9

Opuściła Caithnard o świcie i półtora dnia później stała już na skraju ogromnej dębowej puszczy ciągnącej się wzdłuż granicy Hel, starając się usilnie, czego nigdy dotąd nie robiła, wyzwolić w sobie całą moc i świadomość, uwięzione w umyśle. Już poprzedniego dnia, jadąc przez las, wyczuwała czyjąś obecność. Ktoś się przed nią skradał, ktoś zwinny i unikający zdemaskowania. W nocy, którą przesiedziała przy ognisku, nie zmrużywszy oka, dostrzegła w pewnej chwili z przerażeniem zarysy jakiegoś olbrzymiego zwierza; jego bezlitosny, potężny, rozwścieczony umysł nastawiony był wyłącznie na niszczenie.

Rozglądając się teraz po ziemiach Hallarda Blackdawna, zastanawiała się, pod jaką postacią przemierza je Morgon. Pastwiska opadające ku rzece, która przepływała obok dworu lorda, wyglądały spokojnie, ale nie pasło się na nich ani jedno zwierzę. Z oddali dobiegało szczekanie psów, dzikie, chrapliwe, nie kończące się ujadanie. Na polach za dworem nikt nie pracował i wcale jej to nie dziwiło. Ten zakątek Hel był miejscem ostatniej bitwy w prawie zapomnianej już wojnie między Hel i An sprzed sześciu wieków. Hel broniło się wówczas dzielnie w szeregu zaciętych potyczek, dopóki Oen z An nie zmiażdżył tego ostatniego punktu oporu i nie ściął głowy ostatniemu królowi Hel, który tutaj właśnie szukał schronienia. Ziemie te zawsze cieszyły się złą sławą. Do tej pory można było pługiem wyorać z ziemi starożytny, zżarty przez czas miecz albo drzewce złamanej włóczni ozdobione złotymi pierścieniami. Skrócony o głowę, ostatni król Hel, Farr, miał całe wieki na rozpamiętywanie doznanych krzywd i teraz, uwolniony w końcu spod ziemi, nie tracąc czasu, powstał z pól Hallarda. Zgiełk, który Raederle słyszała nie dalej jak dwie noce wcześniej, zastąpiła napawająca grozą martwa cisza: umarli powstali z grobów, odzyskali świadomość i knuli swoje plany.

Przecinając pastwiska Hallarda, dostrzegła grupkę konnych wyjeżdżających z lasu na łąkę, by przeciąć jej drogę. Z walącym sercem ściągnęła cugle. Po chwili odetchnęła z ulgą, rozpoznając w tym, który jechał na czele, czarnowłosego Hallarda Blackdawna. Jego ludzie byli uzbrojeni, ale lekko; było coś z rezygnacji w ich odkrytych głowach i krótkich mieczach u boku. Niespodziewanie wyczuła, że są zdenerwowani i niepewni. Hallard spoglądał w jej kierunku. Nie widziała z tej odległości oczu lorda, ale wyczuwała jego zaskoczenie i swoje imię rozbrzmiewające w umyśle Blackdawna.

Puścił się ku niej galopem. Stała niezdecydowanie, ściskając cugle w rękach. Nie szukała z nim zwady, chciała tylko zasięgnąć języka. Osadził przed nią konia, wielki i spocony. Przez chwilę szukał słów.

— Ktoś powinien wychłostać tego kapitana — wybuchnął nagle. — Najpierw zabrał cię do Isig, a teraz puszcza tu z Caithnard samą? Masz jakieś wieści o ojcu?

Pokręciła głową.

— Nie. Aż tak źle?

— Źle. — Hallard zamknął oczy. — Te psy już całe dwa dni tak się miotają. Zniknęła połowa mojej trzody; łany pszenicy wyglądają tak, jakby ktoś turlał po nich młyńskie kamienie, a kurhany na południowych połach zrównało z ziemią coś nieludzkiego. — Otworzył oczy; były przekrwione z niewyspania. — Nie wiem, jak jest na reszcie terytorium An. Pchnąłem wczoraj posłańca do wschodniego Aum, do Cyna Croega. Nie był nawet w stanie przekroczyć granicy. Wrócił, bełkocząc coś o szepczących drzewach. Pchnąłem drugiego do Anuin; nie wiem, czy tam dotarł. A jeśli nawet, to co Duac na to poradzi? Jak tu walczyć z umarłymi? — Zamilkł i z błaganiem w oczach czekał na odpowiedź. Nie doczekawszy się jej, potrząsnął głową. — Przeklinam twojego ojca! — wyrzucił z siebie. — Postąpił nierozważnie i teraz znowu będzie musiał toczyć wojny Oena. Sam wydarłbym ziemi królowanie, gdybym tylko wiedział jak.

— Może im właśnie o to chodzi — odezwała się Raederle. — Umarłym królom. Widziałeś któregoś z nich?

— Nie, ale wiem, że tu są. Coś knują. — Przesunął wzrokiem po skraju puszczy. — Na co im, na Hel, moje bydło? Ich zęby rozsiane są po moich polach. A czerep króla Farra od wieków szczerzy je znad kominka w wielkiej sali; czym on chce jeść?

Raederle przeniosła wzrok z niewzruszonych drzew z powrotem na twarz Hallarda.

