Dopóki nie posiądziesz prawdy, nie będziesz mógł jej poprawić. Jednakże nie posiądziesz jej, jeśli jej nie poprawisz. Tymczasem nie poddawaj się.
Z księgi porad
Redaktor powiedział, Tak, ten znak nazywa się deleatur, używamy go, kiedy musimy coś skasować i wymazać, informuje o tym samo słowo, które znajduje zastosowanie zarówno dla pojedynczych liter, jak i dla całych słów, Przypomina mi węża, który rozmyślił się na chwilę przed ugryzieniem własnego ogona, Dobrze pan to ujął, panie doktorze, rzeczywiście, bez względu na to, jak bardzo kocha się życie, nawet wąż zawaha się w obliczu wieczności, Proszę jeszcze raz narysować, wolniej, To bardzo proste, wystarczy trochę się wprawić, jak się patrzy nieuważnie, wydaje się, że ręka zamknie okrutne koło, ale nie, proszę zwrócić uwagę, że nie zakończyłem ruchu tam, gdzie go rozpocząłem, minąłem to miejsce od środka i teraz będę prowadził linię w dół, aż przetnę wewnętrzną część krzywej, w końcu rysunek przypomina zwykłą dużą literę Q, nic więcej, Szkoda, tak obiecująco się zapowiadał, Cieszmy się podobieństwem, jednak zaprawdę powiadam panu, panie doktorze, jak powiedzieliby biblijni prorocy, że życie zawsze stawało się bogatsze dzięki różnorodności, Cóż to ma wspólnego z korektą typograficzną, Panowie autorzy żyjecie na wysokościach, nie zużywacie waszej cennej wiedzy na sprawy trywialne i mało istotne, okaleczone litery, zamienione miejscami i odwrócone, jak zwykliśmy klasyfikować te defekty w czasach, gdy pisało się odręcznie, wtedy odmienność i defekt były tym samym, Przyznaję, że moje deleatury nie są tak dokładne, jeden gryzmoł wystarczy, zdaję się na bystrość typografów, tego plemienia z pobocznej, edypowej i słynnej linii aptekarzy, zdolnych do odcyfrowania nawet tego, co nie zostało napisane, A potem redaktorzy śpieszą rozwiązywać problemy, Jesteście naszymi aniołami stróżami, wam się powierzamy, pan na przykład przypomina moją dbałą matkę, która tak długo poprawiała mi przedziałek we włosach, aż wyglądał jak narysowany za pomocą linijki, Dziękuję za porównanie, ale jeśli pańska matka już umarła, lepiej by było, aby doskonalił się pan na własną rękę, zawsze nadchodzi taka chwila, kiedy trzeba poprawiać znacznie głębiej, Jeśli chodzi o poprawianie, sam to robię, największe trudności rozwiązuję szybko i skutecznie, pisząc jedno słowo na drugim, Zauważyłem, Proszę nie mówić tego takim tonem, robię, co mogę, a któż robi to, co może, Więcej się od pana nie wymaga, proszę pana, przede wszystkim, co zdaje się pana dotyczyć, kiedy nie czerpie się przyjemności z modyfikowania, nie zaznaje się rozkoszy w zmienianiu, wrażeniu ulepszania, Autorzy zawsze ulepszają, jesteśmy wiecznie niezadowoleni, Nie macie innego wyjścia, bo doskonałość mieszka tylko w królestwie niebieskim, lecz ulepszanie autorów jest problematyczne, zupełnie inne od tego naszego, Chce pan przez to powiedzieć, że klan redaktorów lubi to, co robi, Tak daleko nie odważę się pójść, to zależy od powołania, a redaktor z powołania jest osobliwością nieznaną, tym niemniej wydaje się dowiedzione, że w najgłębszych zakamarkach swoich dusz, my, redaktorzy, jesteśmy lubieżnikami, Tego jeszcze nie słyszałem, Każdy dzień przynosi radości i żale, a także pożyteczną lekcję, Czy mówi pan z własnego doświadczenia, Chodzi panu o lekcję, Chodzi mi o lubieżność, Oczywiście, że przemawia przeze mnie doświadczenie, jakieś doświadczenia muszę mieć, nie uważa pan, ale w równym stopniu skorzystałem z obserwacji innych ludzi, co jest nie mniej budującą lekcją moralną, Pewni autorzy z przeszłości, gdyby ich oceniać według tego pańskiego kryterium, byliby ludźmi z gatunku znakomitych redaktorów, pamiętam poprawki wprowadzone przez Balzaca, pirotechniczne rozbłyski skreśleń i uzupełnień, To samo robił nasz krajowy Eca, nie pomijajmy ojczystego przykładu, Teraz przyszło mi do głowy, że zarówno Eca, jak i Balzac w dzisiejszych czasach czuliby się najszczęśliwszymi z ludzi, mogąc dowolnie wstawiać, przenosić, wycinać linie, zmieniać rozdziały przed ekranem komputera, A my, czytelnicy, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, po jakich drogach chadzali i na jakich bezdrożach się gubili, zanim nie osiągnęli ostatecznej formy, jeżeli coś takiego w ogóle istnieje, Dobrze, dobrze, najważniejszy jest wynik, nic nie wnosi wiedza o próbach i wahaniach Camóesa i Dantego, Pan doktor jest człowiekiem praktycznym, nowoczesnym, pan już żyje w dwudziestym drugim wieku, Niech pan powie, inne znaki też mają łacińskie nazwy, jak deleatur, Czy je mają albo miały, tego nie wiem, nie jestem wykształcony, może były tak trudne do wymówienia, że uległy zapomnieniu, W nocy dziejów, Proszę mi wybaczyć, ale ja nie użyłbym tego zwrotu, Pewnie dlatego, że jest to komunał, W żadnym razie, komunały, utarte zwroty, powiedzonka, truizmy, frazesy, maksymy z almanachów, porzekadła i przysłowia, wszystko może objawić się jako nowość, sprawą zasadniczą jest tylko umiejętność odpowiedniego manipulowania słowami stojącymi przed nimi i po nich, Dlaczegóż więc nie powiedziałby pan noc dziejów, Bo dzieje przestały być nocą samych siebie, kiedy ludzie zaczęli pisać albo ulepszać, powtórzę, co jest dziełem większej subtelności i znakiem przemiany, Podoba mi się to zdanie, Mnie też, zwłaszcza że wypowiadam je po raz pierwszy, za drugim razem nie będzie już takie dobre, Zmieni się w komunał, Albo w top, co jest słowem uczonym, Dostrzegam w pańskich słowach swego rodzaju sceptyczną gorycz, Widzę ją raczej jako gorzki sceptycyzm, Gdy mówi się jedno, mówi się też i drugie, Ale to nie znaczy to samo, autorzy zwykle mają ucho wyczulone na te różnice, Może rogowacieją mi bębenki, Przepraszam, to nie było zamierzone, Nie jestem drażliwy, na początek niech mi pan lepiej powie, dlaczego czuje się taki zgorzkniały albo sceptyczny, jak pan chce, Niech pan spojrzy, panie doktorze, na codzienne życie redaktorów, niech pan pomyśli, jaką tragedią jest obowiązek czytania raz, dwa, trzy albo cztery, albo pięć razy, książek, które, prawdopodobnie nie zasługiwałyby nawet na jednokrotne czytanie, Niech zostanie odnotowane, że to nie ja wygłosiłem tak poważne słowa, doskonale wiem, jakie miejsce zajmuję w środowisku literackim, mogę być lubieżnikiem, przyznaję, ale pełnym szacunku, Nie widzę w tym nic strasznego, raczej wydawało mi się to logicznym dokończeniem pańskiego zdania, to elokwentne zawieszenie głosu, chociaż nie było słychać wielokropka, Jeśli chce się pan dowiedzieć, niech pan zagadnie autorów, sprowokuje ich połową mojego zdania i połową swojego, a zobaczy pan, jak mu odpowiedzą słynną anegdotą o Apellesie i szewcu, kiedy to robotnik najpierw wskazał na błąd w wykonaniu sandała jednej z postaci, a później, gdy stwierdził, że artysta poprawił usterkę, odważył się zabrać głos w sprawie anatomii kolana, Wtedy Apelles, wściekły na impertynenta, powiedział mu, Szewcze, trzymaj się kopyta, zdanie historyczne, Nikt nie lubi, żeby mu zaglądać przez mur ogrodu, W tym wypadku Apelles miał rację, Może, ale tylko do czasu, kiedy przyszedł oglądać obraz uczony anatom, Zdecydowanie jest pan sceptykiem, Wszyscy autorzy są Apellesami, ale pokusa szewca jest najbardziej powszechną pośród ludzi, cóż, tylko redaktor nauczył się, że poprawianie jest jedyną pracą na świecie, która nigdy się nie skończy, Wiele razy czuł pan pokusę szewca, poprawiając moją książkę, Z wiekiem nabywamy dobrego nawyku, który jest złym nawykiem, uspokajamy się i nasze pokusy też zostają uspokojone, nawet kiedy są naglące, stają się mniej pilne, Innymi słowy, widzi pan usterkę kopyta, ale milczy pan, Nie, błąd, który przepuszczam, to błąd kolana, Podoba się panu książka, Podoba, Powiedział pan to z mizernym entuzjazmem, Nie zauważyłem go też w pańskim pytaniu, To kwestia taktyki, autor, choćby wiele go to miało kosztować, powinien okazywać choć trochę skromności, Redaktor zawsze musi być skromny, a jeśli pewnego dnia był nieskromny, tym samym zobowiązuje go to, jako człowieka, do bycia w pełni doskonałym, Nie przejrzał pan tego zdania, trzy razy słowo być jednym tchem, to niewybaczalne, niech pan przyzna, Niech pan zostawi kopyto, w mowie wszystko uchodzi, To fakt, ale nie wybaczę panu skąpstwa opinii, Przypominam panu, że redaktorzy to ludzie wstrzemięźliwi, wiele już widzieli w życiu i literaturze, Moja książka, przypomnę panu, jest historyczna, W rzeczy samej, tak by ją określono według tradycyjnej klasyfikacji gatunków, jednakże, choć nie jest moim celem wytykanie innych