6

– Chcesz, żebym co zrobił? – Podrzuć mnie – powiedziałam. – W drodze do pracy. Nie musisz zbaczać.

Śpiący gapił się na mnie, jakbym namawiała go do jedzenia szkła.

– Nie wiem – powiedział wolno, stojąc w drzwiach z kluczykami od ramblera. – Jak wrócisz do domu?

– Znajomy mnie zabierze – zapewniłam wesoło.

Kłamstwo, rzecz jasna. Nie miałam jak wrócić do domu. Pomyślałam jednak, że w razie czego mogę zadzwonić do Adama. Właśnie dostał prawo jazdy, jak również nowiutkiego volkswagena garbusa. Tak kochał prowadzić, że przyjechałby po mnie do Albuquerque, gdybym go wezwała. Sądziłam, że się nie obrazi, jeśli zadzwonię z rezydencji Thaddeusa Beaumonta na Siedemnastej Mili.

Śpiący wciąż nie sprawiał wrażenia przekonanego.

– Nie wiem… – powtórzył powoli. Przypuszczalnie sądził, że wybieram się na spotkanie gangu.

Śpiący nigdy za mną specjalnie nie przepadał, zwłaszcza po weselu naszych rodziców, kiedy to przyłapał mnie na paleniu na dworze. To potwornie niesprawiedliwe, ponieważ nigdy przedtem nie tknęłam papierosa.

Domyślam się jednak, że konieczność ratowania mnie spod gruzów w środku nocy, kiedy to duch próbował mnie zabić, nie wpłynęła na wzrost jego zaufania czy ciepłych uczuć w stosunku do mnie. Zwłaszcza że nie mogłam go uświadomić co do roli ducha w tej historii. Myślę, że jego zdaniem należę po prostu do tego typu dziewcząt, którym budynki wciąż zawalają się na głowę.

Nic dziwnego, że nie ma ochoty mnie wozić.

– Daj spokój – powiedziałam, rozchylając sięgający do pół łydki płaszcz w kolorze wielbłądziej sierści. – W jakie tarapaty mogłabym się wpakować w podobnym stroju?

Śpiący zlustrował mnie od stóp do głów. Nawet on nie mógł nie przyznać, że w białym swetrze, czerwonej spódnicy w szkocką kratę i mokasynach wyglądałam jak uosobienie niewinności. Włożyłam nawet złoty łańcuszek z krzyżykiem, który wygrałam w konkursie na wypracowanie poświęcone wojnie 1812 roku. Sądziłam, że tego rodzaju strój znajdzie uznanie w oczach takiego starszego pana, jak pan Beaumont: no, wiecie, grzeczna, ładnie ubrana uczennica.

– Poza tym – powiedziałam – to jest do szkoły.

– W porządku – powiedział w końcu z taką miną, jakby miał w tej chwili ochotę być gdzie indziej. – Wsiadaj.

Śmignęłam do ramblera, zanim zdążył zmienić zdanie.

Wsiadł minutę później. Wyglądał, jakby się jeszcze nie obudził. Jak zwykle. Praca w charakterze roznosiciela pizzy była zdaje się wyczerpująca. Albo brał za dużo dodatkowych zmian. Jak na mój gust, do tej pory powinien już oszczędzić dość pieniędzy na camaro. Zapytałam go o to, kiedy ruszyliśmy.

– Owszem – odparł Śpiący. – Ale chcę go wyposażyć we wszystko. Stereo, głośniki. Takie rzeczy.

Mam swoje zdanie na temat chłopaków, którzy z taką czułością odnoszą się do swoich samochodów, ale nie sądziłam, żeby mi się opłacało w jakiś sposób urazić teraz Śpiącego.

Wobec tego powiedziałam tylko:

– Ojej. Genialnie.

Mieszkamy na wzgórzach Carmelu, z widokiem na dolinę i zatokę. To bardzo piękne miejsce, ale ponieważ było ciemno, więc widziałam jedynie wnętrza mijanych przez nas domów.

W Kalifornii są takie naprawdę duże okna, które wpuszczają mnóstwo słońca i w nocy, przy zapalonych światłach, widać wszystko, co dzieje się w środku, tak jak na Brooklynie, gdzie nikt się nie fatyguje, żeby spuścić rolety. To nawet miłe.