— Masz jego czaszkę? — Zaświtał jej pewien pomysł. Hallard kiwnął z roztargnieniem głową.

— Na to wygląda. Legenda głosi, że jacyś zbuntowani śmiałkowie wykradli jego głowę Oenowi, kiedy ten nasadził na nią koronę i zatknął na włóczni na śmietnisku. Po latach trafiła tu znowu, ale z koroną na nowo przekutą i dopasowaną do nagiej kości. Mag Blackdawn, którego ojciec poległ w tej wojnie, i który nadal nie mógł tego przeboleć, zawiesił ją wraz z koroną nad kominkiem jako trofeum wojenne. Z biegiem stuleci złoto stopiło się z kością; nie rozdzielisz ich już. I tego właśnie nie rozumiem — dodał. — Dlaczego niepokoją moje ziemie; są przecież mymi przodkami.

— Są też lordami An, którzy tu zginęli — zauważyła Raederle. — Może to oni buszowali w twoich łanach pszenicy. Hallardzie, potrzebna mi ta czaszka.

— Co ci potrzebne?

— Czaszka Farra.

Wybałuszył oczy. Patrząc w nie, zauważyła, że stracił na chwilę wątek, że stara się ją umiejscowić na powrót w znanym sobie świecie.

— Do czego?

— Daj mi ją, nie pytaj.

— Na co ci ona, na Hel?! — krzyknął, ale zmiarkował się zaraz i zmrużył powieki. — Przepraszam. Jakbym słyszał twojego ojca; on ma dar prowokowania mnie do krzyku. No dobrze. Spróbujmy porozmawiać racjonalnie…

— Nigdy w życiu nie byłam bardziej racjonalna. Muszę mieć tę czaszkę. Chcę, żebyś wszedł do swojej wielkiej sali, zdjął ją ze ściany, nie uszkadzając przy tym, zawinął w aksamit i przekazał ją mnie…

— W aksamit! — wybuchnął Hallard. — Oszalałaś?

— Być może! — krzyknęła. — Ale wszystko mi jedno. Tak, w aksamit! Chciałbyś widzieć swoją czaszkę zawiniętą w byle gałgan?

Koń Hallarda zarzucił łbem, jakby dosiadający go jeździec szarpnął mimo woli cugle, by się od niej odsunąć. Hallard usta miał rozchylone, jakby chciał coś powiedzieć, a nie mógł. Raederle słyszała jego krótki oddech. Po chwili wyciągnął wolno rękę i położył dłoń na jej przedramieniu.

— Raederle — powiedział z naciskiem. — Co ty chcesz z nią zrobić?

Przełknęła z trudem ślinę. Od kontemplowania tego, co zamierzała, zaschło jej w ustach.

— Hallardzie, przez twoje ziemie wędruje Naznaczony Gwiazdkami…

— Teraz?! — krzyknął z niedowierzaniem. Kiwnęła głową.

— A za nim… za mną, jego śladem, podąża coś… być może jest to Założyciel Lungold. Nie potrafię uchronić przed nim Morgona, ale może uda mi się powstrzymać umarłych z An przed zdradzeniem jego obecności…

— Za pomocą tej czaszki?!

— Byłbyś łaskaw zniżyć nieco głos?! Hallard przetarł dłońmi twarz.

— Na kości Madir. Naznaczony Gwiazdkami sam potrafi się o siebie zatroszczyć.

— Kiedy ma przeciwko sobie Założyciela i rozpętane moce An naraz? — Głos miała już spokojny. — Kieruje się do Anuin; muszę dopilnować, by tam dotarł. Jeśli…

— Nie.

— Jeśli nie dasz mi…

— Nie. — Hallard kręcił powoli głową. — Nie.

— Hallardzie. — Patrzyła mu prosto w oczy. — Jeśli nie dasz mi teraz tej czaszki, rzucę klątwę na twój próg i odtąd nie przekroczy go żaden z twoich przyjaciół, rzucę klątwę na twoją główną bramę, na furty, na wrota stajni i te nigdy już się nie domkną, na pochodnie w twoim dworze i te nigdy już nie zapłoną, na kamienie, z których wzniesiony jest twój kominek, i te nigdy już się nie rozgrzeją pod spojrzeniem pustych oczodołów Farra. Przysięgam na swoje imię. Jeśli nie dasz mi tej czaszki, sama wskrzeszę umarłych z An i w imieniu króla An poprowadzę ich na wojnę ze starożytnymi królami Hel, która toczyć się będzie na twoich ziemiach. Przysięgam na swoje imię. Jeśli nie dasz mi…

— No dobrze już, dobrze!!!

Wściekły, zdesperowany wrzask Hallarda potoczył się echem po polach. Twarz pobladła mu pod opalenizną; dysząc ciężko, przewiercał Raederle płomiennym wzrokiem. W górze kołowały kruki, które spłoszone jego krzykiem zerwały się z drzew, jego ludzie, trzymający się wciąż z dala, poprawiali się niespokojnie w siodłach.

