W Domu Rodzinnym szybko wracaliśmy do zdrowia. Skończył się sielski, próżniaczy żywot. Znowu ślęczałem nad stertami notatek, próbując uporządkować rękopisy i setki kart z rozmowami, utrwalonymi przez maszynę. Materiały do kroniki wyprawy dostarczali kosmonauci z całej eskadry.
Selektory wybierały najcenniejsze informacje, eliminując powtórzenia i odrzucając zgodnie z zakodowanym programem mało istotne dla kronikarza wiadomości. A przecież pracownia moja dosłownie pęczniała. Miałem nadzieję, że w czasie porannych spacerów po galerii gwiazdolotu będziemy dalej prowadzili z Tytusem rozmowy, rozpoczęte któregoś wieczoru w przytulnej komnacie Rodzinnego Domu. Byłby to wspaniały i skuteczny relaks po wielogodzinnym ślęczeniu nad kroniką. Stało się jednak inaczej. Kronikarza zastąpiła Tereza. Zmienił się świat, Wszechświat ulegał bezustannym przeobrażeniom, jedynie nie zmieniona od najdawniejszych czasów pozostała natura kobiety. Zaczęło się niewinnie, zgodnie z pradawnym rytuałem zalotów. Ot, specjalistka od postrzegania pozazmysłowego zmieniła uczesanie, skróciła suknie i ku rozbawieniu dyskretnych kosmonautów poczęła malować usta cynobrową szminką. Zanosiło się na kosmiczny romans. Szczerze ubolewałem nad przedwczesną stratą tak inteligentnego przyjaciela, bez trudu podążającego za biegiem moich myśli, co mówię, bywało, że często ja nie mogłem nadążyć za błyskotliwymi myślami tego człowieka. Wzajemnie przypadliśmy sobie do serca i do rozumu. Tereza była bezlitosna, zagarnęła Tytusa, nie pozostawiając ani odrobiny dla innych. Teoretycznie dawno rozprawiliśmy się z egoizmem, uznanym za wynaturzenie, za kalectwo psychiczne, przeciwne zdrowemu rozsądkowi. TU i ówdzie można było jeszcze zaobserwować objawy szczątkowego egoizmu. Wszakże postępowanie parapsychologa Terezy świadczyło, iż egoizm nie został zwalczony do końca, że trafiwszy na podatny grunt, może rozwinąć się do monstrualnych rozmiarów. Zdaję sobie sprawę z subiektywnej, a więc w pewnym stopniu przesadnie negatywnej oceny sytuacji. Patrząc jednak na misterne działanie kobiety, stawałem się z wolna katastrofistą. Rozmowy rychło przemieniły się w monolog, słuchał Tytus, a Tereza szczebiotała, nie szczędząc własnej energii i marnotrawiąc czas Głównego Bohatera Wyprawy. Z przerażeniem myślałem o tym subtelnym człowieku, spełniającym obowiązki męża nienasyconej niewiasty. Związek ten groził osłabieniem cudownej intuicji Tytusa. Zwierzyłem się Dowódcy, mówiłem o swoim niepokoju, nie kryjąc obaw o bezpieczeństwo ekspedycji. Dla poparcia argumentów przytoczyłem przykłady z życia świętych pustelników. — Samotność była ich siłą i natchnieniem — mówiłem.
— E tam — wymruczał Dowódca i badawczo spojrzał na mnie. — Przesadzasz.
— Przesadzam? — oburzyłem się. — Jak możesz tak mówić! Widzę i słyszę, co się dzieje. Oni znikają z galerii. Tytus zaniedbuje ćwiczenia gimnastyczne. Zupełnie zrezygnował z kontemplacji krajobrazów kosmicznych.
— Polubiłeś Tytusa — powiedział Paweł Do.
— Polubiłem — odparłem, nie odgadując jeszcze, do czego zmierza.
— Przyjaźń nie powinna być egoistyczna.
— Troszczę się o wszystkich. Zanik intuicji Tytusa może wywołać poważne następstwa.