– Na jaką lekcję ci to potrzebne? – zapytał nagle Śpiący. Podskoczyłam. Tak rzadko się odzywa, zwłaszcza kiedy robi coś, co naprawdę lubi, jak jedzenie albo prowadzenie samochodu, że zwyczajnie zapomniałam o jego obecności.

– Jak to?

– Ten projekt, który teraz robisz. – Oderwał na moment oczy od drogi i spojrzał na mnie. – Powiedziałaś, że to do szkoły, prawda?

– Och – mruknęłam. – Pewnie. Hm. To artykuł… eee… dla szkolnej gazety. Cee Cee, moja przyjaciółka, jest naczelną. Dostałam od niej zlecenie.

O, mój Boże, ale ze mnie kłamczucha. W dodatku nie mogę poprzestać na jednym kłamstwie. O, nie. Ciągną się w nieskończoność. To chore, mówię wam. Po prostu chore.

– Cee Cee to ta albinoska, z którą siedzisz przy lunchu, zgadza się?

Cee Cee szlag trafia, jak ktoś mówi o niej „albinoska”, ale ponieważ zdaniu, jako takiemu, nie można było niczego zarzucić, powiedziałam:

– Ehe.

Śpiący mruknął coś i przez jakiś czas nic nie mówił. Jechaliśmy w milczeniu, mijając rozświetlone okna wielkich domów. Siedemnasta Mila to ten odcinek autostrady, który z założenia ma być najpiękniejszą drogą na świecie. Znajdują się przy niej sławne pola golfowe Pebble Beach oraz pięć innych, także malowniczych punktów, jak Samotny Cyprys, drzewo, które zdaje się wyrastać wprost ze skały, oraz Skała Fok, gdzie jak się może domyślacie, wylegują się foki.

Z Siedemnastej Mili można również przyjrzeć się działaniu zmiennych prądów tak zwanego Niespokojnego Morza. Ocean w tym miejscu nie nadaje się do pływania ze względu na prądy odpływowe i podpowierzchniowe. Ogromne fale rozbijają się o brzeg, na którym od czasu do czasu pomiędzy skalnymi blokami, gdzie mewy rzucają małże, mając nadzieję rozbić muszle, pojawiają się cienkie pasemka piachu. Niekiedy lądują tam pływacy na deskach surfingowych, jeśli są na tyle głupi, aby zapuścić się do tego zakątka.

No i jeśli macie ochotę, możecie kupić rezydencję na brzegu, skąd można podziwiać całe to piękno natury za jedne, och, milion dolarów czy coś koło tego.

Tak właśnie, jak się wydaje, postąpił Thaddeus Rudy Beaumont. Zajął jedną z tych naprawdę imponujących rezydencji, o czym przekonałam się, kiedy Śpiący w końcu zatrzymał przed nią samochód. Była na tyle wielka, że ustawiono przed nią budkę wartowniczą obok ogromnej, najeżonej kolcami bramy, przed strasznie długim podjazdem. W budce siedział ochroniarz i oglądał telewizję.

Śpiący spojrzał na bramę i mruknął:

– Jesteś pewna, że to tutaj?

Przełknęłam ślinę. Od Cee Cee wiedziałam, że pan Beaumont jest bogaty. Nie przyszło mi jednak do głowy, że aż tak. Pomyśleć tylko, że ten chłopak poprosił mnie do tańca!

– Eee… Może powinnam sprawdzić, czy jest w domu, zanim odjedziesz.

Śpiący na to:

– No, chyba tak.

Wysiadłam z samochodu i podeszłam do budki. Nie ukrywam, czułam się zdecydowanie głupio. Cały dzień usiłowałam dodzwonić się do pana Beaumonta, tylko po to, żeby usłyszeć, że jest na zebraniu albo ma rozmowę na innej linii. Z jakiegoś powodu stwierdziłam, że może osobisty kontakt podziała. Nie wiem już, co sobie wyobrażałam, ale pewnie spodziewałam się. że zadzwonię do drzwi, on otworzy, a ja oczaruję go spojrzeniem pięknych oczu. Teraz przekonałam się, że taki plan odpada.

– Eee, przepraszam – powiedziałam do mikrofonu w budce. Stwierdziłam, że wykonano ją, przynajmniej częściowo, z kuloodpornego szkła. Albo ojciec Tada nie cieszy się sympatią w pewnych kręgach, albo lekko przesadza.

