2

Dotarła do Caithnard cztery dni później. Spienione, zielonobiałe jak wspomnienie Ylona morze wniosło na swych falach statek ojca do portu. Rzucono kotwice i Raederle z ulgą zeszła na ląd. Stanęła na nabrzeżu i rozejrzała się. Żeglarze ze statku cumującego po sąsiedzku wyładowywali wory z ziarnem, konie pociągowe, pęki owczych skór i wełnę, a z pomalowanego na kolory pomarańczowy i złoty statku stojącego dalej sprowadzali silne konie o włochatych kopytach i znosili skrzynie ze złotymi okuciami. Na ląd sprowadzono jej konia; na koniec, po trapie, wydając po drodze instrukcje załodze, zszedł kapitan statku ojca, Bri Corbett, by odprowadzić ją na uniwersytet. Łypnął mętnym jak ostryga okiem na marynarza, który gapił się spod wora z ziarnem na Raederle, i ten szybko odwrócił wzrok. Potem wziął za uzdy oba wierzchowce i ruszył przodem przez rojny port.

— Idę o zakład, że to Joss Merle z Osterlandu — odezwał się w pewnej chwili, pokazując Raederle statek o niskim, szerokim kadłubie, z żaglami zielonymi jak igiełki sosny. — Wyładowany po bom futrami. Wszędzie bym poznał tę jego balię. A tam, za tym pomarańczowym statkiem, Halster Tull. Za przeproszeniem, pani. Dla kogoś, kto był kiedyś kupcem, znaleźć się wiosną w Caithnard to tak, jak zejść z pustą czarką do piwniczki z winami waszego ojca; nie wie człowiek, na czym oko zatrzymać.

Raederle uśmiechnęła się i dopiero teraz dotarło do niej, jak dawno tego nie robiła.

— Lubię słuchać takich opowieści — powiedziała. Zdawała sobie sprawę, że jej milczenie przez ostatnie dni musiało go niepokoić. Przy trapie pomarańczowo-złotego statku, który właśnie mijali, gawędziła grupka młodych kobiet w długich, eleganckich, połyskliwych szatach. Pokazywały palcami na wszystkie możliwe strony, ich twarze płonęły podnieceniem. — Czyj to statek? — zapytała Raederle.

Kapitan otworzył usta, ale zaraz je zamknął i ściągnął brwi.

— Nigdy wcześniej go nie widziałem. Ale przysiągłbym… Nie. To nie może być.

— Co?

— Gwardia morgoli. Ona bardzo rzadko rusza się z Herun.

— Gdzie ta gwardia?

— To te młode kobiety. Śliczne jak kwiatuszki, ale spójrz na którąś krzywo, a wylądujesz w morzu w połowie drogi do Hed. — Odchrząknął. — Za przeproszeniem.

Okrążyli stos baryłek z winem.

— Kruk — mruknął kapitan, kręcąc powoli głową. — A ja, gdyby trzeba było, pożeglowałbym z nim rzeką Ose do samej góry Erlenstar.

Raederle spojrzała nań z zainteresowaniem.

— Naprawdę? Dałbyś radę przeprowadzić statek mego ojca w górę Ose aż do góry Erlenstar?

— Prawdę mówiąc, to nie. Nie ma na świecie statku, który przeprawiłby się przez przełęcz. Mnóstwo tam katarakt i wodospadów. Ale spróbowałbym, gdyby mnie o to poprosił.

— A jak daleko byłbyś w stanie na pewno dotrzeć statkiem?

— Morzem do Kraal, a potem w górę Rzeki Zimowej, aż do miejsca, gdzie łączy się z Ose, a stamtąd niedaleko już do Isig. Ale pod prąd żegluje się wolno, zwłaszcza wiosną, kiedy do morza spływa woda z topniejących śniegów. No i łajba musiałaby mieć krótszy kil niż statek twojego ojca.

— Aha.

— Rzeka Zimowa jest na oko szeroka i spokojna, ale potrafi w ciągu jednego roku tak zmienić swój bieg, że człowiek przysiągłby, iż żegluje zupełnie inną rzeką. Ona jest jak twój ojciec; nigdy nie wiadomo, co za chwilę zrobi. — Kapitan ugryzł się w język i zaczerwienił, ale Raederle obserwująca las kołyszących się masztów kiwnęła tylko głową.

— Zdradliwa.

Dotarłszy do ulicy, dosiedli koni, przejechali przez tętniące życiem miasto i zaczęli się wspinać krętą drogą ku starożytnemu gmachowi uniwersytetu wznoszącemu się ponad białymi plażami. Na ziemi przed bramą siedziało kilku studentów zatopionych w lekturze. Nie raczyli nawet podnieść na nich wzroku. Kapitan, nie zsiadając z konia, zastukał. Otworzył im student w wymiętych czerwonych szatach i dosyć obcesowo zapytał, czego chcą.

— Do Rooda z An — powiedział kapitan.

— Na twoim miejscu szukałbym go w tawernie. Najlepiej „Pod Zaginionym Żeglarzem” — to niedaleko nabrzeża — albo w „Królewskiej Ostrydze”… — Dopiero teraz student zauważył Raederle. — O, przepraszam, Raederle. Zechcesz wejść i zaczekać?

Raederle przypomniała sobie wreszcie imię tego chudego, rudowłosego adepta sztuki rozwiązywania zagadek.