— A ja myślę — rzekł Do, patrząc prosto w oczy — że ty jesteś po prostu zazdrosny.
Zaprotestowałem gwałtownie, za gwałtownie, bo protest spowodawał bolesną drwinę.
— Rozumiem twoją irytację — mówił Dowódca. — Uczucie, jakie żywisz dla Tytusa, przypomina miłość ojca do syna, miłość bezrozumną, groteskową i beznadziejną. Syn pokochał dziewczynę i rozsądny ojciec winien pogodzić się z tym naturalnym, a nie nadprzyrodzonym zjawiskiem, to powód do radości, a nie do smutku.
— Nie dla wszystkich mężczyzn związek z kobietą jest korzystny — brnąłem dalej, utraciwszy kontrolę nad słowami. — Niekiedy bywa wręcz szkodliwy. Natomiast przyjaźń mężczyzn sprzyja żywiołowemu rozwojowi intelektu obu partnerów.
— Partner to niewłaściwe określenie — stwierdził ze spokojem Dowódca. — Znam dobrze tolerancję Najrozumniejszych, lecz pozostańmy przy tradycyjnych i wypróbowanych metodach zakładania rodziny. Dzisiaj mąż i żona, jutro matka i ojciec: bardzo nam zależy na utrzymaniu gatunku. Pamiętny bunt kobiet miał swoje głębokie uzasadnienie. Tak bardzo pragnęły podziwiać czyny swoich mężów.
Wróciłem do pracowni w nie najlepszym humorze. Wyznaję ze skruchą, źle życzyłem tej kobiecie. Rozwścieczony, a więc chory, zrzuciłem ze stołu uczoną rozprawę o dwudziestu modelach Wszechświata i niemal w tym samym momencie rozległ się sygnał alarmowy trzeciego stopnia, ostrzegający przed bliskim niebezpieczeństwem.
— Założyć skafandry — usłyszałem głos Heskera, Zastępcy Dowódcy. — Wszyscy do wieży. Maszyny wykryły źródło silnego promieniowania. Rakiety rekonesansowe weszły w strefę bardzo wysokich temperatur. Aparaty przekazują obrazy licznych eksplozji. Eskadra zmienia kierunek lotu. Dowódca nawiązuje kontakt z kierownikami głównych zespołów statków kosmicznych. Wszyscy na stanowiska!
Ż dwustu rakiet pilotowanych przez maszyny, ó calały cztery.
— Co przekazały? — zapytał Człowiek Odpowiedzialny za Bezpieczeństwo Ekspedycji.
— Obrazy kosmicznej katastrofy — poinformował Laurin.
— Obrazy utrwalić, rakiety zniszczyć!
Oba rozkazy wykonano natychmiast. Pojazdy zapłonęły żółtym ogniem i zgasły, niknąc z naszych oczu.