sprzeczności, według mojej skromnej opinii, panie doktorze, wszystko, co nie jest życiem, jest literaturą, Historia też, Historia przede wszystkim, bez obrazy, I malarstwo, i muzyka, Muzyka stawia opór od swojego powstania, czasem przychodzi, czasem odchodzi, chce uwolnić się od słowa, przypuszczam, że z zazdrości, ale zawsze z powrotem staje się posłuszna, A malarstwo, Cóż, malarstwo to nic innego jak literatura tworzona pędzlem, Mam nadzieję, że nie zapomniał pan, iż ludzkość zaczęła malować na długo przed wynalezieniem pisma, Zna pan powiedzonko, na bezrybiu i rak ryba, innymi słowy, kto nie może pisać, maluje albo rysuje, tak robią dzieci, Chce pan powiedzieć, innymi słowy, że literatura istniała, zanim się narodziła, Tak, proszę pana, tak jak człowiek, innymi słowy, zanim stał się, już był, Dość oryginalny punkt widzenia, Niezupełnie, panie doktorze, dawno temu król Salomon stwierdził, że nie ma nic nowego pod słońcem, cóż, już w tak zamierzchłych czasach to przyznawano, co mamy powiedzieć teraz, po upływie trzydziestu wieków, o ile dobrze pamiętam to, co przeczytałem w encyklopedii, To zdumiewające, ja, zapytany nagle, nie przypomniałbym sobie, że to było przed tyloma laty, a przecież jestem historykiem, Tak to już jest z tym czasem, biegnie, a my tego nie zauważamy, człowiek chodzi zajęty swymi codziennymi sprawami, aż tu nagle dochodzi do siebie i wykrzykuje, Mój Boże, jak ten czas leci, tak niedawno król Salomon jeszcze żył, a to już trzy tysiące lat, Zdaje się, że pan minął się z powołaniem, powinien był pan raczej zostać filozofem albo historykiem, ma pan swadę i wygląd pożądany w tych dyscyplinach, Brak mi przygotowania, panie doktorze, czegóż może dokonać zwykły człowiek bez odpowiedniego przygotowania, i tak miałem dużo szczęścia, że przyszedłem na świat z uporządkowanymi genami, lecz, jakby to powiedzieć, w stanie surowym, a potem nie wypolerowano mnie więcej, tylko pierwsze klasy, które zostały ostatnimi, Mógłby się pan przedstawić jako samouk, produkt pańskiego własnego, szlachetnego wysiłku, to żaden wstyd, dawniej społeczeństwo szczyciło się samoukami, To poszło w zapomnienie, przyszedł postęp i położył temu kres, samoucy nie są dobrze widziani, tylko ci, którzy piszą wiersze i historie dla zabawy, mają przyzwolenie dla swej egzystencji, dla dalszego bycia samoukami, mają szczęście, ale ja, muszę się panu przyznać, nigdy nie miałem żyłki do twórczości literackiej, Niech się pan weźmie do filozofii, Pan doktor jest humorystą o wyrafinowanym dowcipie, znakomicie opanował pan sztukę posługiwania się ironią, aż zadaję sobie pytanie, jak to się stało, że zajął się pan historią, skoro jest ona poważną i głęboką nauką, Jestem ironiczny tylko w prawdziwym życiu, A więc dobrze mi się wydawało, że historia nie jest prawdziwym życiem, lecz literaturą, i niczym więcej, Ale historia była prawdziwym życiem w czasach, kiedy jeszcze nie mogła nazywać się historią, Jest pan pewien, panie doktorze, Wie pan co, naprawdę jest pan znakiem zapytania z nogami i rękami, Brak mi więc tylko głowy, Wszystko w swoim czasie, mózg został wymyślony jako ostatni, Pan doktor jest człowiekiem uczonym, Drogi przyjacielu, proszę nie przesadzać, Chce pan zobaczyć ostatnie poprawki, Nie warto, poprawki autorskie już zrobiłem, cała reszta to rutyna, zostawiam to panu, Dziękuję za zaufanie, Pan na nie zasłużył, A więc pan doktor uważa, że historia i prawdziwe życie, Tak uważam, Chcę powiedzieć, że historia była prawdziwym życiem, Nie ma najmniejszej wątpliwości, Co by z nami było, gdyby nie istniało deleatur, westchnął redaktor.
Kiedy jedynie spojrzenie tysiąc razy bardziej przenikliwe niż może nam dać natura potrafiło odróżnić na wschodzie pierwszy znak oddzielający noc od świtu, almuadem się obudził. Zawsze się budził o tej godzinie, według słońca, bez względu na to, czy było lato czy zima, i nie potrzebował żadnego urządzenia mierzącego czas, nic ponad nieskończenie mały poblask w ciemności pokoju, przeczucie światła, niemal wyczute na czole, jak słaby podmuch przesuwający się po brwiach albo pierwsza i prawie nieuchwytna pieszczota, która, z tego co wiadomo albo w co się wierzy, jest sztuką znaną wyłącznie pięknym hurysom, oczekującym na wiernych w raju Mahometa i ich nie wyjawionym do dziś sekretem. Sekretem oraz cudem, jeśli nie nieprzeniknioną tajemnicą, jest także ich zdolność odnawiania dziewictwa zaraz po tym, jak je tracą, co najwyraźniej jest najwyższym szczęściem w życiu wiecznym i co ostatecznie dowodzi, że śmierć nie kładzie kresu tym czy owym zajęciom, jest tylko granica, za którą nie ma już więcej niezasłużonego cierpienia. Almuadem nie otworzył oczu. Mógł jeszcze poleżeć przez chwilę, kiedy słońce bardzo powoli zbliżało się do ziemskiego horyzontu, tak jeszcze jednak odległe, że żaden kogut w mieście nie podniósł głowy, aby sprawdzić ruchy poranka. To prawda, że zaszczekał pies, bezowocnie, bo inne spały, śniąc może, że we śnie szczekają. To sen, myślały, i dalej spały, otoczone światem bez wątpienia pełnym drażniących zapachów, ale żaden z nich nie był tak istotny, by spowodować natychmiastowe przebudzenie, jak niemożliwy do pomylenia z niczym innym zapach zagrożenia albo strachu, żeby dać chociaż te podstawowe przykłady. Almuadem wstał w ciemności, po omacku odnalazł ubranie, które w końcu włożył, i wyszedł z pokoju. Meczet był pogrążony w ciszy, jedynie niepewne kroki odbijały się echem pod arkadami, przesuwał ostrożnie stopy, jakby się bał, że połknie go podłoga. O żadnej innej porze dnia ani nocy nie odnosił takiego wrażenia, nie odczuwał tego niemal niedostrzegalnego niepokoju, jedynie o poranku, wtedy gdy miał właśnie wspiąć się po schodach almadeny, aby zwołać wiernych na pierwszą modlitwę. Zabobonne skrupuły przedstawiały mu w wyobraźni jego wielką winę, której skutki spadną na niego, gdy okaże się, że mieszkańcy będą jeszcze spać, kiedy słońce stanie już nad rzeką, i będą się budzić kuksańcami, oszołomieni jasnym światłem, będą krzyczeć, gdzie jest almuadem, który nie zawołał o odpowiedniej godzinie, ktoś bardziej miłosierny powiedziałby, Może na swoje nieszczęście zachorował, a nie była to prawda, zniknął, tak, przepadł na zawsze, zabrany do wnętrza ziemi przez dżina ciemności. Ciężko było wejść po spiralnych schodach, do tego ten almuadem był już stary, szczęśliwie nie trzeba było zawiązywać mu oczu, jak to się robi mułom, aby nie dostawał zawrotu głowy. Gdy dotarł na szczyt, poczuł na twarzy świeżość poranka i drżenie światła brzasku, jeszcze żadnego koloru, bo nie może go mieć ta czysta jasność poprzedzająca dzień i muskająca skórę delikatnym dreszczem, jakby niewidzialnymi palcami, niezwykłe to wrażenie, każące się zastanowić, czy traktowane z niedowierzaniem boskie dzieło stworzenia nie jest przypadkiem, ku upokorzeniu sceptyków i ateistów, ironicznym faktem historycznym. Almuadem powoli przeciągnął dłonią wzdłuż kolistego parapetu, aż odnalazł wyryty w kamieniu znak wskazujący kierunek Mekki, świętego miasta. Był przygotowany. Jeszcze kilka chwil, aby dać słońcu czas na wychylenie z balkonów ziemi swej pierwszej aureoli, a także by uczynić głos czystym, bo biegłość proklamacyjna almuadema musi być niepodważalna już przy pierwszym krzyku i w nim musi się objawić, a nie wtedy, gdy gardło już się osłodziło pracą przemawiania i pociechą jadła. U stóp almuadema rozciąga się miasto, poniżej rzeka, wszystko jeszcze śpi, lecz niecierpliwie. Poranek zaczyna się przesuwać ponad domami, lustro wody staje się zwierciadłem niebios, i wtedy almuadem głęboko wciąga powietrze i krzyczy, bardzo przenikliwie, Allach akbar, obwieszczając powietrzu ponad wszystko wielkość Boga, powtarzając, tak jak będzie krzyczał i powtarzał następne formuły, w ekstatycznym śpiewie, biorąc świat na świadka, że nie ma Boga nad Allacha i że Mahomet jest wysłannikiem Allacha, a obwieściwszy te podstawowe prawdy, wykrzykuje modlitwę, Przyjdźcie na azalá, lecz ponieważ człowiek ma leniwą naturę, choć wierzy w moc Tego, który nigdy nie śpi, almuadem miłosiernie upomina tych, którym powieki jeszcze ciążą, Modlitwa jest lepsza niż sen, As-salatu jayrun min an-nawn, dla tych, co rozumieją ten język, wreszcie zakończył, wołając, że Allach jest jedynym Bogiem, La ilaha illa llah, ale teraz tylko jeden raz, wystarczy, gdy chodzi o prawdy ostateczne. Miasto szepcze modlitwy, słońce pokazało się i zalało światłem tarasy, niedługo na patiach pojawią się mieszkańcy. Almadena jest skąpana w słońcu. Almuadem jest ślepy.
