Jeśli jeden człowiek może tak bardzo nienawidzić, pomyślcie tylko, jak bardzo możemy kochać wszyscy razem [1].


Remont miał im pomóc uporać się z żałobą. Nie byli pewni, czy to dobry pomysł, ale innego nie mieli. Poza takim, żeby się położyć i usnąć.

Ebba przejechała skrobakiem po fasadzie. Farba schodziła całkiem łatwo. Właściwie sama odpadała, wystarczyło podrapać. Lipcowe słońce nieźle przypiekało, grzywka kleiła jej się do spoconego czoła. Bolało ją ramię, bo już trzeci dzień wykonywała w kółko ten sam ruch: z góry na dół. Ból w ramieniu przynosił jej ulgę, na chwilę przyćmiewał ból serca.

Odwróciła się i spojrzała na Mårtena. Przycinał deski na trawniku przed domem. Chyba poczuł, że na niego patrzy, bo podniósł wzrok i pomachał do niej, jak się macha do znajomej spotkanej na ulicy. Jej ręka odpowiedziała takim samym, raczej bezsensownym gestem.

Minęło już wprawdzie ponad pół roku od chwili, gdy ich życie rozpadło się na kawałki, ale nadal nie wiedzieli, jak mają się do siebie odnosić. Co noc kładli się w łóżku plecami do siebie. Panicznie się bali, że przypadkowe dotknięcie mogłoby wyzwolić coś, z czym nie potrafiliby sobie poradzić. Jakby przepełniająca ich żałoba nie zostawiła miejsca na żadne inne uczucia. Ani na miłość, ani na ciepło, ani na współczucie.

Poczucie winy ciążyło im tym bardziej, że nie zostało nazwane. Może byłoby im łatwiej, gdyby umieli to zrobić. Ale to się zmieniało, raz było tak, raz inaczej, zmieniało się natężenie i kształt ich uczuć, wciąż ich atakowały znienacka.

Ebba wróciła do skrobania. Spod odchodzącej płatami białej farby wyjrzało drewno. Pogładziła je wolną ręką. Ten dom miał duszę. Nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego. Mały göteborski szeregowiec był prawie nowy, gdy go kupili. Wtedy się cieszyła, że błyszczy i lśni, że jest nowy. Teraz tylko jej przypominał o tym, co było. Stary dom ze wszystkimi usterkami lepiej pasował do obecnego stanu jej ducha. Dobrze się czuła z tym, że dach przecieka, gdy pada, że zacinający się bojler co jakiś czas trzeba kopnąć, żeby się włączył, i z tym, że od okien ciągnie tak, że gaśnie świeca postawiona na parapecie. W jej duszy też przeciekało i wiało, wiatr gasił wszystkie świeczki.

Może tu, na Valö, uda jej się uleczyć duszę. Nie miała stąd żadnych wspomnień, a jednak odnosiła wrażenie, jakby ona i wyspa się rozpoznały. Valö. Dokładnie naprzeciwko Fjällbacki. Wystarczyło zejść na pomost, żeby zobaczyć po drugiej stronie zatoki osadę. Białe domki u stóp stromej skały i czerwone szopy na łodzie przypominały sznur korali. Wyglądało to tak pięknie, że prawie bolało.

Pot zalewał jej oczy, aż szczypało. Wytarła je T-shirtem i mrużąc powieki, spojrzała w słońce. Mewy kołowały nad jej głową, nawołując się, ich krzyki mieszały się z głosami łodzi przepływających przez cieśninę. Zamknęła oczy, dała się ponieść szumowi. Daleko od siebie, daleko od…

– Może zrobimy sobie przerwę i pójdziemy się wykąpać?

Drgnęła, kiedy usłyszała głos Mårtena. Przedarł się przez kurtynę dźwięków. W pierwszej chwili zdezorientowana pokręciła głową, potem skinęła.

– Dobrze, chodźmy – powiedziała, schodząc z rusztowania.

Kostiumy kąpielowe schły na sznurze na tyłach domu. Zrzuciła przepocone ciuchy i włożyła bikini. Mårten był szybszy, zaczął się niecierpliwić.

– No jak, idziemy? – powiedział i ruszył przodem, w stronę ścieżki prowadzącej na brzeg. Wyspa była dość duża i nie tak jałowa jak większość mniejszych w archipelagu Bohuslan. Po obu stronach ścieżki rosły obficie pokryte liśćmi drzewa i wysokie trawy. Ebba głośno tupała ze strachu przed żmijami. Przypomniała sobie o nich kilka dni temu, gdy zobaczyła jedną. Wygrzewała się w słońcu.

Szła opadającą w dół ścieżką i zastanawiała się, ile dziecięcych stopek biegało tędy nad morze. Nadal nazywano to miejsce ośrodkiem kolonijnym, chociaż kolonii nie było tu od lat trzydziestych ubiegłego wieku.

– Uważaj – ostrzegł ją Mårten, wskazując na wystające korzenie.

Jego troska powinna ją wzruszać. Tymczasem czuła się nią przytłoczona. Ostentacyjnie stanęła na korzeniach. Parę metrów dalej miała pod stopami szorstki piach. Fale biły o długi brzeg. Zrzuciła ręcznik i od razu weszła do wody. W pierwszej chwili aż straciła dech z zimna, ale już po chwili delektowała się chłodem. Wokół jej nóg wiły się wodorosty. Zza pleców słyszała nawoływanie Mårtena, ale nadal szła przed siebie, udawała, że nie słyszy. Już nie dosięgała dna, zaczęła płynąć. Kilka ruchów i dopłynęła do małej tratwy zakotwiczonej kawałek od brzegu.

– Ebba! – Mårten wołał z brzegu, ale nie zwracała na niego uwagi. Chwyciła się drabinki. Chciała pobyć sama. Jeśli się położy i zamknie oczy, będzie mogła udawać, że jest rozbitkiem na wielkim, bezkresnym oceanie. Sama. Nic musi zważać na nikogo innego.

Usłyszała plusk. Mårten właśnie dopływał do tratwy, zakołysała się, gdy się na nią wdrapywał. Ebba zacisnęła powieki, żeby jeszcze na chwilę się od niego odciąć. Potrzebowała samotności, ale w pojedynkę, nie takiej jak ostatnio, gdy byli z Mårtenem samotni we dwoje. Niechętnie otworzyła oczy.


Erika siedziała przy stole w salonie. Dookoła panował nieopisany bałagan, jak po wybuchu zabawkowej bomby. Wszędzie walały się samochodziki, lalki, pluszaki i kostiumy. Przy trójce małych dzieci w wieku poniżej czterech lat salon najczęściej tak wygląda, a Erika jak zwykle, gdy trafiła jej się wolna chwila, wolała pisać, niż sprzątać. Usłyszała, że drzwi się otwierają. Podniosła wzrok znad komputera i zobaczyła męża.

– A ty co tu robisz? Chyba miałeś jechać do mamy?

– Nie było jej w domu. Typowe, trzeba było wcześniej zadzwonić – odparł Patrik, zrzucając z nóg crocsy.

– Musisz w nich chodzić? I w dodatku prowadzić w nich samochód? – Wskazała na jego obuwie, nie dość, że samo w sobie szkaradne, to na dodatek neonowozielone. Jej siostra Anna podarowała mu je dla żartu. Od tej pory nie chciał nosić żadnych innych butów.

Patrik podszedł do żony i pocałował ją.

– Są wygodne – powiedział, idąc do kuchni. – Dodzwonili się do ciebie z wydawnictwa? Musiało im bardzo zależeć, skoro nawet do mnie zadzwonili.

– Chcieli się upewnić, że tak jak obiecałam, przyjadę w tym roku na targi książki. Ale nie potrafię się zdecydować.

– Oczywiście, że powinnaś jechać. Zajmę się dziećmi w weekend. Już to załatwiłem, nie będę pracował.

– Dziękuję – odparła, chociaż w duchu była na siebie zła, że jest mu wdzięczna. Ile razy to ona brała na siebie wszystkie obowiązki rodzinne, bo jego jako policjanta wezwano w pilnej sprawie. Ile było zepsutych świąt, uroczystości i wieczorów, bo jego obowiązki nie mogły czekać? Kochała Patrika ponad wszystko, ale czasem odnosiła wrażenie, że do niego nie dociera, że odpowiedzialność za dom i dzieci spada głównie na nią. Przecież ona też pracuje, a w dodatku odnosi spore sukcesy.

Często słyszała, jakie to wspaniałe móc utrzymywać się z pisania. Samemu dysponować swoim czasem i być swoim własnym szefem. Zawsze się wtedy złościła, bo chociaż bardzo lubiła swoją pracę i zdawała sobie sprawę, że dobrze jej się powodzi, to rzeczywistość była nieco inna. Z byciem pisarzem nie kojarzyła jej się wolność. Przeciwnie, bywało, że praca nad książką zajmowała cały jej czas i wszystkie myśli przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. Chwilami zazdrościła tym, którzy chodzą do pracy, przez osiem godzin robią, co do nich należy, kończą i idą do domu. Ona nigdy nie mogła przestać myśleć o pracy. Zresztą sukces niósł wymagania i oczekiwania, które musiała jakoś pogodzić z obowiązkami matki małych dzieci.

Poza tym trudno byłoby twierdzić, że jej praca jest Ważniejsza od pracy Patrika, który chroni ludzkie życie i zwalcza przestępczość, przyczyniając się do lepszego funkcjonowania społeczeństwa, podczas gdy ona pisze książki, które się czyta dla rozrywki. Rozumiała to i godziła się z tym, że musi ustąpić, ale chwilami miała ochotę stanąć na środku pokoju i wrzeszczeć.

Wstała z westchnieniem i poszła do kuchni, do męża.

– Śpią? – spytał Patrik, wyjmując wszystko, czego potrzebował do zrobienia sobie ulubionej kanapki: chrupki chleb, masło, pastę kawiorową i ser.

Erika wzdrygnęła się na myśl o tym, że za chwilę będzie ją maczał w gorącej czekoladzie.

– Tak. Wyjątkowo udało mi się położyć ich spać jednocześnie. Tak się wybawili przed południem, że wszyscy byli wykończeni.

– Jak to dobrze – powiedział Patrik, siadając przy stole.

Erika wróciła do salonu. Chciała trochę popisać, zanim dzieci się obudzą. Kradzione chwile. Tylko na tyle mogła liczyć.


Śnił jej się pożar. Vincent z przerażeniem w oczach przyciskał nos do szyby. Widziała, jak płomienie wzbijają się za nim coraz wyżej, zbliżają się do niego, opalają jego jasne loczki, a on krzyczy bezgłośnie. Chciała się rzucić, zbić szybę i uratować Vincenta przed płomieniami, które miały go pochłonąć, ale chociaż starała się ze wszystkich sił, ciało jej nie słuchało.

Wtedy usłyszała głos Mårtena. Słyszała w nim wyrzut. Nienawidził jej, bo nie potrafiła uratować Vincenta, stała i przyglądała się, jak pali się żywcem na ich oczach.

– Ebba! Ebba!

Musi spróbować jeszcze raz. Musi podbiec i zbić szybę. Musi…

– Ebba, obudź się!

Ktoś szarpnął ją za ramiona, zmusił, żeby usiadła. Sen odpływał powoli. Chciała go zatrzymać, rzucić się w płomienie i na chwilę poczuć w objęciach ciałko Vincenta, zanim oboje zginą.

– Obudź się. Pali się!

Obudziła się w jednej chwili. Dym gryzł ją w nos, rozkaszlała się, zaczęło ją drapać w gardle. Podniosła wzrok i zobaczyła wpadające przez otwarte drzwi kłęby dymu.

– Musimy uciekać! – krzyknął Mårten. – Wyczołgaj się pod dymem, ja za tobą. Jeszcze tylko sprawdzę, może mi się uda ugasić ogień.

Ebba wyczołgała się z łóżka i padła na podłogę. Poczuła na policzku ciepło desek. Paliło ją w płucach, była niewyobrażalnie zmęczona. Jak ma zebrać siły, żeby się wydostać? Najchętniej poddałaby się i zasnęła, zamknęła oczy. Poczuła, jak ją ogarnia ociężałość. Odpocznie tu. Prześpi się chwilę.

– Wstawaj! Musisz. – Głos Mårtena brzmiał ostro, obudziła się z odrętwienia. On nigdy się nie bał. Złapał ją mocno za ramię i postawił na czworakach.

Niechętnie zaczęła posuwać się naprzód. Zaczęła się bać. Z każdym oddechem jej płuca napełniały się dymem, jak działającą powoli trucizną. Mimo wszystko lepiej zatruć się dymem, niż zginąć w ogniu. Sama myśl o tym, że miałaby się palić, wystarczyła, żeby pośpiesznie, na czworakach wydostała się z pokoju.

Straciła orientację. Powinna wiedzieć, gdzie są schody, ale zupełnie nie potrafiła myśleć. Widziała tylko gęstą, szaroczarną mgłę. Z przerażenia pomknęła przed siebie, żeby przynajmniej nie utknąć w dymie.

Dotarła do schodów i w tym momencie przebiegł obok niej Mårten z gaśnicą w ręku. Patrzyła, jak w trzech susach pokonuje schody. Ciało jej nie słuchało, tak jak we śnie. Ręce i nogi nie chciały się ruszać. Bezradnie zastygła na czworakach, dym gęstniał. Znów zakaszlała, przyszedł kolejny atak kaszlu. Oczy jej łzawiły, pomyślała o Mårtenie, ale nie miała siły martwić się o niego.

Znów pomyślała o tym, jak dobrze byłoby się poddać, zniknąć, uwolnić się od żałoby rwącej na strzępy duszę i ciało. Pociemniało jej w oczach, powoli opadła na podłogę, oparła głowę na ramionach i zamknęła oczy. Zrobiło się ciepło i miękko. Znów wpadła w odrętwienie. Nie zrobi jej nic złego, przyjmie ją i uzdrowi.

– Ebba! – Mårten pociągnął ją za ramię.

Opierała się. Wolała odejść tam, gdzie jest tak rozkosznie i spokojnie, tam, gdzie zmierzała. Nagle ktoś jej wymierzył siarczysty policzek. Zapiekło, wstrząsnęło, podniosła się i spojrzała Mårtenowi w oczy. Zobaczyła niepokój i wściekłość.

– Ugasiłem ogień – powiedział. – Ale nie możemy tu zostać.

Chciał ją wziąć na ręce, ale zaczęła się bronić. Nie zazna wytchnienia. Odebrał jej tę możliwość, jedyną, jaką miała od dawna. Zaczęła z furią walić go pięściami w pierś. Poczuła ulgę, furia i rozczarowanie znalazły ujście. Waliła najmocniej jak mogła, dopóki nie złapał jej za nadgarstki. Mocno przytulił, przycisnął jej twarz do swojej piersi. Usłyszała bicie jego serca i rozpłakała się. Pozwoliła się wziąć na ręce. Wyniósł ją na dwór i gdy chłodne nocne powietrze wypełniło jej płuca, w końcu mogła poddać się odrętwieniu.


Fjällbacka 1908


Zjawili się wczesnym rankiem. Matka już była na nogach, zajmowała się maluchami. Dagmar nadal rozkoszowała się błogim ciepłem łóżka. To duża różnica: być rodzonym dzieckiem swojej matki, a nie wziętym pod opiekę bękartem. Dagmar zajmowała w domu szczególną pozycję.

– Co się dzieje?! – zawołał ojciec z głębi izby.

I jego, i Dagmar obudziło uporczywe walenie w drzwi.

– Otwierać! Policja!

Najwyraźniej zabrakło im cierpliwości. Nagle drzwi się otworzyły i wpadł człowiek w policyjnym mundurze.

Dagmar ze strachu usiadła na łóżku, zasłoniła się kołdrą.

– Policja? – Ojciec wszedł do kuchni, nieporadnie zapinał spodnie. Jego zapadniętą pierś pokrywały rzadkie kępki siwych włosów. – Proszę mi pozwolić włożyć koszulę, zaraz wszystko się wyjaśni. Musiało zajść jakieś nieporozumienie. Jesteśmy porządnymi ludźmi.

– Tu mieszka Helga Svensson, zgadza się? – upewnił się policjant.

Za nim stało dwóch innych. Musieli stać blisko siebie, bo w kuchni było ciasno od łóżek. Mieli pod opieką pięcioro maluchów.

– Nazywam się Albert Svensson, Helga to moja żona – powiedział ojciec. Już zdążył włożyć koszulę, skrzyżował ręce na piersi.

– Gdzie żona? – Zabrzmiało to jak rozkaz.

Dagmar zobaczyła na czole ojca pionową zmarszczkę. Matka zawsze powtarzała, że on się tak łatwo denerwuje.

– Matka jest w ogrodzie, za domem. Z maluchami – powiedziała Dagmar. Chyba dopiero wtedy ją zauważyli.

– Dziękuję – odparł policjant i obrócił się napięcie. Ojciec szedł za nimi, krok w krok.

– Nie wolno tak wpadać do domu uczciwych ludzi. Śmiertelnie nas nastraszyliście. Natychmiast mi wyjaśnijcie, o co chodzi.

Dagmar odrzuciła kołdrę, spuściła nogi na zimną podłogę i pobiegła za nimi w samej koszuli. Za rogiem stanęła jak wryta. Dwóch policjantów mocno trzymało matkę za ręce. Wyrywała się, aż się zasapali z wysiłku. Dzieciaki krzyczały. W tym zamęcie spadło pranie, które matka przed chwilą rozwiesiła.

– Matko! – zawołała Dagmar, biegnąc.

Rzuciła się na policjanta i najmocniej jak mogła ugryzła go w udo. Policjant krzyknął, puścił matkę, odwrócił się i uderzył ją w twarz. Aż przysiadła na trawie. Ze zdumieniem przesunęła dłonią po piekącym policzku. Przez całe jej ośmioletnie życie jeszcze nigdy nikt jej nie uderzył. Widywała, jak matka spuszcza lanie maluchom, ale nigdy nie podniosła ręki na nią. Ojciec też się nigdy nie odważył.

– Co wy sobie myślicie?! Że będziecie bić moją córkę? – Matka wpadła w furię, zaczęła kopać policjantów.

– To nic w porównaniu z tym, co wyście zrobili. – Policjant znów mocno chwycił ją za ramię. – Jest pani podejrzana o mordowanie dzieci. Mamy nakaz przeszukania domu. I zrobimy to bardzo, ale to bardzo dokładnie.

W tym momencie Dagmar zobaczyła, jak matka zapada się w sobie. Policzek palił ją od uderzenia, serce waliło w piersi. Dzieci krzyczały. Istny sądny dzień. Dagmar nie rozumiała, co się dzieje, ale patrząc na matkę, domyśliła się, że właśnie rozpadł się ich świat.


– Patriku, możesz popłynąć na Valö? Dostaliśmy telefon, że był pożar, może podpalenie.

– Co? Przepraszam, coś ty powiedziała?

Patrik zerwał się z łóżka. Przyciskał głową słuchawkę do ramienia i jednocześnie wciągał dżinsy. Nie do końca rozbudzony zerknął na budzik. Kwadrans po siódmej. Był zdziwiony. Co Annika robi w komisariacie o tej porze?

– Powiedziałam, że był pożar na Valö – powtórzyła cierpliwie. – O świcie była tam straż pożarna, podejrzewają podpalenie.

– W którym miejscu na Valö?

Erika odwróciła się do niego.

– Co się dzieje? – wymamrotała.

– Z pracy. Muszę płynąć na Valö – szepnął, żeby nie obudzić bliźniąt, skoro choć raz spały dłużej niż do wpół do siódmej.

– W ośrodku kolonijnym – odpowiedziała Annika.

– Okej. Zaraz wskakuję do łódki. Zadzwonię, obudzę Martina. Chyba to on ma dzisiaj ze mną dyżur, prawda?

– Zgadza się. Do zobaczenia w komisariacie.

Patrik się rozłączył i włożył T-shirt.

– Co się stało? – spytała Erika, siadając na łóżku.

– Straż pożarna podejrzewa, że w dawnym ośrodku kolonijnym ktoś podłożył ogień.

– W ośrodku kolonijnym? Ktoś chciał go spalić? – Erika spuściła nogi z łóżka.

– Przyrzekam, że potem ci wszystko opowiem – powiedział Patrik z uśmiechem. – Wiem, że bardzo się tym interesujesz.

– Dziwny zbieg okoliczności. Podpalają dom akurat wtedy, gdy wróciła Ebba.

Patrik pokręcił głową. Wiedział, że jego żona lubi się wtrącać w nie swoje sprawy, a w dodatku rozpędza się z wyciąganiem daleko idących wniosków. Inna rzecz, musiał przyznać, że często ma rację. Ale czasem robi niezły zamęt.

– Annika powiedziała, że podejrzewają podpalenie. To wszystko. Ale to nie musi znaczyć, że tak jest.

– A jednak – upierała się Erika. – Ciekawe, że zdarzyło się to właśnie teraz. Nie mogłabym się zabrać z tobą? I tak chciałam tam popłynąć, pogadać z Ebbą.

– A dziećmi kto się zajmie? Maja raczej nie ugotuje chłopcom kaszki? Chyba jest jeszcze trochę za mała, prawda?

Pocałował Erikę w policzek i zbiegł ze schodów. Zdążył jeszcze usłyszeć popiskiwanie bliźniaków, jak na zamówienie.


W drodze na Valö Patrik i Martin nie zamienili zbyt wielu słów. Myśl, że ktoś z premedytacją podłożył ogień, była przerażająca i trudna do przyjęcia. Kiedy podpłynęli bliżej i zobaczyli roztaczający się przed nimi idylliczny krajobraz, wydała im się kompletnie oderwana od rzeczywistości.

– Jak tu pięknie – powiedział Martin, idąc w górę od pomostu, przy którym Patrik cumował motorówkę.

– Chyba już tu byłeś? – spytał Patrik, nie odwracając się. – Nie tylko w tamto Boże Narodzenie.

Martin coś mruknął, jakby nie chciał wracać do tamtych fatalnych świąt na wyspie, gdy stał się uczestnikiem rodzinnego dramatu.

Przystanęli przed rozległym trawnikiem i rozejrzeli się.

– Mam stąd sporo fajnych wspomnień – powiedział Patrik. – W szkole prawie co roku przyjeżdżaliśmy tu na wycieczki, a któregoś lata byłem tu na obozie żeglarskim. Na tamtym trawniku graliśmy w nogę. I w palanta.

– Kto tu nie był! Wszyscy. Dziwne, że na to miejsce zawsze mówiło się ośrodek kolonijny.

Patrik wzruszył ramionami.

– Już tak zostało. Internat był tutaj dość krótko, a ten von Schlesinger, który tu mieszkał, nie przyjął się. Nie chcieli nazywać tego miejsca od jego nazwiska.

– Słyszałem co nieco o tym zwariowanym staruchu – powiedział Martin i zaklął, gdy dostał w twarz gałązką. – A kto teraz jest właścicielem?

– Przypuszczam, że małżeństwo, które tam mieszka. Od 1974 roku, o ile wiem, zarządzała tym gmina. Szkoda, że dom popadł w ruinę, ale wygląda na to, że właśnie zabrali się za remont.

Martin spojrzał na dom. Cały front pokrywały rusztowania.

– Może być naprawdę ładny. Miejmy nadzieję, że ogień nie zdążył za dużo zniszczyć.

Podeszli do kamiennych schodków prowadzących do wejścia. Było spokojnie, strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej we Fjällbace zbierali sprzęt. Muszą pod tymi kombinezonami spływać potem, pomyślał Patrik. Mimo wczesnej pory upał już dawał się we znaki.

– Cześć! – Dowódca strażaków, Östen Ronander, skinął im głową na powitanie. Dłonie miał czarne od sadzy.

– Cześć, Östen. Co tu się stało? Annika powiedziała, że podejrzewacie podpalenie.

– Rzeczywiście, na to wygląda, chociaż nie mam kwalifikacji, żeby to stwierdzić jednoznacznie. Mam nadzieję, że Torbjörn już tu jedzie.

– Dzwoniłem do niego z drogi, powiedział, że będą za… – Patrik spojrzał na zegarek – jakieś pół godziny.

– Dobrze. Może tymczasem zajrzymy do środka? Staraliśmy się nie zatrzeć śladów. Kiedy przyjechaliśmy, ogień już ugaszono. Właściciel użył gaśnicy, więc tylko sprawdziliśmy, czy nie tlą się jakieś resztki. Nic więcej nie było do zrobienia. O, spójrzcie na to. – Östen pokazał palcem w głąb przedpokoju. Ślady ognia na podłodze za progiem układały się w dziwny, nieregularny wzór.

– Jakby ktoś rozlał coś łatwopalnego? – Martin spojrzał pytającym wzrokiem na Östena.

Östen przytaknął.

– Wydaje mi się, że ktoś nalał czegoś pod drzwi i podpalił. Po zapachu zgaduję, że to była benzyna, ale Torbjörn i jego ludzie na pewno powiedzą więcej.

– Gdzie właściciele?

– Siedzą za domem, czekają na pogotowie. Spóźniają się, bo pojechali do wypadku. Nadal są w szoku. Pomyślałem, że przede wszystkim potrzebują spokoju. Poza tym uważałem, że lepiej za dużo tu nie chodzić, zanim nie zabezpieczycie śladów.

– Na tobie zawsze można polegać! – Patrik klepnął Östena w ramię. Odwrócił się do Martina i spytał: – Może spróbujemy z nimi porozmawiać?

Nie czekając na odpowiedź, ruszył za dom. Za węgłem, kawałek dalej, zobaczyli meble ogrodowe. Po wielu latach wystawiania na niepogodę mocno sfatygowane. Przy stole siedzieli kobieta i mężczyzna, mniej więcej trzydziestopięcioletni. Oboje wydawali się zagubieni. Mężczyzna wstał, kiedy ich zobaczył, i ruszył im naprzeciw. Podał im obu rękę, szorstką, z odciskami od narzędzi. Musiał ich używać od dłuższego czasu.

– Mårten Stark.

Patrik i Martin również się przedstawili.

– Nic z tego nie rozumiemy. Strażacy wspomnieli coś 0 podpaleniu? – Żona Mårtena podeszła za nim. Drobna, niska, sięgała Patrikowi do ramienia, chociaż był zaledwie średniego wzrostu. Wydawała się bardzo krucha i mimo upału dygotała.

– Nie musiało tak być. Na razie nic nie wiadomo na pewno – odparł Patrik uspokajająco.

– Moja żona, Ebba – wyjaśnił Mårten. Przesunął ręką po twarzy. Widać było, że jest zmęczony.

– Może byśmy usiedli? – zaproponował Martin. – Chcielibyśmy usłyszeć coś więcej o tym, co się stało.

– Oczywiście, chodźmy tam – powiedział Mårten, wskazując na ogrodowe fotele.

– Kto z państwa pierwszy zauważył, że się pali? – Patrik spojrzał na Mårtena. Miał ciemną plamę na czole i, podobnie jak Östen, ręce czarne od sadzy.

Widząc jego spojrzenie, Mårten popatrzył na swoje ręce, jakby właśnie teraz zauważył, że są brudne. Powoli wytarł je o dżinsy i dopiero wtedy odpowiedział:

– Ja. Obudziłem się i poczułem dziwny zapach. Zorientowałem się, że pali się na parterze, i zacząłem budzić żonę. Trochę to trwało, bo spała bardzo twardo, ale w końcu mi się udało wygonić ją z łóżka. Pobiegłem po gaśnicę. Myślałem tylko o tym, że muszę ugasić pożar. – Mówił tak szybko, że się zasapał i musiał przerwać, żeby złapać oddech.

