilkł i na chwilę zakrył dłońmi oczy. Raederle spuściła wzrok.

— Pewnie mu to powiedziałeś.

— Tak. I chyba się ze mną zgodził. To niedopuszczalne, żeby inteligentni ludzie, tacy jak Astrin, ty i Bri Corbett, przestawali w takich czasach myśleć. — Położył dłoń na ramieniu Raederle i ściszył głos. — Rozumiem, czego próbowałaś. Rozumiem dlaczego. Ale zostaw to ludziom, którzy są do tego bardziej predysponowani.

Nie odpowiedziała. Zwiesiła tylko głowę i powiedziała z nie udawaną wdzięcznością:

— Dziękuję ci, panie, za statek. Powiesz rano Tristan?

— Osobiście odprowadzę ją na pokład. Raederle spotkała się ponownie z Lyrą w korytarzu, idąc na kolację.

— Bri opierał się — powiedziała cicho Lyra — ale przysięgłam mu na resztki swego honoru, że nie będzie musiał uciekać okrętom wojennym. Nie był zachwycony, ale widział, co zrobiłaś z tą nicią. Powiedział, że lepiej, iżby to, co zamierzasz zrobić jutro, wywołało pożądany skutek, bo jeśli zawiedzie, to on nie będzie miał odwagi spojrzeć znowu w oczy Heureu Ymrisowi.

Raederle zaczerwieniła się.

— Ja również — mruknęła.

W tym momencie ze swojej komnaty wyszła na korytarz Tristan. Była oszołomiona i lekko wystraszona, tak jakby przed chwilą się obudziła. Kiedy zobaczyła Raederle i Lyrę, twarz jej się wypogodziła. Na widok ufnych oczu dziewczyny Raederle ogarnęło poczucie winy.

— Głodna jesteś? — spytała. — Idziemy właśnie na kolację.

— Dużo tam będzie ludzi? — Tristan nerwowo wygładziła wygniecioną spódnicę i potoczyła wzrokiem po pięknie zdobionych, połyskujących w blasku pochodni ścianach, obwieszonych tarczami z brązu i srebra oraz starą, wysadzaną klejnotami bronią.

— Morgon był w tym zamku — wyszeptała i prostując się, ruszyła za nimi.


* * *

Nazajutrz obudzono je przed świtem. Okutane w bogato haftowane, ciepłe opończe, które dał im Heureu, przejechały z nim, z Astrinem, wielkimi lordami Umber i Tor oraz trzema setkami zbrojnych, cichymi uliczkami Caerweddin. Tu i ówdzie otwierało się okno albo uchylały drzwi i para zaciekawionych oczu spoglądała na przesuwający się szybko i cicho zbrojny orszak. W porcie, z perłowej mgły wiszącej nad wodą sterczał ciemny las masztów; głosy i tupot nóg wydawały się w szarówce przedświtu przytłumione, odcieleśnione. Mężczyźni złamali szyk i wchodzili na okręty. Bri Corbett zszedł po trapie i rzuciwszy Raederle ponure, zafrasowane spojrzenie, odebrał od niej konia. Strażniczki morgoli, prowadząc za uzdy swoje wierzchowce, ruszyły gęsiego za nim.

Idąca na końcu Raederle zatrzymała się, słysząc, jak Heureu mówi do Tristan:

— Odsyłam cię na okręcie wojennym do domu pod opieką Astrina. Będziesz z nim bezpieczna, na jego ludziach można polegać. To szybki statek; nawet się nie obejrzysz, kiedy będziesz na Hed.

Raederle odwróciła się. Przez chwilę nie potrafiła ocenić, kto wygląda na bardziej zaskoczonego — Tristan czy Astrin. Tristan otworzyła usta, żeby zaprotestować, i nagle dostrzegła przysłuchującą się temu Raederle. W jej oczach pojawiło się pełne wyrzutu zrozumienie. W proteście ubiegł ją Astrin:

— To ponad dwa dni drogi i jeszcze jeden dzień na powrót do Meremont… przecież ten okręt potrzebny ci będzie do patrolowania wybrzeża.

— Przez te trzy dni obejdę się bez niego. Jeśli rebelianci posłali po broń, to najprawdopodobniej przypłynie ona statkiem z północy i mogę go zatrzymać w Caerweddin.

— Nie w samym przechwytywaniu dostaw broni rzecz — zauważył Astrin i powoli przesunął wzrok z twarzy Heureu na Raederle. — Kto cię poprosił o ten okręt?

— Sam podjąłem decyzję — odparł zwięźle Heureu. Tristan, która chciała już coś powiedzieć, słysząc to, zamknęła usta.

Astrin popatrzył na Raederle z mieszaniną zakłopotania i podejrzliwości.