Nie tak opisał to historyk w swojej książce. Wspomniał jedynie, że muezin wspiął się na minaret i stamtąd zwołał mieszkańców na modlitwę w meczecie. Nie troszczył się o okoliczności: czy był poranek, czy południe, czy zachód słońca, bo według niego z pewnością ten bagatelny drobiazg nie ma znaczenia dla historii, chodzi o to, żeby czytelnik się dowiedział, że autor ma o tamtych czasach wiedzę wystarczającą, by wspomnieć je w sposób odpowiedzialny. I za to powinniśmy mu być wdzięczni, bo jego temat, wojna i oblężenie, a więc męstwo wyższego rzędu, doskonale obejdzie się bez modlitewnych wtrętów, najbardziej delikatnych ze wszystkich możliwych rzeczy, bo ten, kto się modli, poddaje się bez walki i jest pokonany na zawsze. Chociaż, aby nie zostawiać na boku, bez rozważenia tego, co sprzeciwia się wspomnianej opozycji modlitwy i wojny, można już tu wspomnieć, skoro minęło tak niewiele czasu i żywi świadkowie jeszcze mają się świetnie, można wspomnieć, powtórzmy raz jeszcze, ów przesławny cud z Ourique, kiedy to Chrystus ukazał się portugalskiemu królowi, a ten krzyknął do niego w obecności klęczącego wojska, Niechaj Cię ujrzą pogańscy żołnierze, nie ja, o Panie, ja w Twoją moc wierzę, ale Chrystus nie chciał objawić się Maurom, a szkoda, bo miast okrutnej bitwy moglibyśmy dzisiaj przeczytać w annałach o cudownym nawróceniu się stu pięćdziesięciu tysięcy barbarzyńców, którzy w rzeczywistości utracili życie, a to wszak marnotrawstwo wołające o pomstę do nieba. Tak już jest, nie można uniknąć wszystkiego, zawsze jesteśmy gotowi udzielać Bogu dobrych rad, ale przeznaczenie rządzi się własnymi, nieugiętymi prawami i jakżeż często przynosi ono niespodziewane rezultaty artystycznej natury, jak ten, że Camões wykorzystał zapalczywy okrzyk, zapisując go dokładnie tak, w dwóch nieśmiertelnych wersach. To prawda, że w naturze nic nie powstaje i nic nie ginie, wszystko da się wykorzystać.
Dobre to były czasy, kiedy aby coś dostać, musieliśmy tylko poprosić, używając odpowiednich słów, nawet w trudnych sytuacjach, kiedy pacjent nie miał już złudzeń ani nadziei na wyzdrowienie. Przykładem tego jest wspomniany król, który urodziwszy się ze skurczonymi albo, mówiąc dzisiejszym językiem, rachitycznymi nogami, został wyleczony w nieprawdopodobny sposób, bez udziału żadnego lekarza, a jeśli jakiś próbował go leczyć, czynił to bezskutecznie. A nawet, z pewnością dlatego, że był osobą predestynowaną do tronu, nie ma dowodów na to, iż trzeba było naprzykrzać się wielkim mocom, o Dziewicę i o Pana nam chodzi, a nie szósty chór aniołów, aby dokonało się zbawienne dzieło, któremu Portugalia być może zawdzięcza niepodległość. Zdarzyło się bowiem, iż śpiąc w swym łożu, dom Egas Moniz, piastun młodego Alfonsa, miał wizję Maryi, która przemówiła, dom Egas Moniz, śpisz, a on, nie wiedząc, na jawie czy we śnie, dla pewności zapytał, Pani, kim jesteś, ona odpowiedziała grzecznie, Jam jest Dziewica i rozkazuję ci, byś udał się do Carquere w prowincji Resende i byś kopał w tym miejscu, a kościół najdziesz, co w innych czasach wzniesiony został ku chwale mojej, i odnajdziesz tam obraz mój, napraw go, bo zaiste w potrzebie jest po smutnym porzuceniu, po czem czuwać przy nim będziesz, i chłopca na ołtarzu złożysz, a wiedz, że w chwili owej ozdrowieje on i zostanie wyleczony, i strzeż go dobrze od tej chwili, bo wiem, że Syn mój w zamyśle swoim przeznaczył go do unicestwienia wrogów wiary, a jasną jest rzeczą, że z tymi krótkimi nogami dokonać tego niepodobna. Dom Egas Moniz obudził się jako najszczęśliwszy z ludzi, zebrał drużynę i, dosiadłszy muła, udał się do Carquere i nakazał kopać w miejscu wskazanym przez Dziewicę, i naprawdę był tam kościół, ale to my się dziwimy, nie oni, bo w tamtych błogosławionych czasach nigdy nie były bezpodstawne ani oszukańcze przestrogi z góry. Prawdą jest, że dom Egas Moniz nie wypełnił dokładnie zaleceń Dziewicy, bo wyraźnie zostało mu nakazane, by zaczął kopać, przez co my rozumiemy, że własnymi rękoma, i proszę, co zrobił, oto rozkazał, by inni kopali, pewnie chłopi pańszczyźniani, już w tamtych czasach istniały nierówności społeczne. Dziękujemy Dziewicy za to, że nie jest małostkowa w takim stopniu, by ponownie skurczyć nogi małego Alfonsa, bo tak jak istnieją cuda na dobre, również widziano cuda na złe, świadczą o tym owe nieszczęsne świnie z Pisma, które rzuciły się w przepaść, kiedy dobry Jezus umieścił w ich ciałach demony niepokojące dobrego człowieka, w wyniku czego biedne zwierzęta poniosły męczeńską śmierć, a z tego, co wiadomo, nie umarł żaden ze zbuntowanych aniołów, przemienionych potem w diabły, choć znacznie większy był pewnie ich upadek, Bóg Pan Nasz lekkomyślnie zaprzepaścił okazję skończenia z całym ich rodem raz na zawsze, oby nie pożałował tego pewnego dnia, kiedy będzie już za późno, przysłowie przestrzega, Kto swego wroga oszczędza, z jego ręki ginie. Mimo to jeśli w tej nieszczęsnej chwili będzie miał czas, by wspomnieć przeszłe życie, miejmy nadzieję, że zajaśnieje Mu w duszy światełko i będzie mógł zrozumieć, iż powinien był oszczędzić nam wszystkim, biednym świniom i ludziom, tych nałogów, grzechów i cierpień niezadowolenia, które są, jak się mówi, dziełem i znakiem Złego. Jesteśmy jak rozpalone żelazo między młotem i kowadłem, uderzane tak długo, aż zgaśnie.
Świętej historii, jak na razie, mamy aż nadto. Dobrze byłoby się dowiedzieć, kto napisał opowiadanie o tym pięknym przebudzeniu almuadema w Lizbonie o poranku, z tak wieloma realistycznymi szczegółami, że zdaje się ono dziełem świadka lub co najmniej zręczną adaptacją jakiegoś współczesnego dokumentu, niekoniecznie odnoszącego się do Lizbony, bo, prawdę powiedziawszy, potrzebne było tylko miasto, rzeka i jasny poranek, kompozycja ponad wszystko banalna, jak wiemy. Odpowiedź jest zdumiewająca, nikt bowiem tego nie napisał, choć wydaje się, że tak, wszystko było zaledwie niejasnymi myślami w głowie redaktora, poprawiającego i ulepszającego to, co w tajemniczy sposób umknęło mu przy pierwszym i drugim czytaniu. Redaktor ma tę wybitną zdolność dzielenia uwagi, rysuje deleatur albo wstawia bezdyskusyjny przecinek, a jednocześnie, proszę o zaakceptowanie neologizmu, heteronimizuje się, potrafi podążać szlakiem wytyczonym przez obraz, porównanie, metaforę, nierzadko prosty dźwięk słowa powtórzonego po cichu prowadzi go, przez skojarzenie, do stworzenia polifonicznych konstrukcji słownych, przemieniających jego mały gabinet w przestrzeń rozmnożoną sama sobą, nawet jeśli bardzo trudno wyjaśnić, przełożyć na język potoczny, cóż takiego miałoby to znaczyć. Wydało mu się, że za mało przekazał historyk, mówiąc o muezinie i minarecie jedynie po to, by wprowadzić, jeżeli dopuszczalne są zuchwałe oceny, odrobinę lokalnego kolorytu i posmaku historycznego we wrażym obozowisku, niedokładność semantyczna, którą należy niezwłocznie poprawić, wszak obozowisko należy do oblegających, a nie do obleganych, którzy na razie wygodnie zamieszkują miasto, będące, z wyjątkiem krótkich przerw, ich własnością od roku siedemset czternastego, zgodnie z obliczeniami chrześcijan, według Maurów jest inaczej, jak wiadomo. Tę poprawkę poczynił sam redaktor, którego wiedza dotycząca kalendarza jest bardziej niż satysfakcjonująca i wie on, iż hidżra rozpoczęła się, według Sztuki Sprawdzania Dat, niezastąpionego dzieła, dnia szesnastego lipca roku sześćset dwudziestego drugiego po Chrystusie, w skrócie AD, pamięta też, że skoro chodzi o lata muzułmańskie, obliczane według księżyca, a więc krótsze niż mierzone według słońca lata chrześcijańskie, zawsze należy odjąć trzy lata na każdy wiek. Dobry byłby ten redaktor, taki skrupulatny, gdyby potrafił podciąć skrzydła owym rozmyślaniom ze skłonnościami do konfabulacji czasem nieodpowiedzialnej, w tym jednak miejscu popełnił grzech uproszczenia, popełniając oczywiste błędy i wygłaszając wątpliwe stwierdzenia, mamy podejrzenia co do trzech błędów, które po sprawdzeniu dowodzą, że w żadnym razie nie miał racji historyk, gdy poradził lekko, by redaktor poświęcił się historii. Co do filozofii, uchowaj nas Boże.
