Już po raz drugi Burton usłyszał nazwisko: Hitler. Postanowił dowiedzieć się o nim czegoś więcej, ale na razie trzeba było skończyć z gadaniem i zabrać się do stawiania dachów. Wszyscy wzięli się raźnie do ścinania trawy małymi nożyczkami, które znaleźli w rogach obfitości. Niektórzy wspięli się na żelazne drzewa i zrywali wielkie, czerwono żyłkowane liście. Dachy pozostawiały wiele do życzenia. Burton zamierzał rozejrzeć się za zawodowym dekarzem i nauczyć się od niego właściwych metod. Co do łóżek, to na razie musiały im wystarczyć stosy trawy przykryte co bardziej miękkimi liśćmi żelaznych drzew. Za koce miały służyć takie same liście.
— Dzięki Bogu czy Komu tam — stwierdził z ulgą Burton — że nie ma tu żadnych insektów.
Podniósł metalowy kubek, w którym pozostały jeszcze dwie uncje najlepszej szkockiej, jaką kiedykolwiek kosztował.
— Jego zdrowie. Gdyby wskrzesił nas, do życia na dokładnej kopii Ziemi, dzielilibyśmy nasze legowiska z dziesięcioma tysiącami gatunków gryzącego, drapiącego, żądlącego, kąsającego, łaskoczącego i ssącego krew paskudztwa.
Wypili. Potem, siedząc wokół ogniska, palili papierosy i rozmawiali. Mrok pogłębiał się, niebo utraciło swój błękit, rozkwitły ogromne gwiazdy i plamy świecącej mgły, które przed zmierzchem były tylko niewyraźnymi widmami. Nieboskłon błyszczał w glorii.
— Jak ilustracja Sime'a — mruknął Frigate.
Burton nie wiedział, kto to jest Sime. Połowa rozmów z ludźmi pochodzącymi z innych niż on czasów składała się z wyjaśnień, do czego właściwie robią aluzje.
Wstał, obszedł ognisko i przykucnął obok Alicji. Właśnie wróciła, położywszy do łóżka małą Gwenafrę. Podsunął jej kawałek gumy.
— Właśnie zjadłem pół porcji — powiedział. — Masz ochotę na resztę?
Spojrzała bez wyrazu.
— Nie, dziękuję.
— Mamy osiem chat — mówił dalej. — Wiadomo, kto będzie z kim mieszkał, z wyjątkiem ciebie, mnie i Wilfredy.
— Nie wydaje mi się, żeby były jakieś niejasności — oświadczyła.
— A więc śpisz z Gwenafrą?
Ciągle nie chciała na niego spojrzeć. Po chwili milczenia wstał, wrócił na drugą stronę i usiadł obok Wilfredy.
— Nie ma pan tu czego szukać, sir Richardzie — wydęła wargi dziewczyna. — Na rany Boga, nie mam ochoty służyć za namiastkę. Mogłeś pan ją spytać jak nikt was nie widział. Mam swoją dumę.
Milczał przez chwilę. W pierwszej chwili chciał odpowiedzieć jej jakąś ostrą, obraźliwą uwagą… ale miała rację. Za bardzo ją lekceważył. Nawet jeśli była dziwką, to miała prawo być traktowana jak człowiek. Zwłaszcza że — jak utrzymywała — to głód popchnął ją do prostytucji. W tej właśnie kwestii Burton pozostał sceptyczny. Zbyt wiele dziewcząt starało się jakoś wyjaśnić swoje zajęcie, zbyt wiele wymyślało kłamstwa, usprawiedliwiające podjęcie tego zawodu. Z drugiej strony jej wściekłość i zachowanie w starciu ze Smithsonem sugerowały, że jest szczera.
Wstał.
— Nie chciałem ranić twych uczuć — powiedział.
— Kochasz ją? — spytała Wilfreda.
— Tylko jednej kobiecie powiedziałem, że ją kocham — odparł.
— Żonie?
— Nie. Dziewczynie, która umarła, zanim zdążyłem ją poślubić.
— A jak długo byłeś żonaty?
