ROZDZIAŁ ÓSMY

Telepatyczne zdolności tubylców nie były przesadnie rozwinięte, skoro sygnał do połączenia musiał być przekazywany głosem, a to z kolei wskazywało, że warunkiem nawiązania kontaktu jest dotyk. Conway pomyślał o delikatnych wyrostkach schowanych wśród szorstkich włosów na głowie. Było ich osiem, czyli więcej nawet, niż trzeba, aby związać się ze wszystkimi najbliżej stojącymi uczestnikami połączenia.

Najpewniej myślał głośno, gdyż Khone dodał w którejś chwili, że taki kontakt z innym osobnikiem jest bolesny, a same wyrostki tylko układają się jeden obok drugiego, ale nie dotykają. Miały być czymś w rodzaju organicznych anten przekazujących impulsy na zasadzie indukcji.

Wszystkie znane Federacji rasy telepatyczne, a było ich kilka, napotykały zwykle jeden zasadniczy problem: potrafiły nawiązać kontakt wyłącznie z przedstawicielami własnego gatunku. Próby wymiany myśli z osobnikami innych ras, nawet telepatycznych, rzadko prowadziły do godnych uwagi sukcesów. Conway miał nieco doświadczenia we współpracy z telepatami projekcyjnymi, ale udawało mu się odbierać tylko urywki komunikatów, mimo że według zgodnej opinii badaczy Ziemianie posiadali niegdyś zmysł telepatyczny, który w miarę przemian ewolucyjnych uległ atrofii. Nie były to też przeżycia przyjemne.

Ponadto zwykło się uważać, że telepaci nie wkładają wiele serca w rozwój nauk ścisłych, gdyż dopiero znajomość mowy i pisma stwarza rzetelne warunki do ich uprawiania.

Gogleskanie mieli i jedno, i drugie, a mimo to ich rozwój kulturowy został z jakiegoś powodu zatrzymany.

— Czy można zatem powiedzieć, że główny problem wiąże się z odruchowym łączeniem jednostek w gromadę w sytuacji, gdy nie istnieją już żadne przesłanki, które uzasadniałyby takie działanie? — spytał Conway z namysłem. Starał się znowu zachowywać formę bezosobową, gdyż to, co miał do powiedzenia, mogło się nie spodobać. — Zgoda panuje zapewne również co do tego, że właśnie wyrostki umożliwiające kontakt mogą się okazać kluczem do rozwiązania problemu i że należy je dokładnie zbadać. Niemniej same oględziny to za mało. Wskazane byłyby testy polegające na badaniu przewodnictwa dróg nerwowych, pobraniu próbek tkanki i stymulacji dla… Khone! Żaden z tych zabiegów nie jest bolesny!

Mimo szybkiej reakcji Conwaya Gogleskanin zaczął zdradzać oznaki narastającej paniki.

— Wiem, że każdy kontakt fizyczny jest dla ciebie przykry — podjął Conway, wpadłszy na nowy, genialny w swej prostocie pomysł. — Wiem, że to czysto instynktowna reakcja. Gdyby jednak udało się zademonstrować, że nie stanowię dla ciebie zagrożenia, i utrwalić to wrażenie zarówno na poziomie świadomym, jak i podkorowym, może zdołałbyś opanować tę odruchową reakcję. Oto, co bym proponował…

W trakcie wyjaśnień porucznik Wainright wrócił z taśmami. Dłuższą chwilę tylko stał i słuchał, a gdy Conway skończył, zaraz wyraził zdecydowany sprzeciw.

— Pan oszalał, doktorze.

Przekonanie porucznika zabrało znacznie więcej czasu niż uzyskanie zgody Khone’a, ostatecznie jednak przystąpili do przygotowań. Wainright dostarczył z magazynu nosze, a Ziemianin położył się na nich i pozwolił zapiąć wszystkie pasy, chociaż na to ostatnie Wainright zgodził się tylko pod warunkiem, że będzie mógł w każdej chwili rozpiąć je za pomocą zdalnego sterowania. Potem przesunął całość do części zajmowanej przez Gogleskanina i obniżył do takiego poziomu, aby Khone’owi wygodnie było pracować.