Pierwszym podejrzanym punktem, według odwróconej chronologii opowiadania, jest niezwykła myśl, że istnieją na parapetach almaden znaki, prawdopodobnie w formie strzałek, wyryte w kamieniu wskazujące kierunek Mekki. Bez względu na to, jak bardzo byłaby w owej epoce zaawansowana wiedza geograficzna i miernicza Arabów i innych Maurów, trudno uwierzyć, by potrafili z sugerowaną tu dokładnością określić pozycję jakiejś Kaaby na powierzchni planety, gdzie wyjątkowo roi się od kamieni, jednych bardziej świętych od innych. Wszystkie czynności tego rodzaju, czy to ukłony, czy przyklękiwanie lub spoglądanie w górę albo w dół, robi się w przybliżeniu, na czują, jeśli możemy pozwolić sobie na użycie tutaj wędkarskiego języka, ważne jest w końcu tylko to, że Bóg i Allach potrafią czytać w sercach i wybaczą nam, że przez niewiedzę odwróciliśmy się do nich plecami, a kiedy mówimy niewiedza, może chodzić zarówno o naszą własną, jak i ich ignorancję, bo nie zawsze są tam, gdzie obiecali być. Redaktor jest człowiekiem naszych czasów, przyzwyczajono go bezwzględnie ufać znakom drogowym, nic dziwnego, że uległ anachronicznej pokusie, może rozbudzonej przypływem miłosierdzia, jeśli wspomni się ślepotę almuadema. Powszechnie wiadomo, że podatność na plamienie nie zależy od jakości materiału, mówi się nawet, że plama robi się na najlepszym z materiałów, a także skoro się powiedziało a, trzeba powiedzieć be, mamy więc tu drugi błąd, owszem, bardzo poważny, bo skłoniłby czytelnika, gdyby historia została spisana, a szczęśliwie nie jest, do przyjęcia, jako poprawnego i zgodnego z wiedzą o życiu muzułmanów, opisu czynności almuadema po przebudzeniu. Jest błąd, powiadamy, bo muezin, słowo to jest preferowane przez historyka, nie poprzedził zwołania wiernych na modlitwę rytualnymi ablucjami, postrzegając siebie jako człowieka znajdującego się w stanie nieczystości, nieprawdopodobna to sytuacja, jeśli zważymy, jak blisko jeszcze jesteśmy w czasie od pierwszego źródła islamu, cztery wieki z hakiem, a więc, by tak rzec, jeszcze w kolebce. Dopiero w przyszłości nie zabraknie rozluźnienia, udawanych postów, wątpliwej interpretacji zasad, które zdają się jasne, bo nie ma nic, co męczyłoby ludzi bardziej niż ścisłe przestrzeganie zasad, zanim ciało ulegnie, duch już osłabnie, ale jemu nikt nie ma za złe, obrzucają inwektywami to drugie, obrażają i spotwarzają. Teraz jeszcze żyje się w epoce pełnej wiary, almuadem byłby ostatnim z ludzi, który odważyłby się wejść na almadenę, nie wnosząc ze sobą czystego serca i umytych rąk, i w ten sposób uwalnia się go od winy, którą z taką lekkością obciążył go redaktor. Pomimo zawodowej kompetencji, jaką wykazał się w rozmowie z historykiem, co mieliśmy okazję usłyszeć, czas już wprowadzić pierwszą wątpliwość co do konsekwencji zaufania, jakie w nim pokłada autor Historii oblężenia Lizbony, może wskutek zmęczenia, opieszałości albo niepokoju spowodowanego zbliżającą się podróżą zgodził się, żeby ostatnie czytanie było wyłącznie zadaniem technika od deleaturów, bez nadzoru. Drżymy na samą myśl, że ten opis poranka almuadema mógłby rzeczywiście znaleźć się, cóż za nadużycie, w naukowym tekście autora, jako owoc jego wytrwałych studiów, głębokich badań, szczegółowych porównań. Powątpiewa się na przykład, mimo że nigdy nie za wiele przezorności w wątpieniu, że autor wspomniał w swoim opowiadaniu psy i odgłosy szczekania, jako że wie on, iż pies jest dla Arabów zwierzęciem nieczystym, tak samo jak świnia, jest więc dowodem szokującej ignorancji przypuszczenie, że Maurowie z Lizbony, tak gorliwi, mieszkaliby drzwi w drzwi z psiarnią. Chlew tuż przy domu i buda z brytanem albo koszyczek dla domowego psiaka są wymysłami chrześcijańskimi, nie przez przypadek muzułmanie nazywają psami wojowników krzyża, a i tak dobrze, że nie zwą ich świniami, przynajmniej nic na ten temat nie wiadomo. Jeśli rzeczywiście tak jest, przykro nam, rzecz jasna, że nie możemy więcej liczyć na przyjemne szczekanie psa do księżyca albo drapanie ucha umęczonego przez kleszcze, ale prawda, jeżeli w końcu ją posiądziemy, musi zawsze znaleźć się ponad wszystkimi innymi względami, czy to za, czy przeciw, w związku z czym powinniśmy już teraz uznać za niebyłe słowa przedstawiające ostatni pokojowy poranek w Lizbonie, gdybyśmy nie wiedzieli, że ten fałszywy dyskurs, choć logiczny, co jest największym niebezpieczeństwem, nie opuścił nigdy głowy redaktora, raczej nie był niczym więcej jak godnym śmiechu fabularnym urojeniem.
Zostało więc dowiedzione, że redaktor popełnił błąd, a jeśli nie popełnił błędu, pomylił się, a jeśli się nie pomylił, wymyślił sobie, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie popełnił błędu, nie pomylił się ani niczego sobie nie wymyślił. Błądzenie, powiedział ten, kto wiedział, jest rzeczą ludzką, co oznacza, jeśli nie jest błędem dosłowne odczytywanie zdania, że nie byłby prawdziwym człowiekiem ten, który by nigdy nie błądził. Jednakże powyższa maksyma nie może zostać uznana za uniwersalne usprawiedliwienie, które wszystkich nas uwolniłoby od kulawych osądów i chromych opinii. Kto nie wie, powinien zapytać, powinien mieć tyle skromności, i redaktor również powinien mieć podstawowe zabezpieczenie, szczególnie że nie musiałby nawet wychodzić z domu, z gabinetu, w którym obecnie pracuje, bo nie brak tu książek, które oświeciłyby go, gdyby starczyło mu doświadczenia i roztropności, by nie wierzyć ślepo w to, co wydaje mu się, że wie, bo z tego rodzą się znacznie gorsze pomyłki, nie z niewiedzy. Na tych uginających się pod ciężarem książek półkach tysiące tysięcy stron czekają na iskrę zapalną ciekawości albo na ostre światło, którym zawsze jest wątpliwość, poszukująca dla siebie wyjaśnienia. Dodajmy jednakże w imieniu redaktora, że choć przez całe życie zebrał mnóstwo różnorodnych źródeł informacji, jeden rzut oka pozwoli nam stwierdzić, iż w jego archiwum brak informatyki, pieniędzy, niestety, nie starcza na wszystko, a ta profesja, czas to powiedzieć, należy do najgorzej płatnych na świecie. Kiedyś, lecz Allach jest większy, każdy redaktor będzie miał do swej dyspozycji terminal komputera, który będzie go łączył, dzień i noc, jak pępowina, z centralną bazą danych, miejmy jedynie nadzieję, on i my, że do tych danych zawierających kompletną wiedzę nie zakradnie się kuszący błąd, jak diabeł do klasztoru.
Jakkolwiek by było, dopóki nie nastanie ten dzień, mamy tutaj książki, jak pulsującą galaktykę, a zawarte w nich słowa są pyłem kosmicznym unoszącym się w powietrzu w oczekiwaniu na spojrzenie, które przyporządkuje im jakiś desygnat albo odnajdzie w nich jakieś nowe znaczenie, bo tak właśnie zmieniają się wyjaśnienia wszechświata, także wyroki, które wcześniej wydawały się niepodważalne, otrzymują nagle nową interpretację, możliwość zaistnienia ukrytej sprzeczności, oczywistości własnego błędu. Tutaj, w tym gabinecie, gdzie prawda nie może być niczym więcej jak twarzą nakładaną na różne nieprzeliczone maski, znajdują się zwyczajowe słowniki języka i słownictwa, Morais i Aurelio, Moreno i Torrinhe, kilka gramatyk, Podręcznik doskonałego redaktora, vademecum profesji, lecz znajdują się też historie sztuki, świata ogólnie, Rzymian, Persów, Greków, Chińczyków, Arabów, Słowian, Portugalczyków, cóż, prawie wszystkich ludów lub narodów, i historie nauki, literatur, muzyki, religii, filozofii, cywilizacji, mały Larousse, skrócony Quillet, zwięzły Robert, Encyklopedia polityki, Luzo-Brasileira, Britannica, niepełna, Słownik historii i geografii, wielki atlas tych dziedzin, atlas Joao Soaresa, dawny, Annały historyczne, Słownik współczesnych, Słownik biograficzny, Podręcznik księgarza, Słownik bajek, Biografia mitologiczna, Bibliotheca Lusitana, Słownik geografii porównawczej, starożytnej, średniowiecznej i nowożytnej, Atlas historyczny studiów współczesnych, Słownik nauk humaniatycznych, sztuk pięknych i nauk moralnych i politycznych i, aby zakończyć nie spis powszechny, lecz to, co bardziej rzuca się w oczy, Wielki słownik biografii i historii, mitologii, geografii staro- i nowożytnej, starożytności i instytucji greckich, rzymskich, francuskich i zagranicznych, by nie zapomnieć o Słowniku dziwności, rzeczy nieprawdopodobnych i ciekawostek, gdzie, zaskakujący zbieg okoliczności, który świetnie nam tu pasuje, przytacza się jako przykład błędu stwierdzenie uczonego Arystotelesa, że mucha domowa ma cztery nogi, redukcję arytmetyczną, którą następni autorzy powtarzali przez wieki wieków, kiedy już nawet dzieci wiedziały, dzięki okrucieństwu i eksperymentom, że mucha ma sześć nóg, bo wszak od czasów Arystotelesa je muchom urywały, lubieżnie licząc, jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, lecz te same dzieci, kiedy wyrosły i czytały uczoną grekę, mówiły jedno do drugiego, Mucha ma cztery nogi, tyle może zdziałać mistrzowski autorytet, tak oto cierpi prawda na skutek nauk, które nam dają.