– Myślałam, że umrę. Byłam przekonana, że tak będzie – powiedziała Ebba, skubiąc skórki przy paznokciach.

Patrik spojrzał na nią ze współczuciem.

– Złapałem gaśnicę pianową i zacząłem polewać ogień w przedpokoju – ciągnął Mårten. – Z początku wydawało mi się, że bez efektu, ale polewałem dalej, i nagle ogień zgasł. Został za to dym, wszędzie bardzo dużo dymu. – Znów się zasapał.

– Dlaczego ktoś miałby… zupełnie nie rozumiem… – powiedziała Ebba nieobecnym głosem.

Patrik uznał, że naprawdę musi być w szoku, jak mówił Östen. Pewnie stąd te dreszcze. Pomyślał, że gdy karetka wreszcie przyjedzie, powinni ją dokładnie zbadać i upewnić się, czy ona i jej mąż nie zatruli się dymem. Ludzie często nie wiedzą, że dym jest jeszcze groźniejszy od ognia, a skutki jego oddziaływania na płuca mogą się objawić dopiero po dłuższym czasie.

– Dlaczego myślicie, że to było podpalenie? – spytał Mårten, pocierając twarz.

Pewnie niewiele w nocy spał, pomyślał Patrik.

– Na razie niczego nie wiemy na pewno – odparł z wahaniem. – Pewne rzeczy na to wskazują, ale nie chciałbym mówić za dużo, zanim nie uzyskam potwierdzenia od ekipy kryminalistycznej. Słyszeliście coś w nocy?

– Nie. Kiedy się obudziłem, już się paliło. Patrik wskazał głową na sąsiedni dom.

– Sąsiedzi są w domu? Może zauważyli kogoś obcego?

– Wyjechali na urlop, po tej stronie wyspy jesteśmy tylko my.

– Czy jest ktoś, kto wam źle życzy? – wtrącił Martin. Najczęściej ograniczał się do uważnego śledzenia tego, co mówi Patrik. Obserwował przesłuchiwanych. Było to co najmniej równie ważne, jak zadawanie pytań.

– O ile wiem, nie. – Ebba powoli pokręciła głową.

– Mieszkamy tu od niedawna. Dopiero od dwóch miesięcy – odparł Mårten. – Dom należał do rodziców Ebby, przez lata był wynajmowany. Żona tu nie przyjeżdżała. Postanowiliśmy go wyremontować i zrobić z niego coś fajnego.

Patrik i Martin wymienili spojrzenia. Cała okolica znała historię tego domu, a więc również Ebby. Ale to nie była odpowiednia chwila, żeby o tym mówić. Patrik cieszył się, że nie przejechała z nim Erika. Ona by się nie powstrzymała.

– Gdzie przedtem mieszkaliście? – spytał, chociaż wyraźny akcent Mårtena nie pozostawiał wątpliwości.

– Oczywiście w Göteborgu – odpowiedział Mårten znacząco, ale bez uśmiechu.

– I z nikim tam nie zadarliście?

– Nigdy z nikim nie zadarliśmy, ani w Göteborgu, ani gdzie indziej – odparł Mårten szorstko.

– A dlaczego się przeprowadziliście? – spytał Patrik.

Ebba wbiła wzrok w blat stołu i zaczęła majstrować przy naszyjniku. Srebrnym, z pięknym wisiorkiem w kształcie aniołka.

– Umarł nam synek – odparła. Ciągnęła za aniołka tak mocno, że łańcuszek odcisnął się na jej szyi.

– Musieliśmy coś zmienić – powiedział Mårten. – Ten dom popadał w ruinę, nikt się tym jakoś nie przejmował, a my uznaliśmy, że to dla nas szansa, żeby zacząć wszystko od nowa. Pochodzę z rodziny knajpiarzy, więc rzeczą naturalną była dla mnie myśl o własnym biznesie. Chcieliśmy zacząć od pensjonatu bed and breakfast, a z czasem ściągnąć tu również różne konferencje.

– Chyba jeszcze sporo zostało do zrobienia. – Patrik spojrzał na duży budynek z białym odrapanym frontem. Nie chciał już pytać o śmierć ich synka. Ból malował się na ich twarzach aż nadto wyraźnie.

– Nie boimy się pracy i postaramy się jak najdłużej radzić sobie sami. Jeśli nie damy rady, najmiemy kogoś do pomocy, ale wolelibyśmy nie wydawać na to pieniędzy. I tak będzie nam ciężko wyjść na swoje.

– Więc nie ma nikogo, kto chciałby wam uniemożliwić podjęcie działalności? – drążył Martin.

– Działalności? O czym pan mówi? – Mårten zaśmiał się z przekąsem. – Nie, nie przychodzi mi do głowy nikt, kto mógłby nam zrobić coś takiego. Żyjemy zupełnie zwyczajnie. Jesteśmy najzwyklejszymi Svenssonami [2].

Patrik pomyślał o przeszłości Ebby. Niewielu Svenssonów ma w historii rodziny tak mroczną zagadkę. Mieszkańcy Fjällbacki i okolicy od lat snuli przypuszczenia i najdziwniejsze teorie o tym, co się przydarzyło jej najbliższym krewnym.

– Chyba że… – Mårten spojrzał pytającym wzrokiem na Ebbę. Najwyraźniej nie zrozumiała, o co mu chodzi. Nie odrywając od niej wzroku, ciągnął: – Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to kartki urodzinowe.

– Jakie kartki urodzinowe? – spytał Martin.

– Ebba od dzieciństwa, w każde urodziny, dostaje kartkę z życzeniami, z podpisem „G”. I nic więcej. Jej rodzicom adopcyjnym nie udało się ustalić, kim jest nadawca. Kartki przychodziły nawet po tym, jak Ebba wyprowadziła się z domu.

– I żona nie wie, kto je przysyła? – spytał Patrik, zanim zdał sobie sprawę, że zachowuje się tak, jakby Ebby z nimi nie było. Zwracając się do niej, powtórzył: – Nie domyśla się pani, kto może wysyłać te kartki?

– Nie.

– A pani rodzice adopcyjni? Jest pani pewna, że oni też nie wiedzą?

– Nie mają pojęcia.

– Czy ten G kontaktował się z wami inaczej? Może groził?

– Nie, nigdy. Prawda, Ebbo? – Mårten zrobił ruch, jakby chciał dotknąć żony, ale opuścił rękę na kolano.

Potrząsnęła głową.

– O, jest już Torbjörn – powiedział Martin, wskazując w stronę ścieżki.

– Na tym na razie skończymy, odpocznijcie trochę. Karetka jest w drodze. Jeśli będą chcieli was zabrać do szpitala, to uważam, że powinniście jechać. Takie rzeczy trzeba traktować poważnie.

– Dziękuję – powiedział Mårten, wstając. – Odezwijcie się, jak już będziecie coś wiedzieć.

– Oczywiście. – Patrik spojrzał z troską na Ebbę. Sprawiała wrażenie, jakby nadal tkwiła w szklanej bańce. Był ciekaw, jak na nią wpłynęła tragedia z dzieciństwa, ale zmusił się do porzucenia tych myśli. Powinien się skupić na tym, co go czeka, na szukaniu domniemanego podpalacza.


Fjällbacka 1912


Dagmar nadal nie rozumiała, jak to się stało, że wszystko straciła i została zupełnie sama. Gdziekolwiek poszła, ludzie brzydko ją nazywali. Nienawidzili jej za to, co zrobiła matka [3].

Czasem w nocy ogarniała ją taka tęsknota za matką i ojcem, że gryzła poduszkę, żeby głośno nie płakać, żeby jędza, u której mieszkała, nie stłukła jej na kwaśne jabłko. Nie zawsze jej się to udawało, zwłaszcza gdy nachodziły ją koszmary. Budziła się wtedy mokra od potu. We śnie widziała odcięte głowy rodziców. W końcu oboje zostali ścięci. Nie było jej przy egzekucji, ale i tak miała ją przed oczami.

Czasem śniło jej się, że gonią ją dzieci. Kiedy policja rozkopała klepisko w piwnicy, znaleźli zwłoki ośmiorga dzieci. Jędza mówiła: Ośmioro biednych maleństw! Kręcąc głową, powtarzała to wszystkim znajomym, które ją odwiedzały, a one złym wzrokiem patrzyły na nią. Musiała o tym wiedzieć, mówiły. Była mała, ale musiała się domyślać, co się dzieje.

Nie dała się stłamsić. Nie obchodziło jej, czy to prawda, czy nie. Rodzice ją kochali, a tych wrzeszczących, brudnych bachorów i tak nikt nie chciał. Przecież właśnie dlatego trafiły do jej matki. Wiele lat ciężko harowała i w podzięce za to, że się opiekowała niechcianymi dzieciakami, została upokorzona, sponiewierana i zabita. To samo zrobili z ojcem. Pomagał matce grzebać dzieci, więc uznali, że on również zasłużył na śmierć.

Policja zabrała rodziców, a ona trafiła do jędzy. Nikt nie chciał jej do siebie wziąć, ani krewni, ani znajomi. Nikt nie chciał mieć do czynienia z nikim z rodziny. Fabrykantka aniołków z Fjällbacki – tak zaczęli nazywać matkę w dniu, gdy policja znalazła szkielety dzieci. Śpiewali nawet o niej piosenki. O morderczyni dzieci, która je topiła w balii, i o jej mężu, który zakopywał ciała w piwnicy. Znała je na pamięć. Zasmarkane dzieci jędzy, jej przybranej matki, śpiewały je przy każdej okazji.

Znosiła to wszystko, bo dla swoich rodziców była upragnioną i ukochaną księżniczką. Tylko w nocy, kiedy słyszała, jak skrada się do niej przybrany ojciec, trzęsła się ze strachu. Wtedy żałowała, że nie umarła razem z rodzicami.


Josef nerwowo przesunął kciukiem po kamieniu, który trzymał w dłoni. Dla niego to było ważne spotkanie i nie chciał, żeby Sebastian je zepsuł.

– Proszę bardzo. – Sebastian wskazał na leżący na stole projekt architektoniczny. – Oto nasza wizja. A project for peace in our time [4].

Josef westchnął w duchu. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, żeby drętwa mowa, choćby po angielsku, miała zrobić wrażenie na zarządzie gminy.

– Mój partner chce powiedzieć, że dla gminy Tanum to wspaniała szansa uczynienia czegoś dla pokoju. Inicjatywa, która przysporzy wam szacunku.

– Właśnie. Pokój na świecie to fajna rzecz, a z ekonomicznego punktu widzenia to wcale niegłupi pomysł. W perspektywie przyczyni się do zwiększenia napływu turystów i liczby miejsc pracy. Wiadomo, co to znaczy. – Sebastian podniósł rękę i potarł palcem wskazującym o kciuk. – Więcej pieniędzy w kasie gminy.

– Oczywiście, przede wszystkim jednak to ważny projekt pokojowy – powiedział Josef. Musiał się powstrzymywać, żeby nie kopnąć Sebastiana pod stołem. Kiedy przyjmował od niego pieniądze, wiedział, że tak będzie, ale nie miał wyboru.

Erling W. Larson z aprobatą kiwnął głową. Po skandalu z remontem Badhotellet we Fjällbace przyczaił się na jakiś czas, ale już zdążył wrócić do polityki. Dzięki temu projektowi mógłby pokazać, że nadal jest kimś, z kim należy się liczyć. Josef miał nadzieję, że Erling zdaje sobie z tego sprawę.

– Całkiem interesujące, nie powiem – powiedział Erling. – Proszę powiedzieć coś więcej o tym, jak sobie to wyobrażacie.

Sebastian zaczerpnął tchu, ale Josef go uprzedził:

– To kawałek historii – powiedział, wyciągając rękę z kamieniem. – W tutejszych kamieniołomach Albert Speer kupował granit dla Trzeciej Rzeszy. Razem z Hitlerem snuł wielkie plany przekształcenia Berlina w stolicę świata, Germanię. Granit miał być przetransportowany do Niemiec i użyty do budowy. – Josef wstał i zaczął się przechadzać. Cały czas opowiadał. W uszach miał stukot butów niemieckich żołnierzy, o którym rodzice opowiadali mu z przerażeniem. – Potem nastąpił zwrot – ciągnął. – Germania nie wyszła poza stadium projektu, chociaż Hitler fantazjował o niej do ostatnich dni. Niezrealizowane marzenie, wizja wspaniałych pomników i budowli, które miały powstać kosztem milionów żydowskich ofiar.

– Ojej, co za okropność – powiedział beztrosko Erling.

Josef spojrzał na niego z rezygnacją. Oni tego nie rozumieją, nikt nie rozumie. Ale nie zamierzał im pozwolić zapomnieć.

– Dużych partii granitu nie zdążyli wywieźć…

– I teraz pojawiamy się my – przerwał mu Sebastian. – Wymyśliliśmy, że z tego granitu można produkować symbole pokoju. Można by je sprzedawać. Przy odpowiednim marketingu mogłoby to przynieść niezły zarobek.

– A za zarobione pieniądze można zbudować muzeum historii Żydów i postawy Szwecji w kwestii żydowskiej, na przykład rzekomej neutralności podczas drugiej wojny światowej – dodał Josef.

Usiadł, Sebastian objął go za ramiona i uściskał. Josef powstrzymał się przed zrzuceniem ręki kolegi. Uśmiechnął się sztucznie. Poczuł się tak samo jak kiedyś, na Valö. Ani wtedy, ani teraz nie miał nic wspólnego ani z Sebastianem, ani z resztą tak zwanych przyjaciół. Choćby się nie wiadomo jak wysilał, nigdy nie zostanie dopuszczony do eleganckiego świata, z którego pochodzą John, Leon i Percy. Zresztą nawet mu na tym nie zależało.

Ale teraz potrzebował Sebastiana. To była jedyna szansa, żeby się spełniło marzenie, które snuł od wielu lat: chciał uratować żydowskie dziedzictwo i szerzyć wiedzę o zbrodniach popełnionych na narodzie żydowskim. Gotów był zawrzeć pakt choćby z diabłem, oczywiście w nadziei, że z czasem będzie mógł się go pozbyć.

– Dokładnie tak, jak powiedział mój wspólnik – włączył się znów Sebastian – powstanie naprawdę dobre muzeum. Będą do niego pielgrzymować turyści z całego świata. A wy zyskacie na tym projekcie wizerunkowo.

– Całkiem niegłupio – zauważył Erling. – Co o tym sądzisz? – zwrócił się do Una Brorssona, swojego zastępcy, który mimo upału włożył kraciastą flanelową koszulę.

– Może warto się temu przyjrzeć – mruknął Uno. – Zależy, ile gmina musiałaby do tego dołożyć. Czasy są ciężkie.

Sebastian uśmiechnął się szeroko.

– Na pewno dojdziemy do porozumienia. Najważniejsze, że jest zainteresowanie i chęci. Sam też zainwestuję sporą kwotę.

Ale nie mówisz im, na jakich warunkach, pomyślał Josef. Zagryzł wargi. Mógł zrobić tylko jedno: z celem przed oczami w milczeniu przyjąć, co dają. Pochylił się, żeby potrząsnąć wyciągniętą ręką Erlinga. Teraz już nie ma odwrotu.


Niewielki ślad na czole, blizny na ciele i lekkie utykanie. To jedyne widoczne ślady po wypadku sprzed półtora roku. Straciła wtedy dziecko, którego oczekiwali z Danem, i sama o mało nie zginęła.

A w środku… to co innego. Nadal czuła się mocno poturbowana.

Stanęła przed drzwiami i zawahała się. Czasami było jej trudno spotykać się z siostrą. Jej wszystko się poukładało. Na Erice wypadek nie zostawił żadnych śladów, nie straciła niczego. Ją bolały i swędziały rany, ale kiedy była z Eriką, goiły się.

Nigdy by nie przypuszczała, że rekonwalescencja potrwa tak długo. I całe szczęście, bo gdyby wiedziała, może nie odważyłaby się wyjść z apatii, w której się pogrążyła, gdy jej życie rozpadło się na tysiące kawałków. Niedawno powiedziała Erice żartem, że jest jak stara waza, z którymi miała do czynienia, gdy pracowała w domu aukcyjnym. Waza, która rozbiła się po upadku na podłogę i którą pieczołowicie sklejono. Z daleka wygląda, jakby była cała, ale kiedy się przyjrzeć bliżej, wyraźnie widać wszystkie rysy. Właściwie to wcale nie był żart. Zdała sobie z tego sprawę, gdy nacisnęła dzwonek. Tak właśnie jest. Jest rozbitą wazą.

– Proszę! – zawołała Erika.

Anna weszła i zrzuciła buty.

– Zaraz przyjdę, tylko przebiorę bliźnięta.

Anna weszła do kuchni. Czuła się tam jak u siebie. Dom należał kiedyś do jej rodziców, znała każdy kąt. Kilka lat temu stał się powodem kłótni, która omal nie doprowadziła do zerwania stosunków, ale to były inne czasy i inne realia. Teraz potrafiły nawet żartować na ten temat. Mówiły o CzL i CzpL, Czasach Lucasa i Czasach po Lucasie. Wzdrygnęła się. Kiedyś obiecała sobie uroczyście, że postara się nie wracać myślami do byłego męża i tego, co jej zrobił. Już go nie ma, zostały jej po nim dzieci, Emma i Adrian, jedyne dobro, jakie jej dał.

– Chcesz coś do kawy? – spytała Erika, wchodząc do kuchni z bliźniakami na biodrach.

Malcy rozjaśnili się na widok ciotki i gdy Erika postawiła ich na podłodze, pomknęli do niej i wpakowali jej się na kolana.

– Spokojnie, zmieścicie się obaj. – Anna podniosła najpierw jednego, potem drugiego. Spojrzała na Erikę. – Zależy co masz. – Wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć, czym siostra chce ją poczęstować.

– Co powiesz na babciny placek rabarbarowy z masą marcepanową? – Erika wyciągnęła rękę z ciastem w przezroczystej torebce.

– Chyba żartujesz. W życiu nie odmówię.

Erika ukroiła kilka dużych kawałków. Położyła je na talerzu i postawiła na stole. Noel natychmiast się na nie rzucił, ale Anna w ostatniej chwili zdążyła odsunąć talerz. Wzięła kawałek i odłamała trochę dla Noela i Antona. Noel z zachwyconą miną wpakował do buzi cały kawałek, podczas gdy Anton delikatnie odgryzł niewielki kęs i uśmiechnął się szeroko.

– Nie do wiary, jacy oni są różni – powiedziała Anna, czochrając ich jasne czuprynki.

– Doprawdy? – zdziwiła się Erika z przekąsem. Nalała kawy i postawiła filiżankę Anny poza zasięgiem bliźniaków.

– Dasz radę czy mam jednego zabrać? – spytała, patrząc, jak Anna próbuje pogodzić trzymanie na kolanach chłopców, picie kawy i jedzenie placka.

– Będzie dobrze, fajnie mi z nimi. – Anna przytknęła nos do główki Noela. – A gdzie Maja?

– Przed telewizorem. Siedzi jak przyklejona. Jej nową wielką miłością jest Mojje [5]. Właśnie leci program „Mimmi i Mojje na Morzu Karaibskim”. Jeśli jeszcze raz będę musiała wysłuchać piosenki Na słonecznej karaibskiej plaży, chyba zwymiotuję.

– Adrian ma fioła na punkcie Pokemonów. Mnie doprowadzają do szału. – Anna ostrożnie wypiła łyk kawy. Bała się, że obleje kręcących się na jej kolanach półtorarocznych chłopców. – Gdzie Patrik?

– W pracy. Podejrzewają, że na Valö ktoś podpalił dom.

– Na Valö? Który dom?

Erika chwilę zwlekała.

– Stary ośrodek kolonijny – powiedziała ze źle ukrywanym podnieceniem.

– Niesamowite. Zimny dreszcz mnie przechodzi na myśl o tym miejscu. Zniknęli, tak po prostu.

– Wiem. Kilka razy próbowałam udokumentować tę sprawę. Miałam nadzieję, że coś znajdę i będzie z tego książka, ale do tej pory nie znalazłam żadnego punktu zaczepienia. Aż do dziś.

– Co masz na myśli? – Anna ugryzła kawałek placka. Ona też miała przepis babci, ale do pieczenia zabierała się tak, jak do maglowania prześcieradeł: nigdy nic z tego nie wychodziło.

– Że ona wróciła.

– Kto?

– Ebba Elvander. Teraz nazywa się Stark.

– Ta dziewczynka? – Anna zapatrzyła się na Erikę.

– Właśnie. Przyjechała na Valö z mężem i podobno chcą wyremontować ten dom. A teraz ktoś próbował go podpalić. Człowiek zaczyna się zastanawiać. – Erika już nawet nie próbowała ukrywać ożywienia.

– A może to przypadek?

– Może, ale to dziwne, bo Ebba wraca i nagle zaczynają się dziać dziwne rzeczy.

– Na razie tylko jedna rzecz – zauważyła Anna. Wiedziała, jak łatwo przychodzi Erice snuć najbardziej fantastyczne teorie. To, że napisała kilka książek opierających się na szczegółowo udokumentowanych faktach, było cudem, który nie mieścił jej się w głowie.

– Dobrze, niech będzie, że jedna – odparła Erika i lekceważąco machnęła ręką. – Nie mogę się doczekać powrotu Patrika. Chciałam się z nim zabrać, ale nie miałam z kim zostawić dzieci.

– Nie uważasz, że trochę dziwnie by wyglądało, gdybyś popłynęła z nim?

Antonowi i Noelowi znudziło się siedzenie na kolanach cioci. Zsunęli się na podłogę i pomknęli do salonu.

– E tam, i tak mam zamiar się tam wybrać. Chcę pogadać z Ebbą. – Erika dolała kawy do filiżanek.

– Ciekawa jestem, co się stało z tą rodziną – powiedziała Anna w zamyśleniu.

– Mamaaa! Zabierz ich! – Z salonu dobiegł przeraźliwy krzyk Mai.

Erika westchnęła i wstała.

– Wiedziałam, że długo nie posiedzę. Całymi dniami tak jest. Maja wścieka się na braciszków. Nie byłabym w stanie zliczyć, ile razy dziennie muszę interweniować.

– Hm… – mruknęła Anna, patrząc za Eriką idącą do dzieci. Zakłuło ją w sercu. Ona wolałaby nie móc spokojnie posiedzieć.


Fjällbacka pokazała się od najlepszej strony. Z pomostu przed dawną szopą na łodzie, gdzie John siedział razem z żoną i teściami, roztaczał się widok na wjazd do portu. Wspaniała pogoda przyciągnęła więcej żeglarzy i turystów niż zwykle. Wzdłuż pomostów pontonowych było gęsto od łodzi. Dobiegały z nich muzyka i śmiechy. John zmrużył oczy i obserwował ten spektakl.

– Szkoda, że w dzisiejszych czasach w naszym kraju jest tak mało przestrzeni do dyskusji. – John podniósł do ust kieliszek i wypił łyk dobrze schłodzonego różowego wina. – Tyle się mówi o demokracji i o tym, że wszyscy mają prawo się wypowiedzieć. Tylko nie my. Nam nie wolno. Najlepiej, żeby nas w ogóle nie było. Zapominają, że naród nas wybrał, że licząca się grupa Szwedów dała wyraz głębokiej nieufności wobec sposobu zarządzania państwem. Oni chcą zmian, a my im je obiecaliśmy.

Odstawił kieliszek i wrócił do obierania krewetek. Na talerzyku miał już sporą kupkę skorupek.

– To okropne – powiedział jego teść. Sięgnął do miski z krewetkami i wziął sporą garść. – Skoro już mamy tę demokrację, mogliby w końcu posłuchać, co naród ma do powiedzenia.

– Przecież wiadomo, że wielu cudzoziemców przyjeżdża wyłącznie po to, żeby wyłudzać zasiłki – dodała teściowa. – Gdyby przyjeżdżali tylko ci, którzy chcą pracować i pomnażać dobrobyt społeczeństwa, można by się jeszcze zgodzić. Ale nie życzę sobie, żeby moje podatki szły na utrzymywanie tych darmozjadów.

John westchnął. Durnie. Nie mają pojęcia, o czym mówią. Jak większość wyborczego stada baranów upraszczają problem, nie dostrzegają jego złożoności. Byli uosobieniem ignorancji, której nienawidził. Tymczasem od tygodnia był skazany na ich towarzystwo.

Liv uspokajająco pogłaskała go po udzie. Wiedziała, co o nich myśli, i nawet w dużej mierze podzielała tę opinię, ale co mogła poradzić? Przecież to jej rodzice.

– Najgorsze, jak ci ludzie się ze sobą mieszają – powiedziała Barbro. – Na nasze osiedle właśnie wprowadziła się rodzina. Ona jest Szwedką, on Arabem. Można sobie wyobrazić, jak wygląda życie tej biednej kobiety, zważywszy na to, jak Arabowie traktują swoje żony. Ich dzieciom też pewnie koledzy nie dają w szkole żyć. Potem wejdą na drogę przestępstwa i dopiero wtedy przyjdzie pora żałować, że się nie wzięło Szweda za męża.

– Co prawda, to prawda – zgodził się Kent, próbując odgryźć kęs olbrzymiej kanapki z krewetkami.

– Może byście dali Johnowi odpocząć od polityki? – powiedziała z wyrzutem Liv. – W Sztokholmie całymi dniami rozmawia o imigrantach i naprawdę ma dość. W każdym razie przydałaby mu się choćby krótka przerwa.

John rzucił żonie spojrzenie pełne wdzięczności i podziwu. Po prostu idealna. Jasne, jedwabiste, miękko zaczesane do tyłu włosy. Czyste rysy, jasne błękitne oczy.

– Przepraszam, kochanie. Nie pomyśleliśmy. Jesteśmy dumni z osiągnięć Johna i z jego pozycji. Zostawmy to i porozmawiajmy o czymś innym. Na przykład… jak ci idą interesy?

Liv zaczęła z ożywieniem opowiadać o swoich zmaganiach z Urzędem Celnym: chodziło o to, żeby nie utrudniał jej pracy. Dostawy wyposażenia wnętrz z Francji ciągle się opóźniały. Importowane meble i wyposażenie sprzedawała potem w sklepie internetowym. Ale John wiedział, że jej zapał wyraźnie osłabł i że coraz bardziej angażuje się w działalność partyjną. Że w porównaniu z tym wszystko inne wydaje jej się nieistotne.

Wstał, mewy krążyły nad ich głowami coraz niżej.

– Proponuję sprzątnąć ze stołu. Mewy robią się denerwująco nachalne. – Wziął swój talerz, przeszedł na koniec pomostu i wrzucił skorupki do morza. Mewy zanurkowały w powietrzu, usiłowały złapać jak najwięcej. Resztą zajmą się kraby.

Stał jeszcze chwilę, odetchnął głęboko i spojrzał na horyzont. Jak zwykle zatrzymał się przy Valö i jak zwykle poczuł ćmiącą złość. Na szczęście sygnał przerwał mu telefon. Sięgnął do kieszeni spodni i zerknął na wyświetlacz. Premier.