Zamysł sprowadzał się bowiem do tego, aby to tubylec zbadał najpierw skrępowanego i całkiem niegroźnego Conwaya, przekonując się przy okazji, że obcy nie stwarza dlań żadnego zagrożenia. Istniała szansa, że oswoiwszy się w ten sposób z jego bliskością, Gogleskanin sam zdoła znieść badanie. Wkrótce jednak przekonali się, że jeśli nawet tak się stanie, nie nastąpi to szybko.

Khone podszedł dość śmiało i kierując się podpowiedziami Conwaya, zaczął manipulować skanerem. Szło mu całkiem sprawnie, ale to instrument dotykał lekarza, nie sam Gogleskanin. Conway leżał tymczasem, poruszając jedynie oczami, żeby w miarę możliwości śledzić poczynania obcego i porucznika, który przygotowywał taśmę do projekcji.

Nagle poczuł dotyk tak lekki, jakby to piórko spadło na grzbiet jego dłoni. Po chwili kolejny, i jeszcze jeden, tym razem silniejszy.

Żeby nie spłoszyć Khone’a, przestał poruszać nawet oczami, ledwie widział więc szopę jego włosów i trzy manipulatory, z których dwa przesuwały obok głowy skaner. Ponownie poczuł muśnięcie w okolicy arterii skroniowej. Chwilę potem obcy zaczął badać zwoje jego małżowiny usznej.

Nagle Khone odsunął się, a jego membrana zaczęła wibrować, nadając sygnał alarmu.

Conway wyobraził sobie, jak trudną walkę musiał stoczyć Gogleskanin ze swoimi uwarunkowaniami. Był pełen podziwu dla tej niewielkiej istoty, że zdołała zrobić tak wiele i tak bardzo przejęła się losem swojego gatunku. Na chwilę wzruszenie odebrało mu głos.

— Przepraszam za to wszystko — powiedział w końcu. — Przy powtórnej próbie stres będzie już mniejszy. Niemniej sygnał i tak może się rozlec, chociaż wszyscy dobrze wiemy, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jeśli pozwolisz, zamknęlibyśmy zewnętrzne drzwi, na wypadek gdyby któryś z twoich pobratymców znalazł się na tyle blisko, aby go usłyszeć, i chciał przybyć ci na pomoc.

— Tak, to zrozumiałe. Zgoda — odparł bez wahania Khone.

Porucznik cofał właśnie taśmę; prezentowała zbitą masę skamieniałych szczątków odkrytych przez sondy głębinowe. Starał się tak ustawić kąt widzenia, aby najlepiej wszystko pokazać, nałożył też na obraz siatkę ze skalą, co pozwalało zorientować się, o jak wielkie obiekty chodzi. Khone nie zwracał większej uwagi na projekcję, ale jak wiele istot na niskim poziomie rozwoju, potrzebował czasu, żeby pojąć znaczenie płaskich zarysów pojawiających się na ciemnym ekranie. O wiele bardziej interesował go rzeczywisty i trójwymiarowy obiekt, który miał zbadać. Znowu zbliżył się do Conwaya.

Ziemianin jednak nie odrywał oczu od ekranu.

— Te niekompletne szczątki wyglądają, jakby coś je porozdzierało, ale jestem niemal pewien, że komputerowa analiza ich budowy wykazałaby, że mamy do czynienia z nierozumnymi przodkami naszych FOKTów — powiedział, gdy Khone rozsuwał delikatnie włosy na jego głowie. — Ale co jest pomiędzy nimi? Wygląda jak przerośnięte warzywo…

— Miałem nadzieję, że pan mi to powie, doktorze — odparł ze śmiechem Wainright. — Przypomina zdeformowaną różę bez łodygi, za to z kolcami albo zębami wyrastającymi wzdłuż krawędzi niektórych płatków. Poza tym jest duże…

— Ale ten kształt… Całkiem bez sensu — stwierdził Conway.