Źle życzyłem tej kobiecie, zapominając o ostrzeżeniu, by czuwać nad wyobraźnią destruktywną, która w sprzyjających dla siebie warunkach mogła deformować nieskazitelną w proporcjach rzeczywistość. Postępowałem jak głupiec, a świadomość nagłego zaniku rozsądku bawiła, zamiast smucić. Zachowałem zdolność analizowania swoich poczynań i równocześnie obojętniałem, doszedłszy do przekonania, że głupstwo rodzi głupstwo i wkrótce stanę się ojcem licznej gromady większych i mniejszych idiotyzmów, rozmnażających się bez mego udziału i wbrew mojej woli. Walił się mój świat wewnętrzny, lecz była to moja osobista katastrofa. Czyżby Kosmos reprodukował mikrokataklizm w kosmicznych rozmiarach? Uznałem to przypuszczenie za absurdalne. W szkole kosmonautów często dyskutowaliśmy o absurdach ludzkich i nieludzkich, ziemskich i nieziemskich. Rozumni ostrzegali przed upraszczaniem problemu, a także przed nadmiernym jego komplikowaniem. Wielowiekowe doświadczenia przypominały, że to, co niegdyś uważano za absurd, po pewnym czasie stawało się realnym faktem. Niewątpliwie nadużywano słowa „absurd” i był to przejaw braku skromności, a niekiedy lenistwa umysłowego. Po co trudzić się rozwiązywaniem pozornie absurdalnego problemu czy zjawiska? Nauczyciele ze szkoły kosmonautów pokazali nam spis absurdów z ostatniego tysiąclecia, które z biegiem lat przemieniały się w logiczne prawdy. Stale wzbogacały się i pogłębiały ludzkie doznania, ustawicznie rozszerzaliśmy granice obszarów poznawanych wszystkimi zmysłami. Szybszy niż kiedykolwiek rozwój umysłu umożliwiał swobodniejszą penetrację psychiki człowieka, i skuteczniejsze badania Wszechświata. Podczas seminaryjnych spotkań z Rozumnymi pouczano kosmonautów, pół żartem, pół serio: „Pamiętajcie, że w czasie Wielkiej Wyprawy niejednokrotnie zetkniecie się z absurdem. Być może, że właśnie absurd jest zjawiskiem najczęściej występującym w Kosmosie. Jeżeli nasze przewidywania sprawdzą się, będzie to świadczyć o ciągle jeszcze niepokonanej słabości ludzkiego rozumu.” A zatem mogłem nieopatrznie spowodować koniec jednego z wielu miliardów światów?
— O czym ty myślisz? — usłyszałem głos Laurina. Stał przy mnie, spokojny, uśmiechnięty. — Wołam: „Narbukil!” a ty patrzysz przed siebie i nie odpowiadasz. Mówię: „Za chwilę zobaczymy obrazy utrwalone przez maszyny”, a ty milczysz, śpiąc z otwartymi oczami.
— Przepraszam, rzeczywiście zamyśliłem się.
— Ludzka to rzecz, myślenie — żartował Kosmolog — szczególnie w krytycznej sytuacji.
— W krytycznej?
— Eskadra próbuje ominąć strefę kataklizmu, lecz prawdopodobnie eksplozje wyzwoliły termojądrową reakcję łańcuchową, która ciągle jeszcze rozszerza obszar zagrożenia. — I koniec jakiegoś tam świata może zakończyć kosmiczną podróż.
— W najgorszym razie — odparł poważnie Laurin — przestanie istnieć eskadra Grupy Północnej. Pozostałe będą kontynuować badania Wszechświata.
— Bez nas.
— Słusznie, bez nas — Kosmolog uśmiechnął się. — Jeśli jednak przyjmiemy, że świadomość, opuściwszy ciasną powłokę, powędruje między gwiazdy i zasili jeden z wielu strumieni wpływających do kosmicznego oceanu świadomości absolutnej, jeżeli tak się stanie, nie ma powodu do zmartwienia, ominiemy przecież pośrednie stopnie poznania, wskakując na najwyższe piętro.
— Nie tęsknię za mądrością absolutną. Moja odpowiedź rozbawiła Laurina.
— Skromność czy lenistwo? — zapytał.
Dalsze słowa zagłuszyła syrena, wzywająca kosmonautów do zajęcia miejsc w rakietach ratunkowych, które nazywaliśmy szalupami statków kosmicznych. W razie uszkodzenia czy nawet częściowego zniszczenia gwiazdolotu mogły przez dłuższy czas samodzielnie wędrować po niebieskim oceanie. Sygnał: „Ratujcie nasz intelekt” (SOI) wzywał inne statki kosmiczne do udzielenia pomocy.
— Szybciej! — rozbrzmiewał głos Dowódcy. — Szybciej do rakiet! Uciekamy przed skutkami wybuchu supernowej!
— Mam nadzieję, że zobaczę jeszcze obrazy utrwalone przez maszyny — mówił Laurin sadowiąc się w fotelu. — Ależ tu ciasno. Chyba utyłem.