— Dwadzieścia dziewięć lat, choć to nie twoja sprawa.
— Na rany Boga! I cały czas ani razu nie powiedziałeś, że ją kochasz!
— To nie było konieczne — oświadczył i odszedł. W chacie, którą sobie wybrał, mieszkali Monat i Kazz. Kazz chrapał, Monat wsparty na łokciu palił marihuanę. Wolał ją od papierosów, ponieważ bardziej przypominała tytoń z jego planety. Nie miała zresztą na niego wpływu, za to tytoń przynosił czasem ulotne, lecz niezwykle barwne wizje.
Burton postanowił zaoszczędzić resztę „gumy snów”, jak ją sobie nazwał. Zapalił, choć wiedział, że marihuana jeszcze bardziej pobudzi jego gniew i frustrację. Porozmawiał z Monatem o jego ojczyźnie, Ghuurrkh. Interesowało go to, ale narkotyk zadziałał i Burton odpłynął w pustkę, a głos Cetańczyka stawał się coraz cichszy i cichszy…
— …zamknijcie oczy, chłopcy! — polecił Gilchrist zaciągając po szkocku.
Richard spojrzał na Edwarda. Tamten uśmiechnął się i zakrył oczy dłońmi. Na pewno wyglądał przez szpary między palcami. Richard także, zakrył oczy i dalej stał na palcach. Wprawdzie stanęli bratem na skrzynkach, ale i tak musieli się wyciągać, żeby widzieć coś ponad stojącym z przodu tłumem dorosłych.
Głowa kobiety spoczywała już na pniu: długie, kasztanowe włosy zakryty twarz. Żałował, że nie widzi jej oczu, wpatrzonych w czekający na nią, a raczej na jej głowę, kosz.
— Nie podglądać teraz, chłopcy! — powtórzł Gilchrist.
Rozległ się stuk werbli, pojedynczy krzyk i ostrze spadło; potem wrzask tłumu, kilka jęków, stęknięć i głowa potoczyła się. Szyja trysnęła strumieniem krwi, który nie miał końca. Lał się, pokrył cały tłum i chociaż Richard stal co najmniej pięćdziesiąt jardów od pnia, krew uderzyła go w dłonie, przesączyła się przez palce, zalała mu twarz i oczy, oślepiła; wargi miał lepkie i słone. Krzyknął…
— Obudź się, Dick! — powtórzył Monat. — Zbudź się? Dręczył cię jakiś koszmar!
Burton usiadł, drżący i mokry. Roztarł ręce, dotknął twarzy. Były wilgotne. Ale — od potu, nie od krwi. — Miałem sen — powiedział. — Jako sześciolatek mieszkałem w Tours we Francji. Mój nauczyciel, Jolin Gilchrist, zabrał mnie i mojego brata Edwarda na egzekucję kobiety, która wytruła swoją rodzinę. To będzie przeżycie, powiedział. Byłem strasznie podniecony i podglądałem przez palce, chociaż zakazał nam patrzeć na ostatnie sekundy, kiedy ostrze gilotyny spada w dół. Ale patrzyłem. Nie mogłem się powstrzymać. Pamiętam, że było mi trochę niedobrze, ale poza tym ten ponury widok wcale na mnie nie podziałał. Miąłem wrażenie, że oddzieliłem się od niego, jakbym widział wszystko przez grubą szybę. Jakby to nie było rzeczywiste. Albo jakbym ja nie był rzeczywisty. Tak, że naprawdę się nie przestraszyłem.
Monat zapalił papierosa z marihuany. Płomień dał dość światła, by Burton dostrzegł, jak kręci głową.
— Co za barbarzyństwo. Chcesz powiedzieć, że nie tylko zabijaliście swoich przestępców, ale ucinaliście im głowy? Publicznie? I do tego pozwalaliście dzieciom na to patrzeć!
— W Anglli byli trochę bardziej humanitarni — stwierdził Burton. — Tam wieszali.