— Dobrze — wyszeptał. — Co mi tam? Całe An i tak pogrążone jest w chaosie, jedna dziewczyna z czaszką pod pachą nic tu nie zmieni. Mam tylko nadzieję, że wiesz, co czynisz, kobieto. Bo jeśli coś ci się stanie, to ze złości i poczucia krzywdy rzucisz pewnie na mój próg taką klątwę, że do śmierci nie ogrzeję się już przy własnym kominku. — Nie czekając na odpowiedź, zawrócił konia; ruszyła za nim przez pastwiska. Krew pulsowała jej w uszach w rytm kroków wierzchowca. Przeprawili się brodem przez rzekę i stanęli przed wrotami dworu Hallarda.

Kiedy się otworzyły, wjechali na dziedziniec. Hallard zniknął od razu w domu, a Raederle, nie zsiadając z konia, omiotła wzrokiem pusty dziedziniec. Ogień nie palił się nawet w kuźni; po majdanie nie włóczyło się ani jedno zwierzę, nie słychać było pisków dokazującej dziatwy, wyły tylko nieprzerwanie pochowane gdzieś psy. Hallard pojawił się wkrótce w drzwiach, trzymając w rękach obły przedmiot owinięty w kosztowny, czerwony aksamit. Wręczył go jej bez słowa. Rozchyliwszy fałdy materiału, zobaczyła białą kość i wtopione w nią złoto.

— Potrzebne mi coś jeszcze — powiedziała.

— A jeśli to nie jego głowa? — Hallard popatrywał na nią spode łba. — Legendom nie można bezkrytycznie wierzyć…

— Lepiej, żeby była jego — wyszeptała Raederle. — Potrzebny mi jeszcze naszyjnik ze szklanych paciorków. Znajdziesz mi taki?

— Ze szklanych paciorków. — Ucisnął sobie palcami oczy, zaskamlał jak pies, a potem wyrzucił w górę ręce, obrócił się jak fryga i znowu zniknął w domu. Tym razem nie było go dłużej. Wrócił z miną chyba jeszcze bardziej znękaną. Pomachał Raederle przed nosem małym skrzącym się naszyjnikiem z okrągłych, przeźroczystych paciorków; był to zwyczajny naszyjnik, z tych, jakie kupcy darowują za gościnę młodym dziewczętom albo zaharowanym żonom kmieci.

— Ładnie będą wyglądały, klekocząc pośród kości Farra — powiedział, a kiedy Raederle wyciągnęła po naszyjnik rękę, chwycił ją za nadgarstek. — Proszę cię — wyszeptał. — Dałem ci czaszkę. Wejdź teraz do mojego domu, nie narażaj się. Nie puszczę cię samej przez Hel. Teraz jest spokojnie, ale po zmroku wszystkie drzwi zastaniesz zaryglowane i próżno się będziesz do nich dobijać. Nikt ci nie otworzy. Zostaniesz w ciemnościach sam na sam z imieniem, które nosisz, i z zapiekłą nienawiścią dawnych lordów Hel. Nie pomoże ci ta smykałka do czarów, którą odziedziczyłaś. Proszę cię…

Wyrwała rękę z jego uścisku i cofnęła konia. — Będę się więc musiała uciekać do mocy z innej spuścizny. Zresztą nic się nie stanie, jeśli nie wrócę.

— Raederle!

Poczuła, jak jej imię ulatuje w dal nad ziemiami Hallarda, tłucze się echem po lasach, rozbrzmiewa w miejscach tajemnych zgromadzeń. Spięła konia i oddaliła się, zanim zdążył ją powstrzymać. Dojechała z biegiem rzeki na południowe pola, gdzie leżała stratowana młoda pszenica i gdzie starożytne kurhany przodków Hallarda, niegdyś obłe, zielone wzgórki z drzwiami zapadłymi do połowy w ziemię, ktoś albo coś rozgniotło jak jaja. Zatrzymała przed nimi konia. Poprzez ciemną, kruszącą się glebę widziała blade lśnienie bogato zdobionej broni, której nie ważył się tknąć żaden żywy. Uniosła głowę. Drzewa zastygły w bezruchu; nad An rozpościerało się bezchmurne, spokojne letnie niebo i tylko na zachodzie, nad koronami dębów jego błękit jakby ciemniał. Zawróciła konia i spojrzała na wyludnione, szumiące pola.

— Mam twoją głowę, Farze — powiedziała cicho. — Jeśli chcesz, żeby leżała wraz twoimi kośćmi pod ziemią Hel, przyjdź i weź ją sobie.

Przez resztę popołudnia zbierała suche gałęzie i chrust na skraju lasu rosnącego nad kurhanami. Kiedy zaszło słońce, rozpaliła ognisko i odwinęła czaszkę z aksamitu. Czas i sadza odbarwiły ją; złota obręcz opasująca wysokie czoło spoiła się z kością. Zęby były nienaruszone i mocno zaciśnięte. Patrząc w puste oczodoły i na szerokie, wydatne kości policzkowe, Raederle próbowała sobie wyobrazić rysy twarzy tej królewskiej głowy, która niegdyś z furią i wyzwaniem w oczach spozierała na śmietnisko Oena. Blask ogniska rozproszył na moment czerń zalegającą w oczodołach i Raederle zaschło w ustach. Rozpostarła jasną aksamitną chustę i położyła na niej czaszkę. Potem wyciągnęła z kieszeni naszyjnik ze szklanych paciorków i przypisała im w myślach swoje imię, a następnie rzuciła w ogień. Wokół niej, czaszki, drewna na opał i zaniepokojonego wierzchowca zapłonął świetlisty krąg ogromnych, ognistych księżyców.