— Pamiętam cię. Nazywasz się Tes. Uczyłeś mnie gwizdać.

Uśmiechnął się szeroko, mile połechtany.

— Tak. Nosiłem wtedy Błękit Zaawansowanego Początkującego, a ty byłaś… ty… — Urwał, speszony wyrazem twarzy kapitana. — Mniejsza z tym. Możecie zaczekać w bibliotece Mistrzów. Nikogo tam teraz nie ma.

— Nie, dziękujemy — powiedziała Raederle. — Wiem, gdzie jest tawerna „Pod Zaginionym Żeglarzem”, ale „Królewska Ostryga”… ?

— To przy Ulicy Snycerzy. Na pewno pamiętasz. Dawniej nazywała się „Oko Morskiej Wiedźmy”.

— A tobie się, chłopcze, wydaje, że z kim rozmawiasz? — wtrącił rozdrażniony Bri Corbett. — Na Hel, skąd ona ma niby pamiętać położenie jakichś tam gospod i tawern, których co nie miara w miastach tego królestwa?

— Tę akurat pamiętam — burknęła szorstko Raederle — bo ilekroć odwiedzałam tu Rooda, zastawałam go z nosem albo w księdze, albo w czarce. — Zawiesiła na chwilę głos, mnąc w dłoniach cugle. — Czy on… czy dotarły już do was wieści z Hed?

— Tak. — Tes spuścił głowę. — Tak — podjął cichym głosem. — Wczoraj wieczorem przyniósł je pewien kupiec. Na uniwersytecie wrze. Nie widziałem od tego czasu Rooda, choć przez całą noc byłem razem z Mistrzami na nogach. — Westchnął i podniósł wzrok na Raederle. — Pomógłbym wam go szukać, ale kazano mi zejść do portu po morgolę.

— Nie szkodzi. Sami go znajdziemy.

— Ja go znajdę — wtrącił z naciskiem Bri Corbett. — Wierz mi, pani, caithnardzkie tawerny to nie miejsce dla ciebie.

Raederle zawróciła konia.

— Ktoś, kogo ojciec fruwa po świecie pod postacią kruka, nie dba o pozory. Poza tym wiem, gdzie mój brat najbardziej lubi przesiadywać.

Poszukiwania nie przynosiły rezultatu. Po odwiedzeniu pół tuzina tawern mieli już do pomocy świtę młodych, znających Rooda studentów, którzy metodycznie i z podziwu godną dokładnością przeczesywali kolejne przybytki, zaglądając tam nawet pod stoły.

— Kiedy on znajduje czas na studiowanie? — mruczała ze zdumieniem Raederle, obserwując ich przez szybę z ulicy.

— Nie wiem — przyznał spocony Bri Corbett, wachlując się kapeluszem. — Pozwól, pani, że odprowadzę cię na statek.

— Nie.

— Jesteś zmęczona. I pewnie głodna. Już twój ojciec przykroi mi żagli, kiedy się o tym dowie. Znajdę ci Rooda i przyprowadzę na pokład.

— Sama chcę go znaleźć. Muszę się z nim rozmówić. Studenci zakończyli inspekcję i wypadli z tawerny.

— Teraz spróbujemy w „Nadziei Serca” przy Rynku Rybnym.

— Gdzie ten Rynek Rybny?

— W południowej części portu. Ty, pani, zaczekaj tu może na nas — dorzucił student po chwili namysłu.

— Idę z wami — odparła.

Rynek pod gorącym okiem popołudniowego słońca zdawał się skrzyć i tonąć w zapachu wypatroszonych, szklistookich ryb wyłożonych na stragany. Kapitan jęknął cicho. Raederle pomyślała o trasie, jaką przebyli z pogrążonego w skupionej kontemplacji uniwersytetu, poprzez labirynt Caithnard do najhałaśliwszego miejsca w mieście, zaśmieconego rybimi łbami i ośćmi, pełnego prychających kotów, po czym się roześmiała.

— Szynk „Nadzieja Serca”…

— To tu — sapnął Bri Corbett, kiedy studenci wbiegali do środka. Ledwo mówił. Szynk był mały, obskurny, nadgryziony zębem czasu, ale za brudnymi szybkami witryny wrzało. Kapitan spojrzał na Raederle, kładąc dłoń na szyi jej wierzchowca.

— Dosyć tego — warknął. — Odwożę cię na statek, pani.

Raederle utkwiła wzrok w wytartym kamiennym progu szynku.

— Nie wiem, gdzie jeszcze szukać. Może na plażach? Ale muszę go znaleźć. Czasami gorzej nie wiedzieć, co Rood myśli, niż to wiedzieć.

— Znajdę go, pani, przysięgam. A ty… — Kapitan urwał i odwrócił głowę, bo w tym momencie drzwi szynku otworzyły się gwałtownie. W wyrzuconym przez nie człowieku, który potoczył się po bruku pod nogi konia Bri Corbetta, rozpoznali jednego z pomagających im studentów.

— Jest tam — wysapał młodzieniec, zbierając się z ziemi.

— Rood?! — wykrzyknęła Raederle.

— Rood. — Student dotknął końcem języka kącika rozkrwawionych ust i dodał: — Szkoda, żeś tego nie widziała, pani. Coś wspaniałego.