– Co myślisz o tych kartkach? – Patrik przytrzymał drzwi Martinowi. Były tak ciężkie, że musiał się zaprzeć ramieniem. Komisariat gminy Tanum, zbudowany w latach sześćdziesiątych, przypominał bunkier. Kiedy Patrik przyszedł tu po raz pierwszy, uderzyła go posępność budynku. Od tamtego czasu tak się przyzwyczaił do burych pomieszczeń, że w ogóle nie zauważał, że są nieprzytulne.

– Dziwna sprawa. Kto co roku anonimowo wysyła życzenia urodzinowe?

– Nie całkiem anonimowo. Podpisuje się. G.

– Rzeczywiście, to wiele wyjaśnia – zauważył Martin.

Patrik się roześmiał.

– Co was tak rozśmieszyło? – Annika siedziała za szybą recepcji. Gdy weszli, podniosła wzrok.

– Nic takiego – odparł Martin.

Annika obróciła się na krześle i stanęła w drzwiach swego pokoiku.

– Jak poszło na wyspie?

– Poczekamy, zobaczymy, co powie Torbjörn. Ale rzeczywiście wygląda na to, że ktoś chciał podpalić dom.

– Nastawię kawę, pogadamy. – Annika ruszyła naprzód, popychając ich przed sobą.

– Zgłosiłaś to Mellbergowi? – spytał Martin, gdy weszli do pokoju socjalnego.

– Nie. Pomyślałam, że jeszcze nie ma potrzeby go informować. Ma wolny weekend, po co mu przeszkadzać.

– Niewątpliwie masz rację – powiedział Patrik, siadając na krześle najbliżej okna.

– No wiecie co… siadacie przy kawce i nic nie mówicie? – W drzwiach stanął Gösta z obrażoną miną.

– To ty jesteś dziś w pracy? Przecież masz wolne. Dlaczego nie poszedłeś na pole golfowe? – Patrik wysunął dla niego sąsiednie krzesło.

– Za gorąco. Pomyślałem, że przyjdę, napiszę kilka raportów i odbiję to sobie innego dnia, kiedy nie da się smażyć jajecznicy na asfalcie. Do jakiego wezwania pojechaliście? Annika wspomniała coś o podpaleniu?

– Na to wygląda. Prawdopodobnie ktoś rozlał pod drzwiami benzynę albo coś w tym rodzaju. I podpalił.

– Paskudna sprawa. – Gösta sięgnął po markizę i starannie rozdzielił połówki. – Gdzie?

– Na Valö. W dawnym ośrodku kolonijnym – odparł Martin.

Gösta znieruchomiał.

– W ośrodku kolonijnym?

– Tak, dziwna sprawa. Nie wiem, czy słyszałeś, ale najmłodsza z dzieci, ta dziewczynka, która została, kiedy zniknęła cała rodzina, wróciła na wyspę i przejęła dom.

– Słyszałem, ludzie gadają – powiedział Gösta, wpatrując się w stół.

Patrik spojrzał na niego z zainteresowaniem.

– No właśnie, musiałeś pracować przy tamtej sprawie, prawda?

– Zgadza się. Aż taki stary jestem – stwierdził Gösta. – Ciekawe, dlaczego wróciła.

– Powiedziała, że umarł im synek – poinformował ich Martin.

– Ebba straciła dziecko? Jak to? Kiedy?

– Nie powiedzieli. – Martin wstał, żeby wziąć mleko z lodówki.

Patrik zmarszczył czoło. To nietypowe dla Gösty tak się przejmować. Chociaż zdarza się. Każdy policjant z dłuższym stażem ma na koncie jakąś sprawę przez wielkie S, nad którą rozmyśla całymi latami i do której ciągle wraca, usiłuje znaleźć rozwiązanie albo odpowiedź, zanim będzie za późno.

– Dla ciebie to było coś szczególnego, prawda?

– Zgadza się. Dałbym nie wiem co, żeby się dowiedzieć, co się stało w tamtą Wielkanoc.

– Nie ty jeden – wtrąciła Annika.

– A teraz Ebba wróciła. – Gösta potarł podbródek. – I ktoś podpalił dom.

– Spaliłby się nie tylko dom – powiedział Patrik. – Podpalacz musiał się domyślać, może nawet liczył na to, że Ebba i jej mąż są w środku i że śpią. Całe szczęście, że Mårten się obudził i ugasił pożar.

– Rzeczywiście, dziwny zbieg okoliczności – powiedział Martin i aż podskoczył, kiedy Gösta huknął pięścią w stół.

– Żaden zbieg okoliczności, to oczywiste! Spojrzeli na niego zdziwieni, zapadła cisza.

– Może trzeba wrócić do tej starej sprawy – odezwał się w końcu Patrik. – Na wszelki wypadek.

– Wyciągnę wszystko, co mamy na ten temat – powiedział Gösta. Na jego wąskiej charciej twarzy zobaczyli ożywienie. – Czasem zaglądałem do tych akt i wiem, gdzie co jest.

– Wyciągnij. Potem razem przejrzymy. Spojrzymy świeżym okiem, może znajdziemy coś nowego. Anniko, mogłabyś wyszukać wszystko co się da na temat Ebby?

– Załatwione – odparła, sprzątając ze stołu.

– Chyba należałoby również przyjrzeć się sytuacji finansowej państwa Stark. I sprawdzić, czy dom na Valö jest ubezpieczony – powiedział Martin, zerkając ostrożnie na Göstę.

– Chcesz przez to powiedzieć, że niby sami mieliby to zrobić? Co za idiotyzm. Przecież byli w domu, gdy zaczęło się palić, i to mąż Ebby ugasił pożar.

– I tak warto sprawdzić. Kto wie, może podpalił, a potem się rozmyślił? Zajmę się tym.

Gösta otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Po chwili je zamknął i ciężkim krokiem wyszedł z pokoju. Patrik wstał.

– Wydaje mi się, że Erika też wie co nieco.

– Erika? Niby skąd? – Martin zatrzymał się w pół kroku.

– Od dawna interesuje się tą sprawą. W końcu to historia znana wszystkim w okolicy, a zważywszy na to, czym Erika się zajmuje, nic dziwnego, że szczególnie ją zaciekawiła.

– No to wypytaj ją. Wszystko się przyda.

Patrik nie był pewien, ale kiwnął głową. Przeczuwał, co będzie, gdy dopuści Erikę do dochodzenia.

– Oczywiście, porozmawiam z nią – powiedział z nadzieją, że nie będzie musiał tego żałować.


Percy drżącą ręką nalał do dwóch kieliszków swego najlepszego koniaku. Jeden podał żonie.

– Nie pojmuję toku ich rozumowania. – Pyttan popijała szybkimi łyczkami.

– Dziadek by się w grobie przewrócił, gdyby się o tym dowiedział.

– Musisz to jakoś załatwić, Percy.

Bez wahania dolał do kieliszka, który mu podstawiła. Wprawdzie to dopiero wczesne popołudnie, ale gdzieś na świecie jest już po siedemnastej. Taki dzień, że trzeba się napić czegoś mocniejszego.

– Ja? A co mam zrobić? – Jego głos przeszedł w falset. Był tak roztrzęsiony, że połowę koniaku wylał jej na rękę.

Cofnęła ją.

– Idiota, co ty wyprawiasz!

– Przepraszam, przepraszam. – Percy opadł na wielki wytarty biblioteczny fotel. Rozległ się trzask. Domyślił się, że pękło obicie. – Cholera jasna!

Zerwał się na nogi i z bezsilności kopnął fotel. Rozleciał się na kawałki. Cały pałac popadał w ruinę. Już dawno nic nie zostało ze spadku, a teraz jeszcze te dranie z urzędu skarbowego każą mu zapłacić pokaźną sumę, której nie ma.

– Uspokój się. – Pyttan wytarła dłonie w serwetkę. – To się na pewno da załatwić. Ale nie rozumiem, jak to możliwe, że pieniądze się skończyły.

Percy spojrzał na nią. Widział, jak ją przeraża sama myśl o tym, ale nie czuł do niej nic prócz pogardy.

– Jak to się stało, że się skończyły?! – krzyknął. – A masz pojęcie, ile wydajesz co miesiąc? Nie dociera do ciebie, ile to wszystko kosztuje? Podróże, obiadki, ubrania, torby, buty, kosztowności i cholera wie co jeszcze!

Pyttan aż się wzdrygnęła. Ten krzyk był zupełnie do niego niepodobny. Wbiła w niego wzrok. Znał ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że rozważa: podnieść rękawicę czy raczej go udobruchać. Twarz jej zmiękła, domyślił się, że wybrała to drugie.

– Kochanie, przecież nie będziemy się kłócić o taką błahostkę jak pieniądze. – Poprawiła mu krawat i koszulę, która wyszła zza paska. – No już. Teraz znów wyglądasz jak na mojego przystojnego pana na zamku przystało.

Przytuliła się do niego, a on poczuł, że topnieje. Miała na sobie suknię od Gucciego. Jak zawsze było mu trudno jej się oprzeć.

– Zróbmy tak: zadzwoń do audytora, niech jeszcze raz sprawdzi wszystkie dokumenty. Nie może być aż tak źle. Rozmowa z nim na pewno cię uspokoi.

– Muszę porozmawiać z Sebastianem – mruknął Percy.

– Z Sebastianem? – powtórzyła z taką miną, jakby połknęła coś obrzydliwego. – Wiesz, że nie lubię, kiedy się z nim spotykasz. Wtedy ja muszę się spotykać z tą jego beznadziejną żoną. To ludzie bez klasy. Sebastian może mieć nie wiem ile pieniędzy, ale zawsze będzie prymitywem. Słyszałam, że od dawna ma na niego oko wydział przestępczości gospodarczej. Nie mają przeciwko niemu dowodów, ale to tylko kwestia czasu. Nie powinniśmy się z nim zadawać.

– Pieniądze nie śmierdzą – odparł Percy.

Wiedział, co powie audytor. Nie zostało już nic. Pieniądze się rozeszły. Jeśli ma się wykaraskać z tarapatów i uratować Fygelsta, będzie potrzebował kapitału, co oznacza, że jego jedyną nadzieją jest Sebastian.


Pojechali do szpitala, do Uddevalli. Okazało się, że wszystko jest w porządku, w płucach nie ma śladu zatrucia dymem. Kiedy Ebba otrząsnęła się z szoku, miała wrażenie, jakby się obudziła z dziwnego snu.

Zorientowała się, że mruży oczy. W pokoju zrobiło się ciemno, zapaliła lampę na biurku. Latem zmrok zapadał ukradkiem i zawsze za długo zwlekała z zapaleniem lampy, za długo wysilała wzrok.

Próbowała przyczepić pętelkę do figurki aniołka, nad którą pracowała. Mårten nie potrafił zrozumieć, dlaczego robi je ręcznie, zamiast je zamawiać w Tajlandii albo w Chinach, zwłaszcza teraz, kiedy tyle zamówień zaczęło przychodzić na adres jej sklepu internetowego. Ale wtedy nie miałaby takiej satysfakcji. Chciała każdego aniołka zrobić własnoręcznie, we wszystkie włożyć tyle samo miłości. Wpleść swój smutek i wspomnienia. Poza tym bardzo ją to uspokajało, zwłaszcza po całym dniu malowania, wbijania gwoździ i piłowania. Rano, kiedy wstawała, bolały ją wszystkie mięśnie, ale kiedy robiła wisiorki, rozluźniała się.

– Już wszystko pozamykałem – powiedział Mårten.

Ebba drgnęła. Nie słyszała, jak wszedł.

– Cholera jasna – zaklęła. Pętelka znów odpadła, chociaż już prawie ją przyczepiła.

– Może zrobisz sobie przerwę? – powiedział ostrożnie Mårten, stając za jej plecami.

Czuła, że się zastanawia, czy nie położyć rąk na jej ramionach. Dawniej, zanim się stało to z Vincentem, często masował jej plecy. Wtedy uwielbiała ten zdecydowany, a jednocześnie miękki ucisk. Teraz ledwie mogła znieść, gdy jej dotykał. Bała się, że go urazi, jeśli odruchowo strąci jego ręce i jeszcze pogłębi przepaść między nimi.

Podjęła jeszcze jedną, tym razem udaną próbę. Przyczepiła pętelkę.

– Jakie to ma znaczenie, że drzwi będą zamknięte? – powiedziała, nie odwracając się. – Zeszłej nocy nie były dla podpalacza żadną przeszkodą.

– No to co robimy? – spytał Mårten. – Mogłabyś przynajmniej patrzeć na mnie, kiedy ze mną rozmawiasz. To ważna sprawa. Do cholery, przecież ktoś chciał nam spalić dom, a my nie wiemy ani kto, ani dlaczego. Nie masz w związku z tym żadnych obaw? Nie boisz się?

Ebba odwróciła się powoli.

– Czego mam się bać? Najgorsze już się stało. Zamknięte czy nie zamknięte, wszystko mi jedno.

– Dłużej tak być nie może.

– Dlaczego? Przecież zrobiłam, jak chciałeś. Wróciłam tu, włączyłam się do twojego wspaniałego planu, żeby odnowić tę ruderę i aż do końca moich dni żyć szczęśliwie w tym raju, podczas gdy goście będą przyjeżdżać i wyjeżdżać. Zgodziłam się, czego jeszcze chcesz? – Sama słyszała ten zimny i nieprzejednany ton.

– Niczego, Ebbo. Niczego nie chcę – odparł równie zimno. Obrócił się na pięcie i wyszedł.


Fjällbacka 1915


Wreszcie będzie wolna. Pójdzie na służbę do gospodarza do Hamburgsund i wyrwie się z domu przybranej matki i jej wstrętnych bachorów. Nie mówiąc o przybranym ojcu. Od kiedy zaczęła dojrzewać i nabierać kobiecych kształtów, nachodził ją w nocy coraz częściej. Odkąd zaczęła miesiączkować, żyła w ciągłym strachu, że w jej brzuchu zacznie rosnąć dziecko. To ostatnia rzecz, jakiej potrzebowała. Nie będzie taka jak te zapłakane, przerażone dziewczyny, które z wrzeszczącym zawiniątkiem na ręku pukały do drzwi jej matki. Już jako dziecko nimi gardziła, były słabe i bezwolne.

Spakowała swój skromny dobytek. Z rodzinnego domu nie miała nic, a tutaj nie dostała nic, co warto byłoby zabrać. Ale nie zamierzała odejść z pustymi rękami. Zakradła się do sypialni przybranych rodziców. Pod łóżkiem, przy samej ścianie, stało pudełko z biżuterią, którą odziedziczyła po matce. Położyła się na podłodze i wyciągnęła je. Nikt jej nie przeszkodzi. Przybrana matka jest we Fjällbace, a dzieci bawią się na podwórku.

Podniosła wieczko i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Wystarczająco dużo cennych przedmiotów, żeby ją zabezpieczyć na jakiś czas. Cieszyła się, że zabierając swoje dziedzictwo, sprawi przykrość tej jędzy.

– Co ty robisz? – Drgnęła. Od drzwi dobiegł głos przybranego ojca.

Myślała, że jest w oborze. Serce biło jej jak szalone. Po chwili poczuła, jak ogarnia ją spokój. Nic nie zniweczy jej planów.

– A jak ci się zdaje? – powiedziała, wkładając pudełko z biżuterią do kieszeni spódnicy.

– Czyś ty zwariowała, dziewczyno? Kradniesz biżuterię? – Zrobił krok w jej stronę.

Dagmar powstrzymała go gestem.

– Zgadza się, ale radzę, żebyś mi nie przeszkadzał, bo pójdę prosto na policję i powiem, coś mi zrobił.

– Nie odważysz się! – Zacisnął pięści, ale po chwili jego spojrzenie pojaśniało. – Kto by tam wierzył córce fabrykantki aniołków!

– Potrafię być bardzo przekonująca. Po całej okolicy rozejdą się plotki, i to szybciej, niż myślisz.

Spochmurniał, chyba się wahał. Postanowiła mu pomóc podjąć decyzję.

– Mam propozycję. Gdy moja droga przybrana matka odkryje, że nie ma biżuterii, postarasz się ją udobruchać i przekonać, żeby sobie dała spokój. Jeśli mi to obiecasz, dostaniesz dodatkową nagrodę, zanim odejdę. – Podeszła do przybranego ojca. Położyła mu rękę na przyrodzeniu i zaczęła pocierać. Gdy jego oczy zrobiły się szkliste, wiedziała, że ma nad nim władzę. – Zgoda? – spytała, rozpinając mu rozporek.

– Zgoda – odparł, kładąc dłoń na jej głowie i popychając ją w dół.


Wieża do skoków na Badholmen wznosiła się majestatycznie ku niebu. Erika odepchnęła obraz zwisającego z niej, kołysanego wiatrem mężczyzny. Wolała nie wracać do tamtego strasznego wydarzenia. Zresztą Badholmen kojarzyła jej się z czymś zupełnie innym. Wysepka leżąca bardzo blisko Fjällbacki mieniła się na wodzie jak klejnot. Znajdujące się na niej schronisko młodzieżowe cieszyło się dużą popularnością, latem miało pełne obłożenie. Erika uważała, że to oczywiste. Sprzyjały temu dwie rzeczy – świetna lokalizacja i fakt, że sam budynek miał mnóstwo staroświeckiego uroku.

– Są wszyscy? – Rozglądała się nerwowo, usiłując policzyć dzieci.

Trójka małych dzikusów w pomarańczowych kapokach rozbiegła się po pomoście.

– Patriku! Może byś trochę pomógł, co? – powiedziała do męża, łapiąc za kołnierz przebiegającą niebezpiecznie blisko skraju pomostu Maję.

– A kto uruchomi motorówkę? Jak to sobie wyobrażasz? – Patrik rozłożył ręce, twarz mu poczerwieniała.

– Jeśli nam się uda ich wsadzić do łódki, zanim wpadną do wody, będziesz mógł ją spokojnie uruchamiać.

Maja wiła się jak piskorz, ale Erika mocno chwyciła za wieszak przy jej kołnierzu. Drugą, wolną ręką Noela, który na tłuściutkich nóżkach gonił Antona. Anton zdążył już odbiec spory kawałek w stronę kamiennego mostka łączącego Badholmen ze stałym lądem.

– Anton, stój! – krzyknęła, ale nie zatrzymał się. Mknął jak strzała, ale i tak szybko go dogoniła i wzięła na ręce. Zaczął się wyrywać, krzyczał histerycznie. – Boże, jak ja mogłam pomyśleć, że to dobry pomysł? – powiedziała, gdy już podała mężowi szlochającego synka. Spływała potem. Odcumowała łódź i wskoczyła do środka. – Zobaczysz, zaraz będzie dobrze. Tylko wypłyniemy kawałek w morze. – Patrik przekręcił kluczyk i na szczęście już przy pierwszej próbie udało mu się uruchomić silnik. Pochylił się, żeby odczepić cumę rufową. Drugą ręką odpychał się od sąsiedniej łodzi. Niełatwo było wypłynąć. Przy pomoście było gęsto od łodzi. Gdyby nie miały odbijaczy, żadna nie uniknęłaby uszkodzeń.

– Przepraszam, że na ciebie burknęłam. – Erika posadziła dzieci na dnie łódki i usiadła na ławce.

– Już zapomniałem – powiedział, powoli przesuwając rumpel. Łódka odwróciła się rufą do portu, dziobem do Fjällbacki.

Był przepiękny niedzielny poranek, bezchmurne błękitne niebo, woda gładka jak lustro. Nad ich głowami z krzykiem krążyły mewy. Erika rozejrzała się i zobaczyła, że na wielu łodziach cumujących w marinie ludzie jedzą śniadanie. Wielu pewnie jeszcze odsypiało nocne pijaństwo. Zwłaszcza młodzi lubili popić w sobotnią noc. Dobrze, że ja mam to już za sobą, pomyślała, patrząc z większą niż przedtem czułością na dzieci. Teraz już spokojnie siedziały na dnie łódki.

Podeszła do Patrika i położyła mu głowę na ramieniu. Objął ją i pocałował w policzek.

– Słuchaj – powiedział nagle. – Przypomnij mi, jak już dopłyniemy, żebym ci zadał kilka pytań o Valö i stary ośrodek kolonijny.

– A co chcesz wiedzieć? – zainteresowała się Erika.

– Potem spokojnie o tym pogadamy – odparł i pocałował ją jeszcze raz.

Wiedziała, że zrobił to, żeby się z nią podrażnić. Ciekawość aż ją rozsadzała, ale opanowała się. Bez słowa osłoniła oczy dłonią i spojrzała w stronę Valö. Potem, gdy pyrkocząc powoli, mijali wyspę, w przelocie zobaczyła duży biały dom. Czy kiedykolwiek się wyjaśni, co się tam stało wiele lat temu? Nie cierpiała książek i filmów niedających odpowiedzi na wszystkie pytania. Wręcz odmawiała czytania o niewyjaśnionych, zagadkowych zbrodniach. Jeśli chodzi o Valö, próbowała się czegoś dogrzebać, ale jej wysiłki spełzły na niczym. Wszystko skrywał mrok tajemnicy, tak jak drzewa skrywały dom na wyspie.


Martin stanął z uniesioną dłonią i dopiero po chwili nacisnął dzwonek. Usłyszał kroki. Przez chwilę chciał obrócić się na pięcie i odejść. Drzwi się otworzyły, Annika spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– O, to ty? Coś się stało?

Zmusił się do uśmiechu, ale Anniki nie dało się oszukać. Zresztą właśnie dlatego do niej przyszedł. Jak tylko zaczął pracować w komisariacie, Annika wzięła go pod swoje skrzydła. Była jak druga matka. Teraz też z nią najchętniej rozmawiał.

– No więc, ja… – wydusił.

– Wejdź – przerwała mu. – Usiądziemy w kuchni, napijemy się kawy, opowiesz mi, co się dzieje.

Martin zdjął buty i poszedł za nią do kuchni.

– Siadaj. – Wprawnym ruchem nabrała kilka miarek kawy i wsypała do filtra. – Co zrobiłeś z Pią i Tuvą?

– Zostały w domu. Powiedziałem, że idę się przejść, więc niedługo będę musiał wracać. Mamy jechać nad wodę.

– Leia też uwielbia się kąpać. Parę dni temu, gdy już mieliśmy wracać do domu, nie mogliśmy jej wyciągnąć z wody. Prawdziwy stwór wodny z niej. Dziś Lennart też z nią pojechał, żebym mogła trochę posprzątać.

Promieniała, opowiadając o adoptowanej córeczce. Wkrótce miał minąć rok, odkąd przywieźli ją z mężem z Chin. Teraz wszystko w ich życiu kręciło się wokół Lei.

Martin nie potrafiłby sobie wyobrazić lepszej matki. Była taka ciepła i opiekuńcza, że nawet on czuł się przy niej bezpiecznie. Najchętniej położyłby głowę na jej ramieniu i dał upust łzom, które go paliły pod powiekami. Powstrzymał się. Jeśli się rozpłacze, nie będzie mógł przestać.

– Chyba wyjmę kilka drożdżówek. – Sięgnęła do zamrażarki, wyjęła torebkę z bułkami i włożyła ją do mikrofalówki. – Wczoraj upiekłam, miałam zamiar wziąć kilka do pracy.

– Ale wiesz, że pieczenie dla nas bułek nie należy do twoich obowiązków służbowych?

– Nie jestem pewna, czy Mellberg by się z tobą zgodził. Gdybym się bliżej przyjrzała swojej umowie o pracę, na pewno by się okazało, że gdzieś stoi drobnym drukiem: pracownica zobowiązuje się również dostarczać na komisariat policji w Tanum domowe wypieki.

– Prawda. Bertil nie przeżyłby jednego dnia bez ciebie i twoich wypieków.

– Zwłaszcza odkąd Rita trzyma go na diecie. Paula mówi, że u Bertila i Rity podaje się teraz wyłącznie chleb pełnoziarnisty i jarzyny.

– Chciałbym to zobaczyć. – Martin wybuchnął śmiechem. Przyjemne uczucie objęło brzuch, napięcie zaczęło puszczać.

Zabrzmiał dzwonek mikrofalówki. Annika wyłożyła na talerz gorące bułeczki i postawiła na stole filiżanki z kawą.

– Gotowe. A teraz opowiadaj, co cię gryzie. Od paru dni widzę, że coś ci jest, ale pomyślałam, że jak zechcesz, to sam powiesz.

– Może to nic takiego, i nie chciałem cię obarczać swoimi problemami, ale… – Martin się zdenerwował. Czuł, że gardło mu się zaciska.

– Nie mów głupstw, po to tu siedzę. Opowiadaj.

Martin musiał odetchnąć kilka razy.

– Pia jest chora – odezwał się w końcu. Jego słowa odbiły się echem od ścian kuchni.

Annika zbladła. Nie tego się spodziewała. Martin obracał filiżankę w dłoniach. Znów zaczerpnął tchu i wyrzucił z siebie wszystko:

– Od dawna czuła się zmęczona. Właściwie od urodzenia Tuvy, ale myśleliśmy, że to nic dziwnego, zwyczajne zmęczenie po połogu. Ale Tuva ma już prawie dwa lata, a zmęczenie nie ustępowało. Była zmęczona coraz bardziej. A potem wymacała sobie na szyi jakieś guzki…

Dłoń Anniki powędrowała do ust. Już się domyślała, co będzie dalej.

– Kilka tygodni temu pojechałem z nią do lekarza. Od razu widzieliśmy, co podejrzewa. Dał jej pilne skierowanie do Uddevalli. Pojechaliśmy na badania. Jutro przed południem ma wyznaczoną wizytę na onkologii, mają jej dać wyniki. Ale właściwie już wiadomo, co nam powiedzą. – Łzy pociekły mu po policzkach, wytarł je ze złością.

Annika podała mu serwetkę.

– Popłacz sobie, ulży ci.

– To okropnie niesprawiedliwe. Pia ma dopiero trzydzieści lat, a Tuva jest jeszcze taka malutka. Poguglowałem, żeby się zorientować, jakie statystycznie są szanse na wyleczenie, i okazuje się, że marne. Pia jest bardzo dzielna, a ja jestem pospolitym tchórzem. Nie potrafię się zdobyć na to, żeby z nią o tym rozmawiać. Prawie nie mogę patrzeć, jak się zajmuje Tuvą. Nie mogę nawet spojrzeć jej w oczy. Czuję się jak ostatnia szmata! – Już nie mógł powstrzymać łez. Oparł głowę na rękach i zatrząsł się od płaczu.

Poczuł, że Annika go obejmuje i tuli policzek do jego policzka. Bez słowa głaskała go po plecach. Po chwili wyprostował się, odwrócił do niej i przytulił. Kołysała go w objęciach, jak zapewne kołysała Leię, gdy rozbiła sobie kolano.


Poszczęściło im się. Chociaż w kawiarni na pomoście było pełno ludzi, udało im się znaleźć wolny stolik. Leon patrzył, jak kelnerzy roznoszą kanapki z krewetkami.

Plac Ingrid Bergman, znakomita lokalizacja, stoliki ustawiono wzdłuż całego pomostu, aż do samej wody.

– Kupmy ten dom – powiedziała Ia.

Leon spojrzał na żonę.

– Dziesięć milionów koron to nie byle co.