Khone zajął się właśnie jedną z jego dłoni.

— Mobilny mieszkaniec morza winien mieć raczej płetwy i bardziej opływowe kształty. A tu nie ma śladu ani jednego, ani drugiego, ani nawet symetrii wzdłużnej…

Przerwał, aby odpowiedzieć Khone’owi na pytanie dotyczące włosów na nadgarstku. Skorzystał też z okazji, żeby znowu osłabić trochę uwarunkowanie, i zaproponował, by obcy przeprowadził prosty zabieg usunięcia włosów z małego obszaru skóry i pobrania za pomocą połączonej ze skanerem igły odrobiny krwi. Zapewnił, że nie będzie to bolesne i nawet w razie niedokładnego wkłucia nie spowoduje żadnych szkód.

Musiał wyjaśnić jeszcze, że chodzi o procedurę, która w Szpitalu jest na porządku dziennym, analiza próbki zaś pozwala dowiedzieć się sporo o stanie pacjenta, a w wielu sytuacjach dostarcza kluczowych danych dla ustalenia trybu leczenia.

W tym przypadku nie chodziło nawet o kontakt fizyczny, gdyż Khone miał się posłużyć narzędziami, ale o dodanie śmiałości i oswojenie z tym rodzajem badania, które później Conway chciał przeprowadzić na obcym.

Przez chwilę miał wrażenie, że tym razem posunął się za daleko, gdy Gogleskanin odszedł aż pod drzwi i przylgnął do nich plecami. Stał tak chwilę, poruszając włosami i tocząc wewnętrzną walkę, aż w końcu wolno powrócił do noszy. Czekając, aż obcy się odezwie, Conway zerknął znowu na ekran. Widoczne tam obiekty do złudzenia przypominały żywe istoty.

Porucznik wzbogacił obraz o dane na temat FOKTów oraz zebrane wcześniej informacje dotyczące podmorskiego środowiska w prehistorycznych czasach, co pozwoliło mu rozbudować projekcję. Szczątki istot, które komputer zrekonstruował jako nieco pomniejszone wersje współczesnych mieszkańców planety, leżały pojedynczo i grupami pośród falujących wodorostów. Spływało na nie zielonkawe światło przenikające przez pomarszczoną powierzchnię oceanu. Tylko wielki, przypominający kwiat róży obiekt, który spoczywał pośrodku ekranu, pozbawiony był detali. Conwayowi zaczęło coś świtać, ale nadal nie zwracający najmniejszej uwagi na obraz Khone dojrzał akurat do kolejnych pytań.

— A co się robi, jeśli badanie może spowodować ból? Czy nie byłoby lepiej w obecnej sytuacji, gdyby badany sam pobrał sobie próbkę krwi?

Pomocny, ale nadal ostrożny, pomyślał Conway i opanował śmiech.

— Jeśli nie jest całkiem bezbolesne, wcześniej podaje się określoną dawkę środka z fiolki oznaczonej żółtymi i czarnymi paskami. Ilość zależy od czasu planowanego badania oraz intensywności niemiłych doznań. Ta akurat fiolka zawiera środek znieczulający przewidziany dla mojego gatunku. Dodatkowym składnikiem jest specyfik powodujący zwiotczenie mięśni. Jednak w tym przypadku nie trzeba go stosować.

Wyjaśnił też Khone’owi, że zwykle łatwiej pobrać krew komuś niż sobie. Nie wspomniał, że nade wszystko chciał ustalić, jaki środek znieczulający będzie najbardziej nadawał się dla FOKTów. Gdyby trafiło na jeden z tych, które miał pod ręką, i gdyby udało się podać go Khone’owi, znieczulony częściowo pacjent byłby o wiele łatwiejszym obiektem badań.

Zwiotczenie jest przeciwieństwem skurczu, pomyślał nagle, pozornie bez związku i spojrzał znowu na ekran.