Kiedy wzeszedł miesiąc, zaczęło ryczeć bydło w oborze Hallarda. Rozszczekały się piskliwie przerażone psy w zagrodach za lasem. Coś westchnęło między dębami i Raederle przygarbiła się, kiedy to westchnienie przelatywało nad nią. Leżący obok koń, dygocząc, dźwignął się na nogi. Próbowała przemawiać doń uspokajająco, ale głos wiązł jej w ściśniętej krtani. Z głębi lasu doleciał głośny trzask łamanych gałęzi i tratowanego poszycia; zwierzęta, śpiące dotąd spokojnie, budziły się i rzucały do ucieczki. Spomiędzy drzew wypadł jeleń. Zatrzymał się jak wryty i ryknął, zaskoczony widokiem dziwnego ognistego kręgu, potem odwrócił się i czmychnął w stronę pól. Obok Raederle przemykały w panice łanie, lisy, łasice. Ścigał je zbliżający się trzask tratowanych leśnych zarośli i niesamowite, nieziemskie ryki, które rozbrzmiewały raz po raz między drzewami. Raederle, drżąc na całym ciele, lodowatymi dłońmi dorzucała do ogniska gałąź za gałęzią. Opamiętała się w końcu i siłą woli powstrzymała od zużycia całego zapasu drewna naraz. Zakrywając dłonią usta, wstała i czekała, aż koszmar wyłoni się z ciemności.

Nadszedł pod postacią Białego Byka z Aum. Olbrzymie zwierzę, które Cyn Croeg kochał tak, jak Raith z Hel swoje stada świń, wychynęło z mroków i zbliżało się do ogniska, poszturchiwane i smagane pejczami przez jeźdźców na smukłych, długonogich koniach o diabelskich oczach, żółtej, rdzawej i czarnej maści. Konie wyciągały długie wężowe szyje i kąsały biegnącego byka. Przerażony, zlany krwią i potem byk minął krąg Raederle tak blisko, że dostrzegła wyraźnie rozszerzone szaleństwem ślepia i poczuła odór jego strachu. Jeźdźcy otoczyli go, kiedy skręcał, robiąc unik. Na Raederle nie zwracali najmniejszej uwagi, tylko ostatni z nich obrócił ku niej uśmiechniętą twarz, przez którą biegła szrama kończąca się na zasnutym bielmem oku.

Wszystkie otaczające ją dźwięki zdały się zlać w jeden punkt umiejscowiony w głowie; przemknęło jej przez myśl, że zaraz zemdleje. Dobiegające z oddali stęknięcie byka kazało jej otworzyć znowu oczy. Zobaczyła go, jak z pochylonym nisko, rogatym łbem cwałuje w księżycowej poświacie przez hallardowe pola pszenicy. Jeźdźcy, wywijając mieczami, które połyskiwały błękitnosrebrzyście niczym błyskawice, pędzili go chyba pod zamknięte wrota dworu Hallarda. Tam go dobiją, uświadomiła sobie nagle Raederle, i zostawią, a Hallard będzie się musiał tłumaczyć przed lordem Aum, skąd na progu jego domu wziął się martwy ulubieniec Cyna Croega. Ciekawe, pomyślała, co się dzieje ze świniami Raitha. I w tym momencie usłyszała za sobą kwik swojego konia. Obróciła się na pięcie i dech jej zaparło; stała twarzą w twarz z widmem króla Hel, Farra.

Wyglądał tak, jak go sobie wyobrażała — był potężnie zbudowanym olbrzymem o szerokiej, twardej jak zatrzaśnięta brama twarzy. Brodę i długie włosy miał miedziane, na każdym palcu nosił pierścień z twardego metalu, a jego miecz wzniesiony nad jednym ze szklanych księżyców był u nasady szeroki jak jego dłoń. Nie tracił czasu na rozmowy; ciął mieczem rzadkie powietrze iluzji i tracąc równowagę, omal nie zsunął się z konia, kiedy ostrze nie napotkało żadnego oporu. Odzyskał równowagę i chciał przejechać przez krąg na koniu, ale zwierzę odskoczyło i rżąc z bólu, rzuciło swemu jeźdźcowi wściekłe spojrzenie. Farr wycofał wierzchowca, gotując się do skoku; Raederle sięgnęła po czaszkę i uniosła ją nad ogniskiem.

— Upuszczę ją — ostrzegła zdławionym głosem — a potem okopconą, unurzaną w popiele zabiorę do Anuin i tam cisnę z powrotem na śmietnisko.

— Nie dożyjesz tego — warknął Farr. Usłyszała jego głos umysłem i zobaczyła poszarpaną, szkarłatną pręgę biegnącą wokół jego szyi. Zaczął ją kląć dokładnie i metodycznie, od stóp do głów, chrapliwym, głuchym głosem, językiem, którego nie słyszała dotąd u żadnego z ludzi.

Kiedy skończył, twarz Raederle płonęła.

— Mam ją upuścić? — wyrzuciła z siebie, trzymając czaszkę nad ogniskiem na jednym palcu wsuniętym w pusty oczodół. — Mam jej użyć na podpałkę?

— Przed świtem skończą ci się drwa — usłyszała w odpowiedzi. — Wtedy ją sobie odbiorę.