— No dobrze — zwrócił się do Heureu. — Dam ci znać, kiedy wrócę do Meremont.

— Dziękuję. — Heureu uścisnął rękę Astrina. — Uważaj na siebie.

Raederle weszła na pokład i skierowała się ku rufie. Za jej plecami Bri dziwnie przygaszonym głosem wydawał już komendy. Pierwszy z okrętów wojennych niczym ciemny ptak zaczął dryfować w stronę środka rzeki; nad spokojną szarą wodą wirowały postrzępione kłaki mgły, nad wysokimi murami królewskiego zamku zajaśniała jutrzenka.

Do Raederle podeszła Lyra. Nie odzywały się do siebie. Na pokładzie prowadzącego okrętu, który odwoził do domu Tristan, Raederle zobaczyła Astrina. Patrzył ze ściągniętą, widmowo bladą twarzą, jak reszta okrętów wojennych zajmuje za nim pozycje w szyku torowym. Powolniejszemu, cięższemu statkowi Bri Corbetta przypadło miejsce na szarym końcu. Za rufą wschodziło słońce, wypalając swoimi promieniami mgłę.

— Bądź gotów zmienić kurs w pół słowa — odezwał się Bri do sternika. — Jeśli te okręty zwolnią i otoczą nas na pełnym morzu, to lepiej, żebyśmy od razu ściągnęli buty, podwinęli nogawki i podrałowali do Kraal w bród. Mamy też nasz los, jeśli nas dogonią i zatrzymają. Astrin Ymris osmali mi swoimi wypominkami jedno ucho, a Heureu drugie, i będę mógł wracać do Anuin w dziurawych butach z tym, co zostanie z mojej reputacji.

— Nie martw się — mruknęła Raederle. Kamyk lśnił na jej dłoni niczym królewski klejnot. — Bri, to musi płynąć za nami, bo inaczej oślepi nas wszystkich. Masz kawałek drewna albo czegoś takiego?

— Znajdzie się. — Doleciał ich stłumiony poszum porannego odpływu. Bri odwrócił głowę. Pierwszy z okrętów wychodził już na otwarte morze. — Znajdzie się — powtórzył nerwowo, kiedy powiew wiatru wypełnił żagle. — Rób, co masz robić.

Raederle spuściła głowę i spojrzała na kamyk. Mienił się w słońcu niczym okruch lodu, lśnienia przeskakiwały ze ścianki na ściankę jego misternie ciętej powierzchni. Nie dawało jej spokoju pytanie, czym właściwie jest. Próbowała go sobie wyobrazić jako oczko pierścienia albo kamień osadzony w koronie, ewentualnie w rękojeści noża, i ciemniejący w chwilach niebezpieczeństwa. Ale czy Panowie Ziemi używali w ogóle takich amuletów? Należał do nich czy do jakiejś urodziwej damy z ymriskiego dworu, która zgubiła go podczas konnej przejażdżki, a może do kupca, który nabył go w Isig, a potem zgubił na Równinie Królewskich Ust? Wiedziała, że skoro pod wpływem słońca płonie na jej dłoni niczym maleńka gwiazda, to wywołana za jego pomocą iluzja rozpali morze i żaden statek nie odważy się wpłynąć w tę pożogę. Ale czym jest?

Blask kamyka rozpraszał w jej wyobraźni cienie nocy, zacierał wspomnienia snów. Wróciła myślami do bezkresnej równiny, na której został znaleziony, do rozrzuconych po niej masywnych głazów, przypominających pomniki na starożytnym cmentarzysku. W świetle poranka roziskrzyły się barwne żyłki na jednym z nich, i to skrzenie zlało się w pojedynczą srebrzystą plamkę w samym jego narożu. Raederle wpatrywała się oczyma duszy w to maleńkie światełko, rozniecała je powoli słonecznym blaskiem wychwytywanym przez kamyk, który trzymała w dłoni. Kamyk zaczął się rozjarzać. Karmiła go światłem swojej wyobraźni; rozlało się ono z wolna po wiekowych głazach, rozproszyło ich cienie; czuła jego ciepło na dłoni, na twarzy. Światło z jej wyobraźni zaczęło spowijać głazy, rozpływać się po bezchmurnym niebie, aż to stało się oślepiająco białe. Usłyszała okrzyk Bri Corbetta. Doleciał do niej jakby z innego czasu. Dwa światła żywiły się jedno drugim: światło na jej dłoni światłem z jej wyobraźni i na odwrót. Słyszała za sobą gwar podnieconych głosów, jakieś krzyki, wszystko to przytłumione, nieważne. Statek położył się na burtę, straciła równowagę. Wyrzuciła odruchowo rękę, żeby się czegoś przytrzymać, i buchająca w twarz jasność poraziła jej oczy.