– A czyja mówię, że to mało? – Pochyliła się, żeby mu poprawić koc na kolanach.

– Zostaw ten cholerny koc, zaraz umrę z przepocenia.

– Przecież wiesz, że nie wolno ci się przeziębić.

Podeszła do nich kelnerka. Ia poprosiła o kieliszek wina dla siebie i wodę mineralną dla męża. Leon spojrzał na dziewczynę.

– Jedno duże, pełne – powiedział.

Gdy tylko skinął kelnerce głową, Ia popatrzyła na niego z wyrzutem. Kelnerka zachowała się jak wszyscy, usiłowała nie patrzeć na jego oparzenia. Kiedy poszła, wpatrzył się w morze.

– Pachnie dokładnie tak, jak zapamiętałem – powiedział. Ręce z mnóstwem blizn trzymał na kolanach.

– Nadal mi się to nie podoba, ale zgodzę się, jeśli kupimy ten dom. Nie chcę mieszkać w jakiejś norze. Poza tym nie chcę tu przyjeżdżać na całe lato. Kilka tygodni w roku i wystarczy.

– Nie wydaje ci się absurdem kupowanie domu za dziesięć milionów, żeby z niego korzystać tylko kilka tygodni w roku?

– To mój warunek – powiedziała. – W przeciwnym razie będziesz tu siedział sam. Co jest raczej niemożliwe, prawda?

– Tak, wiem, że nie dałbym rady. A gdybym przypadkiem o tym zapomniał, ty mi przypomnisz.

– Czy kiedykolwiek pomyślałeś o tym, ile dla ciebie poświęciłam? Ile razy musiałam się godzić na twoje szalone wyskoki i co wtedy przeżywałam? Nigdy się tym nie przejmowałeś. Teraz postanowiłeś tu przyjechać. Jeszcze nie dość się sparzyłeś? Nadal chcesz igrać z ogniem?

Kelnerka przyniosła wino i piwo, kieliszek i szklankę postawiła na obrusie w biało-niebieską kratkę. Leon wypił kilka łyków i przesunął kciukiem po zimnej szklance.

– Okej, niech ci będzie. Zadzwoń do agenta i powiedz mu, że kupujemy ten dom. Ale w takim razie chcę, żebyśmy się jak najprędzej wprowadzili. Nienawidzę mieszkać w hotelu.

– Będzie dobrze – powiedziała la. W jej głosie nie było słychać radości. – W tym domu jakoś wytrzymam kilka tygodni na rok.

– Kochanie, jesteś naprawdę bardzo dzielna.

Rzuciła mu ponure spojrzenie.

– Miejmy nadzieję, że nie będziesz żałował tej decyzji.

– Od tamtego czasu upłynęło naprawdę dużo wody – odparł spokojnie.

W tym momencie usłyszał, jak ktoś traci oddech, wymawiając jego imię.

– Leon?

Drgnął. Nie musiał odwracać głowy, rozpoznał po głosie. Josef. Po tylu latach.


Paula patrzyła na połyskujące wody zatoki i rozkoszowała się ciepłem lata. Położyła rękę na brzuchu i uśmiechnęła się. Poczuła kopnięcie.

– Chyba pora na lody – powiedział Mellberg, wstając. Rzucił okiem na Paulę i pogroził jej palcem. – Wiesz, że nie powinnaś wystawiać brzucha na słońce?

Poszedł do kiosku. Patrzyła za nim zdziwiona.

– Żarty sobie ze mnie stroi? – spytała matkę. Rita się roześmiała.

– Bertilowi chodzi tylko o twoje dobro.

Paula coś mruknęła, ale przykryła brzuch szalem. W tym momencie obok przebiegł nagusieńki Leo. Johanna złapała go w przelocie.

– Ma rację – powiedziała. – Od promieni UV możesz dostać przebarwień na skórze. Posmaruj porządnie twarz.

– Przebarwień? – zdziwiła się Paula. – I tak jestem opalona.

Rita podała jej buteleczkę: plus trzydzieści.

– Nie kłóć się. Ja miałam całą twarz w brązowych plamach, kiedy się ciebie spodziewałam.

Paula posłuchała. Johanna również starannie natarła swoją jasną skórę.

– I tak masz dobrze – powiedziała. – Nie musisz się wysilać, żeby się opalić.

– To prawda, ale wolałabym, żeby Bertil się trochę uspokoił – powiedziała Paula, wyciskając na rękę sporą porcję kremu. Parę dni temu przyłapałam go na czytaniu moich pisemek na temat ciąży. A przedwczoraj przyniósł mi ze sklepu ze zdrową żywnością słoik kapsułek Omega 3. Wyczytał, że dobrze wpływają na rozwój mózgu płodu.

– Nie miej mu tego za złe. On się tak cieszy – powiedziała Rita i jeszcze raz zabrała się do smarowania Lea. Dokładnie, od stóp do głów. Odziedziczył po Johannie jasną, piegowatą skórę. Słońce parzyło go bardzo szybko. Paula przez chwilę się zastanawiała, czy dziecko odziedziczy cerę i włosy po niej, czy po nieznanym dawcy. Dla niej nie miało to najmniejszego znaczenia. Leo był synem Johanny i jej. Prawie nie pamiętała, że był w to zamieszany ktoś jeszcze. Z tym dzieckiem też tak będzie. Przerwały jej radosne okrzyki Mellberga.

– Mamy lody!

Rita przeszyła go spojrzeniem.

– Mam nadzieję, że sobie nie kupiłeś.

– Tylko jedno malusieńkie magnum. Tak dzielnie się trzymałem przez cały tydzień. – Uśmiechnął się i mrugnął okiem, usiłując ją udobruchać.

– Nic z tego – oznajmiła spokojnie Rita. Zabrała mu loda i poszła wyrzucić go do kosza.

Mellberg mruknął coś pod nosem.

– Co powiedziałeś?

Przełknął ślinę.

– Nic. Zupełnie nic.

– Wiesz, co ci powiedział doktor. Jesteś w grupie ryzyka, zagrożony zarówno zawałem, jak i cukrzycą.

– Przecież jedno magnum nie może mi zaszkodzić. Człowiek powinien się cieszyć życiem – powiedział, rozdając lody.

– Jeszcze tydzień urlopu. – Paula, liżąc swoje cornetto, zmrużyła oczy.

– Ja uważam, że nie powinnaś wracać do pracy – powiedziała Johanna. – Tak niedużo ci zostało. Gdybyś poprosiła położną, na pewno dostałabyś zwolnienie. Powinnaś odpoczywać.

– Halo, wszystko słyszałem – powiedział Mellberg. – Nie zapominaj, że jestem jej szefem. – W zamyśleniu podrapał się po porośniętej rzadkimi siwymi włosami głowie. – Ale zgadzam się. Ja również uważam, że nie powinnaś pracować.

– Już o tym rozmawialiśmy. Zwariuję, jeśli będę siedzieć w domu i czekać. Zresztą teraz jest dość spokojnie.

– Jak to spokojnie? – Johanna spojrzała na nią. – Przecież to najgorszy okres w roku, pijackie awantury i inne takie.

– Miałam na myśli to, że nie prowadzimy żadnego większego dochodzenia. Same typowe sprawy, jak to latem, włamania i takie tam. Takie rzeczy mogłabym załatwiać nawet przez sen. Zresztą nie muszę nigdzie jeździć. Mogę się zajmować papierkową robotą w komisariacie. Więc przestańcie truć. Jestem w ciąży, ale nie jestem chora.

– Jeszcze zobaczymy – powiedział Mellberg. – Co do jednego niewątpliwie masz rację: jest dość spokojnie.


Tego dnia wypadała rocznica ich ślubu. Gösta jak zwykle przyniósł na grób Maj-Britt kwiaty. Trochę go zaniedbał, ale nie dlatego, że już nic nie czuł do zmarłej żony. Przeżyli razem dużo dobrych lat i ciągle odczuwał jej brak. Właściwie co rano, kiedy wstawał z łóżka. Ale już się przyzwyczaił do życia w samotności. Dni miał wypełnione tak szczelnie, że chwilami nie potrafił sobie wyobrazić, że kiedyś z kimś dzielił swój mały domek. Ale to, że się przyzwyczaił, nie oznaczało jeszcze, że polubił takie życie.

Przykucnął i przesunął palcem po literach wyżłobionych w kamieniu. Imię ich synka. Nie mieli nawet jego zdjęcia. Sądzili, że mają na robienie zdjęć całe życie, i nie pomyśleli o tym zaraz po jego narodzinach. Po śmierci też nie. W tamtych czasach się tego nie robiło. Dziś, jak słyszał, jest inaczej. Wtedy należało zapomnieć i żyć dalej.

Jak najprędzej postarajcie się o kolejne dziecko. Taką radę dostali, kiedy oboje w szoku opuszczali szpital. Nic z tego nie wyszło. Jedynym dzieckiem w ich życiu była ta mała. Dziewuszka, jak na nią mówili. Może należało się bardziej postarać, żeby ją zatrzymać, ale ich żałoba była jeszcze zbyt świeża i myśleli, że nie potrafią jej dać tego, czego potrzebuje małe dziecko, poza opieką.

Ostateczną decyzję podjęła Maj-Britt. Mimo to ostrożnie zaproponował, żeby dziewczynka została u nich na stałe. Żona ze smutkiem na twarzy i z żalem w sercu odparła, że mała potrzebuje rodzeństwa. I w ten sposób dziewuszka zniknęła z ich życia. Później już nigdy o niej nie rozmawiali, ale on nie potrafił zapomnieć. Gdyby za każdym razem, gdy o niej myślał, dostał jednokoronówkę, byłby dziś bogatym człowiekiem.

Wstał. Wyrwał kilka chwastów. Zdążyły się porządnie ukorzenić. Kwiatki wstawione do wazonu wyglądały naprawdę ładnie. W jego głowie odezwał się głos Maj-Britt: Gösta, co ty wyprawiasz! Wyrzucasz pieniądze na takie piękne kwiaty dla mnie? Nigdy nie wierzyła, że należy jej się coś więcej, a on żałował, że nie rozpieszczał jej bardziej. Choćby przynosząc kwiaty, gdy jeszcze mogły jej sprawić przyjemność. Miał tylko nadzieję, że widzi z góry, jakie są śliczne, i cieszy się.


Fjällbacka 1919


Sjölinowie znów urządzili przyjęcie. Dagmar była wdzięczna za każdą taką okazję. Przydawał jej się dodatkowy zarobek. Była zachwycona również tym, że może z bliska oglądać bogatych i pięknych ludzi, żyjących cudownym, beztroskim życiem. Jedli i pili dużo i smacznie, tańczyli, śpiewali i bawili się do rana. Ona też chciałaby tak żyć, ale na razie musiała się zadowolić usługiwaniem tym szczęściarzom i tym, że może spędzić wśród nich kilka chwil.

Wyglądało na to, że przyjęcie będzie wyjątkowo udane. Razem z resztą służby już przed południem przewieziono ją na wyspę leżącą naprzeciwko Fjällbacki. Łodzie cały dzień kursowały między wyspą a lądem, wożąc jedzenie, wino i gości.

– Dagmar! Przynieś z piwniczki więcej wina! – zawołała doktorowa Sjölin.

Dagmar natychmiast pomknęła do piwniczki.

Dbała o dobre stosunki z panią Sjölin. Wolała, żeby doktorowa nie przyglądała jej się za bardzo. Szybko dostrzegłaby spojrzenia i czułe uszczypnięcia, jakimi jej mąż obdarzał ją podczas przyjęć. Czasem było nawet więcej, jeśli doktorowa, przeprosiwszy gości, szła do siebie, a uczestnicy przyjęcia byli zbyt pijani albo zbyt zajęci zabawą, żeby zauważyć, co się dzieje. Wtedy przy wypłacie doktor wsuwał jej do ręki kilka koron więcej.

Wzięła z piwniczki cztery butelki i pośpiesznie ruszyła do drzwi. Przyciskała je do piersi, ale zderzyła się z kimś i wypadły. Dwie się stłukły. Dagmar uzmysłowiła sobie z rozpaczą, że na pewno zostaną jej odliczone od pensji. Łzy pociekły jej po policzkach. Spojrzała na stojącego przed nią mężczyznę.

- Undskyld! [6] – powiedział, ale duńskie słowo zabrzmiało w jego ustach jakoś dziwnie.

Zaskoczenie i rozpacz zastąpiła wściekłość.

– Co pan robi! Nie rozumie pan, że nie można stać w samych drzwiach?!

– Undskyld – powtórzył. – Ich verstehe nicht.

I wtedy Dagmar się zorientowała, kto to jest. Zderzyła się z gościem honorowym: z niemieckim bohaterem wojennym, lotnikiem, który dzielnie walczył na wojnie, a po sromotnej klęsce Niemiec utrzymywał się z pokazów lotniczych. Od rana słyszała szepty na jego temat. Podobno przez jakiś czas mieszkał w Kopenhadze. Plotkowano o jakimś skandalu, po którym musiał wyjechać do Szwecji.

Dagmar nie odrywała od niego wzroku. Był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała. Nie wyglądał na pijanego, jak niektórzy inni goście, i patrzył jej prosto w oczy. Stali dłuższą chwilę i patrzyli na siebie. Dagmar się wyprostowała. Wiedziała, że jest piękna. Mnóstwo razy słyszała to od mężczyzn. Przesuwali dłońmi po jej ciele i jęcząc, szeptali prosto do ucha różne słowa. Ale jeszcze nigdy nie cieszyła się ze swojej urody tak jak teraz.

Lotnik nie odrywał od niej wzroku. Schylił się i zebrał kawałki szkła. Zaniósł je do pobliskiego lasku i wyrzucił. Potem położył palec na ustach, zszedł do piwniczki i przyniósł kolejne dwie butelki. Dagmar uśmiechnęła się z wdzięcznością i podeszła do niego, żeby je wziąć. Spojrzała na jego ręce i zauważyła, że z lewego palca wskazującego leci mu krew.

Pokazała, że chce obejrzeć jego rękę. Postawił butelki na podłodze. Skaleczenie nie było zbyt głębokie, ale krwawiło mocno. Wpatrzona w jego oczy, włożyła jego palec do ust i wyssała krew. Jego źrenice rozszerzyły się, w oczach ujrzała znajomą szklistość. Cofnęła się i podniosła butelki. Idąc do gości, czuła na plecach jego spojrzenie.


Patrik zwołał naradę. Uznał, że przede wszystkim należy poinformować Mellberga. Chrząknął.

– Bertil, nie było cię w weekend, ale może słyszałeś, co się stało?

– Nie, a co? – Mellberg spojrzał na Patrika wyczekująco.

– W sobotę wybuchł pożar w dawnym ośrodku kolonijnym na Valö. Dużo wskazuje na podpalenie.

– Podpalenie?

– Na razie nie mamy potwierdzenia. Czekamy na Torbjörna – odparł Patrik. Zawahał się, po chwili mówił dalej: – Poszlaki są jednak na tyle mocne, że powinniśmy nad tym popracować.

Patrik wskazał na Göstę. Gösta z mazakiem w ręku stanął przed białą tablicą.

– Gösta gromadzi materiały na temat rodziny, która zniknęła z Valö. On…

– Wiem, o czym mówisz. Stara sprawa, wszyscy ją znają. Ale co to ma do rzeczy? – spytał Mellberg. Nachylił się, żeby podrapać leżącego pod krzesłem Ernsta.

– Tego nie wiemy. – Patrik w jednej chwili poczuł się strasznie zmęczony. Że też zawsze na początku musi się sprzeczać z Mellbergiem. Teoretycznie jest szefem komisariatu, ale w praktyce zrzeka się odpowiedzialności, zrzuca ją na niego. Oczywiście pod warunkiem, że ewentualne zaszczyty przypadną jemu. – Zaczynamy dochodzenie bez żadnych wstępnych założeń. Ale to dziwne, że coś takiego dzieje się akurat wtedy, gdy jedyna ocalała córka po trzydziestu pięciu latach wraca na wyspę.

– Pewnie sami podpalili chałupę, żeby dostać kasę z ubezpieczenia – stwierdził Mellberg.

– Sprawdzam ich sytuację majątkową. – Martin siedział obok Anniki, był wyjątkowo cichy. – Jutro rano powinienem coś wiedzieć.

– Dobrze. Zobaczycie, że o to chodziło. Przekonali się, że remont tej rudery będzie kosztował za dużo i że bardziej się opłaca ją podpalić. Kiedy pracowałem w Göteborgu, ciągle widywałem takie numery.

– Jak zaznaczyłem, nie upieramy się przy żadnej wersji – odparł Patrik. – Chciałbym, żeby Gösta nam opowiedział, co pamięta z tej sprawy.

Usiadł i skinął głową. Można zaczynać. Wczoraj podczas wycieczki Erika opowiedziała mu fascynujące rzeczy. Był ciekaw, co Gösta powie o dochodzeniu sprzed lat.

– Trzynastego kwietnia 1974 roku, w Wielką Sobotę, ktoś zadzwonił na komisariat i powiedział, że trzeba jechać na Valö, do szkoły z internatem. Odłożył słuchawkę, nie powiedział, co się stało. Telefon odebrał ówczesny szef komisariatu. Powiedział, że nie potrafi stwierdzić, czy dzwonił mężczyzna, czy kobieta. – Gösta milczał chwilę, jakby wracał do dawnych czasów. – Ja i mój kolega Henry Ljung pojechaliśmy sprawdzić, co się stało. Na miejscu znaleźliśmy się w pół godziny. Sytuacja była bardzo dziwna. Stół w jadalni był nakryty do obiadu, dania były już częściowo zjedzone, ale nikogo z rodziny nie było. Została tylko maleńka dziewczynka, roczna Ebba. Dreptała po domu zupełnie sama. Pozostali jakby wyparowali. Wyglądało to tak, jakby w środku obiadu wstali od stołu i zniknęli.

– Pff! – prychnął Mellberg.

Gösta rzucił mu mordercze spojrzenie.

– Gdzie byli uczniowie mieszkający w internacie? – spytał Martin.

– Większość rozjechała się do domów, na ferie. Na Valö zostało tylko kilku, ale nigdzie ich nie było. Dopiero po dłuższej chwili zobaczyliśmy pięciu chłopaków w łódce. Zostali potem bardzo dokładnie przesłuchani, ale nie mieli pojęcia, co się stało z rodziną. Brałem udział w przesłuchaniach i wszyscy mówili to samo: nie zostali zaproszeni na rodzinny obiad wielkanocny, więc popłynęli na ryby. Kiedy wypływali, wszystko było jak zwykle.

– Łódka należąca do rodziny była na swoim miejscu? Przy pomoście? – spytał Patrik.

– Tak. Przeszukaliśmy całą wyspę, ale ich jakby wywiało. – Gösta pokręcił głową.

– Ile to było osób? – Mellberg chyba wbrew własnej woli zaciekawił się i pochylił w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Rodzina składała się z dwojga dorosłych i czworga dzieci. Jednym z nich była mała Ebba. Czyli zniknęło dwoje dorosłych i troje dzieci. – Gösta odwrócił się i zaczął pisać na tablicy. – Ojciec, Rune Elvander, dyrektor szkoły, dawny wojskowy. Stworzył szkołę dla chłopców z zamożnych rodzin, których rodzice oczekiwali wysokiego poziomu nauczania w połączeniu z surową dyscypliną. Pierwszorzędne wykształcenie, kształtujący charakter regulamin i dużo ruchu na świeżym powietrzu. Jeśli dobrze pamiętam, tak opisywano szkołę w broszurce informacyjnej.

– Boże drogi, jakby to były lata dwudzieste – zauważył Mellberg.

– Zawsze się znajdą rodzice tęskniący za starymi dobrymi czasami. Właśnie do nich kierował swoją ofertę Elvander – odparł Gösta. – Matka Ebby, Inez, miała w chwili zniknięcia dwadzieścia trzy lata. Była znacznie młodsza od męża. On był już po pięćdziesiątce. Rune miał jeszcze troje dzieci z poprzedniego małżeństwa. Syna Claesa, lat dziewiętnaście, szesnastoletnią córkę Annelie i dziewięcioletniego Johana. Rok czy dwa po śmierci ich matki, Carli, ożenił się powtórnie. Według przesłuchiwanych chłopaków rodzina miała jakieś problemy, ale nie dowiedzieliśmy się wiele więcej.

– Ilu uczniów tam mieszkało w roku szkolnym? – spytał Martin.

– Różnie, ale zazwyczaj około dwudziestu. Poza Runem pracowało tam jeszcze dwóch nauczycieli, ale w ferie mieli wolne.

– Domyślam się, że mieli alibi. – Patrik spojrzał uważnie na Göstę.

– Tak. Jeden pojechał na święta do rodziny, do Sztokholmu. Drugi na początku wydał nam się podejrzany. Strasznie kręcił, nie chciał powiedzieć, gdzie był. W końcu się okazało, że wyjechał na krótki urlop do ciepłych krajów ze swoim chłopakiem. Dlatego był taki tajemniczy. Nie chciał, żeby się wydało, że jest gejem. Ukrywał się z tym w szkole.

– A co z uczniami, którzy rozjechali się do domów na święta? Sprawdziliście ich? – spytał Patrik.

– Co do jednego. Ich rodziny potwierdziły, że spędzili święta w domu i nawet nie zbliżali się do wyspy. Zresztą wszyscy rodzice byli zadowoleni z wpływu, jaki szkoła wywiera na ich dzieci. Byli bardzo wzburzeni, że po feriach nie mają ich dokąd odesłać. Odniosłem wrażenie, że dla wielu z nich pobyt dzieci w domu, choćby tylko podczas ferii, był bardzo męczący.

– Więc nie znaleźliście żadnych śladów wskazujących na to, co się z nimi stało?

Gösta potrząsnął głową.

– Nie mieliśmy ani takiego sprzętu, ani takiej wiedzy jak dziś. Dlatego raport ekipy kryminalistycznej był taki, a nie inny. Wszyscy bardzo się starali, ale nic nie znaleźliśmy. Ale zawsze miałem wrażenie, że coś nam umknęło. Chociaż nie umiałbym powiedzieć co.

– Co się stało z tą dziewczynką? – spytała Annika, zawsze bardzo wyczulona na los dzieci.

– Nie miała żadnych żyjących krewnych, więc trafiła do rodziny zastępczej, do Göteborga. O ile wiem, potem ją adoptowali. – Gösta umilkł, patrzył na swoje ręce. – Ośmielę się stwierdzić, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty. W poszukiwaniu motywów badaliśmy wszystkie możliwe tropy, w tym przeszłość Elvandera. Żadnych trupów w szafie. Wypytaliśmy prawie wszystkich mieszkańców Fjällbacki, czy nie zauważyli nic szczególnego. Próbowaliśmy podchodzić do tego z każdego możliwego punktu widzenia, ale donikąd nas to nie zaprowadziło. Bez dowodów nie mogliśmy stwierdzić, czy zostali zamordowani, uprowadzeni, czy opuścili wyspę dobrowolnie.

– To bez wątpienia fascynujące. – Mellberg chrząknął. – Ale nadal nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy się zajmować tą starą sprawą. To oznacza zupełnie niepotrzebne komplikacje. Ogień podłożyli albo ta Ebba i jej facet, albo dokazujące dzieciaki – dla kawału.

– To zbyt skomplikowane jak na zabawę znudzonych małolatów – stwierdził Patrik. – Gdyby rzeczywiście mieli ochotę coś podpalić, byłoby im łatwiej na miejscu, we Fjällbace, niż płynąć na Valö. Co do wyłudzenia odszkodowania, jak już mówiłem, Martin to sprawdza. Ale im dłużej myślę o tej starej sprawie, tym wyraźniej czuję, że pożar ma związek z ich zniknięciem.

– Ty i te twoje przeczucia – prychnął Mellberg. – Nie ma nic konkretnego, co by wskazywało na taki związek. Wiem, że często masz rację, ale tym razem przedobrzyłeś. – Mellberg wstał, wyraźnie zadowolony z tego, co powiedział. Uważał, że to niepodważalna prawda.

Patrik wzruszył ramionami, spłynęło to po nim. Przestał się przejmować uwagami Mellberga i to dawno. Jeśli w ogóle kiedykolwiek brał je na poważnie.

Kiedy wychodzili, Martin wziął Patrika na bok.

– Mógłbym dostać wolne popołudnie? Wiem, że trochę późno z tym przychodzę…

– Oczywiście, jeśli to ważne. O co chodzi?

Martin się zawahał.

– Sprawa osobista. Jeśli pozwolisz, wolałbym teraz o tym nie rozmawiać.

Miał w głosie coś takiego, że Patrik dał spokój, chociaż poczuł się trochę dotknięty, że Martin nie chce mu powiedzieć. Uważał, że przez lata wspólnej pracy stali się sobie na tyle bliscy, że mógłby mu zaufać i powiedzieć, jeśli coś jest nie tak.

– W tej chwili nie mam na to siły – powiedział Martin, jakby się domyślił. – Więc mogę się urwać po południu, tak?

– Jasne, nie ma problemu.

Martin uśmiechnął się blado i ruszył do siebie.

– Słuchaj – powiedział Patrik. – Gdybyś chciał pogadać, to jestem do dyspozycji.

– Wiem. – Martin zastanawiał się sekundę, a potem poszedł.


Schodząc na dół, do kuchni, wiedziała, co tam zastanie. Dana zagłębionego w lekturze porannej gazety, w wytartym szlafroku, z filiżanką kawy w ręku. Rozjaśnił się na jej widok.

– Dzień dobry, kochanie. – Nadstawił się po całusa.

– Dzień dobry. – Anna odwróciła głowę. – Rano mam nieświeży oddech – powiedziała z przepraszającą miną, ale mleko już się wylało. Dan bez słowa wstał i wstawił filiżankę do zlewu.

Dlaczego to musi być tak cholernie trudne. Bez przerwy robi albo mówi coś nie tak. Przecież chce, żeby między nimi było dobrze, jak dawniej. Bardzo chciała wrócić do tej oczywistej relacji, jaka ich łączyła przed wypadkiem.

Dan zaczął zmywać naczynia. Podeszła do niego, objęła go od tyłu i przytuliła twarz do jego pleców. Poczuła, że jest spięty i zdenerwowany. Odechciało jej się bliskości. Nie umiałaby powiedzieć, kiedy to pragnienie znów wróci i czy w ogóle wróci.

Z westchnieniem opuściła ręce i usiadła przy stole.

– Muszę się rozkręcić, wrócić do pracy – powiedziała, biorąc kromkę chleba i sięgając po nóż do masła.

Dan odwrócił się, oparł o zlew i skrzyżował ręce na piersi.

– A co chcesz robić?

Przez chwilę zwlekała z odpowiedzią.

– Chciałabym otworzyć własny interes – odparła w końcu.

– Kapitalny pomysł! Co to ma być? Sklep? Mogę sprawdzić, gdzie jest wolny lokal.

Uśmiechał się całą twarzą, ale jego zapał ostudził jej własny. To jej pomysł, nie chciała się nim dzielić, chociaż sama nie wiedziała dlaczego.

– Chcę to zrobić sama. – Zdawała sobie sprawę z tego, jak ostro to powiedziała.

Radość Dana zniknęła w sekundę.

– To rób – powiedział i wrócił do zmywania. Kurde, kurde, kurde. Anna zaklęła w duchu i zacisnęła pięści.

