— Długo cię ścigamy, Richardzie Burton — powiedział ktoś po angielsku.
Burton otworzył oczy. Przemieszczenie się w to miejsce było tak nieoczekiwane, że poczuł oszołomienie. Lecz tylko na moment. Siedział w fotelu z jakiegoś bardzo miękkiego, elastycznego materiału, w pokoju o kształcie idealnej kuli. o bladozielonych, półprzezroczystych ścianach. Ze wszystkich stron widział inne kuliste pomieszczenia, po bokach, przed i za sobą, u góry i u dołu. Znów poczuł oszołomienie; tamte pokoje nie stykały się z tym, w którym się znalazł. Przecinały się. Ich części przenikały do wnętrza, lecz tutaj stawały się tak bezbarwne i przejrzysta że z trudem je dostrzegał.
Po przeciwnej stronie komory zauważył owal ciemniejszej zieleni, wklęsły, dopasowany do krzywizny ściany. W elipsie widniał obraz widmowego lasu; widmo jelenia biegło między drzewami. Dochodził stamtąd zapach sosen i dereni.
Naprzeciw niego, w fotelach podobnych do jego fotela, siedziało dwunastu ludzi, sześciu mężczyzn i sześć kobiet, wszyscy przystojni; opaleni i prócz dwójki ciemnowłosi. Jeden z mężczyzn miał włosy tak silnie kręcone, że wydawały się splątane.
Tylko jedna z kobiet miała złote, faliste włosy, spięte w luźny węzeł. A jeden z mężczyzn miał czuprynę rudą, tak rudą jak futro lisa. Był przystojny, o ciemnozielonych oczach i nieregularnych asach, z dużym, zakrzywionym nosem.
Ubrani byli w srebrzyste lub purpurowe bluzy z krezowymi kołnierzami i krótkimi, szerokimi rękawami, wąskie, błyszczące paski, kilty i sandały. Wszyscy, mężczyźni i kobiety, mieli pomalowane paznokcie u rąk i nóg, umalowane wargi i oczy, wszyscy też nosili kolczyki.
Nad głową każdego z nich, niemal dotykając włosów, unosiła się wielobarwna kulą średnicy mniej więcej jednej stopy. Kule te wirowały i połyskiwały, zmieniały kolory poprzez wszystkie odcienie widma. Od czasu do czasu wybiegały z nich sześciokątne promienie, zielone, błękitne, czarne lub lśniąco białe. Potem znikały, by ustąpić miejsca kolejnym sześciokątom.
Burton spojrzał w dół. Miał na sobie tylko czarny ręcznik, spięty w pasie.
— Uprzedzę twoje pierwsze pytanie i powiem, że nie udzielony ci żadnych informacji na temat miejsca, w którym się znalazłeś.
Tym, który się odezwał, był rudowłosy mężczyzna. Uśmiechnął się do Burtona odsłaniając nieludzko białe zęby.
— Znakomicie — odparł Burton. — A na jakie pytania mi odpowiesz, jak Cię tam zwać? Na przykład, jak mnie znaleźliście?
— Na imię mi Loga — wyjaśnił rudzielec. — Udało się nam dzięki połączeniu działań detektywistycznych i szczęścia. Była to dość złożona operacja, lecz dla ciebie postaram się ją uprościć. Mieliśmy pewną ilość agentów, którzy cię szukali, żałośnie małą w porównaniu z trzydziestu sześcioma miliardami, sześcioma milionami, dziewięcioma tysiącami sześćset trzydziestoma siedmioma kandydatami żyjących nad Rzeką.
Kandydaci? pomyślał Burton. Kandydaci do czego? Do wiecznego życia? Czyżby było prawdą to, co do celu Zmartwychwstania twierdził Spruce?
— Nie mieliśmy pojęcia — mówił dalej Loga — że uciekasz przed nami poprzez samobójstwa. Nic nie podejrzewaliśmy nawet wtedy, gdy wykryto cię na terenach tak bardzo od siebie odległych, że nie mógłbyś do nich dotrzeć inaczej niż drogą zmartwychwstania. Uważaliśmy, że zostałeś zabity i przeniesiony. Mijały lata. Wciąż nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś. Mieliśmy inne sprawy, ściągnęliśmy więc wszystkich agentów ze Sprawy Burtona, jak to nazywaliśmy, z wyjątkiem kilku umiejscowionych po obu końcach Rzeki. Jakoś zdobyłeś informację o istnieniu wieży w pobliżu bieguna. Później dowiedzieliśmy się skąd. Twoi przyjaciele Goring i Collop okazali się bardzo pomocni, choć naturalnie nie podejrzewali nawet, że rozmawiają z Etykami.