Pchnął drzwi i rzucił się na łeb na szyję w kłębowisko barw — błękitu, bieli, złota — wirujących wokół płonącej pośrodku czerwieni. Kapitan patrzył na to niemal z nostalgią. Raederle zakryła twarz dłońmi. Po chwili zsunęła się z konia. Nad głową przefrunęła jej i osiadła na kocich łbach szata Średnio Zaawansowanego Mistrza. Raederle zbliżyła się do drzwi. W tumulcie karczemnej burdy utonął zdławiony protest kapitana. Z plątaniny ciał wynurzał się właśnie Rood w jasnej, porwanej szacie.

Policzek miał rozcięty, ale na jego twarzy malowała się powaga i skupienie, zupełnie jakby trwająca w szynku młócka na pięści oderwała go przed chwilą od nauki. Nad głową przeleciała mu oskubana gęś bez łba i pacnęła o ścianę. Raederle zawołała do brata. Nie usłyszał jej. Przygniatał kolanem do ziemi jakiegoś studenta, pchając jednocześnie innego odzianego w Biel chudzielca w objęcia zrozpaczonego szynkarza. Potężny student w złotej szacie, szczerząc w ferworze walki zęby, doskoczył do Rooda od tyłu i ucapił go jedną ręką za szyję, a drugą za nadgarstek.

— Panie — wycedził — albo w tej chwili przestaniesz, albo rozerwę cię na sztuki i porachuję gnaty.

Rood, podduszony nieco chwytem za szyję, zamrugał i szarpnął się gwałtownie; student puścił go, osunął się na mokrą podłogę i chwytając spazmatycznie powietrze, zgiął we dwoje. Teraz zmasowany atak przypuściła mała grupka studentów towarzyszących Raederle. Raederle znowu straciła z oczu Rooda; wynurzył się po chwili z ciżby tuż przy niej, zdyszany, uwikłany w walkę na pięści z ogorzałym zwalistym rybakiem, który posturą przypominał Białego Byka z Aum. Wyprowadzane na korpus ciosy Rooda zdawały się nie robić na olbrzymie żadnego wrażenia. Na oczach Raederle złapał Rooda wielkim łapskiem za szatę pod szyją i zamierzył się ogromną pięścią. Niewiele myśląc, wyrżnęła go w głowę dzbanem, który nie wiedzieć skąd znalazł się w jej rękach.

Dzban rozbił się, chlusnęło wino, byk puścił Rooda i usiadł, mrugając półprzytomnie. Rood dopiero teraz zauważył siostrę.

Znieruchomiał, a wraz z nim niemal wszyscy pozostali w izbie. Tylko w kątach wrzał jeszcze bój. Raederle stwierdziła z zaskoczeniem, że jest zupełnie trzeźwy. Zewsząd spozierały na nią błędne, pijane walką oczy. Gapił się na nią z rozdziawioną gębą szynkarz, trzymając za włosy dwie głowy, które zderzyłyby się niechybnie, gdyby nie jego interwencja. Przy wodził jej na myśl zaskoczoną, martwą rybę ze straganu. Wypuściła z ręki szyjkę dzbana; brzęk, z jakim się stłukła, zmącił ciszę. Raederle spłonęła rumieńcem.

— Przepraszam — powiedziała, zwracając się do znieruchomiałego Rooda. — Ale szukam cię po całym Caithnard, a nie chciałam, żeby cię uderzył, zanim z tobą nie porozmawiam.

Ku jej uldze Rood poruszył się wreszcie. Obrócił się, zachwiał, odzyskał równowagę.

— Wyślij rachunek mojemu ojcu — powiedział do oniemiałego szynkarza.

Wyszedł z szynku, zbliżył się do konia Raederle i przyłożył czoło do podłożonej pod siodło derki. Stał tak przez chwilę bez słowa, potem odwrócił się i spojrzał na siostrę.

— Jeszcze tu jesteś — mruknął. — Chyba nie piłem. Co, na Hel, robisz pośród tych rybich ości?

— A jak myślisz? — spytała cichym, napiętym głosem, wyrażającym cały smutek, zagubienie i strach, jakie odczuwała. — Jesteś mi potrzebny.

Rood wyprostował się, otoczył ją ramieniem i przygarnął do siebie.

— Dziękuję ci — zwrócił się do kręcącego głową kapitana. — Poślesz kogoś na uniwersytet po moje rzeczy?

— Po wszystkie, panie? — spytał Bri Corbett.

— Wszystkie. Po każde martwe słowo i zaschniętą plamę po winie z tego pokoju. Po wszystko.

Zabrał Raederle do spokojnej gospody w sercu miasta. Usiedli przy stole i zamówili karafkę wina. Splatając dłonie na swojej czarce, patrzył w milczeniu, jak siostra pije.

— Nie wierze, że on nie żyje — odezwał się w końcu cicho.

— A w co wierzysz? Pocieszasz się może myślą, że po prostu oszalał i stracił ziemwładztwo? To dlatego demolowałeś tamten szynk?

Rood poprawił się na krześle i spuścił wzrok.

— Nie. — Położył dłoń na jej nadgarstku. Ściskające czarkę palce Raederle rozluźniły się i zsunęły na blat stołu.

— Roodzie — wyszeptała — nie daje mi spokoju jedna straszna myśl. Myśl, że kiedy czekałam, kiedy wszyscy czekaliśmy, myśląc, że Morgon jest u Najwyższego, on był sam z kimś, kto wyskubywał mu po trochu umysł, tak jak wyskubuje się płatki zamkniętego kwiatu. I Najwyższy nic nie uczynił.