Wielkiemu obiektowi w centrum brakowało typowej dla roślin symetrii. Przypominał zmiętą w kulkę i rzuconą na podłogę kartkę papieru. Jeśli więc był to drapieżnik, musiał sam się tak zwinąć, pomyślał Conway i zadrżał mimowolnie. Pamiętał, jak silny jest jad Gogleskan.

— Mam wrażenie, że mniejsze szczątki należą do FOKTów, którzy nie przetrwali ataku. Ich położenie sugeruje, że tworzyli wcześniej część grupy, która broniła się przed napastnikiem za pomocą żądeł. Albo go zaatakowała. Ilość wstrzykniętego jadu musiała spowodować silny skurcz mięśni, drapieżnik zmarł więc w nienaturalnej pozycji. Czy dałoby się go komputerowo rozplątać?

Wainright przytaknął i wkrótce na ekranie zaczął się pojawiać nowy, mglisty zarys. Conway pomyślał, że chyba są na dobrym tropie, ponieważ żadna inna koncepcja nie pasowała do zebranych danych. Raz i drugi poprosił o powiększenie jakiegoś fragmentu, ale niebawem porucznik i tak musiał pomniejszyć symulację, w miarę rozwijania zaczęła bowiem uciekać poza krawędzie ekranu.

— Coraz bardziej przypomina ptaka — mruknął Wainright. — Chociaż niektóre części skrzydeł wyglądają na bardzo delikatne. Po prawdzie, to chyba jedno wielkie skrzydło…

— To dlatego, że skamielina oddaje tylko strukturę kośćca i skóry — powiedział Conway. — Brakuje mięśni i tkanek miękkich, które otaczały kości. Chociaż rzeczywiście jest podobny do ptaka, skrzydło było zapewne pięć albo i sześć razy grubsze. Z takim szkieletem bez wątpienia nie było sztywne, ale raczej falowało, niż poruszało się w górę i w dół, jak u ptaka. Mogło w ten sposób nadawać stworzeniu wielką szybkość. Ciekawe jest to rozszczepienie na krawędzi natarcia od wewnętrznej strony. Przypomina mi wloty powietrza w dawnych odrzutowcach. Tyle że te otwory wyposażone są w zęby…

Przerwał, bo Khone wkłuł się niepewnie w grzbiet jego dłoni. Conway po raz pierwszy zrozumiał, co musi czuć pacjent wydany na pastwę praktykanta.

— Stawy widoczne u podstawy skrzydeł sugerują, że paszcze otwierały się i zamykały w trakcie kolejnych ruchów i istota pożerała wszystko, co napotkała na swojej drodze. Pokarm był następnie przekazywany dwoma kanałami do żołądka umieszczonego w tej cylindrycznej strukturze pośrodku. Tkanka na krawędziach natarcia skrzydeł była wyraźnie grubsza i zapewne nieczuła na ukłucia żądeł, a żołądki musiały być odporne na działanie jadu FOKTów, chociaż w razie przedostania się do krwiobiegu po głębokim wkłuciu w mniej odporne partie śluzówki mógł się on okazać groźny. Jedyną dostępną przodkom naszych przyjaciół formą obrony było połączenie się w przegrodę zdolną otoczyć drapieżnika i zażądlić go na śmierć. Stan pobojowiska wyraźnie na to wskazuje. Jednak aż boję się myśleć, jak musieli się czuć członkowie grupy połączeni z ginącymi podczas walki przyjaciółmi…

Wzdrygnął się, wyobraziwszy sobie ich cierpienie towarzyszące odchodzeniu kolejnych osobników. Na dodatek, jeśli podobne zdarzenia nie należały do rzadkości, większość musiała z góry wiedzieć, co nastąpi, i pamiętała doznania z poprzednich walk, całe to współumieranie.