– Myślałam, żeby otworzyć sklep, ale przyjmowałabym również zlecenia na aranżację wnętrz, wyszukiwanie antyków i tak dalej. – Trajkotała, usiłując udobruchać Dana, ale on tłukł naczyniami i nie odpowiadał. Patrząc na jego plecy, widziała twardość i nieprzejednanie.

Anna odłożyła kanapkę. Odechciało jej się jeść.

– Przejdę się trochę – powiedziała i poszła na piętro, żeby się ubrać.

Dan milczał.


– Jak miło, że ci się udało wpaść do nas na lunch – powiedziała Pyttan.

– To ja się cieszę, że mogłem przyjść zobaczyć, jak się mieszka drugiej połówce. – Sebastian ze śmiechem grzmotnął w plecy Percy'ego. Percy zakaszlał.

– U was też jest niczego sobie.

Percy uśmiechnął się ukradkiem. Pyttan nigdy nie ukrywała, że dom Sebastiana, z dwoma basenami i kortem tenisowym, uważa za mocno pretensjonalny. Powierzchnię miał wprawdzie mniejszą niż pałac Fygelsta, ale wyposażenie droższe. Dobrego gustu nie da się kupić za pieniądze, mówiła po każdej wizycie, krzywiąc się na błyszczące złote ramy i olbrzymie kryształowe żyrandole. Skłonny był przyznać jej rację.

– Chodź, usiądziemy – powiedział, prowadząc Sebastiana na taras, do nakrytego stołu. O tej porze roku Fygelsta było bezkonkurencyjne. Piękny park rozciągał się daleko, jak okiem sięgnąć. Dbało o niego troskliwie wiele pokoleń. Wkrótce zacznie podupadać, tak jak pałac. Dopóki nie doprowadzi finansów do porządku, muszą sobie radzić bez ogrodnika.

Sebastian usiadł, rozparł się na krześle. Okulary przeciwsłoneczne zsunął na czoło.

– Wina? – Pyttan podsunęła mu butelkę pierwszorzędnego Chardonnay. Nie podobał jej się pomysł, żeby poprosić o pomoc Sebastiana, ale Percy wiedział, że skoro tak postanowił, żona zrobi wszystko, żeby mu to ułatwić. Nie miał zbyt wielu innych możliwości, jeśli w ogóle jakieś miał.

Pyttan napełniła kieliszek Sebastiana. Nie czekając na sygnał gospodyni, zabrał się do jedzenia. Nałożył sobie sporą porcję skagenröra [7], a potem żuł z półotwartymi ustami. Percy zauważył, że Pyttan odwróciła wzrok.

– Więc macie jakieś problemy z urzędem skarbowym?

– Istny krzyż pański. – Percy pokręcił głową. – W dzisiejszych czasach nie ma już chyba nic świętego.

– Co prawda, to prawda. W tym kraju nie opłaca się pracować.

– Rzeczywiście, za czasów mojego ojca było inaczej. – Percy zerknął pytającym wzrokiem na Pyttan i zaczął kroić tosta. – Należałoby nam się trochę uznania za to, że włożyliśmy tyle starań w zarządzanie tym skarbem kultury. To kawał szwedzkiej historii. Moja rodzina wzięła na siebie odpowiedzialność za utrzymanie go i wywiązała się z tego w sposób przynoszący jej prawdziwy zaszczyt.

– Tak, ale teraz wieją inne wiatry – powiedział Sebastian, wymachując widelcem. – Socjaldemokratyczne wieją od dawna i nie pomogło nawet to, że dziś mamy prawicowy rząd. Nie będziesz posiadał więcej od sąsiada swego, a skoro posiadasz, zabiorą ci wszystko, co masz. Odczuwam to na własnej skórze. W tym roku miałem do spłacenia sporą zaległość podatkową, na szczęście tylko od tego, co mam w Szwecji. Trzeba działać chytrze i lokować zasoby finansowe za granicą, żeby urząd skarbowy nie mógł się dobrać do owoców naszej ciężkiej pracy.

– Oczywiście, ale znaczna część mojego majątku jest uziemiona w pałacu.

Percy nie był głupi i zdawał sobie sprawę, że Sebastian od lat go wykorzystywał. Najczęściej w ten sposób, że korzystał z pałacu. Zapraszał klientów na przyjęcia z polowaniem albo zwykłe balangi, na które przywoził którąś ze swoich licznych panienek. Percy był ciekaw, czy żona Sebastiana coś podejrzewa. Ale to w końcu nie jego rzecz. Jego Pyttan trzymała zbyt krótko i nigdy by sobie nie mógł pozwolić na coś podobnego. A inni niech sobie robią, co chcą.

– Musiałeś dostać niezły spadek po starym, co? – powiedział Sebastian, podstawiając Pyttan pusty kieliszek.

Pyttan chwyciła butelkę i nalała mu po brzegi, nie zdradzając nawet najmniejszym skrzywieniem, co o tym myśli.

– Tak, ale wiesz… – Percy zaczął się niespokojnie kręcić. Nie cierpiał rozmawiać o pieniądzach. – Utrzymanie tego wszystkiego jest strasznie drogie, a koszty stale rosną. Okropna drożyzna.

Sebastian wyszczerzył zęby.

– Naturalnie, codzienne wydatki są ogromne.

Bez skrępowania zlustrował Pyttan od stóp do głów: od brylantowych kolczyków po szpilki od Louboutina. Potem zwrócił się do Percy’ego.

– W czym ci pomóc?

– Taaak… – Percy nie mógł się zdecydować. Zerknął na żonę i zaczerpnął powietrza. Musi rozwiązać ten problem, w przeciwnym razie ona poszuka innej możliwości. – Chodzi tylko o krótkoterminową pożyczkę.

Zapadło kłopotliwe milczenie, ale Sebastianowi to nie przeszkadzało. Po jego ustach błąkał się uśmieszek.

– Mam propozycję – powiedział przeciągle. – Uważam jednak, że powinniśmy to omówić sami, we dwóch, jak starzy koledzy ze szkolnej ławy.

Pyttan chciała zaprotestować, ale Percy rzucił jej wyjątkowo twarde spojrzenie, więc nic nie powiedziała. Popatrzył na Sebastiana, porozumieli się w milczeniu.

– Pewnie tak będzie najlepiej – powiedział, pochylając głowę.

Sebastian uśmiechnął się szeroko. Jeszcze raz podsunął Pyttan kieliszek.


Na skrobanie fasady było za gorąco, słońce stało wysoko. Postanowili więc, że w ciągu dnia będą pracować w środku.

– Może zaczniemy od podłogi? – zaproponował Mårten.

Rozglądali się po jadalni.

Ebba na próbę pociągnęła za odstającą tapetę, spory kawałek został jej w ręku.

– A nie lepiej od ścian?

– Nie jestem pewien, czy podłoga wytrzyma. Deski są częściowo spróchniałe. Trzeba się tym zająć, zanim się zabierzemy do innych rzeczy. – Nacisnął nogą na deskę, ugięła się pod jego ciężarem.

– Okej, niech będzie podłoga – powiedziała Ebba, wkładając okulary ochronne. – Jak to zrobimy?

Nie miała nic przeciwko temu, żeby pracować ciężko i długo, jak Mårten, ale ktoś jej musiał powiedzieć jak.

– Myślę, że młotem i łomem. Wezmę młot, a ty łom, dobrze?

– Dobrze.

Wzięła od niego łom. Zabrali się do pracy. Wbijała łom w szpary i odginała deski. Poczuła przypływ adrenaliny i przyjemne pieczenie w ramionach. Dopóki zmuszała ciało do ogromnego wysiłku, mogła nie myśleć o Vincencie. Gdy spływał z niej pot, a w mięśniach robiły się zakwasy, czuła się tak, jakby odzyskiwała wolność. Już nie była mamą Vincenta, tylko Ebbą, która porządkuje swoją spuściznę, zrywa, burzy i odbudowuje. Do pożaru też nie chciała wracać. Gdy zamykała oczy, przypominała sobie paniczny strach, szczypiący w płuca dym i żar, który kazał myśleć, że zaraz zacznie się palić jej skóra. Przypominała sobie, jaką ulgę dawało jej poczucie, że może się poddać.

Patrzyła przed siebie, wytężała wszystkie siły, bardziej niż trzeba, żeby odrywać deski od legarów. Skupiła się na zadaniu. Ale natrętne myśli powróciły. Kto im tak źle życzy i dlaczego? Zadawała sobie to pytanie wielokrotnie, ale nie znalazła odpowiedzi. Nikogo takiego nie ma. Jedynymi osobami, które im źle życzą, są oni sami. Nieraz myślała, że lepiej byłoby nie żyć, i wiedziała, że Mårten myśli tak samo. Ale wszyscy dookoła okazywali im wyłącznie współczucie. Nigdy się nie spotkała ani z nieżyczliwością, ani z nienawiścią. Zawsze tylko zrozumienie dla ich cierpienia. Ale nie dało się zapomnieć, że ktoś się zakradł pod osłoną ciemności, żeby ich spalić razem z domem. Ciągle krążyła wokół tego pytania i nie znajdowała odpowiedzi. Przerwała, otarła spocone czoło. – Cholernie gorąco – powiedział Mårten, odrzucając młot. Posypały się drzazgi. Rozebrał się do pasa, T-shirt powiesił na pasie na narzędzia.

– Uważaj, bo coś ci wpadnie do oka.

Ebba spojrzała uważnie na jego ciało, oświetlone słońcem wpadającym przez brudne okna. Wyglądał tak samo jak wtedy, gdy zostali parą. Chudy, żylasty i mimo ciężkiej pracy fizycznej bez wyraźnie zarysowanych mięśni. Jej kobiece kształty zniknęły w ciągu ostatniego półrocza. Straciła apetyt, mocno schudła, co najmniej dziesięć kilo. Nie wiedziała dokładnie ile, bo nawet nie chciało jej się zważyć.

Dłuższą chwilę pracowali w milczeniu. Jakaś mucha tłukła wściekle o szybę. Mårten podszedł i otworzył okno na oścież. Nie przyniosło im to ochłody, bo na dworze było bezwietrznie, ale mucha wyleciała. Przynajmniej nie musieli słuchać uporczywego bzyczenia.

Ebba pracowała i cały czas czuła oddech przeszłości. Osiadła w ścianach domu. Przed oczami miała dzieci, które przyjeżdżały tu na kolonie, żeby się wzmocnić i pooddychać świeżym powietrzem. Czytała o tym w starym egzemplarzu „Fjällbacka-Bladet”, który znalazła w domu. Dom miał również innych mieszkańców, między innymi jej ojca. Ale najczęściej przychodziły jej na myśl dzieci. Opuszczenie rodzinnego domu i mieszkanie z innymi, nieznajomymi dziećmi musiały być dla nich niezwykłą przygodą. Całe dnie na słońcu i w morzu, dbanie o ład i porządek, ale też dużo wesołej zabawy. Miała w uszach śmiechy, ale i krzyki. W artykule była mowa o doniesieniu na policję w sprawie znęcania się, więc może nie była to aż taka idylla. Czasem się zastanawiała, czy to mali koloniści tak krzyczą, czy to jakieś inne wspomnienia, które jej zostały z tego domu. Słyszała w nich coś znajomego. Przecież była bardzo malutka, kiedy tu mieszkała. Więc jeśli to wspomnienia, to raczej ma je sam dom, a nie ona.

– Myślisz, że nam się uda? – spytał Mårten, opierając się na młocie.

Ebba była tak pogrążona w myślach, że drgnęła, kiedy usłyszała jego głos. Mårten wytarł twarz w koszulkę i popatrzył na nią. Wolała nie napotkać jego spojrzenia. Zerknęła tylko, nie przestała siłować się z deską, która nie chciała się poddać. Zapytał tak, jakby chodziło o remont, ale wiedziała, że chodzi mu o coś więcej. Nie znała odpowiedzi.

Milczała. Mårten westchnął i chwycił za młot. Stękał przy każdym uderzeniu. W podłodze powstała spora dziura. Zamachnął się i powoli opuścił młot.

– Cholera, co to jest? Ebbo, chodź, zobacz – powiedział, machając na nią ręką.

Ebba siłowała się z deską, ale choć nie chciała, zaciekawiło ją to.

– O co chodzi? – spytała, podchodząc do niego. Mårten wskazał palcem to, co zobaczył w dziurze.

– Co to może być?

Ebba przykucnęła i zajrzała. Zmarszczyła brwi. W miejscu, gdzie podłoga została zerwana, widać było wielką ciemną plamę. W pierwszej chwili pomyślała, że to smoła. Potem się domyśliła.

– Wygląda na krew – odparła. – Dużo krwi.


Fjällbacka 1919


Dagmar nie była głupia, domyślała się, że zatrudniali ją do usługiwania na przyjęciach nie tylko z powodu jej umiejętności i ładnej buzi. Szeptano niezbyt dyskretnie. Gospodarze dbali, żeby informacja o tym, kim jest, szybko rozeszła się wśród gości. Dobrze znała te żądne sensacji spojrzenia.

– Jej matka… Fabrykantka aniołków… Została ścięta… – Słowa latały w powietrzu jak osy. Kłuły boleśnie, ale nauczyła się udawać, że nie słyszy. Uśmiechała się.

Znów było tak samo. Kiedy przechodziła, goście pochylali się do siebie i porozumiewawczo kiwali głowami, jedna z pań z przerażenia zasłoniła ręką usta. Bez skrępowania przyglądała się, jak nalewa wina do kieliszków. Niemieckiego lotnika dziwiła ta ekscytacja. Kątem oka zobaczyła, jak się nachyla do swojej sąsiadki. Szepnęła mu coś do ucha. Dagmar z bijącym sercem czekała, co zrobi. W jego spojrzeniu coś się zmieniło. W jego oku dostrzegła błysk. Spojrzał na nią spokojnie i podniósł do góry kieliszek. Odpowiedziała uśmiechem, serce zabiło jej szybciej.

Mijały godziny, przy stole było coraz głośniej. Zaczęło się ściemniać i choć wieczór był jeszcze ciepły, część gości przeniosła się do domu, żeby popijać dalej. Sjölinowie nie żałowali trunków. Lotnik też wyglądał, jakby już sporo wypił. Dagmar wiele razy drżącą ręką napełniała mu kieliszek. Sama była zaskoczona. Poznała wielu mężczyzn. Niektórzy byli naprawdę przystojni, wielu wiedziało, co mówić kobiecie i jak jej dotykać, ale żaden nie wprawił jej ciała w takie wibracje.

Gdy kolejny raz podeszła, żeby mu napełnić kieliszek, lekko musnął jej rękę. Nikt tego nie zauważył. Dagmar udała obojętność, wypięła tylko pierś.

– Wie heissen Sie? – spytał, patrząc na nią szklistym wzrokiem.

Odpowiedziała pytającym spojrzeniem. Nie znała żadnego obcego języka.

– Jak się panna nazywa? – wybełkotał mężczyzna siedzący naprzeciwko lotnika. – On chce wiedzieć, jak panienka ma na imię. Proszę mu powiedzieć, może panienka będzie mogła posiedzieć mu na kolanach. Poczuć prawdziwego mężczyznę… – Roześmiał się z własnego żartu i poklepał po tłustych udach.

Dagmar skrzywiła się lekko i spojrzała na Niemca.

– Dagmar – odparła. – Mam na imię Dagmar.

– Dagmar – powtórzył Niemiec. Przesadnym gestem popukał się w pierś. – Hermann – powiedział. – Ich heisse Hermann.

Po chwili podniósł rękę i dotknął jej karku. Poczuła, że ma na ramionach gęsią skórkę. Znów powiedział coś po niemiecku. Spojrzała pytająco na grubasa.

– Mówi, że jest ciekaw, jak wyglądają włosy panny po rozpuszczeniu. – Znów się głośno roześmiał, jakby powiedział coś niesłychanie zabawnego.

Dagmar odruchowo dotknęła węzła z tyłu głowy. Jej jasne włosy były tak gęste i niesforne, że zawsze wystawał jakiś kosmyk.

– To niech sobie będzie ciekaw. Proszę mu powtórzyć – powiedziała i chciała odejść.

Grubas roześmiał się, a potem długo mówił po niemiecku. Niemiec się nie śmiał. Odwrócona do niego plecami znów poczuła na karku jego dłoń. Zdecydowanym ruchem wysunął grzebień z węzła i rozpuścił jej włosy.

Powoli, sztywno odwróciła się do niego. Patrzyli na siebie dłuższą chwilę, grubas zaśmiewał się dalej. Nawiązali milczące porozumienie. Dagmar, wciąż z rozpuszczonymi włosami, ruszyła do domu. Dobiegający stamtąd gwar i okrzyki zakłócały ciszę letniej nocy.


Patrik przykucnął nad wielką dziurą. Deski były stare i spróchniałe, z całą pewnością trzeba je było zerwać. To, co zobaczył pod podłogą, już nie było takie oczywiste. Poczuł nieprzyjemne ściskanie w żołądku.

– Dobrze, że od razu zadzwoniliście – powiedział, nie odrywając wzroku od dziury.

– To krew, prawda? – Mårten przełknął ślinę. – Nie wiem, jak wygląda stara krew. Równie dobrze może to być smoła albo coś innego. Ale zważywszy na to, że…

– Rzeczywiście, wygląda na krew. Gösta, mógłbyś ściągnąć ekipę kryminalistyczną? Niech przyjadą sprawdzić. – Patrik wstał i skrzywił się, strzyknęło mu w stawach. Jak przypomnienie, że lat mu nie ubywa.

Gösta skinął głową i odszedł na bok. Szedł i wybierał numer.

– Czy tam, pod spodem, może być… coś więcej? – spytała drżącym głosem Ebba.

Patrik domyślił się, o co jej chodzi.

– Trudno powiedzieć. Trzeba będzie zerwać całą podłogę i się przekonać.

– Cóż, każda pomoc się przyda, chociaż niezupełnie tak to sobie wyobrażaliśmy – zauważył Mårten i roześmiał się.

Nikt się nie przyłączył. Podszedł Gösta.

– Technicy mogą przyjechać dopiero jutro. Mam nadzieję, że jakoś wytrzymacie. Trzeba wszystko zostawić, jak jest. Nie wolno niczego sprzątać ani ruszać.

– Nie będziemy. Zresztą po co? – odparł Mårten.

– Oczywiście – powiedziała Ebba. – Wreszcie jest szansa, że się dowiem, co tu się stało.

– Moglibyśmy o tym porozmawiać? – Patrik się cofnął, obraz dziury w podłodze został mu pod powiekami. Był przekonany, że to krew. Gruba warstwa zaschniętej krwi, sczerniałej od upływu lat. Ponad trzydziestu, jeśli to rzeczywiście krew.

– Możemy usiąść w kuchni, tam jest jaki taki porządek – powiedział Mårten i ruszył przodem.

Ebba została z Göstą.

– Idziesz? – Mårten odwrócił się i spojrzał na nią.

– Idźcie, idźcie. Zaraz do was przyjdziemy – odparł Gösta.

Patrik już chciał zaprotestować, bo właśnie z Ebbą chciał porozmawiać, ale zauważył, jaka jest blada, i pomyślał, że Gösta ma rację. Lepiej jej dać trochę czasu, zresztą nie śpieszyło im się.

W tym, że w kuchni jest jaki taki porządek, było sporo przesady. Wszędzie walały się narzędzia i pędzle, zlew był pełen brudnych naczyń i resztek po śniadaniu.

Mårten usiadł przy stole.

– Zasadniczo oboje z Ebbą jesteśmy porządniccy. A raczej byliśmy – poprawił się. – Patrząc na to, trudno uwierzyć, prawda?

– Remont to istne piekło – powiedział Patrik, siadając na krześle. Najpierw strzepnął z niego okruchy chleba.

– Utrzymywanie porządku już mi się nie wydaje takie ważne. – Mårten spojrzał w okno. Szyby pokrywała gruba warstwa kurzu, zasłaniała widok jak firanka.

– Co wiesz o rodzinie żony? – spytał Patrik. Słyszał, że Gösta i Ebba rozmawiają w jadalni, ale choć próbował, nie był w stanie rozróżnić słów. Zastanawiało go zachowanie Gösty. Wcześniej, w komisariacie, gdy pobiegł powiedzieć mu, co się stało, Gösta zrobił coś, czego Patrik jeszcze nie widział. Potem zamknął się jak ślimak w skorupie i przez całą drogę na Valö nie wypowiedział ani słowa.

– Moi rodzice i rodzice adopcyjni Ebby się przyjaźnią, więc jej historia nigdy nie była dla mnie tajemnicą. Od dawna wiedziałem, że jej rodzina zniknęła bez śladu. Więcej i tak na ten temat nie wiadomo, prawda?

– Rzeczywiście, dochodzenie utknęło w martwym punkcie, chociaż policja bardzo się starała wyjaśnić, co się stało. To rzeczywiście zagadka, jak mogli tak po prostu zniknąć.

– A może cały czas tu są?

Drgnęli, kiedy usłyszeli głos Ebby.

– Nie wierzę, że spoczywają pod tą podłogą – powiedział Gösta, stając w drzwiach. – Gdyby była uszkodzona, zauważylibyśmy to już wtedy. Ale była nietknięta, żadnych śladów krwi. Widocznie ściekła przez szpary między deskami.

– Tak czy inaczej, chcę mieć pewność, że ich tam nie ma – powiedziała Ebba.

– Jutro technicy wszystko sprawdzą, co do milimetra, zapewniam cię – powiedział Gösta, obejmując ją.

Patrik znieruchomiał. Gösta nie miał w zwyczaju zmuszać się do zbędnego wysiłku, a już na pewno nie widziano, żeby kogoś dotykał.

– Potrzebujesz mocnej kawy. – Gösta klepnął Ebbę w ramię i podszedł do maszynki. Gdy kawa zaczęła ściekać do dzbanka, stanął przy zlewie i umył kilka filiżanek.

– Mogłabyś powiedzieć, co wiesz o tym, co się tutaj stało? – Patrik podsunął jej krzesło.

Usiadła. Uderzyło go, że wygląda bardzo mizernie. T-shirt wisiał na niej, obojczyki ostro rysowały się pod materiałem.

– Chyba nie powiem nic nowego. Nic nie pamiętam, miałam nieco ponad rok, gdy zniknęli. Moi adopcyjni rodzice też wiedzą tylko tyle, że ktoś zadzwonił na policję i powiedział, że coś się tutaj stało. Policja przyjechała, byłam tylko ja, moja rodzina zniknęła. To było w Wielką Sobotę. Zniknęli w Wielką Sobotę. – Tak jak kilka dni wcześniej wyciągnęła spod koszulki wisiorek i zaczęła za niego ciągnąć. Wydawała się jeszcze bardziej krucha.

– Proszę. – Gösta postawił przed nią filiżankę. Drugą zatrzymał dla siebie i usiadł.

Patrik nie mógł się nie uśmiechnąć. Oto Gösta, jakiego zna.

– Nie mogłeś nam też nalać?

– Czy ja tu jestem od podawania kawy?

Mårten wstał.

– Zaraz podam.

– Naprawdę zostałaś zupełnie sama? Nie miałaś żadnych krewnych? – spytał Patrik.

Ebba przytaknęła. – Tak. Mama była jedynaczką, a babcia umarła, zanim skończyłam rok. Ojciec był znacznie starszy od mamy, jego rodzice już od dawna nie żyli. Więc mam tylko rodzinę adopcyjną. Można powiedzieć, że miałam szczęście. Berit i Sture zawsze traktowali mnie jak własne dziecko.

– Kilku uczniów zostało wtedy w internacie na Wielkanoc, mimo ferii. Czy potem kiedykolwiek się z nimi kontaktowałaś?

– Nie, po co? – W szczupłej twarzy jej oczy wydawały się jeszcze większe.

– Nigdy tu nie byliśmy, aż do przeprowadzki – powiedział Mårten. – Ebba odziedziczyła dom, gdy jej biologiczni rodzice zostali uznani za zmarłych. Początkowo był wynajmowany, później stał pusty. Pewnie dlatego tyle tu do zrobienia. Nikt o niego nie dbał, wszyscy ograniczali się do najpilniejszych napraw.

– Może właśnie o to chodziło, żebyśmy tu przyjechali i wszystko rozgrzebali – powiedziała Ebba. – We wszystkim jest jakiś zamysł.

– Tak? – zdziwił się Mårten. – Na pewno?

Ebba nie odpowiedziała. Nie ruszyła się z miejsca, gdy Mårten odprowadzał policjantów do drzwi.

Kiedy odpływali, Patrik się zastanawiał, co będzie, jeśli się potwierdzi, że pod podłogą jest krew. Zbrodnia już się przedawniła, minęło tyle lat, nie ma pewności, że uda się ją wyjaśnić. Więc jakie znaczenie ma dzisiejsze odkrycie? Sterował motorówką z głową nabitą niepokojem.


Lekarz umilkł, w gabinecie zapadła kompletna cisza. Martin usłyszał bicie własnego serca. Spojrzał na lekarza. Jak może być tak obojętny po tym, co powiedział? Może przekazuje pacjentom takie wiadomości kilka razy w tygodniu. Ale jeśli tak, to jak sobie z tym radzi?

Martin musiał się niemal zmusić do oddychania, lakby zapomniał, jak to się robi. Każdy oddech wymagał dokładnej instrukcji od mózgu.

– Ile jej zostało? – wykrztusił.

– Jest wiele metod leczenia, poza tym medycyna stale robi postępy… – Lekarz rozłożył ręce.

– A co mówią statystyki? – spytał Martin. Narzucał sobie spokój, chociaż miał ochotę złapać go za klapy i wytrząsnąć odpowiedź.

Nie był w stanie patrzeć na milczącą Pię. Bał się, że coś w nim pęknie. Mógł tylko skupić się na faktach, na czymś uchwytnym, na czymś, do czego można się ustosunkować.

– Nie da się tego przewidzieć. W grę wchodzi mnóstwo czynników.

Znów ta mina, to ubolewanie, rozłożone ręce. Martin już zdążył znienawidzić ten gest.

– Proszę wreszcie powiedzieć! – krzyknął i aż drgnął, kiedy usłyszał swój głos.

– Bezzwłocznie wdrożymy leczenie i zobaczymy, jak pacjentka zareaguje. Ale zważywszy na liczbę przerzutów i na złośliwą postać… myślę, że pół roku, może rok.

Martin wpatrywał się w niego. Dobrze usłyszał? Tuva nie ma nawet dwóch lat. Przecież nie może stracić matki. Tak nie wolno. Zaczął się trząść. W małym gabinecie było bardzo gorąco, ale Martin z zimna szczękał zębami. Pia położyła mu dłoń na ramieniu.

– Uspokój się. Musimy zachować spokój. Zawsze jest szansa, że to pomyłka. Poza tym jestem gotowa zrobić wszystko… – Zwróciła się do lekarza: – Proszę o najostrzejszą możliwą terapię. Nie poddam się, będę walczyć.

– Natychmiast przyjmiemy panią do szpitala. Proszę jechać do domu, spakować się. Miejsce będzie czekać.

Martin się zawstydził. Pia jest silna, on był bliski załamania. Miał przed oczami Tuvę, od pierwszych chwil po narodzinach aż do dzisiejszego poranka, gdy przyszła się pobawić do ich łóżka. Ciemne włoski fruwające nad głową, roześmiane oczy. Czy teraz przestanie się śmiać? Czy straci radość życia i wiarę, że jest dobrze, a jutro będzie jeszcze lepiej?