— Dobra nasza — wykrztusił Bri. — Dobra nasza. Udało ci się. Włóż go do tego i spuść na wodę. — Oślepiony, mrużył oczy.

Podstawił drewnianą miskę i naprowadził nad nią rękę Raederle. Dało się słyszeć stuknięcie, z jakim kamyk spadł na dno miski. Marynarze opuścili ją w sieci za burtę. Można by pomyśleć, że opuszczają do morza słońce. Miskę uniosły łagodne fale. Raederle podążyła za nią swoim umysłem, patrzyła, jak białe światło formuje się w nim w kolejne fasety, twardnieje na krawędziach i powierzchniach, aż w końcu cały jej umysł stał się jednym klejnotem. Wejrzała weń i zaczęła pojmować jego przeznaczenie.

Zobaczyła kogoś stojącego jak ona i trzymającego klejnot. Ten ktoś stał pośrodku równiny w jakiejś nieokreślonej krainie, w jakimś nieokreślonym czasie, a migoczący na jego dłoni klejnot ściągał ku sobie wszelki ruch. Nigdy tego kogoś nie widziała, ale poczuła nagle, że jego następny gest zdradzi jej jego imię. Czekała w napięciu na ten moment, obserwując nieznajomego wpatrzonego w kamień, zatopionego w bezczasowym momencie swojej egzystencji. I naraz poczuła czyjś umysł w swoim. Czekał razem z nią.

Jego ciekawość była desperacka, niebezpieczna. Przestraszona, chciała się od niego uwolnić, ale dziwna, obca świadomość czyjejś obecności w głowie nie opuszczała jej. Raederle wyczuwała zainteresowanie tego kogoś bezimiennym nieznajomym, który następnym ruchem przekrzywieniem głowy, rozczapierzeniem palców — zdradzi swoją tożsamość. Na myśl o poznaniu tej tożsamości, o wyjawieniu jego imienia temu mrocznemu, potężnemu umysłowi, ogarnęło ją bezradne, irracjonalne przerażenie. Usiłowała odpędzić tę wizję, zanim nieznajomy się poruszy. Ale obca moc nie dawała za wygraną; dziewczyna nie była w stanie ani uwolnić się od tej wizji, ani jej zmienić, zupełnie jakby oko jej umysłu zaglądało bez mrugnięcia powieką w samo jądro niepojętej tajemnicy. Czyjaś dłoń wymierzyła jej silny policzek; Raederle chciała odskoczyć, ale ktoś trzymał ją mocno za rękę.

Gnany wiatrem statek zarył dziobem w falę i zimny prysznic morskiej wody chlusnął jej w twarz. Zamrugała.

— Przepraszam — wyszeptała trzymająca ją kurczowo Lyra. — Przepraszam, ale krzyczałaś.

Światłość zniknęła; królewskie okręty wojenne krążyły bezładnie jeden wokół drugiego daleko za rufą.

— Mam zawrócić, pani? — wykrztusił pobladły Bri. — Powiedz tylko słowo, a zawrócę.

— Nie. Wszystko w porządku — powiedziała Raederle. Lyra puściła jej rękę. — Wszystko już w porządku, Bri — powtórzyła, przykładając grzbiet dłoni do ust.

— Co to było? — spytała Lyra. — Czym był ten kamień?

— Nie wiem. — Raederle poczuła znowu w głowie ten obcy, władczy, nachalny umysł i wzdrygnęła się. — Niewiele brakowało, a dowiedziałabym się czegoś…

— Czego?

— Nie wiem! Czegoś bardzo dla kogoś ważnego. Ale nie wiem czego, nie wiem dlaczego… — Pokręciła bezradnie głową. — To było jak sen. Wtedy wydawało mi się bardzo ważne, a teraz… teraz nie widzę w tym sensu. Wiem tylko, że było ich dwanaście.

— Dwanaście czego?

— Dwanaście ścianek tego kamienia. Coś jak kompas. — Spojrzała na skonsternowaną twarz Bri Corbetta. — Wiem. To nie ma sensu.

— Ale dlaczego, na Hel, tak krzyczałaś? — zapytał. Wspomniała potężny, nieustępliwy umysł, który usidlił swoją ciekawością jej umysł, i uświadomiła sobie, że nie ma w królestwie miejsca, gdzie mogłaby się przed nim skryć.

— Ten kamień miał jakąś moc. Powinnam była użyć czegoś bardziej zwyczajnego. Muszę trochę odpocząć.

Dopiero wieczorem wyszła ze swojej kajuty. Stanęła przy nadburciu i zapatrzyła się w gwiazdy płonące niczym odległe odbicia jej myśli. Nagle, tknięta jakimś przeczuciem, odwróciła głowę. Na dziobie, balansując zręcznie ciałem w rytm przechyłów statku, stała Tristan z Hed.

Загрузка...