— Wiem. Kiedy jeden z kupców przyniósł wczoraj wieści na uniwersytet, Mistrzowie byli wstrząśnięci. Morgon dokopał się do takiego wężowiska zagadek, a potem umarł w najmniej odpowiednim momencie, zanim zdążył znaleźć na nie odpowiedzi. I teraz oni muszą zająć się tym problemem, bo uniwersytet istnieje, by odpowiadać na to, na co nie ma odpowiedzi. Zaczynają się zastanawiać, na ile rzeczywiście interesuje ich prawda, bo to dosłownie zabójcza zagadka. — Pociągnął łyk wina i znów spojrzał na siostrę. — Wiesz, co się stało?

— Co?

— Ośmiu starych Mistrzów i dziewięciu Czeladników spierało się przez całą noc o to, kto uda się do góry Erlenstar, by porozmawiać z Najwyższym. Wszyscy chcieli jechać.

Raederle dotknęła wystrzępionego rękawa jego szaty.

— Ty też jesteś Czeladnikiem.

— Już nie. Powiedziałem wczoraj Mistrzowi Telowi, że odchodzę. Potem poszedłem na plażę i przesiedziałem tam bezczynnie, nie myśląc o niczym, całą noc. Nad ranem wróciłem do Caithnard i wstąpiłem do tego szynku, żeby coś przekąsić, i kiedy… kiedy jadłem, przypomniało mi się, jak na dzień przed jego wyjazdem na spotkanie z przeznaczeniem posprzeczałem się z Morgonem, zarzucając mu, że marnuje się, poświęcając czas tylko warzeniu piwa i czytaniu ksiąg. No i znalazł swoje przeznaczenie w jakimś odległym zakątku królestwa, zagnany tam moimi słowami, szalony jak Peven. Uświadomiwszy to sobie, postanowiłem roznieść szynk. Gwóźdź po gwoździu. A potem wyruszyć na poszukiwanie rozwiązań zagadek, na które on nie znalazł odpowiedzi.

Raederle kiwnęła głową.

— Tak myślałam. Ale ja mam dla ciebie jeszcze jedną wieść.

— Jaką? — zapytał ostrożnie, sięgając znowu po czarkę.

— Przed pięcioma dniami nasz ojciec opuścił w tym właśnie celu An. Powiedział… — Urwała i zmrużyła oczy, widząc, co się święci. Rood walnął obiema pięściami w stół z taką siłą, że siedzący na sąsiedniej ławie kupiec Zakrztusił się piwem.

— Opuścił An? Na jak długo?

— Nie powiedział… Przysiągł na starożytnych królów, że dowie się, jak umarł Morgon. Nie wiem, ile mu to zajmie. Tylko nie krzycz, Roodzie.

Rood opanował się z trudem. Przez chwilę nie mógł znaleźć słów.

— A to stary kruk — mruknął wreszcie.

— Właśnie… Zostawił w Anuin Duaca, żeby wyjaśnił sytuację lordom. Ciebie też chciał tam ściągnąć, ale nie powiedział po co, a Duac był na niego wściekły, krzyczał, że nie można od ciebie wymagać, byś rzucił studia.

— I Duac przysłał cię po mnie? Raederle pokręciła głową.

— Nie chciał nawet, żebym ci mówiła. Poprzysiągł, że prędzej widma Hel przekroczą próg Anuin, niż on po ciebie pośle.

— Doprawdy? — zdumiał się Rood. — A więc staje się tak samo irracjonalny jak nasz ojciec. Wydaje mu się, że będę siedział w Caithnard, kontynuując studia, które straciły nagle sens, kiedy on stara się utrzymać porządek między żywymi i umarłymi z An. Wolę wrócić do domu i zagrać w zagadki z umarłymi królami.

— Naprawdę?

— Co naprawdę?

— Wrócisz do domu? To… to dla ciebie łatwiejsze, niż wędrować do góry Erlenstar, i Duac na pewno będzie ciebie potrzebował. A nasz ojciec…

— Jest bardzo szczwanym i subtelnym starym krukiem… — Rood milczał przez chwilę, skubiąc bezwiednie paznokciem skazę na czarce. W końcu odchylił się na oparcie krzesła i westchnął głęboko. — Dobrze. Nie zostawię Duaca samego. Przydam się w Anuin choćby po to, by mu mówić, który umarły król jest który. Pod górą Erlenstar ojciec poradzi sobie lepiej ode mnie. Oddałbym Czarne Mistrzostwo za możliwość oglądania świata jego oczyma. Ale nie obiecuję, że nie wyruszę go szukać, jeśli wpadnie w tarapaty.

— Dobrze. Bo Duac zapowiedział, że tego nie uczyni.

Rood skrzywił się.

— Wygląda na to, że Duacowi puściły nerwy. Ale się mu nie dziwię.

— Roodzie… Czy widziałeś kiedy, żeby nasz ojciec zbłądził?

— Setki razy?

— Nie. Nie mam na myśli jego irytującego czasami, denerwującego, niezrozumiałego sposobu bycia. Chodzi mi o to, czy pamiętasz, by kiedykolwiek się pomylił?

— Czemu pytasz?

Raederle wzruszyła lekko ramionami.