Ochroniarz odwrócił głowę od telewizora. Przyjrzał mi się uważnie. Taksująco. Rozchyliłam płaszcz, żeby zauważył szkocką spódnicę i mokasyny. Potem spojrzał na ramblera. Niedobrze. Nie chciałam, żeby ocenił mnie na podstawie mojego brata i jego nędznego samochodu.

Postukałam w szybę, żeby ponownie zwrócić uwagę strażnika.

– Dzień dobry – powiedziałam do mikrofonu. – Nazywani się Susannah Simon i chodzę do drugiej klasy w Akademii Misyjnej. Piszę artykuł dla szkolnej gazety na temat dziesięciu najbardziej wpływowych ludzi w Carmelu i miałam nadzieję przeprowadzić wywiad z panem Beaumontem, na nieszczęście nie odpowiedział na żaden z moich telefonów, a artykuł mam oddać jutro, więc zastanawiałam się, czy mógłby mnie przyjąć jeśli akurat jest w domu.

Ochroniarz spojrzał na mnie zdumiony.

– Jestem koleżanką Tada, Tada Beaumonta – dodałam. – Syna pana Beaumonta. Zna mnie, więc jakby zobaczył przez kamerę, czy coś, mógłby mnie zidentyfikować. Jeśli pan uważa, że to konieczne.

Strażnik nadal się na mnie gapił. A wydawałoby się, że taki bogacz, jak pan Beaumont, mógłby sobie pozwolić na inteligentniejszą ochronę.

– Jeśli jednak przyszłam nie w porę – powiedziałam, cofając się – to mogę przyjść później.

Wtedy ochroniarz zrobił coś zaskakującego. Pochylił się do przodu, nacisnął guzik i powiedział do mikrofonu:

– Skarbie, mówisz szybciej niż ktokolwiek, kogo w życiu spotkałem. Czy mogłabyś powtórzyć to wszystko? Tym razem wolniej?

No więc wygłosiłam ponownie swoje małe przemówienie, tym razem wolniej, podczas gdy za moimi plecami Śpiący siedział za kierownicą z włączonym silnikiem. Wewnątrz ryczało radio, a Śpiący śpiewał. Widocznie myślał, że przy zasuniętych oknach samochód nie przepuszcza dźwięku.

Jakże się mylił.

Kiedy skończyłam, ochroniarz powiedział z lekkim uśmiechem:

– Proszę poczekać, panienko.

Zaczął coś mówić do białego telefonu, ale nic nie słyszałam. Sterczałam tam, żałując, że nie włożyłam cieplejszych rajstop, bo nogi mi marzły w lodowatym wietrze wiejącym od oceanu i zastanawiając się, jak mogłam sądzić, że wpadłam na taki dobry pomysł.

Potem w mikrofonie rozległ się trzask.

– W porządku – odezwał się strażnik. – Pan Beaumont cię przyjmie.

A potem, ku mojemu zdumieniu, wielka brama ze szpikulcami zaczęta się powoli rozsuwać.

– Och! – zawołałam. – O, mój Boże! Dziękuję! Dzięki… Zdałam sobie nagle sprawę, że strażnik mnie nie słyszy, bo nie mówię do mikrofonu. Pobiegłam do samochodu i szarpnęłam drzwiczki.

Śpiący, któremu przerwałam popis wokalno – gitarowy, urwał raptownie z wyrazem zakłopotania na twarzy.

– Więc? – zapytał.

– Więc – powiedziałam, zatrzaskując za sobą drzwiczki. – Wjeżdżamy. Wyrzuć mnie przed domem, dobrze?

– Jasne, Kopciuszku.

Jazda zabrała nam jakieś pięć minut. Nie żartuję. Aż tak długo. Po obu stronach podjazdu rósł szpaler drzew. Zadrzewiona aleja. Niesamowite. Domyślałam się, że za dnia musi pięknie wyglądać. Czy było coś, czego mogło Tadowi Beaumontowi brakować? Uroda, pieniądze, piękny dom…

Brakuje mu tylko mnie.

Śpiący zatrzymał samochód przy wyłożonej płytami drodze, po której obu stronach wznosiły się ogromne palmy, jak przed Hotelem Polinezyjskim w Disney Worldzie. W gruncie rzeczy cała ta posiadłość miała w sobie coś z Disneya. No, wiecie, wielka, nowoczesna i jakby nieprawdziwa. Paliły się wszystkie światła, a na końcu chodnika znajdowały się gigantyczne szklane drzwi, za którymi kręcił się jakiś człowiek.