W końcu pojął, z jak poważną gatunkową psychozą ma do czynienia. Jako jednostki Gogleskanie bali się połączeń i nie cierpieli towarzyszących im doznań, tym samym zaś każda bliskość, która tym groziła, musiała powodować ich paniczne reakcje. Podświadomie kojarzyli połączenie z cierpieniem, które tłumiła jedynie dzika żądza zabijania zagrzewająca ich przodków do walki. Ulegając instynktowi, nie mogli jednak kontrolować swoich poczynań. Naprawdę bardzo musieli się niegdyś lękać tego drapieżnika, skoro chociaż dawno wyginął albo pozostał w morzu, reakcje obronne nie tylko u nich nie zanikły, ale nawet nie osłabły, nie powstało na ich miejsce nic mniej destruktywnego.

Najgorsze, że cały ten mechanizm był tak czuły, że nawet teraz, po upływie całych epok, nawet błahe zdarzenie mogło go uruchomić.

Khone zakończył wreszcie pobieranie krwi. Grzbiet dłoni Conwaya przypominał poduszeczkę na igły, ale wygłaszając pochwały pod adresem FOKTa i gratulując mu pierwszego w historii planety zabiegu chirurgicznego, Conway robił to całkiem szczerze. Podczas gdy Khone przenosił ostrożnie zawartość strzykawki do sterylnej probówki, Ziemianin spojrzał znowu na ekran.

Drapieżnik został już całkiem rozplątany i porucznik musiał znowu zmniejszyć skalę, aby cała sylwetka mieściła się na ekranie. Dodał też co tylko mógł na temat domniemanego sposobu poruszania się istoty, jej metod odżywiania i ubarwienia. Projekcja ukazywała teraz wielki, ciemnoszary kształt poruszający z wolna skrzydłami o rozpiętości ponad ośmiu metrów. Przypominał ziemską opończę, gdy tak parł przed siebie, rozszarpując i pożerając wszystko, co stanęło mu na drodze.

To była właśnie ta wywodząca się z pradziejów zmora gotowa nawiedzać FOKTy w snach…

— Wainright! — zawołał nagle Conway. — Wyłącz projekcję!

Ale było już za późno. Khone skończył pracę, obrócił się, spoglądając przy tym na ekran, i nagle ujrzał przed sobą trójwymiarowy, ruchomy obraz pozornie żywej bestii, która dotąd przemieszkiwała jedynie w jego podświadomości. Krzyk ostrzegawczy Gogleskanina zabrzmiał w zamkniętym wnętrzu wręcz ogłuszająco.

Conway przeklął własną głupotę, gdy owładnięty paniką medyk padł na podłogę ledwie kilka stóp od jego noszy. Wcześniej nie interesował się ekranem, na którym widać było tylko trudne do pojęcia linie, jednak ostateczny wytwór symulacji komputerowej był dla niego aż nazbyt realny. I mieli teraz tego skutki…

Khone przesunął się obok noszy. Kolorowe włosy sterczały mu i drżały na koniuszkach, a żądła wyciągnęły się na całą długość, przy czym z otworów kapały krople jadu. Tyle dobrego, że krzyk rozbrzmiewał już jakby z mniejszą mocą. Conway leżał nieruchomo, nie śmiąc poruszać nawet gałkami ocznymi.

Wszystko wskazywało na to, że miotający się po pomieszczeniu Khone stara się zwalczyć odruchową reakcję. Conway chciał mu pomóc i dlatego właśnie nie próbował się ruszać. Kątem oka ujrzał, jak żądło Gogleskanina zatrzymało się ledwie kilka cali od jego policzka, sztywne włosy zaś przesunęły się po jego ubraniu. Poczuł na czole powiew oddechu obcego, zaleciało lekko charakterystyczną dla niego miętą. Khone drżał cały, chociaż trudno było powiedzieć, czy nadal ze strachu, czy z wysiłku towarzyszącego opanowywaniu odruchów.

Conway powtarzał sobie w duchu, że jeśli pozostanie nieruchomy, nie będzie przedstawiał sobą zagrożenia. Jeśli zaś drgnie chociaż, może być niemal pewien, że Gogleskanin użądli go instynktownie, bez zastanowienia. Zapomniał wszelako o jeszcze jednym aspekcie sprawy.