— Bo kiedy usłyszał o śmierci Morgona, po raz pierwszy ujrzałam na jego twarzy zaskoczenie.

Rood nachylił się do niej.

— I co z tego?

— Bo widzisz, kiedy wcześniej dowiedział się, że to Morgon wygrał od Pevena koronę, wcale zaskoczenia nie okazał. Zupełnie, jakby, ślubując, że odda moją rękę zwycięzcy w tej grze, z góry wiedział, że to Morgon zostanie moim mężem. Intrygowało mnie od tamtego czasu, czy on aby nie ma daru jasnowidzenia.

Rood przełknął ślinę. Z oczu przypominał jej teraz Mathoma.

— Nie wiem. Zastanawiam się. Jeśli Morgon rzeczywiście ma zostać twoim mężem…

— To nie umarł.

— W takim razie, gdzie jest? Co się z nim dzieje? I dlaczego, na korzenie tego świata, Najwyższy mu nie pomoże? To największa ze wszystkich zagadka: wyziewy milczenia wydobywają się z tej góry.

— Jeśli nasz ojciec do niej dotrze, skończy się to milczenie. — Raederle pokręciła głową. — Sama nie wiem. Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Wyobrażasz sobie, jaki wyobcowany musi się czuć Morgon, jeśli żyje? I pewnie… pewnie zastanawia się, czemu nikt z nas, którzy tak go kochaliśmy, nie próbuje śpieszyć mu z pomocą.

Rood otworzył usta, ale nic nie powiedział. Zakrył dłońmi oczy.

— Tak — mruknął po chwili. — Jestem zmęczony. Jeśli on żyje…

— To ojciec go znajdzie. A ty obiecałeś, że pomożesz Duacowi.

— Masz rację. Tylko… Nie. Masz rację. — Oderwał dłonie od oczu i zapatrzył się w swoje wino. Potem odsunął się z krzesłem od stołu. — Chodźmy już, muszę spakować książki.

Wyszli na zalaną słońcem, rojną ulicę. Raederle zatrzymała się i zamrugała. Wydało jej się, że przepływa przed nią cudowna, niepojęta rzeka barw. Rood położył jej rękę na ramieniu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że omal nie zastąpiła drogi małemu, strojnemu orszakowi. Prowadziła go piękna, wysoka kobieta w płaszczu z jakiejś zwiewnej jak mgiełka, zielonej tkaniny, dosiadająca czarnego rumaka. Czarne włosy miała splecione w przystrojony klejnotami warkocz, owinięty wokół głowy niczym korona. Za nią jechało w dwuszeregu sześć dziewcząt, które Raederle widziała wcześniej w porcie. Ich szaty, oraz derki i uprząż wierzchowców, mieniły się kolorami, włócznie były inkrustowane srebrem. Dziewczyna z pierwszej dwójki miała takie same, jak prowadząca, czarne włosy i szlachetne rysy twarzy. Dalej szło ośmiu mężczyzn niosących dwie malowane skrzynie z miedzianymi i złotymi okuciami; za nimi podążało konno ośmiu studentów uniwersytetu w różnobarwnych szatach — szkarłatnych, złotych, błękitnych i białych. Jadąca na przedzie kobieta zerknęła na Raederle. Było w tym spojrzeniu coś tak władczego i niesamowitego, że dziewczynę przeszedł dziwny dreszcz.

— To morgola Herun… — szepnął siostrze do ucha Rood i, ledwie orszak przesunął się przed nimi, chwycił ją za rękę i pociągnął tak gwałtownie, że straciła na moment równowagę.

— Roodzie! — wołała, wleczona przez tłum zaaferowanych gapiów w ślad za orszakiem, ale on nie zwracał uwagi na jej protesty.

— Tes! Tes! — krzyczał.

Holując za sobą zaczerwienioną, rozgniewaną Raederle, dopędził wreszcie studenta w czerwonej szacie. Tes spojrzał na niego z góry.

— Co ci się stało? Nurkowałeś w próżnej flaszy po winie?

— Odstąp mi swoje miejsce, Tesie, błagam! — zawołał Rood, chwytając konia studenta za cugle, ale Tes wyrwał mu je z dłoni.

— Przestań, Roodzie. Pijanyś?

— Nie. Przysięgam. Jestem trzeźwy jak świnia. Ona wiezie księgi Iffa; ty możesz je sobie przejrzeć, kiedy będziesz chciał, ale ja wracam dziś wieczorem do domu…

— Co takiego?

— Muszę wyjechać. Błagam cię.

— Roodzie — bąknął niezdecydowanie Tes — chętnie bym to uczynił, ale czy zdajesz sobie sprawę, jak wyglądasz?

— To zamieńmy się szatami, Tesie, błagam cię. Błagam.

Tes westchnął i ściągnął ostro wodze, zmuszając postępujących za nim jeźdźców do rozbicia szyku. Zsunął się szybko z wierzchowca i rozpiął swoją szatę. Rood jednym gorączkowym ruchem ściągnął przez głowę swoją i włożył szatę Tesa, nie zważając na cierpkie uwagi pozostałych jeźdźców, powątpiewających w jego trzeźwość. Wskoczył na konia Tesa i podał rękę Raederle.

— A mój koń, Roodzie… ?