Ta niespodziewana inwazja poza granice entomologii pokazuje nam w sposób niezbity, że źródłem błędów zarzucanych redaktorowi była jedna z tych książek, które powtarzają bez sprawdzania dzieła starsze, a skoro tak jest, żałujemy, że stał się on niewinną ofiarą własnej łatwowierności i cudzego błędu. Prawdą jest, że przejawiając taką wyrozumiałość, moglibyśmy ponownie ulec pokusie powszechnego usprawiedliwienia, czego już raz doświadczyliśmy, lecz nie zrobimy tego bez uprzedniego postawienia warunków, może redaktor, dla własnego dobra, skorzysta z nauki, jaką o błędach dał Bacon, następny uczony, w książce zatytułowanej Novum Organum. Dzieli on błędy na cztery kategorie, konkretnie idola tribus albo błędy natury ludzkiej, idola specus albo błędy osobiste, idola fori albo błędy języka i w końcu idola theatri albo błędy systemów. W pierwszym przypadku źródłem błędu jest niedoskonałość zmysłów, wpływ uprzedzeń i namiętności, przyzwyczajenie do oceniania wszystkiego za pomocą nabytych idei, nasza niezaspokajalna ciekawość, pomimo ograniczeń nałożonych na naszą duszę, skłonność, która prowadzi nas do odnalezienia większej liczby analogii pomiędzy rzeczami, niż ich jest w rzeczywistości. W drugim przypadku przyczyną błędu jest różnica pomiędzy duszami, jedne gubią się w szczegółach, inne w nadmiernym uogólnieniu, a także skłonność, jaką mamy do pewnych gałęzi wiedzy, co skłania nas do redukowania wszystkiego do nich. Co się tyczy trzeciego przypadku, przypadku błędów języka, zło polega na tym, iż często słowa nie mają żadnego znaczenia albo jest ono nieokreślone, albo można im przypisać różne znaczenia, i na koniec, w czwartym przypadku jest tyle błędów systemów, że nigdy byśmy nie skończyli ich wymieniać. Niechże więc skorzysta redaktor z tego katalogu, a osiągnie sukces, i niech też skorzysta z dobrodziejstw sentencji Seneki, przemilczanej, gdyż tak jest lepiej w dzisiejszych czasach, Onerat discentem turba, non instruit, maksyma lapidarna, którą wiele lat temu matka redaktora, nie znając łaciny i bardzo niewiele rozumiejąc z własnego języka, przekładała z nieustraszonym sceptycyzmem, Im więcej czytasz, tym mniej się uczysz.
Jednak zachowując coś z tych pytań i odpowiedzi, proszę potwierdzić, iż nie było błędem napisanie tego wszystkiego, bo w końcu zostało odnotowane tylko, że almuadem był niewidomy. Historyk, który mówi jedynie o minarecie i muezinie, może nie wiedzieć, że niemal wszyscy muezini w owym czasie i jeszcze długo potem byli niewidomi. A jeśli o tym wie, może wyobraża sobie, że powołaniem inwalidów jest śpiew modlitewny albo że społeczności mauretańskie rozwiązywały w ten sposób, częściowo, jak zawsze robiono i dalej będzie się robić, problem zatrudniania ludzi, którym brakowało cennego zmysłu wzroku. Jego to błąd tym razem, na każdego przychodzi kolej. Zgodnie z prawdą historyczną, proszę zapamiętać, almuademów wybierano spomiędzy niewidomych nie ze względu na humanitarną politykę zatrudnienia albo dzięki skierowaniu do pracy zgodnej z fizycznymi preferencjami, ale dlatego, żeby nie mogli mieć wglądu w intymność patio i tarasów, nad którymi z wysokości almadeny górowali. Redaktor nie wie już, skąd się tego dowiedział, z pewnością przeczytał w książce godnej zaufania, której czas nie poprawił, dlatego może teraz się upierać, że almuadenowie byli niewidomi, tak, proszę pana. Niemal wszyscy. Dopiero kiedy zdarzyło mu się o tym pomyśleć, nie potrafi powstrzymać wątpliwości, czy tym mężczyznom nie wykłuwano jaśniejących oczu, jak to robiono, a może nadal się robi słowikom, aby światło pozostało dla nich tylko głosem usłyszanym w mroku, ich własnym głosem, albo może tego drugiego, który potrafi tylko powtarzać wymyślane przez nas słowa, którymi staramy się wyrazić wszystko, dziękczynienie i przekleństwo, nawet to, na co nigdy nie będzie słowa, nienazwane.
Redaktor ma imię, brzmi ono Raimundo. Już czas najwyższy, byśmy poznali osobę, o której tak niedyskretnie mówiliśmy, jeżeli imię i nazwisko kiedykolwiek mogły wnieść coś nowego do znanych elementów opisu, wieku, wzrostu, wagi, budowy ciała, odcienia skóry, koloru oczu i włosów oraz ich rodzaju, czy są proste, kędzierzawe i kręcone, czy w ogóle już ich nie ma, tembru głosu, czystego czy chropawego, charakterystycznej gestykulacji, sposobu chodzenia, zważywszy na to, że jeśli nawet wiemy to wszystko, a czasem znacznie więcej, i tak nam to nie wystarcza, nie potrafimy nawet wyobrazić sobie, czego nam brakuje. Może tylko jednej zmarszczki albo kształtu paznokci lub grubości nadgarstka, może zarysu brwi albo dawnej i niewidocznej blizny lub nazwiska, które nie zostało wypowiedziane, w tym wypadku Silva, pełne imię i nazwisko brzmi Raimundo Silva, w ten sposób przedstawia się, kiedy musi to zrobić, pomijając Benvindo, którego nie lubi. Nikt nie jest zadowolony z tego, co przynosi mu los, taka jest ogólna prawda i Raimundo Silva, który nade wszystko powinien doceniać imię Benvindo, znaczące dokładnie to, co obwieszcza, witaj w życiu, mój synu, ale nie, drogi panie, nie lubi tego imienia, mawia, że na szczęście zanikła już tradycja, zgodnie z którą rodzice chrzestni decydowali o delikatnych kwestiach onomastyki, chociaż przyznaje, iż podoba mu się bardzo bycie Raimundem z powodu jakiegoś uroczystego czy pradawnego brzmienia tego słowa. Rodzice Raimunda spodziewali się otrzymać dla dziecka część dóbr pani, która została jego matką chrzestną, dlatego to, uchybiając tradycji każącej nadać chłopcu imię ojca chrzestnego, dodano imię kumy zmienione na rodzaj męski. Przeznaczenie nie zajmuje się wszystkimi sprawami w taki sam sposób, doskonale o tym wiemy, lecz w tym wypadku można rozpoznać pewną zbieżność pomiędzy dobrami, które nigdy nie przyniosły nic dobrego, i tak zdecydowanie odrzucanym imieniem, nie należy jednak podejrzewać istnienia związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy zawodem i odrzuceniem. W przypadku Raimunda Benvinda Silvy powody, które w pewnych momentach jego życia były przyczyną gorzkiej frustracji, dzisiaj są natury czysto estetycznej, bo niezbyt dobrze brzmią mu dwa gerundia obok siebie, oraz, by tak rzec, etycznej i ontologicznej, bo zgodnie z jego pozbawionym złudzeń rozumieniem jedynie bardzo czarna ironia mogłaby pozwolić wierzyć, że ktokolwiek jest rzeczywiście mile widziany na tym świecie, co nie zmienia faktu, że niektórzy są na nim doskonale ustawieni.
Z balkonu, krótkiego, starego wykusza pod drewnianym daszkiem, widać rzekę, ogromną niczym morze, które oczy potrafią ogarnąć pomiędzy promieniami czerwonej kreski mostu i mokradeł Pancas i Alcochete. Zimna mgła zasnuwa horyzont, przybliża go niemal na wyciągnięcie ręki, widzialne miasto zostało zredukowane do jednej ze swych części, z katedrą w połowie zbocza i tarasowo schodzącymi w dół dachami domów aż do mętnej, burej wody, w której przelotnie otwiera się biały wir, gdy przepływa szybki statek, inne pokonują odmęty z trudem, są ciężkie, jakby walczyły ze strumieniem rtęci, porównanie to stosowniejsze byłoby nocą, nie teraz. Raimundo Silva podniósł się z łóżka nie tak wcześnie, jak to ma w zwyczaju, pracował w nocy długo, przewlekle i kiedy wstał rano i otworzył okno, uderzyła go w twarz mgła gęstsza niż ta, którą widzimy o tej godzinie, w południe, kiedy to pogoda będzie się musiała zdecydować, czy się zachmurzyć, czy rozwiać, zgodnie z ludowym powiedzeniem. Wtedy wieże katedry były tylko zamazanym szkicem, z Lizbony zostało niewiele więcej niż zgiełk głosów i nieokreślonych dźwięków, rama okienna, pierwszy dach, samochód stojący na ulicy. Ślepy almuadem zawołał w przestrzeń rozjaśnionego poranka, szkarłatnego, a zaraz potem błękitnego, będącego kolorem powietrza pomiędzy ziemią, która tutaj jest, i niebem, które nas okrywa, gdybyśmy chcieli uwierzyć swoim niedoskonałym oczom, z którymi przyszliśmy na świat, lecz redaktor, dziś niemal ślepy, jak almuadem, ledwie coś burknął, w sposób charakterystyczny dla kogoś, kto źle spał i kręcił się po męczących snach o oblężeniu, mieczach, pałaszach i procach, po przebudzeniu rozdrażniony tym, że nie może sobie przypomnieć, jak są zbudowane te wojenne machiny, mówimy o procach, a o głębokich rozmowach śnionych postaci również wiele moglibyśmy powiedzieć, ale nie ulegajmy więcej pokusie wyprzedzania faktów, teraz powinniśmy jedynie żałować straconej sposobności dowiedzenia się, jakimi machinami były owe proce, jak się je ładowało i uruchamiało, bo nierzadko w snach objawiają się wielkie tajemnice, a pośród nich nie wymieniamy numerów wygranej na loterii, co jest wielkim banałem, niegodnym szanującego się miłośnika snów. Jeszcze w łóżku Raimundo Silva, zakłopotany, zapytywał samego siebie, dlaczego ciągle myśli o procach zwanych po portugalsku balearycznymi albo fundibulos, jak też mawiano, trafiając z jednakową skutecznością, baleary nie mają pewnie nic wspólnego z wyspami o tej samej nazwie, pochodzą od balas, czyli pocisków, a pociski, jak wiemy, są kulami, kamieniami, które maszyny wystrzeliwują w mury i ponad nimi, żeby spadały na domy i przerażonych ludzi w środku, ale pocisk nie jest słowem z tamtych czasów, słów nie można lekkomyślnie przenosić stąd tam i stamtąd tu, zaraz pojawia się ktoś, kto mówi, Nie rozumiem. Zasnął, leżał tak dziesięć minut, a obudziwszy się ponownie, teraz z jasnym umysłem, odsunął od siebie myśli o machinach, które uparcie powracały i pozwolił, by obrazy mieczy i szamszirów [1] zawładnęły jego duszą, uśmiechnął się w półmroku sypialni, bo doskonale wiedział, iż chodziło o typowe symbole falliczne, z pewnością przywołane do snu przez Historię oblężenia Lizbony, lecz zakorzenione w nim samym, jeśli ktoś wątpi w to, że broń sieczna i kłująca ma pewnie wbite korzenie, wystarczy rzucić okiem na puste łóżko obok niego, aby wszystko zrozumieć. Leżąc na plecach, skrzyżował ramiona, tak że zasłaniały oczy, wymamrotał zupełnie banalnie, Kolejny dzień, nie słyszał almuadema, jak sobie radził głuchy Maur, żeby nie opuścić modlitwy, szczególnie z rana, pewnie prosił sąsiada, W imię Allacha, wal w drzwi mocno i nie przestawaj walić, dopóki nie wyjdę otworzyć. Cnota nie jest łatwa do praktykowania jak nałóg, ale można jej dopomóc.