Podziwiałem dobry humor Kosmologa, domyślając się, że pragnie dodać nam otuchy. Jeszcze dwa fotele były wolne, czekaliśmy więc na komplet, by zamknąć rakietę. Kogo brakowało? Przyjrzałem się uważnie twarzom kosmonautów. Hełmy utrudniały nieco rozpoznanie.
— Czekamy na Terezę i Tytusa — rzekł Laurin. — O, właśnie nadchodzą.
Pierwszy szedł Tytus, za nim Tereza, prowadzona przez dwóch strażników Egina. Czyżby nie mogła iść o własnych siłach? Dostrzegłem pod hełmem mocno zarumienione policzki. Wygląd świadczył raczej o doskonałym zdrowiu. A może był to objaw uderzenia krwi do głowy?
— Nie! Nie! — usłyszałem krzyk Terezy. — Jesteście skończonymi głupcami. Puście mnie! Na znak Tytusa strażnicy cofnęli się.'
— Musimy opuścić gwiazdolot, na pewien czas — tłumaczył Tytus. — To konieczne. Dowódca wie, co robi.
— Nie! Nie! Nikt nie powinien opuszczać gwiazdolotu! — krzyczała Tereza. Po raz pierwszy widziałem tak wzburzoną kobietę. — Czy nie rozumiecie, że to prowokacja?
W korytarzu zjawił się Egin.
— Prowokacja? O czym ty mówisz? Kim są prowokatorzy?
— Póki znajdujemy się na pokładach statków, są bezsilni. Dlatego zainscenizowano kosmiczną katastrofę, dlatego stworzono stan najwyższego zagrożenia, by kosmonauci opuścili statki kosmiczne. Uczynią wtedy z nami, co zechcą.
— Kto? — zapytał Tytus. — Kto inscenizuje, kto stwarza taką sytuację? Kto? Odpowiadaj!
— ONI — odparła Tereza — ONI są tam, na zewnątrz. Zawiodła twoja fenomenalna intuicja, a ja, czuję, czuję, że to podstęp. Jesteśmy bezpieczni w gwiazdolocie i nikomu nie wolno opuścić statków kosmicznych.
Na ścianie korytarza zabłysnął ekran i ukazała się postać Dowódcy.
— Lęk Terezy przed opuszczeniem gwiazdolotu ma swoje uzasadnienie — mówił Paweł Do. — Nie dostrzega ona pośrednio grożącego nam niebezpieczeństwa. Dookoła cisza i pozorny spokój, statek nie tonie, woda nie wdziera się do kajut. Maszyny funkcjonują, płoną światła, ciepło i jasno. Jakże zatem opuścić przytulny dom i skoczyć w otchłań kosmiczną? Dokładnie za pięć minut rakiety ratunkowe zostaną wprowadzone na wyrzutnie.
— Nie! To szaleństwo! — krzyczała Tereza. — Nie opuszczajcie gwiazdolotu!
— Upłynęła minuta — powiedział Dowódca. — Obłok materii, wyrzuconej w czasie licznych eskplozji, rozprzestrzenia się, rośnie i wkrótce pochłonie eskadrę. Nie możemy nagle zahamować i pomknąć w odwrotnym kierunku. Staraliśmy się ominąć strefę wybuchu po szerokim łuku, stopniowo oddalając się od centrum kataklizmu. Bezskutecznie. Pozostało jedno rozsądne wyjście: wykorzystać rakiety ratunkowe które podążą w najdogodniejszą stronę, ku Zachodniej Grupie Eskadry. Marny jeszcze dwie minuty czasu. Uśpijcie Terezę. Wszyscy do rakiet. Wykonać rozkaz!
Łatwo było powiedzieć: „Wykonać rozkaz!” Tereza, wykorzystując chwilową nieuwagę strażników, odepchnęła Tytusa i pobiegła korytarzem wiodącym do pomieszczeń Nawigatora.