— Francuzi przynajmniej pozwalali, by ludzie byli w pełni świadomi, że przelewają krew swych przestępców — odparł Monat. — Że ta krew plami ich ręce. Najwyraźniej jednak ten aspekt sprawy nikomu nie przyszedł do głowy. Przynajmniej nie świadomie. A teraz, po ilu to latach? sześćdziesięciu trzech? wypalasz trochę marihuany i znów przeżywasz zdarzenie, które, jak uważałeś, nie miało na ciebie żadnego wpływu. Tyle, że jeszcze teraz wzdrygasz się ze zgrozy. Wrzeszczałeś jak przerażone dziecko. Zareagowałeś tak, jak powinieneś zareagować wtedy. Można uznać, że narkotyk usunął głębokie zahamowania i odkrył grozę, zagrzebaną przez sześćdziesiąt trzy lata.
— Być może — zgodził się Burton.
Z dali dobiegł głos gromu i błyskawica rozświetliła noc. Potem rozległ się szum i uderzenia kropel o dach. Mniej więcej w tym samym czasie, koło trzeciej nad ranem, padało także poprzedniej nocy. Deszcz zmienił się w ulewę, ale dach był gęsty i nie przepuścił ani kropli. Trochę wody przeciekło jednak pod tylną ścianą stojącą nieco wyżej rozlało się po podłodze, ale to im nie przeszkadzało — posłania z trawy i liści miały po dziesięć cali grubości.
Burton i Monat rozmawiali jeszcze z pół godziny, póki deszcz nie ustał. Potem Cetańczyk zasnął. Kazz w ogóle się nie obudził. Burton nigdy jeszcze nie czuł się tak samotny. Próbował usnąć, ale nie mógł. Bał się, że powróci tamten koszmar. Po jakimś czasie wstał, wyszedł i ruszył w stronę chaty, w której mieszkała Wilfreda. Poczuł dym tytoniowy zanim jeszcze stanął w drzwiach. Koniec jej papierosa żarzył się w ciemności. Dostrzegł jej sylwetkę, siedzącą na stosie trawy i liści.
— Witaj — powiedziała. — Czułam, że przyjdziesz.
— Chęć posiadania to instynkt — oświadczył Burton.
— Wątpię, czy człowiek ma taki instynkt — sprzeciwił się Frigate. — W latach sześćdziesiątych, to znaczy sześćdziesiątych dwudziestego wieku, pewni ludzie próbowali wykazać, że człowiek posiada instynkt, który nazywali imperatywem terytorialnym. Ale…
— Podoba mi się ta nazwa — stwierdził Burton. — Dobrze brzmi.
— Wiedziałem, że ci się spodoba: Audrey i inni uważali jednak, że człowiek nie tylko instynktownie uznaje pewien obszar za swoją własność, ale także, że pochodzi od drapieżnej małpy. I że odziedziczył po niej silny instynkt zabijania. Co tłumaczy istnienie granic państwowych, patriotyzm narodowy i lokalny, kapitalizm, wojny, morderstwa, przestępczość i tak dalej. Inna szkoła, myśli albo inklinacji temperamentu, utrzymywała, że wszystko to wynika z uwarunkowań cywilizacyjnych, z kulturowej ciągłości społeczeństw, od najdawniejszych czasów kultywujących wrogość plemienną, wojnę, mordy, przestępstwa i tak dalej. Zmień kulturę, a drapieżna małpa zniknie. Zniknie, ponieważ nigdy jej nie było, tak jak skrzata w sieni. Drapieżne było społeczeństwo i to ono właśnie wychowywało nowych drapieżców z każdego miotu dzieci. Istniały jednak społeczeństwa, prehistoryczne, co prawda, ale jednak społeczeństwa, które nie wychowywały drapieżców. I one dowodzą, że człowiek nie pochodzi od drapieżnej małpy. To znaczy, może i pochodzi, ale nie przenosi już genów zabójcy. Tak, jak nie przenosi genów wysuniętych łuków brwiowych, owłosionej skóry, grubych kości czy czaszki o pojemności tylko 650 centymetrów sześciennych.