— Tes go przyprowadzi. Przed gospodą został jej kasztan, Tesie; na derce są jej inicjały. Wskakuj… — Raederle postawiła stopę na tkwiącym już w strzemieniu bucie brata i podciągnęła się na siodło, siadając przed nim. Szybko dogonili oddalający się orszak morgoli i dołączyli do grupy towarzyszących jej studentów. — Dziękuję ci, Tesie! — krzyknął Rood do przyjaciela.

Raederle, zaciskając zęby, powstrzymywała się od komentarzy, do chwili kiedy grupa konnych studentów uformowała się z powrotem w uporządkowaną, posuwającą się statecznie procesję. Wtedy się odezwała:

— Zdajesz sobie sprawę, jak komicznie musiało to wyglądać?

— A wiesz, co wkrótce ujrzymy? Osobiste księgi czarodzieja Iffa. Otwarte! Morgola sama je otworzyła. Przekazuje je uniwersytetowi; Mistrzowie od tygodni o niczym innym nie rozmawiają. Poza tym zawsze interesowała mnie jej osoba. Powiadają, że wszystkie informacje przechodzą prędzej czy później przez dom morgoli i że kocha się w niej harfista Najwyższego.

— Deth? — zdziwiła się Raederle. — To może ona zna miejsce jego pobytu?

— Jeśli nie ona, to nikt.

Raederle zamilkła. Wróciła myślami do dziwnego błysku, jaki zauważyła w oczach morgoli. Zostawiali za sobą rojne, gwarne ulice miasta; droga poszerzała się i pięła ku ciemnemu, smaganemu wiatrami gmachowi uniwersytetu, wieńczącemu szczyt urwiska. W pewnej chwili morgola obejrzała się na mężczyzn dźwigających pod górę skrzynie i zwolniła. Raederle, spoglądając na ocean, wypatrzyła w dali Hed przesłanianą częściowo przez niebieskoszarą mgiełkę wiosennego sztormu. Zainteresowało ją nagle, co też takiego może kryć się w sercu tej małej, zwyczajnej z pozoru wysepki, że to właśnie ona wydała Naznaczonego Gwiazdkami. I naraz odniosła wrażenie, że poprzez kurtynę deszczu dostrzega młodego, oliwkowoskórego i silnego jak dąb, jasnowłosego mężczyznę, idącego z pochyloną głową przez podwórko ze stodoły do domu.

Drgnęła i wymruczała coś pod nosem; Rood przytrzymał ją, bo byłaby się ześlizgnęła z siodła.

— Co się stało?

— Nic. Nie wiem. Roodzie…

— Co?

— Nie, nic.

Jedna ze strażniczek morgoli odłączyła od oddziału i zaczekała na nich.

— Morgola, której przedstawiono w porcie studentów, chce wiedzieć, kto zajął w jej eskorcie miejsce Tesa — powiedziała, kiedy się z nią zrównali.

— Jestem Rood z An — przedstawił się Rood. — A to moja siostra, Raederle. I jestem… to znaczy byłem do wczoraj… Czeladnikiem na uniwersytecie.

— Dziękuję. — Strażniczka spojrzała na Raederle. W jej ciemnych, czujnych oczach pojawiło się coś w rodzaju zaskoczenia. — Nazywam się Lyraluthuin — dorzuciła. — Jestem córką morgoli.

Ponagliła konia i wróciła cwałem na czoło pochodu. Rood gwizdnął cicho, odprowadzając wzrokiem jej wysoką, szczupłą postać.

— Ciekawe, czy morgoli nie będzie potrzebna eskorta w drodze powrotnej do Herun.

— Ty wracasz do Anuin.

— Mógłbym wrócić do Anuin przez Herun… Znowu tu jedzie.

— Morgola — powiedziała Lyra, ponownie się z nimi zrównując — bardzo by chciała z wami porozmawiać.

Rood odłączył od studentów i ruszył za nią. Raederle, siedząca na siodle bokiem i trzymająca się kurczowo końskiej grzywy, czuła się trochę głupio. Ale morgola przywitała ich promiennym uśmiechem.

— A więc jesteście dziećmi Mathoma — zagaiła. — Zawsze chciałam poznać waszego ojca. Dosyć obcesowo dołączyliście do mojego orszaku i nie spodziewałam się zupełnie, że ujrzę w nim drugą z najpiękniejszych kobiet An.

— Przybyłam do Caithnard z wieściami dla Rooda — powiedziała Raederle. Uśmiech spełzł z twarzy morgoli; kiwnęła głową.

— Rozumiem. Usłyszeliśmy o tym dopiero dziś rano, schodząc ze statku. Zaskoczyła nas ta wiadomość. — Spojrzała na Rooda. — Wiem od Lyry, że nie jesteś już Czeladnikiem na uniwersytecie. Straciłeś serce do rozwiązywania zagadek?

— Nie. Tylko cierpliwość. — Głos Rooda zabrzmiał matowo; Raederle zerknęła na brata i po raz pierwszy w życiu ujrzała go zarumienionego.

— Tak — powiedziała cicho morgola. — Ja również. Przywiozłam w darze uniwersytetowi siedem ksiąg Iffa i dwadzieścia innych gromadzonych przez wieki w bibliotece Miasta Kręgów, oraz wieści, które, podobnie jak te docierające z Hed, powinny poruszyć nawet kurz w bibliotece Mistrzów.

— Siedem?! — wykrzyknął Rood. — Udało ci się otworzyć siedem ksiąg Iffa?