Obcy atakowali na ślepo wrogów, ale wszyscy nie będący wrogami i pozostający blisko byli z miejsca uznawani za przyjaciół. A z przyjacielem należało się połączyć…

Conway poczuł nagle przesuwające się po jego ubraniu wyrostki. Usiłowały przeniknąć przez materię bliżej ciała i przesuwały się w kierunku ramion i szyi. Żądło nadal pozostawało niepokojąco blisko, ale w tej sytuacji nie wydawało się aż tak niebezpieczne. Nadal się jednak nie poruszał, aż w pewnej chwili jeden z wyrostków przesunął się tuż przed jego oczami i lekko niczym piórko opadł mu na czoło.

Conway wiedział, że połączenie Gogleskan dotyczyło też ich umysłów, ale spodziewał się, że jak fizyczne połączenie obcego z Ziemianinem nie jest możliwe, tak i psychicznej więzi nie uda się nijak nawiązać.

Bardzo się pomylił.

Zaczęło się od czegoś w rodzaju swędzenia ogarniającego trudne do zlokalizowania ośrodki w głębi czaszki. Gdyby nie przypasane do noszy ręce, na pewno spróbowałby dłubać palcami w uszach. Coraz wyraźniej docierał do niego trudny do ogarnięcia melanż dźwięków, obrazów i odczuć, które bez wątpienia nie były jego. Wiele razy doświadczał już czegoś podobnego po przyjęciu w Szpitalu zapisów hipnotaśm obcych, wtedy jednak wrażenia te były spójne i uporządkowane. Teraz czuł się, jakby oglądał trójwymiarowy zapis, i to wzbogacony o nowe doznania zmysłowe. Nie jeden na dodatek, ale cały ich szereg równocześnie. Chętnie zamknąłby oczy w nadziei, że wtedy koszmar zniknie, ale ciągle bał się poruszyć powiekami.

Niespodziewanie obraz ustabilizował się, a odczucia wyklarowały. Przez chwilę Conway poczuł, jak to jest być samotnym i dlatego sfrustrowanym dorosłym Gogleskaninem. Wrażliwość i bogactwo umysłu Khone’a wręcz go zdumiały, pojął też, jak bardzo był on zaangażowany w zmagania z własnymi destruktywnymi uwarunkowaniami, i to na długo przed przybyciem Kontrolerów czy Conwaya.

Był teraz pewien, że w umyśle FOKTa nie ma niczego niezwykłego, przynajmniej jeśli chodzi o jego zdrowie psychiczne. Chociaż wysoce inteligentni, tubylcy mogli komunikować się jedynie za pomocą powolnych, mocno bezosobowych i nieprecyzyjnych zdań, a prawdziwe połączenie umysłów było możliwe tylko w krótkiej chwili między pierwszym kontaktem a narastającym zaraz potem chaosem. Conway był pełen podziwu dla tych żyjących w izolacji indywidualistów.

W ten sposób możemy się porozumiewać bez niejasności i niedopowiedzeń, usłyszał w swej głowie.

To, co pojawiło się w jego umyśle, przesycone było radością, wdzięcznością, ciekawością… i nadzieją.

Przy ustanawianiu więzi psychicznej między wami, odparł w ten sam sposób, musi dochodzić do pobudzenia układu wydzielania wewnętrznego, co z kolei zaburza funkcje mózgowe, zapewne po to, aby osłabić ból, który w prehistorycznych czasach wiązał się z połączeniem i atakiem drapieżnika. Ponieważ jednak nie jestem Gogleskaninem, moje funkcje psychiczne nie zostały upośledzone. Sądzę, że należy jak najszybciej rozpocząć badania endokrynologiczne, odszukać gruczoł aktywny podczas połączeń i być może usunąć go…

Za późno zorientował się, że wybiega za daleko, gdy skojarzenia z chirurgią ponownie przeraziły Khone’a. Pogodzenie się z bliskością obcego i tak wiele kosztowało Gogleskanina, Conway zaś wiedział już dobrze, jak wiele. Obecnie jednak medyk uzyskał dostęp również do myśli, uczuć i doświadczenia ziemskiego kolegi, do jego wspomnień na temat współpracowników i pacjentów oraz ich chorób… W porównaniu z tym ładunkiem doznań wizja spotkania z prehistoryczną, płaszczkowatą bestią dziwnie traciła na koszmarności.