— Nigdy mi jej nie odbierzesz. — Głos dziewczyny, zabarwiony gniewem, pobrzmiewał prawie taką pewnością siebie, jaką rzeczywiście czuła. — Możesz mi wierzyć. Twoje kości gniją w ziemi człowieka, który przysiągł wierność An, i tylko ty jeszcze pamiętasz, która goleń i który przetrącony kręgosłup należą do ciebie. Mając tę koronę, odzyskałbyś może przywilej zachowania w pamięci pokoleń, ale nigdy mi jej siłą nie odbierzesz. Mogę ci ją oddać z własnej woli. Ale nie za darmo.

— Nie wdaję się w targi ze śmiertelnikami. Nie ulegnę żadnemu śmiertelnikowi. A już na pewno nie kobiecie, w której żyłach płynie krew królów An.

— W moich żyłach płynie krew kogoś gorszego. Oddam ci tę czaszkę za jedną tylko cenę. Jeśli na nią nie przystaniesz, zniszczę ją. Potrzebna mi eskorta królów, która towarzyszyć będzie pewnemu człowiekowi w drodze przez Hel i odprowadzi go aż do Anuin…

— Anuin?! — To słowo huknęło jej w głowie tak boleśnie, że skrzywiła się mimo woli. — Moja noga nigdy…

— Drugi raz prosić nie będę. Ten człowiek nie pochodzi z An, jest zmiennokształtnym. Wędruje przez An z narażeniem życia, a ja chcę go ukryć i chronić. Podąża za nim wielki czarodziej królestwa; ten czarodziej będzie próbował cię przechytrzyć, ale ty mu się nie dasz. Jeśli temu człowiekowi po drodze do Anuin stanie się za sprawą tego czarodzieja jakaś krzywda, możesz się pożegnać ze swoją ukoronowaną czaszką. — Zawiesiła na chwilę głos, a potem dodała płomiennie: — Nie obchodzi mnie, co będziesz robił w drodze przez An, bylebyś chronił tego człowieka. Oddam ci czaszkę w zamku króla An.

Farr milczał. Raederle uświadomiła sobie dopiero teraz, że zrobiło się bardzo cicho; nie słychać było nawet psów Hallarda Blackdawna. Ciekawe, pomyślała beznamiętnie, co powie Duac, widząc w swoim domu widma królów Hel. W jej umysł wsączył się głos Farra:

— A co po tym?

— Po czym?

— Po dotarciu do Anuin? Jakie żądania wysuniesz, jakie restrykcje nałożysz na nas w swoim domu?

Zaczerpnęła tchu, ale nie znalazła już w sobie odwagi do stawiania dalszych warunków.

— Jeśli ten człowiek dotrze tam cały i zdrowy, jeśli go uchronicie, żadnych. Ale w tej eskorcie mają być tylko królowie Hel, nie chcę jakiegoś pospolitego ruszenia przypadkowych umarłych.

Zaległo długie milczenie. Dorzucając do ogniska suchą gałąź, Raederle dostrzegła w oczach Farra błysk kalkulacji.

— Kim jest ten człowiek? — wyrzucił z siebie niespodziewanie.

— Jeśli nie będziesz znał jego imienia, nikt go z ciebie nie wydobędzie. Znasz kształty Hel, kształty tutejszych drzew, zwierząt, ziemi; z nich jesteś, w nich twoje korzenie. Znajdź człowieka, którego zewnętrzny kształt nie jest z An, którego wnętrze nie ma z An nic wspólnego.

— Skoro on nie ma nic wspólnego z An, to czym jest dla ciebie?

— A jak myślisz? — spytała ze znużeniem. — Dlaczego siedzę tu dla niego sama pośród niespokojnej nocy Hel, targując się z umarłym królem o jego czaszkę?

— Boś głupia.

— Być może. Ale ty też się targujesz.

— Ja się nie targuję. An pozbawiło mnie korony, An mi ją odda. W taki czy inny sposób. Dam ci odpowiedź o świcie. Jeśli twoje ognisko zgaśnie wcześniej, strzeż się. Potraktuję cię z taką samą bezwzględnością, jak niegdyś Oen mnie.

To powiedziawszy, Farr nastawił się na czekanie. Blask ognistych paciorków wyławiał z ciemności jego upiorną, nieruchomą twarz. Raederle chciała już krzyknąć, że nie ma nic wspólnego z krzywdami, jakich doznał, ani z jego śmiercią, że od jego ścięcia upłynęło już wiele stuleci i wobec natłoku wydarzeń, do jakich doszło w tym czasie poza granicami An, jego zemsta nie będzie już miała żadnego znaczenia. Ale zaraz uświadomiła sobie, że mózg Farra żył jedynie w przeszłości i wieki, jakie upłynęły, w jego przekonaniu były zapewne jedną i wciąż tą samą nocą nad Hel. Siedziała przy ognisku, czując suchość w ustach. Zastanawiała się, czy Farr zamierza ją z nadejściem świtu zabić, czy też wziąć jako zakładniczkę i targować się o nią z Duakiem, tak jak targował się o swoją czaszkę. Dwór Hallarda Blackdawna, w którego wszystkich oknach paliło się teraz światło, wydawał się odległy jak sen, choć dzieliły go od niej tylko dwa pola i rzeka. Na polach znowu narastał zgiełk. Tym razem był to szczęk broni. Na krowim pastwisku Hallarda wrzała nocna potyczka. Psy ochrypłym ujadaniem, przywodzącym na myśl granie bojowych rogów, ostrzegały przed zagrożeniem. Raederle spojrzała na króla i napotkała jego pewne siebie, nieubłagane spojrzenie. Spuściła szybko wzrok na ognisko i stwierdziła, że szklane paciorki, tworzące mały, płonący krąg, jądro iluzji, zaczynają pękać pod wpływem temperatury.