— Nie. Tylko dwie. Pozostałe pięć otworzył sam czarodziej, w dniu kiedy ruszaliśmy do Caithnard.

Rood ściągnął ostro wodze; Raederle zachwiała się w siodle. Jadące z tyłu strażniczki złamały gwałtownie szyk, żeby na niego nie wpaść; zatrzymali się mężczyźni dźwigający skrzynie, a studenci, którzy nie zorientowali się w porę, wpadali na siebie i klęli. Morgola zatrzymała konia.

— To Iff żyje? — Rood zdawał się nie zauważać zamieszania, jakie spowodował.

— Tak. Ukrywał się w szeregach mojej straży. Od siedmiu wieków przebywał pod taką czy inną postacią na heruńskim dworze, bo, jak powiedział, jest to od początku przybytek wiedzy. Powiedział… — Urwała. Kiedy znowu się odezwała, wszyscy usłyszeli w jej głosie nutkę niedowierzania. — Powiedział, że to on był tym starym uczonym, który pomógł mi otworzyć dwie pierwsze księgi. Kiedy uczony umarł, on stał się moim sokolnikiem, a potem strażnikiem. Powrócił do własnej postaci w tym samym dniu, w którym rzekomo umarł Morgon.

— Kto zdjął z niego klątwę? — wyszeptał Rood.

— Tego nie wie.

Raederle zakryła dłońmi usta. Nie widziała już twarzy morgoli, lecz wiekowe oblicze świniopaski z Hel i jej oczy, w których czaiły się pozostałości wielkiej, strasznej ciemności.

— Roodzie — szepnęła do brata. — Świniopaska Raitha, kiedy usłyszała wieści o Naznaczonym Gwiazdkami przyniesione z Isig przez Elieu, wydała krzyk, na dźwięk którego rozpierzchły się na cztery wiatry stada helskich świń. Potem zniknęła. Jednego… jednego ze swoich knurów nazywała Aloilem.

— Nun? — wykrztusił Rood.

— Może to Najwyższy ich uwolnił.

— Najwyższy. — Coś w głosie morgoli przypomniało Raederle Mathoma. — Nie rozumiem, dlaczego miałby pomagać czarodziejom, a nie Naznaczonemu Gwiazdkami, ale jeśli to robi, na pewno ma po temu swoje powody. — Zerknęła za siebie i widząc uporządkowany już orszak, ruszyła w dalszą drogę. Dojeżdżali do szczytu wzgórza; widać już było ocieniony dębami plac przed uniwersytetem.

Rood zerknął na morgolę.

— Mogę cię o coś zapytać, pani? — odezwał się z niezwyczajnym u niego wahaniem.

— Naturalnie, Roodzie.

— Czy wiesz, gdzie jest harfista Najwyższego? Morgola nie odpowiedziała od razu. Patrzyła na ogromną, surową budowlę, której okna i drzwi mieniły się barwami szat stłoczonych w nich studentów. Po chwili spuściła wzrok na swoje dłonie.

— Nie. Nie miałam od niego żadnych wieści.

Na spotkanie morgoli wyszli Mistrzowie. Przypominali czarne kruki pośród wiru czerwieni i złota. Skrzynie wniesiono do biblioteki. Mistrzowie przeglądali z zachwytem księgi i z zapartym tchem słuchali opowieści morgoli o tym, jak otworzyła dwie z nich. Raederle spojrzała na jedną, rozłożoną na przygotowanym specjalnie pulpicie. Czarne litery było drobne i ascetyczne, ale przewróciwszy stronicę, zobaczyła na marginesie precyzyjne, delikatne szkice dzikich kwiatów. Przypomniała jej się znowu bosonoga świniopaska pykająca pod dębem z fajeczki. Raederle uśmiechnęła się mimowolnie i jej wzrok przyciągnęła jedyna nieruchoma osoba na sali: Lyra stała przy drzwiach w swojej zwykłej postawie — proste plecy, rozstawione lekko nogi. Można by pomyśleć, że pełni tu wartę. Jednak jej oczy zasnute były czernią, nic nie widziała.

Kiedy morgola poinformowała Mistrzów o ponownym pojawieniu się czarodzieja Iffa, na sali zaległa martwa cisza. Następnie Raederle, na prośbę morgoli, opowiedziała o świniopasce z Hel, dorzucając od siebie streszczenie wieści przyniesionych przez Elieu z Isig. Kiedy skończyła, na sali zawrzało. Posypały się pytania, na które nie umiała odpowiedzieć; Mistrzowie zadawali sobie nawzajem pytania, na które nikt z nich nie znał odpowiedzi. Potem głos znowu zabrała morgola. Raederle nie słyszała, co mówi, słyszała tylko ciszę przekazywaną, jak coś namacalnego, od Mistrza do Mistrza, od grupy do grupy, aż w końcu jedynym dźwiękiem, jaki ostał się na sali, był ciężki oddech jednego bardzo starego Mistrza. Wyraz twarzy morgoli nie uległ zmianie; tylko w jej oczach pojawiła się czujność.