W tym domu nie mieszka kobieta. Dwa razy w tygodniu przychodzi tutaj osoba płci żeńskiej, ale proszę nie myśleć, że wolne miejsce w łóżku ma związek z tymi wizytami, odmienne to potrzeby, wyjaśnijmy w tym miejscu od razu, że dla zaspokojenia gwałtowniejszych dolegliwości ciała redaktor schodzi do miasta, angażuje, zaspokaja się i płaci, zawsze musiał płacić, cóż zrobić, nawet kiedy nie czuje się usatysfakcjonowany, bo to słowo ma nie tylko jedno znaczenie, jak się powszechnie mniema. Przychodzącą kobietę nazywamy pomocą domową, zajmuje się jego ubraniami, porządkuje i sprząta mieszkanie, nastawia wielki garnek zupy, zawsze tej samej, z białej fasoli i włoszczyzny, co wystarcza na kilka dni, nie chodzi o to, że redaktor nie lubi innych zup, ale woli je zjadać w restauracji, do której chodzi raz na jakiś czas, bez zbytniej gorliwości. Nie ma więc kobiety w tym domu ani nigdy nie było. Redaktor Raimundo Benvindo Silva jest kawalerem i nie myśli o małżeństwie, Mam ponad pięćdziesiąt lat, mawia, kto by mnie teraz pokochał albo kogo ja miałbym pokochać, zwłaszcza że kochać jest znacznie łatwiej, niż być kochanym, wszyscy to wiedzą, i ten komentarz, o którym można powiedzieć, że brzmi jak echo dawnego bólu, teraz zmienione w zdanie ku nauce zaufanych, ten komentarz, jak i poprzedzające go pytanie, kieruje do samego siebie, gdyż jest mężczyzną zbyt skrytym, by wylewać swoje żale przed przyjaciółmi i znajomymi, bo z pewnością takich ma, sądząc po sposobie bycia, chociaż prawdopodobnie nie trzeba będzie zwoływać ich, żeby weszli do historii. Nie ma rodzeństwa, rodzice zmarli nie za późno ani nie za wcześnie, rodzina, jeśli jakaś pozostała, rozproszyła się, wiadomości od niej, kiedy przychodzą, niewiele wnoszą do spokoju nieposiadania jej, radość przeminęła, pogrążać się w żałobie nie warto i jedyną rzeczą, którą naprawdę postrzega jako bliską, jest książka poprawiana w danej chwili, dopóki trwa, błąd, który należy wykorzenić, a także od czasu do czasu niepokój, który nie powinien go trapić, oto chylą czoła autorzy, zbierający owoce chwały z takich powodów, jak obecne zmartwienie z powodu balearycznych proc, co wróciły mu do głowy i nie chcą wyjść. Raimundo Silva wstał w końcu, poszukał stopami bamboszy, Kapci, kapcie to słowo chrześcijańskie, i wchodząc do gabinetu, włożył szlafrok na piżamę. Bardzo rzadko pomoc domowa składa mu uroczystą deklarację na temat konieczności wyczyszczenia książek z kurzu, przypominającego, szczególnie na wyższych półkach, gdzie gromadzą się te, do których bardzo rzadko się zagląda, aluwialny namuł liczący setki lat, czarny kurz, jakby popiół pochodzący nie wiadomo skąd, nie z papierosów, bo redaktor od dawna już nie pali, to pył czasu, i wszystko zostało wyjaśnione. Nie wiadomo dlaczego zadanie zawsze jest odwlekane, co, jak należy przypuszczać, nie martwi zbytnio służącej, w swych własnych oczach usprawiedliwionej dobrymi chęciami, dlatego przy każdej okazji powtarza, Ale proszę pamiętać, że to nie moja wina.
Raimundo Silva przeszukuje słowniki i encyklopedie, szuka pod bronią, pod średniowieczem, szuka machin wojennych i natrafia na pospolite opisy arsenału z epoki, są to wiadomości elementarne, wystarczy powiedzieć, że w owym czasie nie sposób było wycelować i zabić człowieka stojącego o dwieście kroków, wielka szkoda, a podczas polowania, jeśli nie było pod ręką łuku ani psa, myśliwy musiał zbliżyć się do łap niedźwiedzia albo do rogów jelenia czy do szabli dzika, dzisiaj jedynie korrida zachowuje jeszcze podobieństwo do tak ryzykownych przygód, toreadorzy są ostatnimi mężczyznami w dawnym stylu. W żadnym miejscu tych opasłych tomów nie wyjaśnia się, żaden rysunek nie daje chociażby przybliżonego wyobrażenia o tym, jak wyglądało to śmiercionośne urządzenie, co tyle strachu napędzało Maurom, lecz ten brak nie jest nowością dla Raimunda Silvy, teraz chciałby odkryć, dlaczego ta proca nazywała się balearyczna, i przeskakuje z książki do książki, szuka, niecierpliwi się, a w końcu nieoceniony, wspaniały Bouillet poucza go, że mieszkańcy Balearów byli uważani w starożytności za najlepszych łuczników znanego świata, który był, rzecz jasna, całym światem, i od tego wyspy wzięły swoją nazwę, wszak po grecku rzucać znaczy balio, nic bardziej oczywistego, nawet zwykły redaktor jest w stanie dostrzec prostą linię etymologiczną łączącą balio z Balearami, błąd, skoro mowa o procy, polegał na tym, że napisano balearyczna, podczas gdy balearska jest formą poprawną, panie doktorze. Niemniej Raimundo Silva nie poprawia, uzus utworzył swoje prawa, jeśli nie stworzył wszystkich praw, a przede wszystkim, według pierwszego przykazania dekalogu redaktora, który pragnie wspiąć się na wyżyny świętości, należy unikać naprzykrzania się autorom. Odłożył książkę na miejsce, otworzył okno i wtedy właśnie mgła uderzyła go w twarz, gęsta, nieprzenikniona, gdyby w miejscu wież katedralnych jeszcze znajdowała się almadena głównego meczetu, na pewno nie mógłby jej dostrzec, bez względu na to, jak bardzo była wysmukła, eteryczna, niemal niematerialna, i wtedy, gdyby nastała ta godzina, głos almuadema spływałby z białego nieba, prosto od Allacha, tym razem wysławiającego sam siebie, nie moglibyśmy więc go poprawić, bo Allach, będąc tym, kim jest, z pewnością dobrze siebie zna.
W środku poranka zadzwonił telefon. Dzwonili z wydawnictwa, chcieli wiedzieć, jak idzie korekta, najpierw rozmawiał z Mónicą z produkcji, która jak wszyscy pracujący w tym dziale, ma nieznośny nawyk majestatycznego tytułowania, Panie Silva, powiedziała, Produkcja pyta, zupełnie jakby oznajmiała, Jego Wysokość Król pragnie wiedzieć, i powtarza, tak jak powtarzali heroldzi, Produkcja pyta o korektę, czy potrzebuje pan jeszcze dużo czasu, aby oddać tekst, ale ona, Mónica, jeszcze nie spostrzegła, po tylu latach wspólnego życia, że Raimundo Silva nie znosi, kiedy nazywają go Silva, ot tak, po prostu, nie chodzi o to, że denerwuje go pospolitość nazwiska, tak samo popularnego jak Santos czy Sousa, ale dlatego, że brakuje mu Raimunda, odpowiedział więc sucho, niesprawiedliwie, raniąc tak delikatną osobę, jaką jest Mónica, Proszę powiedzieć, że jutro będzie gotowe, Powiem, panie Silva, powiem, i więcej nic nie dodała, bo słuchawkę przejęła gwałtownie inna osoba, Mówi Costa, Tu Raimundo Silva, może odpowiedzieć redaktor, Już wiem, potrzebuję tego tekstu jeszcze dzisiaj, mam napięte terminy, jeśli nie przekażę książki do druku jutro rano, zrobi się potworny bałagan, a wszystko z powodu korekty, Czas wykonania korekty nie przekracza średniej dla książek tego rodzaju, o takim temacie i liczbie stron, Niech mi pan tu nie wyskakuje ze średnimi, chcę mieć wykonaną pracę, Costa zaczął mówić głośniej, to znak, że w pobliżu znajduje się jakiś szef albo dyrektor, może sam właściciel. Raimundo Silva odetchnął głęboko, zaoponował, Pośpieszna korekta może skończyć się serią błędów, A książki, które wychodzą z opóźnieniem, oznaczają straty, nie ma wątpliwości, właściciel jest świadkiem tej rozmowy, lecz Costa dodaje, Lepiej przepuścić kilka literówek, niż stracić jeden dzień sprzedaży, niech pan o tym pamięta, nie, właściciela tam nie ma, ani dyrektora, ani szefa, Costa nie mówiłby z taką łatwością o wyższości tempa nad starannością, To kwestia kryteriów, odparł Raimundo Silva, a Costa nieugięcie, Niech mi pan nie mówi o kryteriach, doskonale znam pańskie, moje są bardzo proste, potrzebuję tego tekstu jutro, niezawodnie, niech pan to zrobi, jak chce, odpowiedzialność spada na pana, Powiedziałem już Mónice, że jutro będzie gotowe, Jutro ta książka musi wejść na maszyny, Wejdzie, proszę przysłać kogoś o ósmej, To za wcześnie, o ósmej wszystko jest jeszcze zamknięte, No to niech pan przyśle kogoś, kiedy pan chce, nie mogę tracić czasu na rozmowy, i rozłączył się. Raimundo Silva jest przyzwyczajony, nie bierze sobie zbytnio do serca impertynencji Costy, opryskliwość bez złośliwości, biedny Costa, który nie przestaje mówić o produkcji, produkcja zawsze musi być w porządku, tak mawia, tak, proszę pana, autorzy, tłumacze, redaktorzy, plastycy, ale gdyby nie nasza produkcyjka, chciałbym zobaczyć, na co by się wam zdała ta cała wiedza, wydawnictwo jest jak drużyna piłki nożnej, pełno ozdóbek na czele, koronkowe podania, dryblingi, zagrania głową, ale jeśli bramkarz będzie jakimś paralitykiem albo reumatykiem, to już po sprawie, żegnaj tytule mistrzowski, i Costa podsumowuje, tym razem algebraicznie, produkcja jest dla wydawnictwa tym, czym bramkarz dla drużyny. Costa ma rację.