— Wszystko to jest niezwykle interesujące — oświadczył Burton. — Innym razem może omówimy tę teorię dokładniej. Pozwól jednak sobie przypomnieć, że prawie każdy członek wskrzeszonej ludzkości pochodzi ze społeczeństwa, które zachęcało do wojny, mordu, przestępstw, gwałtów, kradzieży i szaleństwa. Tacy są ludzie, wśród których się znaleźliśmy i którymi musimy żyć. Może kiedyś nadejdzie nowa generacja. Nie wiem. Za wcześnie na przewidywania, jesteśmy tu przecież dopiero siedem dni. Ale, chcesz czy nie, nasz świat zaludniony jest przez istoty, które często zachowują się tak, jakby były drapieżnymi małpami. Tymczasem wróćmy do naszego modelu.
Siedzieli na bambusowych stołkach przed chatą Burtona. Na niedużym bambusowym stoliku leżał przed nimi model łodzi z sosnowego drewna i bambusa. Miała podwójny kadłub, na którym umieścili otoczoną niskim relingiem platformę. Na środku wznosił się pojedynczy, bardzo wysoki maszt z gaflowym żaglem i wielkim sztakslem oraz lekko podwyższony mostek z kotem sterowym. Zrobili ten model używając kamiennych noży i ostrzy nożyczek. Burton postanowił, że gdy katamaran będzie gotowy, nazwie o „Hadżi”. Popłynie na pielgrzymkę, choć nie Mekka miała być jej celem. Miał zamiar pożeglować łodzią w górę Rzeki, jak daleko się uda (w ciągu minionego tygodnia rzeka stała się Rzeką).
Rozmowa na temat imperatywu terytorialnego została wywołana przewidywanymi trudnościami przy budowie łodzi. Ludzie w okolicy zdążyli się już zagospodarować. Ogrodzili tereny i albo zbudowali swoje siedziby, albo właśnie nad nimi pracowali. Były one bardzo różne: od prostych szałasów do wspaniałych domów, wznoszonych z bambusowych pni i kamieni, mających cztery pokoje i piętro. Większość stała w pobliżu kamieni obfitości nad Rzeką i u stóp gór. Badania, które Burton zakończył dwa dni temu wykazały, że żyje tu średnio 260 do 261 ludzi na milę kwadratową. Na każdą milę kwadratową równiny po obu brzegach przypadało mniej więcej 2, 4 mili kwadratowej wzgórz. Te jednak były tak wysokie i nieregularne, że ich rzeczywista powierzchnia nadająca się do zamieszkania, wynosiła około dziewięciu mil kwadratowych. Na obszarach, które badał, stwierdził, że dwie trzecie ludzi budowało swe siedziby w pobliżu nadbrzeżnych kamieni obfitości, natomiast jedna trzecia wokół głazów położonych w głębi lądu. Dwieście sześćdziesiąt jeden osób na milę kwadratową mogłoby się wydawać gęstym zaludnieniem, lecz wzgórza były tak zalesione i mocno pofałdowane, że niewielka grupa mogła czuć się odizolowana. Równina także nieczęsto bywała zatłoczona, z wyjątkiem pór posiłków. Jej mieszkańcy przybywali na ogół wśród drzew lub łowili ryby na brzegu. Niektórzy budowali dłubanki lub bambusowe łódki i wypływali nimi na połów, na środek Rzeki. Część z nich, podobnie jak Burton, szykowała się do wypraw.
Wielkie kępy bambusów zniknęły, choć jasne było, że wkrótce pojawią się na nowo. Rośliny te miały fenomenalną szybkość wzrostu. Burton oceniał, że pęd długości pięćdziesięciu stóp może wyrosnąć w ciągu dziesięciu dni.
Grupa Burtona pracowała ciężko i ścinała wszystkie drzewa, które mogły się przydać przy budowie łodzi. Musieli jednak powstrzymać jakoś złodziei, więc część drewna wykorzystali na wzniesienie wysokiego płotu. Ukończono go tego samego dnia co model łodzi. Kłopot polegał na tym, że katamaran trzeba było budować na równinie. W żaden sposób nie przenieśliby go przez las i wzgórza.