– Damy radę. – Twarz Pii była szara, ale malowała się na niej determinacja.

Martin wiedział, że ta determinacja wynika z wytrwałości. Wytrwałość była jej potrzebna, żeby mogła stanąć do najważniejszej walki w życiu.

– Pojedziemy do mamy po Tuvę, a potem na kawę – powiedziała, wstając. – Wieczorem, gdy już ją położymy spać, spokojnie porozmawiamy. Na jak długi pobyt mam się przygotować?

Martin wstał i poczuł, że ma zupełnie miękkie nogi. Cała Pia, zawsze praktyczna. Lekarz zwlekał z odpowiedzią.

– Proszę się przygotować na dłuższy pobyt poza domem.

Pożegnał się i poszedł do pacjentów.

Martin i Pia zostali na korytarzu. Bez słowa złapali się za ręce.


– Dajesz im w butelce sok? Nie boisz się o ich zęby? – Kristina z niezadowoleniem spojrzała na Antona i Noela. Siedzieli na kanapie i pili sok przez smoczki.

Erika głęboko zaczerpnęła tchu. Teściowa nawet nie była zła, zresztą zmieniła się na lepsze. Ale i tak chwilami bywała bardzo denerwująca.

– Próbowałam poić ich wodą, ale bez powodzenia. A w taki upał muszą pić. Więc dałam im sok, ale mocno rozcieńczony.

– Rób, jak uważasz, znasz moje zdanie. Ja poiłam Patrika i Lottę wodą i było dobrze. Dopóki mieszkali w domu, nie mieli nawet jednej dziurki. Dentysta nie mógł się mnie nachwalić, że mają takie zdrowe zęby.

Erika stała w kuchni, poza zasięgiem jej wzroku. Wgryzła się we własną pięść. W małych dawkach teściowa była całkiem do zniesienia, fantastycznie zajmowała się dziećmi. Gorzej, gdy tak jak dziś spędzała u nich pół dnia.

– Wiesz co, chyba ci nastawię pranie – powiedziała głośno Kristina, po czym mówiła już do siebie: – Przecież łatwiej jest zbierać po trochu, pilnując porządku, zamiast składać takie sterty. Każda rzecz musi mieć swoje miejsce. Maja jest już na tyle duża, że mogłaby się uczyć po sobie sprzątać. Inaczej wyrośnie na rozpuszczoną nastolatkę, nie będzie się chciała wyprowadzić z domu i będzie oczekiwać pełnej obsługi. Moja przyjaciółka Berit, no wiesz, jej synowi niedługo stuknie czterdziestka, a mimo to…

Erika zatkała uszy palcami i lekko uderzała głową w drzwiczki szafki. Modliła się o cierpliwość. Poczuła puknięcie w ramię i niemal podskoczyła.

– Co ty robisz? – Kristina stała obok. Przed nią, na podłodze, stał kosz z brudną bielizną. – Nie odpowiadałaś, gdy do ciebie mówiłam.

Erika wciąż trzymała palce w uszach. Usiłowała wymyślić sensowne wytłumaczenie.

– Ja…próbuję wyrównać ciśnienie w uszach. – Ścisnęła nos i dmuchnęła. – Ostatnio mam coś z uszami.

– Ojej… Nie wolno lekceważyć takich rzeczy – odparła Kristina. – Upewniłaś się, że to nie zapalenie uszu? Dzieci, które chodzą do przedszkola, są bardzo częstym źródłem infekcji. Zawsze mówię, że przedszkole to nic dobrego. Ja siedziałam w domu z Patrikiem i Lottą, dopóki nie poszli do gimnazjum. Nie musieli chodzić do przedszkola ani mieć opiekunki i nigdy nie chorowali. Nasz lekarz domowy nie mógł się mnie nachwalić…

Erika przerwała jej ostro:

– Dzieci od tygodni nie były w przedszkolu, więc nie sądzę, żeby to przez to…

– No tak – odparła Kristina, wyraźnie dotknięta. – Ale znasz moje zdanie. Zresztą wiadomo, do kogo przyjdziecie po pomoc, gdy dzieci zachorują, a wy będziecie musieli pracować. Od razu zadzwonicie po mnie – obruszyła się i wyszła, zabierając pranie.

Erika policzyła w myślach do dziesięciu. To prawda, jest bardzo pomocna, nie da się zaprzeczyć. Ale cena często jest bardzo wysoka.


Rodzice Josefa byli już po czterdziestce, gdy nieoczekiwanie okazało się, że matka jest w ciąży. Zdążyli się już pogodzić z tym, że nie będą mieli dzieci, i urządzili sobie życie. Większość uwagi poświęcali swojemu niewielkiemu zakładowi krawieckiemu we Fjällbace. Przyjście na świat Josefa wszystko zmieniło. Cieszyli się z jego narodzin, a radości towarzyszyła świadomość, że ich syn będzie kolejnym ogniwem w historii rodziny.

Josef z czułością spojrzał na ich zdjęcie w ciężkiej srebrnej ramce. Za nim stały zdjęcia Rebecki i dzieci. Kiedyś on był najważniejszy dla swoich rodziców. Tak samo jest teraz z jego dziećmi i rodzina musi się z tym pogodzić.

– Zaraz będzie obiad. – Rebecka zajrzała ostrożnie do gabinetu.

– Nie jestem głodny. Zjedzcie sami – odparł, nie podnosząc wzroku. Miał na głowie ważniejsze sprawy niż obiad.

– Nie mógłbyś usiąść z nami do stołu, kiedy dzieci przyjechały w odwiedziny?

Josef spojrzał na nią zdziwiony. Zazwyczaj się nie upierała. Zirytował się, ale szybko się opanował. Ma rację. Dzieci nie odwiedzają ich już tak często jak dawniej.

– Już idę – powiedział z westchnieniem, zamykając notatnik z zapiskami dotyczącymi projektu. Nosił go stale przy sobie na wypadek, gdyby przyszedł mu do głowy jakiś nowy pomysł.

– Dziękuję – powiedziała Rebecka, a potem obróciła się na pięcie i wyszła.

Josef poszedł za nią. Zdążyła już nakryć w jadalni, na stole stała najlepsza zastawa. Pomyślał, że to ta jej słabość do blichtru i przesady, ale postanowił nie zwracać na to uwagi.

– Cześć, tato – powiedziała Judith, całując go w policzek.

Daniel wstał i uściskał ojca. Josef poczuł się dumny.

Szkoda, że jego ojciec nie doczekał wnuków.

– Siadajmy, zanim jedzenie wystygnie – powiedział, sadowiąc się u szczytu stołu.

Rebecka przygotowała ulubione danie Judith, pieczonego kurczaka i puree z ziemniaków. Josef nagle poczuł, że jest bardzo głodny, i zdał sobie sprawę, że nie jadł lunchu. Odmówił błogosławieństwo, Rebecka nałożyła na talerze. Jedli w milczeniu. Josef zaspokoił pierwszy głód i odłożył sztućce.

– Jak tam studia? W porządku?

Daniel kiwnął głową.

– Wszystkie egzaminy w semestrze letnim zdałem z najwyższą oceną. Teraz najważniejsze, żebym jesienią dostał się na jakąś dobrą praktykę.

– A ja jestem bardzo zadowolona z pracy, którą znalazłam na lato – wtrąciła Judith. Oczy jej błyszczały. – Mamo, gdybyś widziała, jakie te dzieci są dzielne. Przechodzą ciężkie operacje, długie naświetlania, wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, a mimo to nie narzekają i nie poddają się. Są po prostu niesamowite.

Josef zaczerpnął tchu. Sukcesy dzieci nie były w stanie uśmierzyć jego wiecznego niepokoju. Wiedział, że zawsze mogą się wysilić jeszcze bardziej, zajść jeszcze wyżej. Jego dzieci mają spełnić tyle oczekiwań, zrewanżować się za tyle rzeczy. Musiał dopilnować, żeby dały z siebie wszystko.

– A twoja praca badawcza? Masz na to czas? – Wbił wzrok w córkę i zapał w jej oczach przygasł. Oczekiwała aprobaty, pochwały, ale on uważał, że nie powinien pozwolić dzieciom myśleć, że wystarczy to, co robią. Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Daniela: – W zeszłym tygodniu rozmawiałem z opiekunem twojego roku. Powiedział mi, że opuściłeś ostatnie dwa dni. Dlaczego?

Kątem oka dostrzegł zawiedzione spojrzenie Rebecki. Trudno. Im bardziej ona pobłażała dzieciom, tym on wyraźniej czuł, że na nim spoczywa odpowiedzialność, że musi nimi właściwie kierować.

– Chorowałem na żołądek – odparł Daniel. – Nie najlepiej by to wyglądało, gdybym w sali wykładowej rzygał do torebki.

– Żarty sobie stroisz?

– Nie, po prostu odpowiadam szczerze.

– Wiesz, że się dowiem, jeśli kłamiesz – powiedział Josef. Sztućce leżały na talerzu. Już mu się odechciało jeść. Nie potrafił się pogodzić z tym, że nie ma teraz nad dziećmi takiej kontroli jak dawniej, gdy jeszcze mieszkały w domu.

– Chorowałem na żołądek – powtórzył Daniel, spuszczając wzrok. Najwyraźniej i jego apetyt opuścił.

Josef wstał.

– Muszę popracować.

Uciekł do swojego gabinetu. Pewnie się cieszą, że sobie poszedł. Zza drzwi dochodziły odgłosy rozmowy i brzęk naczyń. Judith zaśmiała się głośno, radośnie. Słyszał ją tak wyraźnie, jakby siedziała obok. Uzmysłowił sobie, że radość dzieci, ich śmiech, zawsze cichły, gdy się zjawiał.

Judith znów się zaśmiała. Poczuł się tak, jakby mu ktoś wbił nóż w serce i obrócił ostrze. Przy nim nigdy się tak nie śmiała. Zaczął się zastanawiać, czy mogło być inaczej, choć nie wiedział, co miałoby być inaczej. Kochał ich aż do bólu, a jednocześnie nie potrafił być takim ojcem, jakiego chcieli mieć. Mógł być tylko taki, jakim go ukształtowało życie, i kochać ich na swój sposób, przekazywać własne dziedzictwo.


Gösta zagapił się na migający telewizor. Na ekranie ludzie chodzili tam i z powrotem, a ponieważ właśnie leciały Morderstwa w Midsomer [8], zapewne ktoś został zamordowany. Już dawno zgubił wątek i myślami był zupełnie gdzie indziej.

Przed nim na stoliku stał talerzyk z dwiema kanapkami z kiełbasą. W domu jadał właściwie tylko to. Gotowanie dla samego siebie wydawało mu się bezsensowne i wymagałoby zbyt wiele wysiłku.

Kanapa, na której siedział, była bardzo stara, ale nie miał serca jej wyrzucić. Pamiętał jeszcze, jaka Maj-Britt była dumna, gdy ją przywieźli ze sklepu. Kilka razy przyłapał ją, jak przesuwała dłonią po gładkim kwiecistym obiciu, jakby głaskała kotka. Przez pierwszy rok prawie mu nie pozwalała na niej siadać. Ale dziewuszce wolno było i skakać po niej, i zjeżdżać jak ze zjeżdżalni. Maj-Britt z uśmiechem trzymała ją za rączki, a mała skakała coraz wyżej.

Dziś obicie było zmatowiałe i wytarte, tu i ówdzie pojawiły się spore dziury. W prawym rogu, przy podłokietniku, wystawała sprężyna. Ale i tak zawsze siedział w lewym rogu. Prawy należał kiedyś do Maj-Britt. Tamtego lata wieczorami dziewuszka siadywała między nimi. Nigdy wcześniej nie oglądała telewizji i aż krzyczała z zachwytu, gdy coś się działo na ekranie. Najbardziej lubiła bajki o krokodylu Gienie. Oglądała je z zachwytem i nie mogła usiedzieć na miejscu. Cały czas podskakiwała z radości.

Od dawna nikt nie podskakiwał na tej kanapie. Dziewuszka zniknęła z ich życia, a wraz z nią zniknęła radość. Potem było wiele milczących wieczorów. Wcześniej nie zdawali sobie sprawy, że żal może boleć aż tak. Myśleli, że podejmują właściwą decyzję, a gdy zdali sobie sprawę, że zrobili fatalny błąd, było za późno.

Gösta patrzył pustym wzrokiem na komisarza Barnaby, który właśnie znalazł kolejnego trupa. Wziął do ręki kanapkę i ugryzł. Zwykły wieczór, jakich wiele już miał za sobą. A jeszcze więcej przed sobą.


Fjällbacka 1919


W sypialni dla służby nie mogli się spotkać, więc Dagmar czekała na sygnał, że może pójść do niego. Sama mu przygotowała pokój i łóżko, choć wtedy jeszcze nie wiedziała, że będzie tęsknie wyczekiwać chwili, gdy wślizgnie się w piękną bawełnianą pościel.

Zabawa trwała w najlepsze. Wreszcie dał jej znak, na który tak czekała. Chwiał się trochę na nogach, jasne włosy miał potargane, oczy szkliste, ale nie był na tyle pijany, żeby nie mógł jej ukradkiem wsunąć do ręki klucza. Musnął jej rękę i jej serce zaczęło bić szybciej. Nie patrząc na niego, włożyła klucz do kieszeni fartuszka. Nikt nie zauważy, że jej nie ma. Zarówno gospodarze, jak i goście byli zbyt pijani, żeby zwracać uwagę na coś innego niż pełne kieliszki, a służby było wystarczająco dużo.

Ale zanim otworzyła drzwi do największego pokoju gościnnego, rozejrzała się uważnie. Kiedy weszła do środka, oparła się o drzwi i odetchnęła głęboko. Na sam widok pięknie posłanego łóżka z odwiniętą kołdrą przeszył ją dreszcz. Pomyślała, że on zaraz przyjdzie, i pobiegła do małej łazienki. Szybko przyczesała włosy, zdjęła uniform i umyła się pod pachami. Zagryzła wargi i poszczypała policzki, żeby sobie dodać kolorów. Taka moda wśród dziewczyn z miasta.

Usłyszała, że ktoś chwyta za klamkę, i pośpiesznie wróciła do pokoju. Usiadła na łóżku, w samej koszuli.

Rozrzucone na ramionach włosy mieniły się w łagodnym świetle letniej nocy.

Nie zawiodła się. Na jej widok aż wytrzeszczył oczy i szybko zamknął za sobą drzwi. Chwilę jej się przyglądał, potem podszedł do łóżka, chwycił ją za podbródek i podniósł jej twarz. Pochylił się, ich wargi spotkały się W pocałunku. Delikatnie, jakby się z nią droczył, wsunął jej do ust czubek języka.

Namiętnie odpowiadała na jego pocałunki. Jeszcze nigdy nie przeżyła czegoś podobnego. Czuła, że ten mężczyzna ostał jej zesłany przez jakąś wyższą siłę, żeby ją uzdrowić, jednocząc się z nią. Pociemniało jej w oczach, pod powiekami miała obrazy z przeszłości. Dzieci wkładane do balii, przygniatane jakimś ciężarem, dopóki nie przestały się ruszać. Policjanci, którzy wtargnęli do domu i zabrali ojca i matkę. Małe trupki odkopane w piwnicy. Jędza i przybrany ojciec. leżący na niej mężczyźni, stękający, śmierdzący wódką i papierosami. Wszyscy, którzy ją wykorzystali i którzy nią pomiatali – teraz będą musieli się jej kłaniać i prosić o wybaczenie. Widząc ją u boku jasnowłosego bohatera, będą żałować każdego złego słowa, które wyszeptali za jej plecami.

Powoli podciągnął jej koszulę. Uniosła ręce, żeby mu to ułatwić. Niczego tak nie pragnęła jak tego, by poczuć jego ciało. Rozpięła mu koszulę, guzik za guzikiem. Całe jego ubranie znalazło się na podłodze. Wtedy położył się na niej. Już ich nic nie dzieliło.

W chwili gdy ich ciała się zjednoczyły, zamknęła oczy. Przestała być córką fabrykantki aniołków. Stała się kobietą, którą los wreszcie pobłogosławił.


Kjell przygotowywał się do tego wywiadu od wielu tygodni. John Holm mieszkał w Sztokholmie i nie udzielał wywiadów, ale kiedy przyjechał na urlop do Fjällbacki, dał mu się przekonać. Zgodził się na godzinną rozmowę, która miała posłużyć do nakreślenia jego sylwetki na łamach „Bohusläningen”.

Wiedział, że Holm, szef Przyjaciół Szwecji, słyszał o jego ojcu, Fransie Ringholmie, jednym z jej założycieli. Między innymi z powodu nazistowskich sympatii ojca odciął się od niego. Krótko przed śmiercią Fransa doszło do czegoś w rodzaju pojednania, ale nigdy nie zaakceptował poglądów ojca. Tak jak nie akceptował Przyjaciół Szwecji i jak nie mógł się pogodzić z tym, że odnieśli znaczący sukces w wyborach.

Spotkanie miało się odbyć w należącej do Johna szopie na łodzie. Ze względu na panujący latem duży ruch z Uddevalli do Fjällbacki jechał prawie godzinę. Przyjechał spóźniony o dziesięć minut. Miał nadzieję, że Holm nie odliczy ich od umówionej godziny. Wysiadając z samochodu, powiedział do kolegi: – Mógłbyś zrobić kilka zdjęć, kiedy będziemy rozmawiać, na wypadek gdyby potem zabrakło czasu.

Wiedział, że nie będzie z tym problemu. Stefan, najbardziej doświadczony fotoreporter dziennika „Bohusläningen”, odnajdywał się w każdych okolicznościach.

– Witam! – powiedział Holm, wychodząc im naprzeciw.

– Dzień dobry – odparł Kjell. Musiał się przemóc, żeby uścisnąć wyciągniętą rękę. Mierziły go jego poglądy, a do tego uważał, że Holm jest jednym z najbardziej niebezpiecznych ludzi w Szwecji.

Holm poszedł przodem, poprowadził ich przez dawną szopę aż na pomost.

– Nie znałem twojego ojca, ale wiem, że był szanowanym człowiekiem.

– No cóż, kilkuletni pobyt w więzieniu może przynieść i taki skutek.

– Dorastanie w takich warunkach musiało być niełatwe – zauważył Holm, siadając na krześle pod płotkiem, który stanowił osłonę przed wiatrem.

Kjell poczuł ukłucie zazdrości. To niesprawiedliwe, że ktoś taki jak John Holm ma coś tak pięknego, z widokiem na port i archipelag. Usiadł naprzeciwko niego i zajął się magnetofonem, żeby ukryć niechęć. Oczywiście wiedział, że życie jest niesprawiedliwe. A poza tym, jak wynikało z dokumentacji, którą zebrał przed spotkaniem, Holm urodził się w czepku.

Włączył magnetofon. Wyglądało na to, że działa. Można zaczynać.

– Jak pan sądzi, jak to się stało, że zasiadacie w Riksdagu [9]?

Zawsze lepiej zacząć ostrożnie. Miał szczęście, zastając Holma samego. W Sztokholmie na pewno towarzyszyłby mu szef biura prasowego i jeszcze kilka osób. Tu byli sami. Liczył również na to, że na urlopie, w dodatku na własnym terenie, szef partii się rozluźni.

– Wydaje mi się, że my, Szwedzi, dojrzeliśmy jako naród. Świadomie oceniamy otaczający świat i jego wpływ na nas. Długo byliśmy aż nazbyt naiwni, ale się przebudziliśmy. Zaszczytną rolę w tym przebudzeniu, rolę głosu rozsądku, odegrali Przyjaciele Szwecji – odparł Holm z uśmiechem.

Kjell domyślał się, że wyborcom Holm musi się wydawać pociągający. Miał swoisty urok i był pewny siebie. Naprawdę budził zaufanie. Ale Kjell był zbyt doświadczony, żeby się na to nabrać. Poza tym nie podobało mu się, że kiedy Holm mówi o narodzie szwedzkim, używa liczby mnogiej. Jego zdaniem John Holm nie miał prawa uważać się za reprezentanta narodu szwedzkiego. Naród szwedzki jest od niego nieskończenie lepszy.

Zadał jeszcze kilka niewinnych pytań: co czuł, gdy wszedł do Riksdagu, jak go tam przyjęto i jak ocenia pracę polityków w Sztokholmie. Stefan cały czas krążył wokół nich z aparatem. Kjell już miał przed oczami zdjęcia: John Holm na swoim pomoście, w tle migocze morze. To zupełnie co innego niż publikowane w prasie zdjęcia Holma z marsową miną, w garniturze i pod krawatem.

Zerknął na zegarek. Upłynęło już dwadzieścia minut. Rozmawiali w miłej, jeśli nie serdecznej atmosferze. Pora przejść do właściwych pytań. W ciągu kilku tygodni, które upłynęły od czasu, kiedy Holm zgodził się na wywiad, przeczytał całe mnóstwo artykułów o nim i obejrzał nagrania dyskusji telewizyjnych z jego udziałem. Najczęściej dziennikarze byli nieprzygotowani. Skrobali tylko po wierzchu, a jeśli już im się udało zadać ważne pytanie, nie potrafili pociągnąć tematu. Brali za dobrą monetę stwierdzenia pełne kłamstw i opierające się na nieprawdziwych danych statystycznych, ale wygłaszane z wielką pewnością siebie. Kjell chwilami się wstydził, że jest dziennikarzem, ale w odróżnieniu od wielu kolegów naprawdę porządnie odrobił lekcje.

– Wasz projekt budżetu opiera się na oszczędnościach, jakie według was przyniosłoby wstrzymanie napływu imigrantów. Szacujecie je na siedemdziesiąt osiem miliardów koron. Na czym opieracie to wyliczenie?

Holm zesztywniał. Pionowa zmarszczka między brwiami zdradzała irytację, ale szybko zastąpił ją ujmujący uśmiech.

– Wyliczenie opiera się na solidnych podstawach.

– Na pewno? Bo wiele danych wskazuje na to, że nie jest poprawne. Powołam się na następujący przykład: twierdzicie, że tylko dziesięć procent przybywających do Szwecji cudzoziemców znajduje pracę.

– Zgadza się. Wśród imigrantów panuje bardzo duże bezrobocie, co oznacza dla szwedzkiego społeczeństwa ogromne koszty.

– Dotarłem do wyliczeń, z których wynika, że pracę znajduje sześćdziesiąt pięć procent imigrantów w wieku Od dwudziestu do sześćdziesięciu czterech lat.

Holm milczał. Widać było, że jego mózg pracuje na pełnych obrotach.

– Według mnie jedna dziesiąta – powiedział w końcu.

– Ale nie wie pan, jak to wyliczyliście?

– Nie.

Kjell poczuł, że zaczyna się dobrze bawić.

– Uważacie, że wstrzymanie napływu imigrantów oznaczałoby zmniejszenie wydatków na rozmaite zasiłki, co przyniosłoby duże oszczędności. Ale z analizy budżetu w latach 1980-1990 wynika, że wpływy z podatków płaconych przez imigrantów znacznie przekraczają koszty ponoszone przez państwo w związku z imigracją.

– Mało prawdopodobne – stwierdził Holm z krzywym uśmiechem. – Naród szwedzki już się nie nabierze na takie lipne badania. Wszyscy wiedzą, że imigranci nadużywają naszych zasiłków.

– To kopia tej publikacji. Może ją pan zatrzymać, wczytać się. – Kjell położył przed Holmem plik kartek.

Holm nawet na nie nie spojrzał.

– Od tego mam ludzi.

– Możliwe, ale chyba się nie przygotowali – stwierdził Kjell. – A teraz budżet od strony wydatków. Ile będzie kosztowało postulowane przez was przywrócenie powszechnej służby wojskowej? Mógłby pan powiedzieć, jak się rozłożą koszty, żebyśmy uzyskali jasność?

Podsunął Holmowi notatnik i długopis. Holm spojrzał na nie z wyraźnym niesmakiem.

– Wszystkie te dane znajdują się w naszym projekcie. Wystarczy zajrzeć.

– Nie ma ich pan w głowie? Przecież te liczby są podstawą waszego programu politycznego.

– Oczywiście, że mam. – Odsunął notes Kjella. – Ale nie będę się teraz zajmował słupkami.

– Dobrze, zostawmy kwestie budżetowe. Może jeszcze do nich wrócimy. – Kjell pogrzebał w teczce i wyjął jakąś kartkę. – Oprócz restrykcyjnej polityki imigracyjnej postulujecie zaostrzenie kar dla przestępców.

Holm poprawił się na krześle.

– Uważam, że nasza pobłażliwość wobec przestępców to prawdziwy skandal. Sankcje i kary nie powinny się sprowadzać do dawania po łapach. W partii również wyznaczyliśmy zaostrzone standardy, zwłaszcza że mamy świadomość, że wcześniej byliśmy kojarzeni z… Z elementem budzącym wątpliwości.

Element budzący wątpliwości. Można i tak to określić, pomyślał Kjell. Ale nie odezwał się, bo wyglądało na to, że Holm zmierza w dobrą stronę.

– Usunęliśmy z list kandydatów do Riksdagu cały element przestępczy. Obowiązuje zasada: zero tolerancji. Wszyscy musieli podpisać oświadczenia o niekaralności. Dotyczyło to również zatartych wyroków sądowych. Człowiek o kryminalnej przeszłości nie może reprezentować Przyjaciół Szwecji. – Holm rozparł się na krześle i założył nogę na nogę.

Kjell pozwolił mu się chwilę cieszyć, a potem położył na stole kartkę z listą nazwisk.

– A dlaczego nie macie takich wymagań wobec osób zatrudnionych w biurze partii? Spośród pańskich współpracowników co najmniej pięciu ma wyroki za pobicia, groźby karalne, napady rabunkowe i atak na funkcjonariusza publicznego. Na przykład szef pańskiego biura prasowego w 2001 roku został skazany za brutalne skopanie Etiopczyka na rynku w Ludvice. – Kjell przesunął kartkę tak, żeby Holm miał ją przed oczami.

Holm się zaczerwienił.

– Nie prowadzę rekrutacji do biura prasowego ani nie koordynuję jego pracy, więc nie mogę się wypowiadać na ten temat.

– Ale w ostatecznym rozrachunku to pan odpowiada za to, kogo partia zatrudnia, więc chociaż sprawy praktyczne nie należą do pana, powinny trafiać na pańskie biurko, prawda?

– Każdy ma prawo do drugiej szansy. To głównie grzechy młodości.

– Mówi pan o drugiej szansie? Dlaczego pańscy współpracownicy mają mieć do niej prawo, a imigranci już nie? Przecież uważacie, że powinni być deportowani natychmiast po zapadnięciu wyroku skazującego.

Holm zacisnął szczęki, jego rysy wyostrzyły się jeszcze bardziej.

– Jak mówiłem, nie zajmuję się rekrutacją. Wrócimy jeszcze do tej kwestii.

Kjell chciał jeszcze docisnąć, ale czas uciekał. Holm mógł w każdej chwili oznajmić, że ma dość, i przerwać wywiad.

– Mam jeszcze kilka pytań osobistych – powiedział, zaglądając do notatek. Wszystko miał w głowie, ale wiedział z doświadczenia, że to, co zapisane, odstrasza bardziej. Budzi respekt.