Bitewna wrzawa odpłynęła do podświadomości. Raederle słyszała teraz tylko trzask palącego się drewna, syczącą mowę ognia. Otworzyła dłoń, dotknęła języka płomieni i popatrzyła na jego odbicie w swoim umyśle. Trzymany myślą i dłonią płomień szukał po omacku jej kształtu; wyciszyła wszystkie myśli, żeby mu to ułatwić. Siedziała z wyciągniętą do ognia ręką, nieruchoma jak otaczające ją prastare drzewa, a płomień badał metodycznie dwunastoboczne znamię na jej otwartej dłoni. Wtem jakiś cień spłynął na jej umysł, tłumiąc obecny tam płomień: to sięgająca z oddali poprzez noc macka czyjegoś umysłu chłonęła wiedzę o żywych i umarłych z An. Cień przesunął się, przesłaniając księżyc, niczym wielkie, czarne skrzydła, i przywołał ją, drżącą i bezbronną, do rzeczywistości. Zamknęła szybko dłoń na małym płomyku i podniosła wzrok na Farra. Po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach cień jakiejś emocji.

— Co to było? — zazgrzytał w umyśle Raederle jego głos. Wysondowała błyskawicznie jego umysł i stwierdziła, że zaczyna wzbudzać w nim szacunek.

— Właśnie przed tym masz chronić Naznaczonego… tego obcego.

— Przed tym?

— Przed tym — przytaknęła, a po chwili milczenia dodała: — On zdmuchnie twoje widmo jak świeczkę, jeśli odkryje, co robisz, i zostaną po tobie tylko kości i wspomnienie. No więc jak, dalej aż tak ci zależy na swojej czaszce?

— Zależy — odparł ponuro Farr. — Albo tu, albo w Anuin, wiedźmo. Wybieraj.

— Nie jestem wiedźmą.

— A czym, z tymi oczami pełnymi ognia?

— Jestem bezimienna — odparła z goryczą po chwili zastanowienia. Odwróciła się do ognia i podsycając go, śledziła tory strzelających w ciemność iskier. Po chwili wzięła płomień w obie dłonie i zaczęła go kształtować.

Podczas tej nie kończącej się nocy coś po wielokroć jej przerywało: a to skradzione stado bydła Hallarda Blackdawna, które, rycząc z przerażenia, pędziło przez pola pszenicy, a to zbrojni gromadzący się wokół czekającego Farra i jego ryk wściekłości, który rozbrzmiał w jej umyśle, kiedy zaczęli się z niego naśmiewać, a zaraz potem zacięta młócka na miecze. Raz, kiedy podniosła wzrok, zobaczyła poprzez płomienie tylko jego nagi szkielet na koniu. Kiedy spojrzała nań innym razem, trzymał głowę niczym hełm w zgięciu ramienia, a ta głowa patrzyła na nią beznamiętnie. Przed samym świtem, kiedy zaszedł księżyc, zapomniała o nim, zapomniała o wszystkim. Uformowała już płomienie w sto rozmaitych kształtów; dłonie, którymi je urabiała, zdawały się być jeszcze jednym z nich. Coś nieokreślonego, niewytłumaczalnego działo się z jej umysłem. Doświadczała nieuchwytnych jak ogień przebłysków mocy, wiedzy, zupełnie jakby budziła się w niej pamięć o dziedzictwie. Pod jej sondą formowały się i znikały jakieś twarze, jakieś cienie rozciągające się poza granice jej wiedzy; dziwne rośliny, języki morza, szepczące tuż poza zasięgiem jej słuchu. Pustki morskich głębin, a może serca świata, drążyły jej umysł; spoglądała w nie bez lęku, ciekawie, zbyt zaprzątnięta swoim zajęciem, by zastanawiać się, do kogo należą te czarne myśli. Nawet na tym nieurodzajnym gruncie udało jej się rozpalić odległą gwiazdkę ognia. I wtedy poczuła, że to wcale nie pustka, lecz splot wspomnień i mocy wymykającej się definicji.

Uświadomiwszy to sobie, jęła szukać po omacku drogi powrotu do prostszego chaosu An. Kiedy, niczym zmęczony wędrowiec, przycupnęła w sobie, by odpocząć, nad polami Hallarda snuły się już poranne mgły; świt koloru popiołu wisiał pośród drzew i nie witał go żaden dźwięk. Po jej nocnym ognisku pozostały tylko zwęglone resztki gałęzi. Przeciągnęła się sennie, by rozprostować kości, i kącikiem oka zauważyła rękę sięgającą po czaszkę.

Podpaliła ją iluzją ognia zaczerpniętą z umysłu; Farr odskoczył. Wzięła czaszkę w dłonie, podniosła się i stanęła przed nim.