— Tak, ale jeśli się przeniesiemy i założymy nową bazę, natrafimy na opór — stwierdził Frigate. — Na granicy wysokich traw nie pozostał nawet cal wolnej ziemi. Już teraz trzeba przechodzić przez cudze tereny, żeby się dostać na równinę. Jak dotąd nikt nie próbował jeszcze zbyt twardo egzekwować swoich praw własności, ale może się to zmienić lada dzień. Jeśli zbudujemy statek trochę dalej, to owszem, wyciągniemy go spomiędzy drzew i przeniesiemy między chatami. Za to trzeba będzie dzień i noc trzymać wartę, żeby nie rozkradli nam materiałów. Albo nie zniszczyli. Znasz tych barbarzyńców.
Chodziło mu o chaty, zburzone, gdy właściciele zostawili je na pewien czas bez nadzoru i zanieczyszczone jeziorka w pobliżu katarakty i źródła. A także o wysoce niehigieniczne zwyczaje wielu mieszkańców najbliższej okolicy, którzy nie chcieli korzystać z małych budek, wystawionych przez rożnych ludzi do publicznego użytku.
— Zbudujemy nowe domy i hangar jak najbliżej równiny — oświadczył Burton. — Potem zetniemy każde drzewo, które wejdzie nam w drogę i przebijemy się przez tych, którzy odmówią nam prawa przejścia. To Alicja zeszła do ludzi mieszkających na granicy między równiną a wzgórzami i namówiła ich na zamianę. Nikomu nie mówiła, co zamierza. Znała trzy pary niezadowolone z lokalizacji ze względu na brak odosobnienia. Zawarli umowę i przeprowadzili się do chat grupy Burtona dwunastego dnia po zmartwychwstaniu, w czwartek. Wedle powszechnie uznanej konwencji niedziela była Dniem Zmartwychwstania. Ruach uważał, że pierwszy dzień powinien zostać nazwany sobotą, a jeszcze lepiej po prostu Pierwszym Dniem. Ponieważ jednak znalazł się na terenie zamieszkałym głównie przez gojów, czy też byłych gojów (choć kto raz był gojem, zostaje nim na zawsze), zgodził się z większością. Miał bambusowy pręt, wbity w ziemię przed chatą, na którym odliczał dni, co ranka robiąc kolejne nacięcie.
Przenoszenie drewna na budowę łodzi zajęło cztery dni ciężkiej pracy. W tym czasie włoskie pary uznały, że mają dość zaharowywania się na śmierć. Po co budować statek i płynąć gdzie indziej, kiedy wszędzie na pewno jest tak samo jak tutaj? Zostali przecież wskrzeszeni z martwych, by cieszyć się życiem. Jakiż byłby inny powód dostarczania im alkoholu, papierosów, marihuany, gumy snów, nie mówiąc już o powszechnej nagości?
Odeszli bez żalu i nie raniąc uczuć żadnej ze stron. Z tej okazji wydano nawet pożegnalne przyjęcie. Następnego dnia, dwudziestego, w pierwszym roku po Zmartwychwstaniu, miały miejsce dwa wydarzenia. Jedno z mich rozwiązało pewien problem, drugie dodało nowy, choć niezbyt ważny.
O świcie grupa dotarła do kamienia obfitości. Znaleźli przy nim dwóch nowych ludzi. Spali, lecz bez trudu dali się obudzić. Obaj jednak byli przestraszeni i zdziwieni. Jeden z nich, wysoki i smagły, posługiwał jakimś nieznanym językiem. Drugi, także wysoki, przystojny — i mocno zbudowany miał szare oczy i czarne włosy. Jego mowa była zupełnie niezrozumiała do chwili, gdy Burton pojął, że przybysz mówi po angielsku. Był to dialekt z Cumberland używany za panowania Edwarda I, zwanego czasem Longshanks. Gdy tylko razem z Frigate'm opanowali wymowę i dokonali pewnych przestawień, mogli prowadzić z przybyszem niezbyt płynną rozmowę. Amerykanin dysponował bardzo dużym zasobem słów staroangielskiego, lecz wiele wyrazów i — konstrukcji gramatycznych spotykał po raz pierwszy.