– Opowiadał pan kiedyś, że zainteresował się kwestią imigracji po tym, jak w wieku dwudziestu lat został napadnięty i pobity przez dwóch afrykańskich studentów, kolegów z wydziału, z Uniwersytetu Göteborskiego. Złożył pan doniesienie na policję, ale sprawa została umorzona. Potem codziennie spotykał ich pan na uczelni. Aż do końca studiów wyśmiewali się z pana, a tym samym ze szwedzkiego społeczeństwa. Ostatnie zdanie jest cytatem z wywiadu, którego udzielił pan wiosną „Svenska Dagbladet”.

Kjell spojrzał na Holma, Holm przytaknął.

– Istotnie, to wydarzenie pozostawiło po sobie głęboki ślad i ukształtowało mój światopogląd, bo pokazało dobitnie, jak działa nasze państwo. Szwedzi zostali zdegradowani do roli obywateli drugiej kategorii. Władza cacka się z osobnikami, których lekkomyślnie do siebie przyjęliśmy.

– Ciekawe. – Kjell przekrzywił głowę. – Zbadałem tę historię i muszę powiedzieć, że mam… wątpliwości.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Po pierwsze w policyjnych archiwach w ogóle nie ma takiego doniesienia. Po drugie na pańskim wydziale nie było afrykańskich studentów. Za pańskich czasów na Uniwersytecie Göteborskim nie było ani jednego studenta z Afryki.

Holm przełknął ślinę. Kjell widział, jak chodzi mu grdyka.

– Pamiętam to bardzo dobrze. Myli się pan.

– Czy nie jest przypadkiem tak, że poglądy wyniósł pan z rodzinnego domu? Słyszałem, że pański ojciec sympatyzował z nazistami.

– Nie będę się wypowiadał na temat rzekomych poglądów mojego ojca.

Szybki rzut oka na zegarek, zostało tylko pięć minut. Kjell był rozczarowany i zarazem zadowolony. Nie dowiedział się niczego nowego, ale wytrącił Holma z równowagi – z prawdziwą przyjemnością. Postanowił, że się nie da. Ten wywiad to dopiero początek. Zamierzał drążyć dopóty, dopóki nie znajdzie czegoś, co pozwoli powstrzymać Johna Holma. Możliwe, że będą musieli porozmawiać jeszcze raz, więc dobrze byłoby zakończyć pytaniem niedotyczącym polityki. Uśmiechnął się.

– Słyszałem, że chodził pan do szkoły na Valö wtedy, gdy zaginęła tamta rodzina. Ciekawe, co się tam stało.

Holm spojrzał na niego i szybko wstał.

– Czas się skończył, mam na głowie inne sprawy. Myślę, że sami traficie do wyjścia.

Kjell zawsze miał dziennikarskiego nosa. Reakcja Holma nie mogła go nie zastanowić. Wyraźnie chciał coś ukryć. Kjell nie mógł się doczekać chwili, kiedy wróci do redakcji. Od razu spróbuje się dowiedzieć, o co mogło mu chodzić.


– Gdzie Martin? – Patrik rozejrzał się po zebranych w pokoju socjalnym.

– Zgłosił, że jest chory – odpowiedziała wymijająco Annika. – Tu jest jego raport o sytuacji finansowej Starków i o ubezpieczeniu domu.

Patrik spojrzał na nią, ale już nie pytał. Jeśli sama nie powie, co wie, żadna siła z niej tego nie wyciągnie.

– Proszę, materiały z tamtego dochodzenia – powiedział Gösta, wskazując na leżące na stole grube skoroszyty.

– Szybko się uwinąłeś – zauważył Mellberg. – Zazwyczaj na materiały z archiwum trzeba czekać całe wieki.

Gösta chwilę milczał.

– Miałem je w domu – powiedział.

– Trzymasz w domu archiwalne akta śledztwa? Człowieku, czyś ty rozum stracił? – Mellberg zerwał się z krzesła.

Ernst, który do tej pory leżał na jego stopach, usiadł, zastrzygł uszami i szczeknął kilka razy. Najwyraźniej stwierdził, że nic się nie stało, bo położył się z powrotem.

– Co jakiś czas do nich zaglądałem. Nie chciało mi się ciągle latać do archiwum. Wychodzi na to, że to dobrze, że trzymałem je u siebie. Inaczej czekalibyśmy nie wiadomo jak długo.

– Jak można się zachowywać tak nieodpowiedzialnie… – ciągnął Mellberg.

Patrik uznał, że pora się włączyć.

– Posłuchaj, Bertilu. Najważniejsze, że materiały są. Kwestia procedur to temat na później.

Mellberg mruknął coś niezadowolony, ale dał za wygraną.

– Czy ekipa techniczna już tam jest?

Patrik skinął głową.

– Pracują na całego, zrywają podłogę i zabezpieczają materiał do badań. Torbjörn obiecał zadzwonić, jak tylko coś ustalą.

– Czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego poświęcamy czas i środki na wyjaśnianie przedawnionej zbrodni? – spytał Mellberg.

Gösta spojrzał na niego ze złością.

– Zapomniałeś, że ktoś chciał spalić ten dom?

– Nie, nie zapomniałem. Tylko nadal nie wiem, skąd przekonanie, że te sprawy się wiążą – mówił z naciskiem, jakby chciał się z nim drażnić.

Patrik znów westchnął. Jak dzieci.

– Bertilu, ty tu rządzisz, ale wydaje mi się, że zrobilibyśmy błąd, nie uwzględniając odkrycia, którego wczoraj dokonali Starkowie.

– Wiem, co myślisz, ale nie ty będziesz się tłumaczył przed szefostwem, kiedy będą się dziwić, dlaczego marnujemy skąpe środki na sprawę, której termin przydatności do spożycia już dawno minął.

– Ale jeśli jest tak, jak przypuszcza Hedström, że podpalenie rzeczywiście ma z tym jakiś związek, to trzeba to wyjaśnić – powiedział z naciskiem Gösta.

Mellberg chwilę milczał.

– Okej, w takim razie poświęćmy na to kilka godzin. Do roboty.

Patrik odetchnął.

– No to już. Zacznijmy od tego, co ustalił Martin.

Annika włożyła okulary i zajrzała do notatek.

– Martin nie znalazł nic szczególnego. Starkowie nie ubezpieczyli domu na jakąś wygórowaną sumę, wręcz przeciwnie, więc gdyby spłonął, nie dostaliby od ubezpieczyciela za dużo. Jeśli chodzi o ich sytuację finansową, mają na koncie sporą sumę ze sprzedaży domu w Göteborgu. Zakładam, że zamierzają przeznaczyć te pieniądze na remont i życie do chwili, gdy rozwiną działalność. Aha, Ebba Stark ma firmę, zarejestrowała ją na swoje nazwisko. Firma nazywa się Mój Aniołek. Wytwarza srebrne zawieszki w kształcie aniołków i sprzedaje je w sieci, ale o dochodach z tego nawet nie ma co mówić.

– Dobrze. Zostawiamy ten trop, nic nie wskazuje na próbę wyłudzenia odszkodowania. Przechodzimy do wczorajszego odkrycia – powiedział Patrik i zwrócił się do Gösty. – Opowiedz, jak to wyglądało podczas oględzin domu po zaginięciu rodziny.

– Jasne. Możecie również obejrzeć zdjęcia. – Gösta otworzył jeden ze skoroszytów. Wyjął plik pożółkłych zdjęć i podał je kolegom.

Patrik był zdumiony. Mimo upływu czasu mieli doskonałe zdjęcia.

– W jadalni nic nie wskazywało na to, żeby coś się tam stało – powiedział Gösta. – Widać było, że usiedli do stołu, ale żadnych oznak walki. Żadnych zniszczeń, podłoga czysta. Sami zobaczcie, jeśli mi nie wierzycie.

Patrik przyjrzał się dokładnie. Gösta miał rację. Wyglądało to tak, jakby cała rodzina w połowie posiłku wstała i wyszła. Przeszył go dreszcz. Było coś upiornego w odświętnie nakrytym stole, napoczętych daniach i krzesłach dosuniętych do stołu. Na środku stał duży wazon z żonkilami. Brakowało tylko ludzi. To, co odkryli pod podłogą, nadało zdjęciom nowy wymiar. Już rozumiał, dlaczego Erika poświęciła tyle czasu na badanie tajemniczego zniknięcia rodziny Elvanderów.

– Jeśli to rzeczywiście krew, czy uda się stwierdzić czyja? – spytała Annika.

Patrik pokręcił głową.

– Nie jestem specjalistą, ale nie sądzę. Wydaje mi się, że znalezisko jest za stare na taką analizę. Miejmy nadzieję, że uda się stwierdzić, czy to na pewno ludzka krew. Zresztą nie dysponujemy żadnym materiałem porównawczym.

– Jest Ebba – zauważył Gösta. – Jeśli to krew Runego albo Inez, może udałoby się wyodrębnić DNA i porównać je z DNA Ebby.

– To prawda, ale minęło wiele lat, a krew chyba szybko się rozkłada. Ale niezależnie od wyników analizy musimy ustalić, co się stało w tamtą Wielką Sobotę. Musimy się cofnąć w czasie. – Patrik odłożył zdjęcia. – Trzeba dokładnie przeczytać protokoły z przesłuchań wszystkich, którzy mieli jakieś związki z internatem, i porozmawiać z nimi jeszcze raz. Prawda musi gdzieś być. Niemożliwe, żeby cała rodzina tak po prostu zniknęła. Jeśli uzyskamy potwierdzenie, że pod podłogą jest ludzka krew, trzeba będzie przyjąć, że w tym pokoju popełniono zbrodnię.

Popatrzył na Göstę, Gösta lekko pokiwał głową.

– Masz rację. Musimy się cofnąć w czasie.


Może to dziwne, że porozstawiał zdjęcia, chociaż to tylko pokój hotelowy. Ale nikt mu nie zwrócił uwagi. To jedna z zalet wynajmowania apartamentu. Ludzie zakładają, że ktoś tak bogaty musi być ekscentrykiem. Zresztą z takim wyglądem mógł robić co chciał, bez oglądania się na innych.

Zdjęcia były dla niego ważne. Zawsze je ze sobą woził. Była to jedna z niewielu rzeczy, co do których Ia nie miała nic do powiedzenia. Poza tym był całkowicie od niej zależny. Ale nie mogła mu odebrać tego, kim kiedyś był i co osiągnął.

Podjechał wózkiem do komody, na której stały zdjęcia. Przymknął powieki i pomknął myślami do tamtych miejsc. Przypomniał sobie, jak pustynny wiatr palił mu policzki, jak palce rąk i nóg bolały od lodowatego zimna. Uwielbiał ten ból. No pain, no gain [10], to była jego dewiza. Teraz, jak na ironię, żył z nieustannym bólem, i nic z tego nie miał.

Uśmiechnięta twarz na zdjęciach była piękna, a może raczej urodziwa. Słowo piękna sugerowałoby zniewieściałość. Tymczasem z tej twarzy biła męskość i siła. Odwaga, brawura i tęsknota za adrenaliną.

Lewą ręką, w odróżnieniu od prawej sprawną, sięgnął po ulubione zdjęcie. Zrobili mu je na szczycie Mount Everestu. Wspinaczka okazała się ciężka, wielu członków wyprawy odpadło na kolejnych etapach. Niektórzy wycofali się, zanim naprawdę się zaczęło. W jego oczach była to niewytłumaczalna słabość, rezygnowanie nie leżało w jego naturze. Wielu z niedowierzaniem kręciło głowami, gdy postanowił wejść na szczyt bez tlenu. Nie da się, mówili specjaliści. Nawet szef wyprawy apelował do niego, żeby jednak wziął tlen. Ale on wiedział, że da radę bez. Reinhold Messner i Peter Habeler dokonali tego w 1978 roku. Wtedy też uważano, że nie da się wejść na szczyt bez tlenu. Nie udało się to nawet miejscowym, nepalskim wspinaczom. Skoro oni potrafili, on również to zrobi. Wszedł na szczyt już przy pierwszej próbie – bez tlenu. Na zdjęciu stał szeroko uśmiechnięty, ze szwedzką flagą w ręku. Za nim, w tle, powiewało mnóstwo kolorowych chorągiewek modlitewnych. Stał najwyżej ze wszystkich ludzi na całym świecie. Wyglądał na człowieka silnego, szczęśliwego.

Ostrożnie odstawił zdjęcie i sięgnął po kolejne. Rajd Paryż-Dakar. Oczywiście na motocyklu. Nadal nie przestawał się gryźć, że nie wygrał i musiał się zadowolić miejscem w pierwszej dziesiątce. Niby wiedział, że to fantastyczne osiągnięcie, ale dla niego liczyło się tylko pierwsze miejsce. Zawsze tak było. Żeby nie wiem co, musiał stanąć na najwyższym podium. Z czułością przesunął kciukiem po szkle, powstrzymał się od uśmiechu. Ciągnęło go wtedy z jednej strony, a tego nie znosił.

Ia bardzo się bała. Jeden z zawodników zabił się od razu na początku rajdu. Zaczęła go błagać, żeby się wycofał. Ale ten wypadek zdopingował go jeszcze bardziej. Niebezpieczeństwo zawsze go podniecało, świadomość, że w każdej chwili może stracić życie. Lepiej wtedy smakował szampan, kobiety wydawały się piękniejsze, jedwabna pościel jeszcze bardziej miękka. Jego majątek był tym więcej wart, im bardziej ryzykował. Natomiast Ia bała się stracić wszystko. Nienawidziła, gdy śmiał się ze śmierci i grał o duże stawki w kasynach Monako, Saint-Tropez i Cannes. Nie rozumiała jego podniecenia, kiedy przegrywał ogromne sumy, żeby następnego wieczoru się odegrać. Nie mogła wtedy spać, przewracała się z boku na bok, podczas gdy on spokojnie rozkoszował się cygarem na balkonie.

Tak naprawdę jej niepokój sprawiał mu przyjemność. Wiedział, że Ia uwielbia życie, które jej ofiarował. Nie tylko uwielbia: potrzebuje go, wręcz domaga się. Jej mina, gdy kulka wpadała nie tam gdzie trzeba, zagryzanie warg, żeby nie krzyczeć, gdy postawił wszystko na czerwone, a wygrana padła na czarne – dodawały jeszcze życiu pieprzu.

Usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Odstawił zdjęcie na miejsce. Mężczyzna na motocyklu uśmiechał się do niego szeroko.


Fjällbacka 1919


Cudowny poranek, przyjemnie się obudzić. Dagmar przeciągnęła się jak kotka. Teraz wszystko się zmieni. Wreszcie ma kogoś, dzięki komu skończy się obgadywanie, śmiech uwięźnie plotkarom w gardłach. Córka fabrykantki aniołków i bohaterski lotnik – będą miały nowy temat, ale jej już to nie dotknie, bo wyjadę razem. Dokąd? Nie wiedziała, ale to bez znaczenia.

W nocy pieścił ją tak, jak jeszcze nikt. Szeptał słowa, których nie rozumiała, ale sercem wyczytała w nich obietnicę wspólnej przyszłości. Jego gorący oddech obudził jej pożądanie. Ogarnęło najdalsze zakamarki jej ciała. Dała mu z siebie wszystko.

Powoli usiadła na brzegu łóżka. Nago podeszła do okna i otworzyła je na oścież. Ćwierkały ptaki, słońce właśnie wzeszło. Ciekawe, gdzie jest Hermann. Może poszedł po śniadanie?

Poszła do łazienki i zrobiła staranną toaletę. Właściwie nie chciała zmywać z siebie jego zapachu, ale też chciała pachnieć jak róża, gdy do niej wróci. Zresztą zaraz znów poczuje jego zapach. Będzie na to miała całe życie.

Położyła się na łóżku. Czekała, ale wyraźnie zwlekał. Zaczęła się niecierpliwić. Słońce stało coraz wyżej, ptaki świergotały coraz głośniej. Gdzie on się podział? Nie rozumie, że na niego czeka?

W końcu wstała, ubrała się i z wysoko uniesioną głową wyszła z pokoju. Dlaczego miałaby się przejmować, że ją zobaczą? Wkrótce się dowiedzą, jakie Hermann ma wobec niej zamiary.

W domu było cicho. Wszyscy spali. Wytrzeźwieją dopiero za kilka godzin. Goście zazwyczaj budzą się dopiero około jedenastej. Ale z kuchni już dochodziły jakieś odgłosy. Służba przygotowywała śniadanie. Rano goście zwykle mają wilczy apetyt. Trzeba było w porę ugotować jajka i zaparzyć kawę. Ostrożnie zajrzała do kuchni. Nie, Hermanna nie było. Jedna z podkuchennych na jej widok zmarszczyła brwi. Dagmar dumnie zadarła podbródek i zamknęła drzwi.

Obeszła cały dom, poszła na pomost. Może chciał się rano wykąpać? Był tak atletycznie zbudowany, na pewno zszedł na pomost, żeby popływać, odświeżyć się.

Przyśpieszyła, pobiegła na brzeg. Prawie frunęła w powietrzu. Na brzegu zaczęła się rozglądać z uśmiechem, ale szybko spoważniała. Nie było go. Rozejrzała się jeszcze raz, ale Hermanna nie było w wodzie, na pomoście nie było jego ubrania. Chłopak służący u doktorostwa szedł powoli w jej stronę.

– Może panience pomóc? – spytał, mrużąc oczy od słońca. Podszedł bliżej, dopiero wtedy ją poznał i roześmiał się. – No proszę, kogo ja widzę. Dagmar, co tu robisz o tej porze? Słyszałem, że nie spałaś razem ze służbą, tylko zabawiałaś się gdzie indziej.

– Daj spokój, Edvinie – powiedziała. – Szukam niemieckiego lotnika. Może go widziałeś?

Edvin włożył ręce do kieszeni.

– Lotnika? U niego byłaś? – Zaśmiał się szyderczo. – Wie, że poszedł do łóżka z córką morderczyni? A może cudzoziemców to rajcuje?

– Przestań! Odpowiadaj, widziałeś go dzisiaj?

Edvin patrzył na nią dłuższą chwilę.

– Powinniśmy się kiedyś umówić – powiedział wreszcie i podszedł bliżej. – Do tej pory nie było okazji się poznać.

Spojrzała na niego ze złością. Jakże nienawidziła obrzydliwych facetów bez wychowania, bez krzty finezji. Nie mają prawa jej dotykać tymi swoimi brudnymi łapskami. Zasługuje na coś lepszego. Rodzice zawsze jej powtarzali, że zasługuje na godne życie.

– No więc? Widziałeś go?

Splunął na ziemię, spojrzał jej prosto w oczy i z nieukrywaną satysfakcją powiedział:

– Wyjechał.

– Co to znaczy? Dokąd wyjechał?

– Wcześnie rano dostał depeszę, że ma się stawić na lotnisku. Dwie godziny temu zabrali go łodzią.

Dagmar nie mogła złapać tchu.

– Kłamiesz! – Miała ochotę wyrżnąć pięścią w tę wyszczerzoną gębę.

– Nie chcesz, to nie wierz – powiedział, odwracając się. – Tak czy inaczej, nie ma go.

Spojrzała na morze, tam, dokąd odpłynął Hermann, i przysięgła sobie, że go odnajdzie. Będzie jej, choćby miała długo szukać. Tak ma być, i już.


Erika czuła się winna, chociaż nie tyle okłamała Patrika, ile nie powiedziała całej prawdy. Wieczorem miała mu opowiedzieć o swoich planach, ale nie było okazji. Zresztą Patrik był w jakimś dziwnym nastroju. Spytała, czy coś się stało w pracy, ale ją zbył i wieczór spędzili w milczeniu, przed telewizorem.

Dodała gazu i przesunęła ster w lewo. W myślach podziękowała ojcu, który nalegał, żeby córki nauczyły się sterować motorówką. Mówił, że jeśli się mieszka nad morzem, trzeba umieć sterować łódką. Radziła sobie lepiej niż Patrik, ale dla świętego spokoju nie przypominała o tym. Mężczyźni mają kruche ego.

Pomachała załodze kutra ratownictwa morskiego zmierzającej do Fjällbacki. Chyba wracali z Valö. Ciekawe, co tam robili, pomyślała, ale szybko skupiła się na przybijaniu do pomostu. Wyszło całkiem elegancko. Ku własnemu zdziwieniu poczuła, że jest spięta. Tyle się naczytała o tej historii, że aż dziwnie jej się zrobiło na myśl, że za chwilę spotka jedną z głównych postaci. Chwyciła torebkę i wyskoczyła na brzeg.

Dawno nie była na Valö. Podobnie jak innym mieszkańcom Fjällbacki wyspa kojarzyła się jej z letnimi obozami i wycieczkami szkolnymi. Idąc między drzewami, miała jeszcze w nozdrzach zapach kiełbasek i chleba pieczonego na patyku.

Zbliżała się już do domu, gdy nagle przystanęła ze zdumieniem. Zauważyła jakiś gorączkowy ruch, na schodkach zobaczyła żywo gestykulującą znajomą postać. Ruszyła przed siebie szybko, prawie biegiem.

– Cześć, Torbjörn! – Pomachała do niego. Wreszcie na nią spojrzał. – Co wy tu robicie?

Zdziwił się.

– Erika? Mógłbym spytać o to samo. Patrik wie, że tu jesteś?

– Raczej nie. Ale powiedz, co tu robicie.

Torbjörn musiał się zastanowić.

– Właściciele dokonali wczoraj pewnego odkrycia. Podczas remontu – powiedział w końcu.

– Jakiego odkrycia? Odnaleźli zaginioną rodzinę? Gdzie?

Torbjörn pokręcił głową.

– Niestety nie mogę ci powiedzieć.

– Mogę wejść i popatrzeć? – Erika stanęła na schodku.

– Co to, to nie. Nikomu nie wolno wchodzić. Pracujemy, nikt postronny nie może tu biegać. – Uśmiechnął się. – Domyślam się, że szukasz właścicieli. Są za domem.

Erika się cofnęła.

– Okej – powiedziała, nie kryjąc rozczarowania. Przeszła wzdłuż frontu i skręciła za rogiem. Zobaczyła mężczyznę i kobietę, mniej więcej w tym samym wieku co ona. W milczeniu, z zaciętymi minami patrzyli na dom.

Zawahała się. W pośpiechu nawet się nie zastanowiła, jak uzasadnić swoją wizytę. Ale wątpliwości szybko zniknęły. Przecież wtykanie nosa w nie swoje sprawy, grzebanie się w cudzych tajemnicach i tragediach to jej praca. Już dawno nauczyła się radzić sobie z obiekcjami. Poza tym wiedziała, że jej książki podobają się bliskim osób, o których pisała. No i łatwiej jest zajmować się przeszłością, gdy rany już zdążyły się zagoić, a tragiczne przeżycia przeszły do historii.

– Dzień dobry! – zawołała. Spojrzeli na nią oboje, kobieta po chwili się uśmiechnęła.

– Poznałam cię. Jesteś Erika Falck. Czytałam wszystkie twoje książki, uwielbiam je – powiedziała i umilkła, jakby się zawstydziła tej spontaniczności.

– Cześć, ty pewnie jesteś Ebba. – Erika potrząsnęła jej ręką. Mimo wyraźnych odcisków od pracy przy remoncie wydała jej się delikatna. – Dziękuję.

Onieśmielona Ebba przedstawiła męża.

– Nieźle się wstrzeliłaś. – Usiadła i czekała, że Erika zrobi to samo.

– W jakim sensie?

– Pewnie chcesz napisać o zaginięciu mojej rodziny, prawda? W takim razie zjawiłaś się w samą porę.

– Właśnie. Słyszałam, że znaleźliście coś w domu.

– Tak, podczas zrywania podłogi – włączył się Mårten. – Nie wiedzieliśmy, co to jest, ale pomyśleliśmy, że może krew. Była policja, popatrzyli i zdecydowali, że trzeba to zbadać. Dlatego tyle tu ludzi.

Erika zrozumiała, dlaczego Patrik nie był skory do rozmowy, gdy go wczoraj spytała, czy coś się stało. Była ciekawa, co on o tym myśli, czy zakłada, że rodzina zginęła w jadalni, a potem ciała wyniesiono. Już miała spytać, czy znaleźli jeszcze coś, ale się powstrzymała.

– To musi być nieprzyjemne. Nie przeczę, ta historia zawsze mnie ciekawiła, ale dla ciebie to bardzo osobista sprawa – powiedziała, zwracając się do Ebby.

Ebba potrząsnęła głową.

– Byłam taka mała, że nie pamiętam swojej rodziny, więc nie mogę po nich płakać. To zupełnie co innego niż… – Urwała i odwróciła wzrok.

– Wśród policjantów, którzy do was przyjechali, musiał być mój mąż, Patrik Hedström. Zresztą w sobotę leż tu był. Zaszło coś paskudnego, tak?

– Można to tak nazwać. Bez wątpienia paskudnego, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby nastawne na nasze życie. – Mårten rozłożył ręce.

– Patrik przypuszcza, że może się to wiązać z tym, co się stało w 1974 roku – odparła Erika bez zastanowienia. Zaklęła w duchu. Patrik będzie wściekły, jeśli się dowie, te ujawniła coś, co może mieć wpływ na dochodzenie.

– Niby jak? Przecież to było tak dawno. – Ebba spojrzała na dom. Z miejsca, w którym siedzieli, nic nie było widać, ale słyszeli, jak technicy wyłamują deski z podłogi.

– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym z tobą porozmawiać o tamtym zniknięciu – powiedziała Erika.

Ebba skinęła głową.

– Proszę bardzo. Mówiłam już twojemu mężowi, że niewiele wiem, ale pytaj.

– A nie będzie wam przeszkadzało, jeśli będę nagrywać? – spytała Erika, wyjmując z torebki dyktafon.

Mårten spojrzał pytająco na Ebbę, Ebba wzruszyła ramionami.

– Nie, możesz nagrywać.

Szmer pracującego urządzenia wprawił Erikę w przyjemne podniecenie. Już tyle razy chciała odszukać Ebbę w Göteborgu, ale ciągle nie mogła się zebrać. Teraz Ebba jest tutaj i może wyjdzie na jaw coś, co popchnie dokumentowanie tej sprawy naprzód.

– Zostało ci coś po rodzicach? Coś stąd?

– Nie, nic. Rodzice adopcyjni mówili mi, że kiedy do nich przyjechałam, miałam tylko małą torbę z ubraniami. Chyba też nie stąd. Według mojej mamy jakaś dobra dusza uszyła mi komplet ubranek i wyhaftowała na nich moje inicjały. Mam je do dziś. Mama je zachowała dla mojej przyszłej córki.

– Żadnych listów, zdjęć? – dopytywała się Erika.

– Nie. W każdym razie nic takiego nie widziałam.

– Czy twoi rodzice mieli krewnych, którzy mogliby zachować takie rzeczy?

– Nikogo nie mieli. Mówiłam twojemu mężowi. Z tego co wiem, obaj dziadkowie już nie żyli, rodzice nie mieli również rodzeństwa. Jeśli nawet są jacyś dalsi krewni, to nikt się do mnie nie odzywał. I nikt mnie nie chciał.

Zabrzmiało to tak smutno, że Erika spojrzała na nią ze współczuciem, ale Ebba się uśmiechnęła.