Gdy przyjdzie pora obiadu, Raimundo Silva zrobi omlet z trzech jajek i kiełbasy, nadwyżka dietetyczna, którą jego wątroba od czasu do czasu jeszcze wytrzymuje. Talerz zupy, pomarańcza, kieliszek wina, na zakończenie kawa, więcej nie potrzebuje człowiek prowadzący siedzący tryb życia. Skrupulatnie umył naczynia, zużywając więcej wody i płynu do mycia naczyń niż to konieczne, wytarł je, włożył do kuchennej szafki, jest człowiekiem uporządkowanym, redaktor w absolutnym znaczeniu tego słowa, jeżeli jakieś słowo może istnieć i nie przestawać istnieć, niosąc ze sobą absolutne znaczenie na zawsze, skoro absolutny nie wymaga mniej. Zanim wrócił do pracy, poszedł zobaczyć, jaka jest pogoda, trochę się przetarło, drugi brzeg rzeki zaczyna już być widoczny, ledwie ciemny zarys, rozciągnięty kleks, zdaje się, że chłód nie zelżał. Na biurku leży czterysta trzydzieści siedem stron, na dwustu dziewięćdziesięciu trzech już naniesiono poprawki, to, co zostało, nie jest szczególnie przerażające, redaktor ma całe popołudnie i noc, tak, noc też, bo ostatnie czytanie przeprowadza bez przerwy, jak zwykły czytelnik, odnajdując w końcu przyjemność i szczęście rozumienia tekstu w sposób dowolny, luźny, bez nieufności, miał wiele racji ten autor, który zapytał pewnego dnia, Jaka była skóra Julii w oczach sokoła, cóż, redaktor wykonujący swe wymagające przenikliwości zadanie jest właśnie sokołem nawet wtedy, gdy już zmęczył mu się wzrok, jednakże kiedy nadchodzi chwila ostatniego czytania, Julia jest taka, jaką ujrzał ją Romeo po raz pierwszy, niewinna, rażona miłością jak strzałą.
W przypadku Historii oblężenia Lizbony już wie Romeo, iż nie znajdzie wystarczających powodów do zachwytu, chociaż Raimundo Silva w przytoczonej na początku, trochę przypominającej labirynt rozmowie o poprawianiu błędów i błędach w poprawkach, oznajmił autorowi, iż podobała mu się książka, i rzeczywiście nie skłamał. Czymże jednak jest podobanie, zapytamy, pomiędzy podobaniem się bardzo i niepodobaniem się w ogóle znajdują się jeszcze mniej i nie bardzo i nie wystarczy tego napisać, żebyśmy się dowiedzieli, jaką część tak i jaką część nie oraz jaką część być może zawiera to wszystko, trzeba by to oznajmić na głos, ucho wychwyci nawet najsubtelniejsze wibracje, zawsze wychwytuje, kiedy więc oszukujemy siebie samych albo pozwalamy się oszukać, to dlatego, że nie daliśmy właściwego posłuchu naszym uszom. Trzeba jednak przyznać, że dialog w tej kwestii nie oszukiwał nikogo, natychmiast rozpoznano, iż chodziło o podobanie się bez światłocieni, Raimundo Silva wypowiedział to letnie słowo, Podoba mi się, a ledwie je wypowiedział, od razu stało się zimne. Na czterystu trzydziestu siedmiu stronach nie natrafiono na żaden nowy fakt, żadną polemiczną interpretację, żaden nie wydany dokument, żadne nowe odczytanie faktów. Jedynie kolejne powtórzenie opowiedzianej już dziesięć tysięcy razy i doszczętnie wyeksploatowanej historii oblężenia, opis miejsc, mów i dzieł rzeczywistych ludzi, przybycie krzyżowców do Porto i ich morska przeprawa, aż wpłynęli na Tag, wydarzenia z dnia świętego Piotra, ultimatum dla miasta, problemy na miejscu, bitwy i ataki, kapitulacja, w końcu plądrowanie miasta, Die vero quo omnium sanctorum celebratur ad laudem et honorem nominis Christi et sanctissimae eius genitricis purificatum est templum, ponoć napisał Osbern, wkraczając w krąg nieśmiertelności nauk i sztuk dzięki oblężeniu i zdobyciu Lizbony oraz historiom, jakie dzięki temu powstały, a znaczy to łacińskie zdanie, gdy przetłumaczyć je zza pleców tego, który wie, że w dzień Wszystkich Świętych zgniły meczet przeszedł w ręce najjaśniejszego Kościoła katolickiego i teraz almuadem nie będzie już mógł zwoływać wiernych na modlitwę do Allacha, zastąpią go dzwonem albo dzwonkiem, po tym, jak zastąpili jednego Boga drugim, miejmy nadzieję, że pozwolono mu odejść, Jest ślepy, biedaczek, chyba że zaślepiony krwiożerczą furią był właśnie krzyżowiec Osbern, tylko imię jest takie samo, gdy ujrzał przed sobą starego Maura, który nie miał już nawet siły uciekać, rozciągnięty na ziemi wygrzebywał ją spod siebie rękami i nogami, jakby chciał się pod nią zapaść, ten strach jest rzeczywisty w odróżnieniu od innego, wyobrażonego, i na pewno mu się uda, chociaż nie on sam tego dokona, bo wtedy będzie martwy, teraz znajduje się jeszcze wśród żywych, ale już niedługo, pomyślał redaktor, tymczasem kopie się wspólne groby. W przerwach dobiega znad rzeki ochrypły ryk syreny, jest tak od samego rana, ostrzega żeglujące statki, ale dopiero w tej chwili Raimundo Silva zwrócił na niego uwagę, może z powodu wielkiej ciszy, która nagle w nim zaległa.
Jest styczeń, wcześnie robi się ciemno. Powietrze w gabinecie jest ciężkie, duszne. Drzwi są zamknięte. Żeby uchronić się przed zimnem, redaktor ma koc na kolanach, grzejnik tuż obok biurka niemal przypala mu kostki. Poczyniono już spostrzeżenie, że dom jest stary, niekomfortowy, pochodzący ze spartańskich i mało subtelnych czasów, kiedy to wyjście na ulicę podczas bardziej przejmującego zimna było najlepszym znanym sposobem dla tych, co to mieli tylko lodowaty korytarz, w którym mogli rozgrzewać ciało marszem. Na ostatniej stronie Historii oblężenia Lizbony może odnaleźć Raimundo Silva płomienny obraz żarliwego patriotyzmu, który z pewnością będzie potrafił rozpoznać, jeżeli monotonne życie cywila nie ochłodziło jego własnego patriotyzmu, teraz wstrząśnie nim dreszcz dzięki niepowtarzalnemu porywowi, jaki rodzi się w duszy bohaterów, zwróćmy uwagę na to, co napisał historyk, Na wyniosłym zamku muzułmański półksiężyc zaszedł po raz ostatni i definitywnie, na zawsze, w cieniu krzyża obwieszczającego światu święty chrzest nowego chrześcijańskiego miasta, całowany na tle błękitu, skąpany w świetle, pieszczony bryzą, wzniósł się z wolna i rozpostarł radośnie przepojony dumą ze zwycięstwa sztandar Dom Alfonsa Henriquesa, pięć portugalskich ran, kurwa, i proszę nie myśleć, że redaktor kieruje brzydkie słowo pod adresem godła narodowego, ma prawo sobie ulżyć ktoś, kto ironicznie skarcony za niewinne błędy wyobraźni będzie musiał przystać na to, by uchowały się inne błędy, nie jego własne, podczas gdy rozpiera go ochota, a ma do tego pełne prawo, rzucenia na marginesy stron gradu poirytowanych deleaturów, jednakże, to już wiemy, nie zrobi tego, bo poprawki takiego kalibru rozpętałyby burzę, Niech szewc ograniczy się do kopyta, bo tylko za to mu płacą, takie były zniecierpliwione słowa Apellesa. Cóż, ostatecznie te błędy nie są takie jak błędy dotyczące proc, tam chodziło o rzecz bagatelną, różnicę pomiędzy może-tak i może-nie, zwłaszcza że w dzisiejszych czasach jest nam obojętne, czy nazywa sieje balearskimi, czy balearycznymi, w żadnym jednak razie nie powinno się dopuszczać niedorzeczności, jaką jest mówienie o ranach w czasach Alfonsa I, skoro dopiero za rządów jego syna Sancha zajęły miejsce na sztandarze, zresztą nie wiadomo jak rozłożone, czy w formie krzyża na środku, czy też jedna na środku, a reszta w rogach, czy też zajmowały całą powierzchnię flagi, ta ostatnia hipoteza jest zdaniem największych autorytetów hipotezą najbardziej prawdopodobną. Poważna plama, ale nie jedyna, bo już na zawsze pozostanie splamiona ostatnia strona Historii oblężenia Lizbony, jak już powiedzieliśmy, tak znakomicie zinstrumentalizowana przez grzmiące tuby, bębny, retoryczną pasję, z wojskiem ustawionym w szyku paradnym, tak je sobie wyobrażamy, piechotę i kawalerię, asystujące w ceremonii zrzucania ohydnego sztandaru i rozwinięcia znaku chrześcijańskiego i luzytańskiego, krzyczące jednym głosem Viva Portugal i uderzające mieczami w tarcze w energicznym, wojskowym zgiełku, a potem defilada przed królem, tratującym mściwie, oprócz mauretańskiej krwi, także muzułmański półksiężyc, drugi błąd i wielka niedorzeczność, bo nigdy takiej flagi nie rozwinięto ponad murami Lizbony, ponieważ półksiężyc na