John de Greystock przyszedł na świat w posiadłości Greystocke'w pobliżu Cumberland. Towarzyszył Edwardowi I we Francji podczas inwazji na Gaskonię. Wyróżnił się w walce, jeśli można było wierzyć jego słowom. Został powołany do parlamentu jako baron Greystocke, a potem znów wyruszył na wojnę w Gaskonii. Był w orszaku biskupa Anthony'ego Bec, Patriarchy Jeruzalem. W dwudziestym ósmym i dwudziestym dziewiątym roku panowania Edwarda walczył ze Szkotami. Umarł w 1305. bezdzietnie, lecz swoje ziemie i baronię zapisał kuzynowi Ralphowi, synowi lorda Grimthorpe'a z Yorkshire.
Został wskrzeszony gdzieś nad Rzeką wśród ludzi, z których dziewięćdziesiąt procent pochodziło z Anglii i Szkocji początku czternastego wieku, a dziesięć stanowili starożytni Sybaryci. Na drugim brzegu żyli Mongołowie z czasów Kublaj Chana i jacyś ciemnoskórzy, których nie potrafił zidentyfikować. Jego opis pasował do północnoamerykańskich Indian.
Dziewiętnastego dnia po Zmartwychwstaniu dzicy zza Rzeki zaatakowali. Najwyraźniej jedynym ich motywem było pragnienie stoczenia dobrej walki. Jako broń służyły głównie kije i rogi obfitości, gdyż w okolicy nie było zbyt wielu kamieni. John de Greystock unieszkodliwił swoim cylindrem dziesięciu Mongołów, po czym otrzymał cios kamieniem w głowę i pchnięcie utwardzonym w ogniu końcem bambusowej włóczni. Obudził się nagi, jedynie ze swym — czy może po prostu jakimś — rogiem obfitości, pod tym tu kamieniem.
Drugi mężczyzna opowiedział swą historię gestami. Łowił ryby, kiedy na haczyk złapało się coś tak dużego, że wciągnęło go pod wodę. Kiedy wypływał na powierzchnię uderzył głową w dno łódki i utonął. Problem, co się dzieje z zabitymi w życiu pozagrobowym, został rozwiązany. Dlaczego nie wskrzeszano ich w tym samym miejscu, gdzie umarli, było zupełnie inną sprawą. Drugim wydarzeniem było niepojawienie się w południe jedzenia w rogach obfitości. Zamiast niego znaleziono po sześć kawałków materiału. Były najróżniejszych rozmiarów, kolorów, odcieni i deseni. Cztery z nich najwyraźniej miały być noszone jako kilty, zapinane na magnetyczne paski. Dwa pozostałe zrobione były z cienkiej, niemal przezroczystej tkaniny, uszyte jak staniki, choć można było ich użyć do innych celów. Materiał był lekki i wchłaniał wilgoć, a przy tym niezwykle wytrzymały — nie dawał się przeciąć nawet najostrzejszym kamieniem czy bambusowym nożem.
Ludzkość zbiorowo jęknęła z zachwytu na widok tych „ręczników”. Wprawdzie mężczyźni i kobiety przyzwyczaili się już, a przynajmniej pogodzili z nagością, lecz osobnicy obdarzeni głębszym zmysłem estetycznym lub mniejszą zdolnością adaptacji wciąż uznawali powszechny widok ludzkich genitaliów za niezbyt piękny, czy wręcz odrażający. Teraz mieli kilty, biustonosze i turbany. Te ostatnie postanowiono nosić do czasu kiedy odrosną włosy, lecz później stały się powszechnym nakryciem głowy. Włosy rosły wszędzie z wyjątkiem twarzy.
Burton odczuwał zawód. Zawsze był dumny ze swych długich wąsów i rozwidlonej brody; twierdził, że bez nich czuje się bardziej nagi niż bez spodni.
Wilfreda śmiała się z niego.
— Cieszę się, że ich nie masz — mówiła. — Nie cierpiałam męskiego zarostu. Całować faceta z brodą to tak, jakby wsadzić twarz w połamane sprężyny łóżka.