Khone nie umiał przyjąć aż tak wiele naraz, znowu więc rozbrzmiał umilkły niedawno sygnał alarmowy. Jednak kontakt nie został przerwany i Conway cierpiał razem z Gogleskaninem.

Próbował przekazać mu nieco kojących uczuć, starał się też jak mógł zmienić tok swojego i jego myślenia. Zamrugał kilka razy, ale miał nadzieję, że mimo to nie zostanie uznany za zagrożenie. Nagle jednak wydało mu się, że coś się zmieniło.

Barwy włosów Gogleskanina nabrały jakby ostrości, żądła pojaśniały. W końcu zrozumiał, o co chodzi, i przeraził się jeszcze bardziej niż Khone.

— Nie…! — krzyknął jak mógł najgłośniej bez poruszania ustami, ale w panującym zgiełku Wainright nie miał szans go usłyszeć.

— Otworzyłem zewnętrzne drzwi, doktorze — odezwał się porucznik, nastawiwszy na maksimum moc głośników. — Zaraz odblokuję panu pasy. Proszę stamtąd uciekać!

Nic mi nie grozi! — zawołał Conway, ale jego głos i tym razem zniknął w krzyku Khone’a i szumach z głośników. Gdy pasy opadły, leżał dalej, świadom, że teraz dopiero może się znaleźć w niebezpieczeństwie.

Skoro był znowu potencjalnie wolny, groziło mu uznanie za wroga.

Zanim Khone cofnął wyrostek, dowiedział się jeszcze, że obcy naprawdę nie chce go użądlić, ale w sumie nie miało to znaczenia — o tym i tak decydowały odruchy. Staczając się z noszy na podłogę, poczuł ukłucie w ramię. Jedna z kostek zaplątała się w pasy, co uniemożliwiło mu szybkie odpełznięcie. Chwilę później następne żądło przebiło ubranie i ugodziło go w udo. Gdy chciał pełznąć dalej w kierunku wyjścia, poczuł, jak ręka, a potem noga drętwieją mu, a później ogarniają je skurcze. Upadł bezradnie na bok, twarzą do przegrody. Obie porażone kończyny piekły żywym ogniem.

Pożar rozprzestrzeniał się z wolna na kark i mięśnie brzucha. Conway zastanowił się przelotnie, czy jad sparaliżuje również mięśnie oddechowe i serce. Jeśli tak, nie pożyje już długo… Ból był wszakże na tyle intensywny, że myśl o śmierci nie przeraziła go zbytnio. Rozpaczliwie zastanawiał się, czy zdoła zrobić jeszcze coś przed utratą przytomności.

— Wainright… — zaczął słabo.

Khone nie krzyczał już tak głośno i nie próbował więcej atakować. Widać przestał identyfikować go z zagrożeniem. Stał kilka stóp dalej. Żądła położył po sobie, włosy jeszcze się poruszały. Wyglądał jak całkiem niegroźny, barwny stóg. Conway spróbował raz jeszcze.

— Wainright — wykrztusił z trudem. — Żółtoczarna fiolka. Wstrzyknąć całą…

Jednak porucznika nie było już po drugiej stronie, a drzwi w przegrodzie pozostawały zamknięte. Być może zamierzał obiec budynek, aby wyciągnąć Conwaya zewnętrznymi drzwiami, ale lekarz nie miał sił, aby się obejrzeć. W ogóle mało co widział.

Nim zemdlał, zauważył jeszcze dziwne migotanie światła, które coś mu przypomniało. Wielki pobór mocy… taki jaki występuje przy wysyłaniu sygnałów nadprzestrzennych…

Загрузка...