— Kto was zawiadomił, że jestem niedaleko końca Rzeki? — zainteresował się Burton.
— Nie musisz tego wiedzieć — uśmiechnął się Loga. — Zresztą i tak byśmy cię złapali. Widzisz, przy każdej pozycji w bąblu odtwarzającym — to miejsce, gdzie z niewyjaśnionych przyczyn przebudziłeś się w trakcie fazy przedwskrzeszeniowej — wmontowany jest automatyczny licznik. Służy on celom badawczym i statystycznym. Lubimy wiedzieć, co się dzieje. Na przykład prędzej czy później byśmy się zainteresowali każdym kandydatem z liczbą śmierci wyższą niż przeciętna. Raczej później, gdyż brakuje nam ludzi. Przy twojej 777 śmierci akurat rozglądaliśmy się za wyższymi częstotliwościami zmartwychwstań. Ty miałeś najwyższy wynik. Chyba można ci pogratulować.
— Są także inni?
— Nie ścigaliśmy ich, jeżeli o to ci chodzi, jest ich zresztą stosunkowo niewielu. Nie mięliśmy pojęcia, że to właśnie ty uzyskałeś tę oszałamiającą liczbę. Twoje miejsce w bąblu PW było puste, kiedy pojawiliśmy się tam w trakcie badań statystycznych. Dwaj technicy, którzy widzieli, jak obudziłeś się w komorze PW, zidentyfikowali cię na… fotografii. Ustawiliśmy system wskrzeszający tak, że przy kolejnym odtwarzaniu twojego ciała miał nas zaalarmować, byśmy mogli przenieść cię tutaj.
— A gdybym nie zginął? — zapytał Burton.
— Ależ musiałeś zginąć. Planowałeś dotrzeć do morza polarnego poprzez ujście Rzeki, prawda? To niemożliwe. Ostatnie sto mil Rzeki płynie podziemnym tunelem. Każda łódź rozpadnie się na kawałki: Zginąłbyś jak inni, którzy próbowali tej trasy.
— Moja fotografia — zaciekawił się Burton. — Ta, którą odebrałem Agneau. Najwyraźniej zrobiono ją na Ziemi, kiedy byłem oficerem w John Company w Indiach. Jak to się stało?
— Badania, panie Burton — odparł Loga, wciąż się uśmiechając.
Burton zapragnął zetrzeć z jego twarzy ten wyraz wyższości. Na pozór nic nie ograniczało jego ruchów; zdawało się, że bez przeszkód mógłby podejść do Logi i uderzyć go. Wiedział jednak, że Etycy nie siedzieliby z nim w jednym pomieszczeniu, gdyby nie mieli jakichś zabezpieczeń. Prędzej już wypuściliby na wolność wściekłą hienę.
— Dane wskazują — mówił dalej Loga — że potencjalnie mógłbyś uniemożliwić realizację naszych planów. Dlaczego miałbyś to zrobić i jak, tego nie wiemy. Lecz cenimy nasze źródło informacji — nawet nie wiesz, jak wysoko.
— Jeżeli w to wierzycie — rzekł Burton — to czemu nie wsadzicie mnie do chłodni? Nie zawiesicie między tymi dwoma prętami i nie zostawicie unoszącego się w przestrzeni, obracającego się jak pieczeń na rożnie, dopóki nie zrealizujecie tych planów?
— Nie możemy! — oświadczył Loga. — Ten czyn zniszczyłby wszystko! Jak mógłbyś wtedy osiągnąć zbawienie? Poza tym byłaby to niewybaczalna przemoc z naszej strony! To nie do pomyślenia!
— Stosujecie przemoc zmuszając mnie, bym uciekał i ukrywał się przed wami. Stosujecie przemoc, trzymając mnie tutaj wbrew mej woli. Przemocą będzie zniszczenie moich wspomnień z tego małego tete — a — tete z wami.