— Ty jesteś z ognia… — wyszeptał.

Czuła ogień w palcach, pełgał jej pod skórą, płonął w cebulkach włosów.

— Powziąłeś decyzję? — spytała głosem ochrypłym ze zmęczenia. — Tutaj nigdy nie znajdziesz Oena; jego kości spoczywają na Królewskim Polu pod Anuin. Tylko tam możesz dopełnić zemsty, o ile przetrwasz podróż.

— Zdradzasz własną rodzinę?

— Odpowiesz mi czy nie?! — krzyknęła urażona. Milczał, walcząc sam ze sobą. Wyczuła, że ustępuje, zanim jeszcze się odezwał. — Przysięgnij na swoje imię — wyszeptała. — Przysięgnij na koronę królów Hel, że przed przestąpieniem progu Anuin ani ty, ani ktokolwiek inny nie tknie mnie ani tej czaszki.

— Przysięgam.

— Że podążając przez Hel, sformujesz z królów drużynę, która odszuka kształt obcego, wędrującego do Anuin, i będzie go chronić przed wszystkim, co żyje, i wszystkim, co umarło.

— Przysięgam.

— Że nikomu poza królami Hel nie powiesz, co przysiągłeś uczynić.

— Przysięgam. Na swoje imię, na królów Hel i na tę koronę.

Stojąc w szarówce świtu w uniżonej pozie obok swego konia, wyglądał prawie jak żywy. Raederle wzięła głęboki oddech.

— Dobrze. Przysięgam na imię mego ojca i na imię człowieka, którego będziesz eskortował, że skoro tylko ujrzę tego ostatniego na królewskim dworze w Anuin, oddam ci twą czaszkę, nie żądając od ciebie niczego więcej. Nasza umowa przestanie tym samym obowiązywać. Jedyne, o co jeszcze proszę, to żebyś dał mi znać, kiedy go znajdziesz.

Farr kiwnął bez słowa głową. Popatrzył w czarne, puste, kpiące oczodoły swojej czaszki, po czym odwrócił się i dosiadł konia. Na odjezdnym spojrzał jeszcze z góry na Raederle i ujrzała w jego oczach niedowierzanie. Potem odpłynął bezgłośnie niczym opadający z drzewa liść.

Wyjechawszy z lasu, Raederle natknęła się na Hallarda Blackdawna i jego ludzi liczących padłe bydło na pastwiskach. Hallard wybałuszył na nią oczy.

— Na prawe ramię Oena — wykrztusił. — To ty czy twój duch?

— Sama nie wiem. Czy byk Cyna Croega żyje?

— Zagonili go na śmierć… Chodźmy do dworu. — Hallard otrząsał się już z pierwszego szoku, ale jego oczy miały dziwny wyraz; malowało się w nich zatroskanie zmieszane z przestrachem. Uniósł niepewnie rękę i dotknął jej. — Chodźmy. Wyglądasz… wyglądasz…

— Wiem. Ale nie mogę. Ruszam do Anuin.

— Teraz? Zaczekaj; dam ci eskortę.

— Już ją mam.

Hallard przesunął wzrok z jej twarzy na czaszkę spoczywającą na łęku siodła; przełknął z trudem ślinę.

— A więc przyszedł po nią? Raederle uśmiechnęła się lekko.

— Przyszedł. Zawarliśmy pewien układ.

— Oen… — Hallard wzdrygnął się wyraźnie. — Nikt nigdy nie układał się z Farrem. Co z nim negocjowałaś? Bezpieczeństwo Anuin?

Odetchnęła głęboko.

— Nie. Niezupełnie. — Wyjęła z kieszeni naszyjnik z paciorków i oddała go Hallardowi. — Dziękuję. Uratował mi życie.

Odjeżdżając, obejrzała się jeszcze za siebie. Hallard stał nieruchomo przy martwym byczku i wpatrywał się w bezwartościową garść spękanych, okopconych paciorków.

Przemierzyła Hel aż do ziem Raitha, eskortowana przez coraz liczniejszy, niewidzialny zastęp królów. Wyczuwała wokół siebie ich obecność i dopóty sondowała po omacku ich umysły, dopóki nie wyjawili jej swoich imion: Acor, trzeci król Hel, który siłą i perswazją podporządkował sobie ostatniego z krnąbrnych lordów; Ohroe Przeklęty, który widział, jak w siedmiu kolejnych bitwach pomiędzy An i Hel ginie, jeden po drugim, siedmiu jego synów; Nemir od Świń, który znał mowę zarówno ludzi, jak i świń, i który wyhodował knura Hedgisa-Noona, a za świniopaskę miał czarodziejkę Madir; Evern Sokolnik, który szkolił jastrzębie do walki z ludźmi; i wielu, wielu innych królów, którzy odpowiedzieli na wezwanie Farra, ostatniego z królów, i przyłączyli się do jego wyprawy do twierdzy królów An. Rzadko ich widywała; czuła tylko, jak suną przed i za nią, czuła ich umysły połączone w sieć myśli, legend, intryg, wspomnień o Hel takim, jakim było za ich życia i po śmierci. Z ziemią Hel wiązały ich nadal najprzeróżniejsze kształty, nie tylko te, z którymi splecione były ich kości: korzenie, liście, owady, ciałka małych zwierząt. Właśnie dzięki tej głębokiej, intuicyjnej wiedzy o An wytropili Naznaczonego Gwiazdkami, człowieka, którego kształt nie miał w sobie nic z esencji An.