— Mistrz Ohm — odezwał się filigranowy, skromny Mistrz imieniem Tel — był z nami aż do zeszłej wiosny, kiedy to wyruszył w podróż do Lungold, by spędzić tam rok na studiach i kontemplacji. Mógł się udać gdziekolwiek; wybrał to starożytne miasto czarodziejów. Kupcy przynosili nam z Lungold jego listy. — Mistrz Tel zawiesił głos. Nie odrywał spojrzenia beznamiętnych, doświadczonych oczu od twarzy morgoli. — Ty, El, jesteś znana ze swojej inteligencji i prawości, i szanowana za nią jak ten uniwersytet; jeśli masz wobec naszej uczelni jakieś krytyczne uwagi, nie wahaj się nam ich wyłuszczyć.

— Otóż, Mistrzu Tel — odezwała się cicho morgola — kwestionuję prawość uniwersytetu w osobie Mistrza Ohma, którego już raczej nie ujrzycie w tych murach. Kwestionuję też inteligencję nas wszystkich, ze mną włącznie. Na krótko przed opuszczeniem Herun złożył mi prywatną wizytę król Osterlandu. Chciał się dowiedzieć, czy mam jakieś wiadomości o księciu Hed. Powiedział mi, że książę Hed wyruszył do Isig, ale do góry Erlenstar na razie się nie wybierał, bo na przełęczy zalegały gęste mgły i szalały burze tak straszliwe, że nawet vesta nie zdołałaby tamtędy przejść. Dowiedziałam się też od niego czegoś, co utwierdziło mnie w podejrzeniach, jakich nabrałam, bawiąc tutaj poprzednio. Otóż Morgon opowiadał mu, że ostatnim słowem, jakie wypowiedział czarodziej Suth, umierając w jego ramionach, było imię Ohma. To jego, Ohma Ghisteslwchlohma, Założyciela Lungold, oskarżył Suth, wydając ostatnie tchnienie. — Zawiesiła głos i powiodła wzrokiem po stężałych twarzach. — Spytałam Hara, czy zwrócił się o wyjaśnienie tej sprawy do uniwersytetu, a on roześmiał się tylko i powiedział, że nie warto zawracać czymś takim głowy Mistrzom Wiedzy, którzy nie potrafili rozpoznać ani Naznaczonego Gwiazdkami, ani Założyciela Lungold.

Morgola znowu zawiesiła głos, ale nie doczekała się od słuchających jej mężczyzn słowa protestu, słowa wyjaśnienia. Pochyliła lekko głowę.

— Mistrz Ohm przebywał w Lungold od zeszłej wiosny. Od tamtego czasu nie widziano harfisty Najwyższego, milczał również w tym czasie sam Najwyższy. Śmierć księcia Hed wyzwoliła czarodziejów spod klątwy, którą na nich rzucono. Uważam, że zdjął ją z nich Założyciel Lungold, bo pozbywszy się Naznaczonego Gwiazdkami, nie musi już się obawiać ich mocy ani ingerencji. Uważam również, że jeśli ten uniwersytet chce zachować autorytet, powinien bardzo wnikliwie i bardzo szybko zbadać ów niepojęty, zawikłany splot zagadek.

Po sali poniosło się westchnienie; to morski wiatr trzepotał się jak ptak między murami, szukając drogi ucieczki. Lyra odwróciła się gwałtownie; drzwi zamknęły się za nią, nim ktokolwiek zdał sobie sprawę, że się poruszyła. Morgola zerknęła na drzwi, a następnie z powrotem na Mistrzów, którzy zaczęli rozmawiać między sobą przyciszonymi głosami i gromadzić się wokół niej. Pobladły Rood stał nieruchomo, wsparty dłońmi o jedno z biurek, i wpatrywał się w leżącą na nim księgę, ale Raederle wiedziała, że nie widzi liter. Postąpiła krok w stronę brata, ale zmieniła zamiar. Odwróciła się na pięcie, przecisnęła między Mistrzami do drzwi i wyszła z sali.

W korytarzu tłoczyli się studenci, nie mogący się doczekać, kiedy wreszcie będzie im dane choć rzucić okiem na księgi. Raederle przeszła między nimi, nie słysząc nawet ich głosów. Idąc przez dziedziniec, nie czuła chłodnego wiatru, który przybrał na sile wraz z wczesnym wiosennym zmierzchem. Wypatrzyła Lyrę stojącą między drzewami na skraju urwiska, plecami do gmachu uniwersytetu. Coś w napiętych ramionach i opuszczonej głowie dziewczyny przyciągało do niej Raederle. Skręciła w tamtym kierunku i w tym samym momencie Lyra poderwała w górę włócznię, zatoczyła nią w powietrzu świetlisty krąg i wbiła grotem w ziemię.

Słysząc za sobą kroki, odwróciła się. Raederle stanęła. Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. Potem Lyra, dając upust żalowi i gniewowi, malującym się w jej oczach, niemal wyzywająco powiedziała:

— A chciałam mu towarzyszyć. Chronić za cenę własnego życia.

Raederle oderwała wzrok od jej twarzy i spojrzała na morze daleko pod nimi, na półksiężyc portu, na wypustkę lądu na północy, za którą leżały inne krainy, inne porty. Zacisnęła pięści.

— W Caithnard cumuje statek mojego ojca. Mogę nim dopłynąć aż do Kraal. Zamierzam dotrzeć do góry Erlenstar. Pomożesz mi?

Lyra rozchyliła usta. Raederle zauważyła, jak przez jej twarz przemykają zaskoczenie i niepewność. Potem dziewczyna wyrwała z ziemi włócznie i kiwnęła głową.

— Jestem z tobą.

Загрузка...