Loga niemal załamał ręce. Jeżeli to on był Tajemniczym Przybyszem, owym zdrajcą wśród Etyków, to był też wielkim aktorem.
— Tylko po części jest to prawda — powiedział zasmuconym głosem, — Musieliśmy podjąć pewne środki dla własnej ochrony. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, zostawilibyśmy go w spokoju. To fakt, pogwałciliśmy własny kod etyczny badając cię i zmuszając do ucieczki. To było konieczne. I wierz mi, drogo za to płacimy psychicznym cierpieniem.
— Możecie częściowo wynagrodzić mi krzywdy. Wytłumaczyć, dlaczego wszystkie istoty ludzkie, jakie kiedykolwiek żyły na Ziemi, zostały wskrzeszone. I jak tego dokonaliście.
Loga zaczął mówić. Czasem przerywał mu ktoś z pozostałych. Złotowłosa kobieta wtrącała się najczęściej. Po pewnym czasie Burton, obserwując zachowanie jej i Logi, doszedł do wniosku, że albo jest jego żoną, albo zajmuje wysoką pozycję w grupie.
Od czasu do czasu wtrącał kilka słów jeden z mężczyzn, którego pozostali słuchali z uwagą i szacunkiem. Burton uznał, że musi to być przywódca. W pewnej chwili mężczyzna odwrócił głowę tak, że światło rozbłysło w jego lewym oku. Burton patrzył na to zdumiony, gdyż do tej chwili nie zauważył, że człowiek ten ma wstawiony do oczodołu klejnot.
Uznał, że urządzenie to daje pewnie właścicielowi zmysł, lub zmysły, jakich inni nie mają. Później czuł się niepewnie, ilekroć to fasetowe, lśniące oko zwracało się ku niemu. Co dostrzegał ten wielokątny pryzmat?
— Czy wiecie już, dlaczego przebudziłem się przed czasem? — zapytał. — Albo w — jaki sposób inni odzyskali świadomość?
Loga drgnął. Z pozostałych kilkoro na moment wstrzymało oddech.
Loga otrząsnął się pierwszy.
— Przeprowadziliśmy dokładne badania twojego ciała — powiedział. — Nawet nie masz pojęcia, jak dokładne. Przestudiowaliśmy też każdą ze składowych twego… sądzę, że nazwałbyś to psychomorfem. Albo aurą, jeśli wolisz to słowo — skinął na kulę nad swoją głową. — Nie znaleźliśmy niczego.
— Burton odchylił się do tyłu i zaśmiał, głośno i długo.
— Więc jednak nie wiecie wszystkiego, sukinsyny!
— Nie. I nigdy nie będziemy wiedzieć — odparł Loga z wymuszonym uśmiechem. — Tylko Jeden jest wszechwiedzący.
Dotknął swego czoła, ust, serca i genitaliów trzema środkowymi palcami prawej ręki. Pozostali zrobili to samo.
— Wyznam ci jednak, że nas przeraziłeś… jeżeli to poprawi ci samopoczucie. I nadal nas przerażasz. Widzisz, mamy prawie całkowitą pewność, że jesteś jednym z ludzi, przed którymi zostaliśmy ostrzeżeni. Ostrzeżeni? Przez kogo?
— Przez… rodzaj gigantycznego komputera. Żywego komputera. I jego operatora — znów wykonał dziwny gest palcami. — Nic więcej ci nie powiem, choć kiedy odeślemy cię nad Rzekę, zapomnisz o wszystkim, co zaszło tu, na dole.
Gniew nie zaćmił Burtonowi zdolności logicznego myślenia na tyle, by nie zauważył tego „na dole”. Czy oznacza ło, że maszyneria zmartwychwstania i kryjówka Etyków mieści się pod powierzchnią świata Rzeki?
Pod koniec wyjaśnień Burton wiedział niewiele więcej niż przedtem. Etycy potrafili zajrzeć w przeszłość rodzajem chronoskopu; mogli też tym urządzeniem zanotować strukturę każdej istoty fizycznej. Używając tych zapisów jako modeli, przeprowadzili zmartwychwstanie przy pomocy konwertorów materii — energii.