– Nie mam powodu narzekać. Mam kochających rodziców i dwoje rodzeństwa. Niczego mi nie brakowało.

Erika odpowiedziała uśmiechem:

– Niewielu może to o sobie powiedzieć.

Czuła do tej drobnej kobiety coraz większą sympatię.

– Wiesz coś jeszcze o swoich biologicznych rodzicach?

– Nie. Jakoś mi nie zależało, żeby się dowiedzieć. Oczywiście, czasem się zastanawiałam, co się stało, ale w jakimś sensie chyba nie chciałam mieszać tamtych wydarzeń ze swoim obecnym życiem. Może się bałam, że mamie i tacie będzie przykro, że pomyślą, że nie dość się starali, skoro interesuję się biologicznymi rodzicami.

– Nie sądzisz, że bardziej by cię interesowały własne korzenie, gdybyście mieli dzieci? – spytała Erika ostrożnie. Temat mógł się okazać drażliwy.

– Mieliśmy synka – odparła Ebba.

Erika drgnęła, jakby jej wymierzono policzek. Tego się nie spodziewała. Chciała jeszcze o coś spytać, ale z postawy Ebby wyczytała, że nie zamierza o tym rozmawiać.

– Wydaje mi się, że nasza przeprowadzka na Valö jest w pewnym sensie poszukiwaniem korzeni, prawda? – odezwał się Mårten.

Poruszył się z pewnym zakłopotaniem. Erika zauważyła, że z pozoru nieświadomie trochę się od siebie odsunęli, jakby nie mogli znieść zbytniej bliskości. Atmosfera gęstniała. Erika poczuła się niepożądanym świadkiem czegoś bardzo osobistego.

– Dokumentowałam historię twojej rodziny i trochę znalazłam. Powiedz tylko, gdybyś chciała się z tym zapoznać. Mam wszystko w domu – powiedziała.

– To miło – odparła Ebba bez entuzjazmu. Sprawiała wrażenie, jakby zeszła z niej cała energia.

Erika zdała sobie sprawę, że przeciąganie wizyty nie ma sensu. Wstała.

– Dziękuję wam. Odezwę się jeszcze albo może lepiej wy zadzwońcie, jeśli będziecie mieli ochotę. – Sięgnęła po notes, zapisała swój numer, e-maila i wyrwała kartkę. Wyłączyła magnetofon i włożyła go do torebki.

– Wiesz, gdzie nas szukać. Jesteśmy na miejscu, zajmujemy się wyłącznie remontem, na okrągło – powiedział Mårten.

– Domyślam się. Dacie radę zrobić wszystko sami?

– Taki mamy zamiar. W każdym razie jak najwięcej.

– Ale daj nam znać, gdybyś usłyszała o kimś z okolicy, kto się specjalizuje w urządzaniu wnętrz – wtrąciła Ebba. – Ani mnie, ani Mårtenowi za bardzo to nie wychodzi.

Erika już miała odpowiedzieć, że nie orientuje się w tej dziedzinie, gdy przyszedł jej do głowy pewien pomysł.

– Znam kogoś, kto na pewno mógłby wam pomóc. Jeszcze się do was odezwę w tej sprawie.

Pożegnała się i obeszła dom od drugiej strony. Torbjörn wydawał instrukcje dwóm współpracownikom.

– Jak wam idzie?! – zawołała, przekrzykując warkot piły spalinowej.

– Nie bądź taka ciekawa! – odkrzyknął. – Zadzwonię później do twojego męża, wieczorem będziesz mogła go wypytać.

Zaśmiała się i pomachała do niego. Idąc w stronę pomostu, spoważniała. Gdzie się podziało to wszystko, co należało do Elvanderów? Dlaczego Ebba i Mårten zachowują się wobec siebie tak dziwnie? Co się stało z ich dzieckiem? I wreszcie: czy mówiąc, że nie mają pojęcia, kto chciał ich spalić, mówią prawdę? Rozmowa z Ebbą nie wniosła wiele, ale wystarczająco dużo, żeby w drodze do domu miała o czym myśleć.


Gösta mamrotał coś pod nosem. Uwaga Mellberga go nie zabolała, ale rozzłościło go gadanie o tym, że zabrał do domu materiały z dochodzenia. Liczy się rezultat, nie? Nie musieli tracić czasu na szukanie w archiwum, gdzie tak trudno znaleźć materiały z czasów sprzed archiwizacji elektronicznej.

Położył przed sobą kartkę i długopis, otworzył pierwszy skoroszyt. Ileż godzin poświęcił na rozmyślania, co się tam wtedy stało. Ileż razy uważnie studiował zdjęcia, czy tał protokoły z przesłuchań i raport z oględzin miejsca zdarzenia! Jeśli mają to zrobić porządnie, konieczne jest metodyczne podejście. Patrik kazał mu zrobić listę osób objętych poprzednim dochodzeniem i ustalić porządek ponownych przesłuchań. Nie mogli przesłuchać wszystkich jednocześnie. Tym ważniejsze było, żeby zacząć od właściwej strony.

Opadł na krzesło i zaczął się przekopywać przez niewiele mówiące raporty z przesłuchań. Czytał je tyle razy. Wiedział, że nie ma w nich nic konkretnego, że powinien się skupić na niuansach i na tym, co między wierszami. Trudno mu było się skoncentrować. Ciągle wracał myślami do dziewuszki, która zdążyła już dorosnąć. Dziwne uczucie, zobaczyć ją ponownie i dodać jej i oczywisty obraz do tego, który stworzył w wyobraźni.

Kręcił się niespokojnie. Minęło wiele lat od czasu, gdy do pracy podchodził z czymś w rodzaju zapału. Tym razem był bardzo przejęty, ale jego umysł nie kwapił się słuchać poleceń. Odłożył raporty na bok i zabrał się do uważnego przeglądania zdjęć. Były wśród nich zdjęcia chłopców, którzy mimo ferii zostali w internacie. Przymknął powieki i wrócił myślami do słonecznej, choć chłodnej Wielkiej Soboty z 1974 roku. Razem z nieżyjącym już kolegą Henrym Ljungiem szli pod górę, do dużego białego domu. Panowała absolutna, niemal upiorna cisza. A może wmówił to sobie po fakcie. Był jednak pewny, że kiedy tam szli, przeszył go dreszcz. Popatrzyli na siebie z Henrym, niepewni, co zastaną. Telefon był jakiś dziwny. Ówczesny szef komisariatu wysłał ich dwóch, żeby sprawdzili, co się stało. Powiedział, że pewnie dzieciaki rozrabiają, ale wysłał ich, żeby się go nie czepiali, gdyby się okazało, że jednak nie chodzi o wyczyny bogatych smarkaczy, którym z nudów przewraca się w głowach. Na początku semestru jesiennego, gdy szkoła dopiero co ruszyła, mieli z tym trochę problemów. Skończyły się po telefonie szefa do Runego Elvandera. Gösta nie wiedział, jak Elvander to osiągnął, ale cokolwiek zrobił, przynosiło skutek. Aż do teraz.

Przed wejściem przystanęli. Ze środka nie dochodziły żadne odgłosy. Nagle ciszę przeciął przeraźliwy krzyk dziecka. Wytrąciło ich to z chwilowego bezwładu. Zapukali i od razu weszli. Halo! – zawołał. Dziś, po tylu latach, nie mógł się nadziwić, że pamięta wszystko tak dokładnie, w najdrobniejszych szczegółach. Nikt nie odpowiedział, ale dziecko krzyczało jeszcze głośniej. Przyspieszyli i stanęli jak wryci. Po jadalni dreptała samotnie mała dziewczynka. Płakała rozdzierająco. Gösta odruchowo rzucił się do niej i wziął ją na ręce.

A gdzie reszta rodziny? – zastanawiał się Henry. Halo! – zawołał, wracając do przedpokoju. Żadnej odpowiedzi. Sprawdzę na górze! – krzyknął do Gösty zajętego uspokajaniem małej.

Jeszcze nigdy nie trzymał na rękach dziecka i nie bardzo wiedział, co zrobić, żeby przestało płakać. Kołysał ją niezdarnie w ramionach, gładził po pleckach i nucił coś pod nosem. Zdziwił się, że podziałało. Płacz przeszedł w urywane łkanie. Dziewczynka oparła główkę na jego ramieniu, jej oddech zaczął się uspokajać. Nie przestawał nucić i kołysać. Ogarnęły go uczucia, których zupełnie nie umiałby nazwać.

Henry wrócił do jadalni. Na górze też nikogo nie ma. Gdzie oni się podziali? Jak mogli zostawić takie maleństwo samo? Przecież mogło jej się stać coś złego. No właśnie, a kto zadzwonił na komisariat? Henry zdjął czapkę i podrapał się w głowę. Może poszli się przejść po wyspie? Gösta z niedowierzaniem patrzył na stół z niedojedzonym obiadem.

W środku obiadu? Dziwni ludzie. Henry znów nałożył czapkę. Co takie maleństwo robi tu zupełnie samo? – zaszczebiotał, podchodząc do Gösty. Rozpłakała się i objęła Göstę za szyję tak mocno, że ledwo mógł oddychać. Daj jej spokój, powiedział, cofając się o krok.

Zrobiło mu się ciepło na sercu. Ciekawe, czy byłoby tak samo, gdyby żył ich synek. Odsunął od siebie tę myśl. lepiej się nie zastanawiać, co by było gdyby. Łódź jest przy pomoście? – spytał po chwili, gdy mała przestała płakać. Henry zmarszczył czoło. Tak, ale chyba mają dwie? Wydaje mi się, że zeszłej jesieni kupili łódkę Stenlvara, ale przy pomoście jest tylko plastikowa. Chyba nie wypłynęliby bez dziecka? Aż tacy nienormalni i hyba nie są, chociaż to ludzie z miasta. Inez jest stąd – Gösta poprawił go odruchowo. Jej rodzina pochodzi Fjällbacki. Są stąd, z dziada pradziada.

Henry westchnął. Tak czy inaczej, dziwne. Trzeba będzie zabrać małą. Zobaczymy, czy ktoś się po nią zgłosi.

Stół jest nakryty na sześć osób, powiedział Gösta. Są ferie, pewnie tylko rodzina została na wyspie. Mamy to tak zostawić? Sytuacja była co najmniej dziwna. Tego nie przewidywały żadne procedury. Niepokoiło go to. Musiał się zastanowić. Tak jak powiedziałeś, zabieramy dziecko. Gdyby nikt się nie zgłosił, jutro tu wrócimy. Jeśli się okaże, że nadal ich nie ma, trzeba będzie przyjąć, że coś im się stało. To miejsce trzeba będzie uznać za miejsce zbrodni.

Nie mając pewności, że dobrze robią, wyszli i zamknęli za sobą drzwi. Ruszyli w stronę pomostu. Już dochodzili, gdy zobaczyli zbliżającą się łódź. Zobacz, stara motorówka Sten-Ivara, powiedział Henry, wskazując palcem. Jacyś ludzie. Może reszta rodziny? Już ja im powiem kilka słów. Żeby tak zostawić dziecko. Mam ochotę spuścić im manto.

Henry wielkimi krokami pomaszerował na pomost. Gösta truchtał, chcąc za nim nadążyć, ostrożnie, żeby się nie potknąć z dzieckiem na ręku. Łódź przybiła, wyskoczył z niej mniej więcej piętnastoletni chłopak o kruczoczarnych włosach. Wyglądał na wściekłego.

Co robicie z Ebbą? – spytał, biorąc się pod boki. A ty kto jesteś? – spytał Henry. Z motorówki wysiadło jeszcze czterech chłopców. Podeszli do Henry'ego i Gösty.

Gdzie Elvanderowie? – spytał czarnowłosy chłopak. Jego koledzy się nie odzywali, czekali. Widać było, kin tu rządzi.

Też jesteśmy ciekawi, odparł Gösta. Ktoś zadzwonił na policję. Powiedział, że coś się tutaj stało. W domu zastaliśmy tylko dziecko, nikogo więcej.

Chłopiec spojrzał na niego ze zdumieniem. Była tylko Ebba?

Więc ma na imię Ebba, pomyślał Gösta. Maleńka dziewuszka, która tak się do niego tuli.

Jesteście uczniami Runego Elvandera? – władczym tonem spytał Henry, ale chłopiec nie dał się zastraszyć. Patrząc na niego spokojnie, odpowiedział grzecznie: Jesteśmy uczniami tutejszej szkoły. Zostaliśmy na ferie.

Gdzie byliście? – spytał Gösta, marszcząc czoło.

Wypłynęliśmy z samego rana. Nie byliśmy zaproszeni na wielkanocny obiad do dyrektora i jego rodziny, więc wypłynęliśmy na ryby. Przy okazji kształtowaliśmy charaktery.

Dużo złowiliście? Henry wyraźnie nie dowierzał.

Pełne koryto, odparł chłopak, wskazując na łódź.

Gösta zobaczył przyczepiony do rufy włók.

Musicie z nami jechać na posterunek, złożyć wyjaśnienia, oznajmił Henry, idąc do motorówki.

Nie moglibyśmy najpierw się umyć? Jesteśmy brudni, śmierdzi od nas rybami, powiedział jeden z chłopców. Wyglądał na wystraszonego.

Zrobimy tak, jak powiedział pan policjant, ofuknął go pierwszy chłopak. Najwyraźniej był szefem. Oczywiście pojedziemy z panami. Jeśli byłem niegrzeczny, to przepraszam, ale przestraszyliśmy się na widok obcych ludzi zabierających Ebbę. Nazywam się Leon Kreutz. Wyciągnął do Gösty rękę.

Henry już stał na pokładzie motorówki. Chłopcy wsiedli, za nimi Gösta z Ebbą na ręku. Rzucił jeszcze okiem na dom. Gdzie oni się podziali? Co tu się stało?

Wrócił do rzeczywistości. Wspomnienia były tak żywe, że niemal czuł ciepło ciałka, które trzymał w ramionach. Wyprostował się na krześle i sięgnął po zdjęcie. Zrobiono je w komisariacie w tamtą Wielką Sobotę. Przedstawiało wszystkich pięciu chłopaków. Leon Kreutz, Sebastian Mansson, John Holm, Percy von Bahrn i Josef Meyer. Byli rozczochrani, w brudnych ubraniach, miny mieli ponure. Wszyscy z wyjątkiem Leona, który uśmiechał się pogodnie do obiektywu i wyglądał na więcej niż szesnaście lat. Przystojny chłopak, wręcz urodziwy, pomyślał Gösta, patrząc na zdjęcie. Wtedy nie zwrócił na to uwagi. Przerzucał akta i myślał o nim. Ciekawe, co z niego wyrosło, co w życiu osiągnął. Zapisał coś w notesie. Z całej piątki najwyraźniejszy ślad w jego pamięci pozostawił właśnie Leon. Może to od niego należałoby zacząć powtórne przesłuchania.


Fjällbacka 1920


Dziewczynka płakała dniami i nocami, bez przerwy, tak głośno, że nie dało się jej przekrzyczeć, choćby zatkała uszy i sama zaczęła wrzeszczeć. Wciąż słyszała krzyk dziecka i walenie w ścianę.

Nie tak miało być. Wciąż czuła jego dotyk na swoim ciele, widziała jego spojrzenie, gdy leżała z nim W łóżku. Była przekonana, że odwzajemniał jej uczucie. Coś musiało się stać. Przecież by jej nie zostawił w nędzy i poniżeniu. Może musiał wrócić do Niemiec? Na pewno go potrzebowali. Był bohaterem, stawił się na wezwanie ojczyzny, choć serce mu krwawiło, że musi ją ostawić.

Zanim się zorientowała, że jest w ciąży, szukała go na wszelkie możliwe sposoby. Napisała kilka listów do niemieckiego poselstwa w Sztokholmie, każdego napotkanego człowieka pytała, czy zna bohaterskiego lotnika Hermanna Göringa i czy wie, co się z nim stało. Na pewno wróci, jeśli się dowie, że urodziła mu dziecko. Choćby miał w Niemczech ważne obowiązki, wszystko zostawi, żeby przyjechać i uratować ją i Laurę. Nie pozwoli, żeby żyła w takiej nędzy, w pogardzie, wśród ludzi, którzy nie wierzą, gdy mówi, kim jest ojciec Laury. Dopiero się zdziwią, gdy pewnego dnia Hermann stanie u jej drzwi w eleganckim mundurze pilota, otworzy przed nią ramiona. Przed będzie czekał elegancki samochód.

Córeczka leżała w kołysce i krzyczała coraz głośniej. Dagmar czuła, jak wzbiera w niej wściekłość. Ani chwili spokoju! Bachor robi to specjalnie, to widać po oczach. Taka mała, a ma w nich tę samą pogardę dla matki co inni. Nienawidziła ich wszystkich. Niech się plotkary w piekle smażą. Nie mówiąc już o dziwkarzach, którzy za dnia rzucają wyzwiska, a wieczorami przychodzą, byleby jej wsadzić i zapłacić za to nędzny grosz. Kiedy na niej leżeli, stękając i rycząc – wtedy była dobra.

Odrzuciła kołdrę i weszła do zastawionej brudnymi naczyniami kuchenki. Nad resztkami jedzenia unosił się subtelny zapach zgnilizny. Otworzyła prawie pustą spiżarnię, wzięła flaszkę rozcieńczonego spirytusu, którym zapłacił jej aptekarz, i wróciła do łóżka. Nie zważała na to, że córka nadal krzyczy, a sąsiad znów wali w ścianę. Ostrożnie wydłubała korek, rękawem koszuli nocnej starła okruchy, które przykleiły się do szyjki, i przytknęła ją do ust. Jak się napije, zrobi się cicho. Hałasy znikną.


Wchodząc do gabinetu Sebastiana, Josef był pełen nadziei. Na biurku leżały plany działki, na której w przyszłości, oby nieodległej, miało stanąć muzeum.

– Gratuluję! – powiedział Sebastian, podchodząc do niego. – Gmina zgodziła się wesprzeć projekt. – Klepnął Josefa w plecy.

– To dobrze – odparł Josef. Ale właściwie niczego innego się nie spodziewał. Dlaczego mieliby odrzucić tak fantastyczną okazję? – Kiedy zaczynamy?

– Zaraz, zaraz. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, ile pracy nas czeka. Trzeba uruchomić produkcję emblematów, zaplanować budowę, skalkulować koszty… a przede wszystkim zgromadzić mnóstwo kasy.

– Przecież działka jest darowizną od wdowy Grünewald, wpłynęło mnóstwo datków. W dodatku inwestorem jesteś ty, więc to ty decydujesz o terminie rozpoczęcia budowy, nie?

Sebastian się roześmiał.

– Inwestycję realizuje moja firma, ale przecież nie za darmo. Muszę płacić ludziom pensje i kupować materiały. Ta budowa – puknął palcem w plany – będzie sporo kosztować. Muszę zatrudnić podwykonawców. Nie zrobią niczego z dobroci serca. Nie to co ja.

Josef westchnął i opadł na krzesło. Do pobudek Sebastiana odnosił się, oględnie mówiąc, z pewnym niedowierzaniem.

– Zaczniemy od granitu – powiedział Sebastian, kładąc nogi na biurku. – Dostałem szkice niezłych projektów emblematów. Potrzebujemy jeszcze ładnych materiałów promocyjnych i dobrych opakowań i będziemy mogli ruszyć ze sprzedażą tego tałatajstwa. – Zobaczył minę Josefa i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Śmiej się, śmiej. Tobie chodzi tylko o pieniądze. Nie rozumiesz symboliki tego projektu? Granit miał budować Trzecią Rzeszę, a tymczasem jest świadectwem klęski nazistów i zwycięstwa dobra nad złem. W dodatku możemy go użyć na przykład do zbudowania tego. – Prawie się trząsł ze złości, wskazując palcem na plany.

Sebastian uśmiechnął się jeszcze szerzej i rozłożył ręce.

– Nikt cię nie zmusza do współpracowania ze mną. Mogę w tym momencie podrzeć umowę. Pójdziesz do kogo zechcesz.

Myśl była kusząca. Josef nawet rozważał taką możliwość, ale tylko się zgarbił i skulił na krześle. Musi doprowadzić sprawę do końca. Dotychczas niczego nie osiągnął. Nie miał nic do pokazania światu, nic, co by pozwoliło uczcić pamięć jego rodziców.

– Dobrze wiesz, że mogę się z tym zwrócić tylko do ciebie – powiedział w końcu.

– I będziemy się trzymać razem. – Sebastian zdjął nogi z biurka i pochylił się. – Znamy się od tak dawna. Jesteśmy jak bracia, znasz mnie przecież. Zawsze pomogę bratu.

– Tak, będziemy się trzymać razem. – Josef spojrzał na niego badawczo. – Słyszałeś, że Leon wrócił?

– Tak, obiło mi się o uszy. Pomyśleć, że znów go tu zobaczymy. Z Ią. Nigdy bym nie przypuszczał.

– Podobno kupili dom nad Brandparken, ten wystawiony na sprzedaż.

– Mają pieniądze, to czemu nie. A może Leon też miałby ochotę zainwestować? Nie pytałeś go?

Josef gwałtownie pokręcił głową. Gotów był zrobić wszystko, żeby przyspieszyć budowę muzeum. Wszystko, byle nie zadawać się z Leonem.

– Nawiasem mówiąc, wczoraj spotkałem się z Percym – powiedział Sebastian.

– Jak mu się powodzi? – Josef cieszył się z tej zmiany tematu. – Ma jeszcze ten swój pałac?

– Tak, na jego szczęście posiadłość jest ordynacją. Gdyby musiał się podzielić spadkiem z rodzeństwem, już dawno byłby spłukany. Ale chyba wyprztykał się z pieniędzy do reszty i dlatego zwrócił się do mnie. O doraźną pomoc, jak to ładnie ujął. – Zrobił palcami znak cudzysłowu. – Podobno ściga go urząd skarbowy, a ich nie da się zauroczyć arystokratycznym pochodzeniem i pięknym nazwiskiem.

– Jemu też chcesz pomagać?

– Bez obaw. Jeszcze nie wiem. Ale, jak powiedziałem, bratu zawsze jestem gotów pomóc, a Percy jest dla mnie jak brat, tak samo jak ty, prawda?

– Jasne – odparł Josef, patrząc przez okno na morze. Pewnie, że tak, są braćmi, zjednoczeni mrokiem. Jeszcze raz spojrzał na plany. Ale teraz mrok zostanie wyparty przez światłość. Zrobi to ze względu na ojca i na samego siebie.


– Co się dzieje z Martinem? – Patrik stanął w drzwiach pokoju Anniki. Nie mógł się powstrzymać. Niepokoił się, czuł, że coś jest nie tak.

Annika spojrzała na niego i splotła ręce na kolanach.

– Nie mogę ci powiedzieć. Sam ci powie, kiedy będzie gotów.

Patrik westchnął i usiadł na krześle dla interesantów. Głowę miał pełną najróżniejszych myśli.

– A co myślisz o tej sprawie?

– Myślę, że masz rację. – Annice wyraźnie ulżyło. – Podpalenie i zniknięcie jakoś się ze sobą wiążą. Do tego jeszcze to znalezisko pod podłogą. Może ktoś się bał, że Ebba i jej mąż coś znajdą, remontując dom.

– Moją ukochaną żonę od dawna to zniknięcie fascynuje.

– A ty się boisz, że wetknie nosek w nie swoje sprawy – dopowiedziała Annika.

– Można tak to ująć. Ale może ma dość rozumu, żeby tym razem się nie wtrącać.

Annika się uśmiechnęła. Patrik zdał sobie sprawę, że sam w to nie wierzy.

– Na pewno udało jej się dowiedzieć wielu ważnych rzeczy, świetnie sobie z tym radzi. Mógłbyś z tego skorzystać, pod warunkiem że ograniczy się do robienia dokumentacji – powiedziała Annika.

– Na pewno. Problem tylko z tym ograniczaniem się.

– Ale potrafi o siebie zadbać. Od którego końca zaczniesz?

– Sam nie wiem. – Założył nogę na nogę i zaczął gmerać przy sznurówce. – Trzeba przesłuchać wszystkich, którzy tam wtedy byli. Gösta szuka kontaktu z nauczycielami i wszystkimi uczniami. Najważniejsze to porozmawiać z pięcioma chłopakami, którzy byli wtedy na wyspie. Poprosiłem, żeby zrobił listę świadków, których trzeba przesłuchać w pierwszej kolejności. Ty mogłabyś /.weryfikować jego ustalenia. Nie mam zbyt wielkiego zaufania do jego talentów administracyjnych. Właściwie od początku powinienem był powierzyć to zadanie tobie, ale on najlepiej zna sprawę.

– I widać, że bardzo go to obchodzi. A to się zdarza rzadko – zauważyła Annika. – Chyba wiem dlaczego. Słyszałam, że ta mała Elvander mieszkała u nich przez jakiś czas.

– Ebba mieszkała u Gösty?

– Tak mówią.

– To wyjaśnia, dlaczego tak dziwnie się zachowywał na wyspie. – Patrik miał jeszcze przed oczami Göstę patrzącego na Ebbę. Patrzył z taką troską.

– Pewnie dlatego nie mógł o tym zapomnieć. Pewnie się przywiązali do tej małej. – Annika powędrowała wzrokiem do stojącej na biurku ramki z dużym zdjęciem Lei.

– Oczywiście – powiedział Patrik. Tylu rzeczy musiał się jeszcze dowiedzieć o tym, co się stało na Valö. Nagle pomyślał, że to zadanie ponad jego siły. Czy po tylu latach rozwikłanie tej zagadki jest w ogóle możliwe? I czy powinni się spieszyć?

– Sądzisz, że podpalacz spróbuje jeszcze raz? – Annika jakby czytała w jego myślach.

Patrik się zastanowił.

– Nie wiem, może. Tak czy inaczej, nie możemy ryzykować. Musimy się jak najszybciej dowiedzieć, co się wtedy stało. Kimkolwiek jest ten człowiek, trzeba go złapać, zanim znów zaatakuje Ebbę i Mårtena.


Anna stała nago przed lustrem. Zbierało jej się na płacz. Sama siebie nie poznawała. Powoli uniosła rękę i przesunęła nią po włosach. Po wypadku odrosły ciemniejsze i grubsze niż dawniej, ale nadal były znacznie krótsze niż kiedyś. Fryzjer zrobiłby z tym porządek, ale myślała o tym bez przekonania. Ładna fryzura nie zmieni jej ciała.

Drżącą dłonią przesunęła po biegnących w różne strony bliznach. Kreśliły na jej ciele coś w rodzaju przypadkowej mapy. Zbladły, ale całkiem nie znikną nigdy. Dwoma palcami chwyciła za fałdę w talii. Kiedyś była taka szczupła i nawet nie musiała się starać. Mogła szczerze przyznać, że jest dumna ze swojej figury. Z obrzydzeniem spojrzała na tłuszczyk. Ze względu na odniesione obrażenia niewiele się ruszała. W dodatku nie zwracała uwagi na to, co je. Spojrzała na swoją twarz. Niemal nie miała odwagi spojrzeć sobie w oczy. Dzięki dzieciom i Danowi zdobyła się na ten wysiłek i wyszła z mroku. Okazał się jeszcze głębszy od tego, jakiego doświadczyła, będąc żoną Lucasa. Zadawała sobie pytanie, czy było warto, i wciąż nie znajdowała odpowiedzi.

Загрузка...