Znaleźli go szybko i otoczyli luźnym pierścieniem. Farr przerwał milczenie, by ją o tym powiadomić; nie pytała, jaką postać przybrał Morgon. Był może jeleniem, który, wyczuwając ich obecność, umyka przerażony przez zalane blaskiem księżyca pole; ptakiem wzbijającym się w powietrze; polną myszą umykającą do norki pod kopą skoszonego siana. Domyślała się, że dla bezpieczeństwa często zmienia postać i była pełna podziwu dla królów, że ani na moment nie zgubili jego tropu. Stanowili przynętę dla potężnego umysłu, który wyczuwała od czasu do czasu, jak przeczesuje tę niespokojną krainę. Żaden człowiek z An, a już na pewno żaden obcy, nie uszedł ich uwagi. Domyślała się, że czarodziej sprawdza każdego człowieka, którego spotkali. Dziwiło ją, że jej osoba zupełnie go nie interesuje; być może, widząc czaszkę, którą wiozła na siodle, obserwując, jak niepomna ogarniającego kraj zamętu nocuje po lasach, uznał ją za szaloną.

Unikała ludzi, nie miała więc najświeższych wiadomości o rozmiarach zamętu, raz po raz widywała jednak puste za dnia pola, zabarykadowane i strzeżone stodoły i stajnie, lordów ciągnących na czele zbrojnych pocztów w kierunku Anuin. Zdawała sobie sprawę, że życie w ciągłym napięciu musiało szarpać im nerwy; z czasem przekształcą pewnie swoje zameczki w małe twierdze, zamkną się w nich i nie wpuszczą tam nikogo, ni żywego, ni umarłego. Ta nieufność i gniew pod nieobecność aktualnego króla An doprowadzi w końcu do otwartej wojny, wielkiej próby sił pomiędzy żywymi i umarłymi, nad czym nie potrafi zapanować nawet sam Mathom. A ona, wprowadzając do An umarłych królów Hel, może to tylko przyśpieszyć.

Wiele o tym myślała podczas bezsennych nocy, za jedyną towarzyszkę mając czaszką Farra. Próbowała się do tego przygotować, badając swoją moc, ale przeszkadzał jej brak doświadczenia. Miała jakie takie pojęcie, na co ją stać, wiedziała, że drzemią w jej umyśle możliwości, których nie potrafi jeszcze w pełni wykorzystać. W Anuin zrobi wszystko co w jej mocy; pomoże jej Morgon, jeśli tylko skłonny będzie podjąć to ryzyko. A może wróci Mathom? Może umarli królowie, nie mając za sobą swoich armii, wycofają się wtedy z Anuin? Może zdoła ich jakoś udobruchać? Miała nadzieję, że Duac potrafi stanąć na wysokości zadania. Zbytnio jednak na to nie liczyła.

Dotarła do Anuin dziewięć dni po rozstaniu z Hallardem. Królowie zaczęli się objawiać jeszcze przed przekroczeniem bram zamku, otaczając coraz ciaśniejszym, posępnym, niesamowitym kręgiem tego, którego mieli strzec. Na ulicach miasta panował zadziwiający spokój; tylko garstka zdumionych, zalęknionych gapiów wybałuszała oczy na grupę koronowanych jeźdźców na narowistych, upiornych wierzchowcach, jeźdźców, których pancerze, szaty i broń stanowiły pełny niemal przekrój dziejów tej krainy. Pośród nich, w siermiężnej opończy, z kapturem na głowie, posuwał się ich podopieczny. Swoją nieziemską eskortę zdawał się traktować z rezygnacją; przejechał powoli, ze spuszczoną głową uliczkami Anuin i zaczął się piąć łagodnym stokiem ku górującemu nad okolicą zamkowi króla. Bramy stały otworem; nie nagabywani przez nikogo wjechali na dziedziniec. Zsiedli z koni ku konsternacji stajennych, którzy nawet pod ciężarem płomiennego spojrzenia Farra nie przejawiali najmniejszej ochoty do odebrania od nich wierzchowców. Kiedy w chwilę potem na dziedziniec wjechała samotnie Raederle, wprowadzali już człowieka w opończy po schodach wiodących do głównej sali. Z min stajennych, którzy otoczyli ją niepewnie, wyczytała, że i ją biorą za marę. W końcu jeden z nich zebrał się na odwagę, podskoczył i pomógł jej zsiąść z konia, chwytając za uzdę i strzemię. Zdjęła z łęku czaszkę i weszła z nią na schody.

Duac siedział w sali sam i oniemiały gapił się na poczet królów. Usta miał otwarte; na widok siostry zamknął je z trzaskiem. Krew odpłynęła mu z twarzy i ta miała teraz barwę czaszki Farra. Raederle ruszyła w stronę zakapturzonego mężczyzny, dziwiąc się, że do tej pory nie spojrzał na nią ani do niej nie przemówił. Jakby czytając w jej myślach, odwrócił się, i teraz jej opadła szczęka. Człowiekiem, którego eskortowali przez Hel umarli królowie nie był Morgon, lecz Deth.

Загрузка...