Musze przyznać, że ta scena ubawiła mnie, chociaż oczywiście nie okazałem tego, przybierając poważny, a nawet zatroskany wyraz twarzy. Tytus nie widział nigdy histeryzującej kobiety, a był to przecież dopiero początek. Strażnicy pobiegli za nią, ale zdążyła zatrzasnąć drzwi. „Dowódca podejmie decyzję: opuszczamy gwiazdolot, pozostawiając Terezę.” Rozważałem w myślach najrozmaitsze ewentualności, najchętniej wracając do pierwszej. Mimo grożącego niebezpieczeństwa, nie umiałem osłabić żywiołowej wprost niechęci do specjalistki od postrzegania pozazmysłowego. W istocie nie można jej odmówić spostrzegawczości, sprytu i pewnej inteligencji. Dobrze władała wszystkimi swoimi zmysłami, egzystowała jednak w świecie czysto zmysłowym, a owe „pozazmysłowe” doznania przypominały wizje „nawiedzanych” bądź boskie natchnienie poetów. Niewielu ludzi posiada nadprzyrodzoną zdolność przekraczania granic obszaru zmysłowego.
Czas zwolnił znowu swoje przemijanie. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Strażnicy usiłowali sforsować drzwi. Dowódca nawiązał kontakt z komendantami Zespołów Grupy Północnej i Zachodniej. Słyszałem jego głos:
— Nie można zostawić Terezy, nie możemy opuścić gwiazdolotu. Temperatura wzrasta. Tylko natychmiastowe i bezbłędne działanie zespołowe uchroni nas przed katastrofą.
Jednocześnie Tytus stojąc przed zamkniętymi drzwiami, przemawiał do Terezy:
— Narażasz życie wielu ludzi, to nie ma sensu.
Mówił do przysłowiowej i rzeczywistej ściany. Tereza w odpowiedzi włączyła ekran. Na tle czarnego Kosmosu zobaczyliśmy obłok fosforyzującej materii, tryskały z niego fontanny ognia.
— Oto potwór kosmiczny, które pożre eskadrę — drwiła Tereza. — Rozumni i odważni kosmonauci przerazili się ognistej chmury! — No, no — wymruczał Laurin i na tym poprzestał, bo na ekranie pojawiła się rozwścieczona kobieta.
— Wyrwijcie się z odrętwienia! — wołała — obudźcie swoje mózgi!
Prawdziwa czarownica — pomyślałem. Zrzuciła hełm, potargane, czarne, mokre od potu włosy, rumieńce na policzkach, błyszczące oczy, doprawdy był to widok odrażający. Tytus patrzył w ekran jak urzeczony. Poczułem niemiły chłód w sercu. To, co mnie wydawało się wstrętne, jemu sprawiło wyraźną przyjemność. Całe pokolenia pracowały nad opanowaniem trudnej sztuki sterowania własnym organizmem, a ta kobieta w ciągu kilku minut zniweczyła dorobek ludzkiej mądrości, bezpodstawnie demonstrując upór, gniew, brak poszanowania dla rozumnych decyzji, wreszcie groźne w następstwach szaleństwo.
Zespołowy Rozum nie próżnował. Zastępca Dowódcy, Hesker, wystrzelił rakietę-sondę, pilotowaną przez maszynę. Postanowiono sprawdzić, czy histeryczny opór Terezy, wywołany rzekomym przeczuciem podstępu, ma jakiekolwiek uzasadnienie. Obserwowaliśmy lot rakiety z mieszanymi uczuciami. Jedni uważali, że to strata czasu, zwiększająca zagrożenie, inni, że próba rozwiąże problem. Sonda, zatoczywszy wielkie koło, pomknęła ku zbliżającej się Eskadrze Grupy Zachodniej. Nic nie zakłócało lotu rakiety, aparatura sterująca funkcjonowała prawidłowo, przekazując sygnał: „Wszystko w porządku, wszystko w porządku”. Ktoś chrząknął za moimi plecami, staliśmy w dalszym ciągu w korytarzu, w pobliżu wejścia do tunelu z rakietami ratunkowymi. Obejrzałem się. Laurin zdołał powiedzieć dwa słowa: — Intuicja kobiety… — i umilkł. Sonda kosmiczna rozgorzała nagle błękitnym światłem i zniknęła z naszych oczu niczym zdmuchnięty płomień.