– W porządku. Jestem na miejscu. Dzięki za podwiezienie – powiedziałam.

Śpiący popatrzył na światła, palmy i tym podobne.

– Jesteś pewna, że masz jak wrócić do domu?

– Jestem pewna – odparłam.

– Dobra. – Wysiadając z samochodu, słyszałam, jak mruknął:

– Nigdy przedtem nie dowoziłem tutaj pizzy. Ruszyłam szybko chodnikiem, uświadamiając sobie, kiedy Śpiący odjechał, że skądś dobiega szum oceanu, chociaż w ciemności za domem niczego nie dało się zobaczyć. Kiedy dotarłam do drzwi, te otworzyły się na oścież, zanim zdążyłam poszukać dzwonka, i Japończyk w czarnych spodniach i czymś w rodzaju białego fartucha skłonił się przede mną, mówiąc: – Tędy, panienko.

Nigdy nie byłam w domu, w którym służba otwierała drzwi – nigdy też nie zwracano się do mnie „panienko” – więc nie wiedziałam, jak się zachować. Poszłam za nim do wielkiego pokoju o ścianach z prawdziwej skały, po których spływała prawdziwa woda, tworząc malutkie strumyczki i wodospadziki.

– Czy mogę zabrać płaszcz? – zapytał Japończyk, więc zdjęłam go, ale zatrzymałam torbę, z której wystawał notes. Starałam się dobrze odegrać swoją rolę.

Japończyk skłonił się ponownie i powiedział jak poprzednio:

– Tędy, panienko.

Poprowadził mnie w stronę rozsuwanych szklanych drzwi, wychodzących na długie patio, gdzie znajdował się olbrzymi, turkusowy w sztucznym świetle, basen. Jego powierzchnia parowała. Przypuszczam, że był podgrzewany. Na środku wznosiły się fontanna oraz skała, z której tryskała woda, a wokół rosły rozmaite rośliny, drzewa i krzewy hibiskusa. Bardzo przyjemne miejsce, pomyślałam, żeby spędzić popołudnie po szkole w jednoczęściowym kostiumie od Calvina Kleina i sarongu.

Ponownie weszliśmy do budynku, do zaskakująco zwyczajnego holu. W tym momencie mój przewodnik skłonił się po raz trzeci, mówiąc:

– Proszę poczekać. – Po czym zniknął za jednymi z trojga drzwi z boku korytarza.

Zastosowałam się do polecenia. Zastanawiałam się, która godzina. Nie noszę zegarka, bo każdy kolejny niszczył mi jakiś zły duch. Nie zamierzałam jednak spędzić tutaj więcej niż parę minut. Mój plan zakładał wejście, przekazanie wiadomości od zmarłej kobiety i wyjście. Powiedziałam mamie, że będę o dziewiątej, a już musiała być prawie ósma.

Bogacze. Nie obchodzą ich cudze zobowiązania.

Wrócił Japończyk, ukłonił się i powiedział:

– Teraz cię przyjmie.

Oho. Ciekawe, czy powinnam paść na kolana.

Powstrzymałam się. Zamiast tego weszłam przez jakieś drzwi… i znalazłam się w windzie. Maleńkiej windzie z krzesłem i stołem. Na stole stała nawet roślinka. Japończyk zamknął mnie i byłam sama w pokoiku, który z całą pewnością się poruszał. Czy poruszał się w górę, czy w dół – nie byłam w stanie stwierdzić. Nad drzwiami nie było żadnego ekraniku z numerkami, które wskazywałyby na kierunek ruchu. Był tylko jeden guzik…

Pokoik zatrzymał się. Kiedy sięgnęłam do gałki przy drzwiach. ta się obróciła. Wyszłam z windy i znalazłam się w mrocznym pokoju o oknach zasłoniętych wielkimi kotarami z aksamitu. Stało w nim jedynie masywne biurko i ogromne akwarium, jak również jedyne krzesło dla gości – najwyraźniej dla mnie – przed biurkiem. Za biurkiem siedział jakiś człowiek. Na mój widok uśmiechnął się.

– Ach – powiedział. – To musi być panna Simon.

Загрузка...