— A co by się stało — zapytał — gdybyście dwukrotnie odtworzyli jedno Biało, w tym samym czasie? Loga uśmiechnął się z przymusem i wyjaśnił, że przeprowadzano już podobne eksperymenty. Tylko jedno z ciał żyło.
— Uważam, że kłamiecie — oświadczył Burton z miną kota, który właśnie zjadł mysz. — Albo mówicie półprawdy. Jest w tym jakieś oszustwo. Skoro ludzie mogą osiągnąć stan takiego oczyszczenia, że „idą dalej”, to dlaczego wy, Etycy, podobno istoty wyższe wciąż tu jesteście? Dlaczego też nie „poszliście dalej!
Wszyscy zesztywnieli, prócz Logi i człowieka z klejnotem zamiast oka.
— Bardzo sprytne — roześmiał się Loga. — Znakomita uwaga. Mogę odpowiedzieć tylko, że niektórzy z nas istotnie idą dalej. Ale od nas więcej się wymaga, w sensie etycznym, niż od was, wskrzeszonych.
— Nadal uwalam, że kłamiecie — powtórzył Burton. — Nic jednak nie mogę na to poradzić. Przynajmniej na razie — dodał z uśmiechem.
— Jeśli nadal będziesz tak postępował, to nigdy nie Pójdziesz Dalej — stwierdził Loga. — Uznaliśmy jednak, że winni ci jesteśmy to wyjaśnienie. Kiedy schwytamy innych, podobnych tobie, zrobimy dla nich to samo.
— Wśród was jest Judasz — oznajmił Burton, delektując się wrażeniem, jakie wywarły jego słowa. Mężczyzna z klejnotem zamiast oka powiedział jednak:
— Dlaczego nie wyjawisz mu prawdy, Logo? To zetrze mu z twarzy ten obrzydliwy uśmieszek i uświadomi jego właściwe miejsce.
Logo zawahał się.
— Dobrze, Thanaburze — powiedział w końcu. — Burton, od tej chwili musisz być bardzo ostrożny. Niewolno ci popełnić samobójstwa, musisz walczyć o życie równie mocno jak na Ziemi, gdy sądziłeś, że masz je tylko jedno. Istnieje ograniczenie liczby wskrzeszeń. Liczba ta zmienia się i nie ma sposobu, by przewidzieć ją w przypadku konkretnego osobnika. Kiedy człowiek przekroczy to ograniczenie, psychomorf zdaje się niezdolny do ponownego związania z ciałem. Każda śmierć osłabia przyciąganie pomiędzy istotą fizyczną a psychomorfem. W końcu psychomorf nie może już powrócić. Staje się — że użyję nienaukowego terminu — „duszą zagubioną” — wędruje bezcielesny poprzez wszechświat. Potrafimy wykryć takie odłączone psychomorfy bez żadnych przyrządów, podczas gdy należące do… jak to powiedzieć?… do „zbawionych”, znajdują się całkowicie poza naszym zasięgiem. Widzisz więc, że musisz zrezygnować z formy podróży poprzez śmierć. Dlatego też ciągłe samobójstwa tych nieszczęśników, którzy nie wytrzymują życia, są grzechem — jeżeli nie niewybaczalnym, to w każdym razie nieodwracalnym.
— Zdrajca, obrzydliwy przestępca, który twierdzi, że ci pomaga, w istocie wykorzystuje cię dla własnych celów — oświadczył mężczyzna z klejnotem. — Nie powiedział ci, że zmniejszasz swą szansę na życie wieczne, gdy próbujesz realizować jego i swoje — plany. On czy ona, kimkolwiek jest ten zdrajca, jest zły. Zły, zły! Musisz być teraz ostrożny. Może pozostało ci tuzin śmierci, a może już następna będzie ostatnią!
Burton wstał.
— Nie chcecie, żebym się dostał do końca Rzeki? — krzyknął. — Dlaczego? Dlaczego?
— Au rewir — powiedział Logo. — Wybacz nam przemoc.
Burton nie dostrzegł, by któraś z dwunastu osób wymierzyła w niego jakiś aparat. Świadomość jednak opuściła go szybko, jak strzała wypuszczona z łuku. Przebudził się…