— Przygotować następne rakiety! — rozkaz wydał Dowódca.
Był to dalszy ciąg próby. Lewe skrzydło Eskadry Północnej wykonało manewr, który umożliwił wystrzelenie pięciu zdalnie sterowanych pojazdów w pięciu różnych kierunkach. Śledziłem lot rakiet ze wzrastającym napięciem. Miały upewnić dowództwo, że katastrofa pierwszej sondy nie była przypadkiem. Odczułem ponowne zwolnienie czasu. Jakże wolno przemijały sekundy! Czy rzeczywiście przemijają? Czy czas stanął i rozpoczął wędrówkę ku przeszłości? Pomyślałem: byliśmy świadkami wielkiego wybuchu, nie był to jednak koniec świata, lecz jego początek. Laurin kiedyś tłumaczył teorię „Alfa Beta Gamma”, opracowaną w początkach Pierwszej Ery Kosmicznej. Wszechświat narodził się w postaci bardzo gęstej, gorącej masy neutronowej. Neutrony poczęły rozpadać się na protony i elektrony, przy czym niektóre z pierwszych protonów łączyły się z pozostałymi jeszcze neutronami, tworząc jądra atomowe o. różnym stopniu złożoności. W czasie tego procesu temperatura wynosiła około dziesięciu miliardów stopni i większość pierwiastków ciężkich powstała w ciągu pierwszych trzydziestu minut ekspansji. Dziesięć miliardów stopni!
Jak dotąd nic nie zakłócało lotu pięciu sond kosmicznych. Maszyny informowały: „Temperatura bez zmian, ciśnienie bez zmian, szybkość wzrasta równomiernie, zgodnie z programem. Nie stwierdzono obecności obcych obiektów”. A więc powstał nowy Świat, może nowy Wszechświat. Z niczego eksplodowało coś. Poczułem dziwny niepokój, Panorama Kosmosu, widok mknących pojazdów i podążających za nimi gwiazdolotów, przyspieszony oddech stojącego przy mnie Laurina, lęk przed niewiadomym jeszcze wynikiem próby, świadomość, że uczestniczą w działaniu rozpoznawczym — to wszystko potęgowało strach. Początek i koniec objawiają się niekiedy równocześnie. Wzajemnie warunkują swoje istnienie. Eskadrę gonił obłok dopiero co stworzonej materii. Czy był to naturalny pęd żywego do żywego, czy objaw głodu nowo narodzonego kosmicznego pisklęcia? Czy mieliśmy do czynienia z rozumną materią, która stwarza życie, objawiające się w działaniu struktur zachowawczych i aktywnych? Czy był to ślepy, bezrozumny strzęp mgławicy wyplutej z wnętrza eksplodującej gwiazdy?
Rakiety przekazały informacje:
„Gwałtowny spadek temperatury. Ustaje działanie silników.” A dokładnie po upływie sekundy sondy błysnęły zimnym, niebieskim światłem i po prostu przestały istnieć. Natomiast obłok materii rozprzestrzeniał się z coraz większą szybkością. Intensywniała jego jasność, a fontanny wyrzuconego ognia skręcały się w spiralne pasma, które kurczyły się, wydłużały niczym rozżarzone do białości sprężyny.
— Trawi — szepnął Laurin — oby udławił się…
Zaledwie wypowiedział to życzenie, ustały erupcje, spirale przygasły, pociemniał cały obłok i począł wolno maleć.
— Intuicja Terezy uratowała wiele ludzi — powiedział Dowódca. — Popełniłem błąd „czystego rozumu”. Wracajcie na swoje stanowiska do wieży. Odebrałem sygnał zbliżającej się Eskadry Zachodniej.