fladze był wymysłem imperium otomańskiego, dwa albo trzy wieki późniejszego, o czym historyk powinien wiedzieć. Raimundo Silva nawet oparł czubek długopisu na ranach, ale natychmiast pomyślał, że gdyby je stamtąd wykreślił oraz usunął półksiężyc, na stronie zaistniałoby coś na kształt trzęsienia ziemi, wszystko by się zawaliło, historia bez zakończenia odpowiedniego dla wielkiej chwili, lekcja ta jest zresztą bardzo dobra, aby wykazać ludziom, jak ważna jest rzecz na pierwszy rzut oka zdająca się zaledwie kawałkiem materiału jedno- albo wielokolorowego z figurami odcinającymi się także różnymi kolorami, czy chodzi o zamki, czy o gwiazdy, czy lwy, czy jednorożce, czy orły, czy słońca, czy sierpy, czy młoty, czy rany, czy róże, czy szable, czy maczety, czy cyrkle, czy koła, czy cedry, czy słonie, czy woły, czy czapki, czy ręce, czy palmy, czy konie, czy kandelabry, czy cokolwiek innego, człowiek gubi się w tym muzeum, jeśli nie ma pod ręką przewodnika albo katalogu, gorzej jeszcze, jeśli na flagach umieszczono herby królewskie, bo wszystkie należą do tej samej rodziny, w takim przypadku będzie to nigdy nie kończący się korowód lilii, muszli, podwiązek, lampartów, pszczół, dzwoneczków, drzew, pastorałów, mitr, kłosów, niedźwiedzi, salamander, czapli, pierścieni, kaczek, gołębi, dzików, dziewic, mostów, kruków i karawel, lanc, ksiąg, tak, nawet ksiąg, Biblia, Koran, Kapitał, proszę odgadnąć, kto potrafi, i jeszcze więcej, i jeszcze więcej, a z tego wszystkiego wynika tylko tyle, że ludzie nie są zdolni stwierdzić, kim są, jeśli nie mogą wykazać, że są czymś innym, wystarczający to powód, byśmy porzucili w tym miejscu epizod z flagami, tą strąconą i tą wywyższoną, uświadomieni, że wszystko to jest kłamstwem, użytecznym do pewnego stopnia albo absolutnie haniebnym, bo nie mieliśmy odwagi go poprawić ani nie potrafiliśmy umieścić na właściwym miejscu podstawowej prawdy, co jest dążeniem ze wszech miar wzniosłym, a więc nieprzemijającym, niech Allach się nad nami zlituje.
Po raz pierwszy podczas tylu lat skrupulatnej pracy Raimundo Silva nie przeprowadzi do końca i szczegółowo ostatniego czytania książki. Jak już powiedziano, czterysta trzydzieści siedem stron zostało solidnie poprawionych, aby to wszystko przeczytać, musiałby nie spać całą noc albo spać niewiele, a nie ma ochoty na takie poświęcenie, nabrał zdecydowanej antypatii do dzieła i do jego autora, jutro powiedzą niewinni czytelnicy i powtórzy młodzież w szkołach, że mucha ma cztery nogi, bo tak oznajmił Arystoteles, i z okazji następnej okrągłej rocznicy odbicia Lizbony z rąk Maurów, w roku dwa tysiące sto czterdziestym siódmym, jeżeli będzie jeszcze istnieć Lizbona i będą w niej Portugalczycy, nie zabraknie jakiegoś prezydenta przywołującego tę wspaniałą chwilę, kiedy to pięć ran przepojonych radością zajęło miejsce okrutnego półksiężyca na błękitnym niebie nad naszym pięknym miastem.
Niemniej jednak zawodowa sumienność wymaga od niego przejrzenia stron, wprawne oczy prześlizgują się po słowach, ufne, że takie zmiany uwagi sprawią, iż pomniejsze błędy dadzą się zaskoczyć, jak cień zniekształcony nagle przesuwającym się powoli strumieniem światła, lub spojrzenie kątem oka wychwyci w ostatnim momencie uciekający obraz. Nie ma znaczenia, czy Raimundo Silva zdołał całkowicie wyczyścić nudne stronice, warto jednakże przyjrzeć mu się, kiedy czyta przemowę, jaką Alfons Henriques wygłosił do krzyżowców, według wersji Osberna przetłumaczonej tu z łaciny przez samego autora Historii, który nie ufa wiedzy innych ludzi, szczególnie gdy chodzi o materię tak odpowiedzialną, było nie było, jest to przypuszczalnie pierwsze przemówienie naszego króla założyciela, bo na temat innych przemów nie mamy wiarygodnych informacji. Dla Raimunda Silvy dyskurs jest w całości, od początku do końca, absurdem, nie chodzi o to, że pozwala sobie powątpiewać w jakość tłumaczenia, bo znajomość łaciny nie znajduje się pośród talentów tego zaledwie średniego redaktora, lecz dlatego, że nie można, naprawdę nie można uwierzyć, że z ust króla Alfonsa, a nie wyświęconego duchownego, wyszła tak skomplikowana przemowa, podobna raczej do pełnych przesady kazań, które księża będą wygłaszać za sześć czy siedem wieków, niż do wypowiedzi w języku o niewielkich możliwościach, który dopiero co zaczyna gaworzyć. Redaktor uśmiechał się szyderczo, kiedy nagle skoczyło mu serce, w końcu jeśli Egas Moniz był tak dobrym piastunem, jak mówią o nim annały, jeśli nie urodził się tylko po to, aby zawieźć chorego do Carquere, albo później, żeby pójść do Toledo ze sznurem na szyi, to na pewno nie szczędził swemu pupilowi maksym chrześcijańskich i politycznych, a skoro łacina była głównym nośnikiem takiego doskonalenia, należy przypuszczać, że królewskie dziecię, oprócz zdolności swobodnego wysławiania się po galisyjsku, posiadło też umiejętność latynizowania quantum satis, aby móc deklamować, gdy nadszedł właściwy moment, w obliczu tylu i tak uczonych krzyżowców z zagranicy, cytowaną powyżej przemowę, dzięki pomocy braci tłumaczy, skoro oni znali jedynie własny wyssany z mlekiem matki język i tak samo mało z języków obcych. Na pewno więc znał Alfons Henriques łacinę i nie musiał wysyłać umyślnego w swoim zastępstwie na szacowne zgromadzenie, może nawet on sam był autorem znamienitych słów, bardzo wiarygodna to hipoteza, gdyż chodzi o człowieka, który własną dłonią i w tejże łacinie napisał Historię zdobycia Santarem, jak wyjaśnia nam Barbosa Machado w swojej Bibliotheca Lusitana, dodając, że rękopis przechowywano w swoim czasie w archiwum królewskiego klasztoru w Alcobaca, na końcu Księgi Świętego Fulgencja. Trzeba nadmienić, iż redaktor nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co przeczytał, sceptycyzmu ma w sobie aż nadto, osobiście to zadeklarował, i aby oszczędzić sobie niepotrzebnego błądzenia, a także aby urozmaicić sobie nudę obowiązkowej lektury, udał się do czystego źródła nowoczesnej historiografii, poszukał i odnalazł, dobrze mi się zdawało, Machado łatwowiernie przepisał bez sprawdzenia to, co napisali brat Bernardo de Brito i brat Antonio Brandao, w tenże sposób preparuje się pomyłki historyczne, jeden mówi, że drugi powiedział, że trzeci usłyszał, i powołując się na trzy znakomite autorytety tego rodzaju, tworzy się historię, podczas gdy nie podlega dyskusji, że Zdobycie Santarem napisał kanonik z klasztoru Świętego Krzyża w Coimbrze, po którym nie zostało nawet imię, żeby mógł zająć miejsce w bibliotece, do czego ma najświętsze prawo, i usunąć stamtąd królewskiego uzurpatora.
Raimundo Silva stoi, ma koc na plecach, ale zarzucony w taki sposób, że jeden jego róg włóczy się po ziemi, kiedy chodzi i czyta na głos, jak herold wyrzucający z siebie proklamację, to znaczy przemowę, jaką król nasz pan wygłosił do krzyżowców, w taki sposób, Dobrze wiemy i mamy to przed oczyma, iż jesteście ludźmi silnego ducha, nieustraszonymi i wielkiej zręczności, i zaprawdę wasza obecność nie zaprzecza w naszych oczach temu, co głosiła sława wasza. Nie zebraliśmy was tutaj, aby dowiedzieć się, jak wiele, zacni panowie o tak wielu bogactwach, musimy wam przyrzec, abyście wzbogaceni naszymi podarunkami pozostali z nami i oblegali to miasto. Na nieustannie niepokojonych Maurach nie mogliśmy zdobyć skarbów, dzięki którym, jak to się czasem zdarza, można żyć w spokoju. Lecz ponieważ chcemy, byście znali naszą szczodrość oraz nasze względem was zamiary, uważamy, iż nie powinniście odrzucać naszego przyrzeczenia, gdyż oddajemy wam wszystko, co znaleźć możecie w naszej ziemi. Jednej rzeczy wszelako jesteśmy pewni, mianowicie tego, że wasza pobożność zachęca was do działania i do dokonania tak wielkich czynów bardziej, niż nęci was obietnica otrzymania naszych pieniędzy jako rekompensaty. Tak więc, aby zgiełk czyniony przez waszych ludzi nie zakłócił tego, co mam wam do powiedzenia, wybierzcie spośród siebie, kogo wam się podoba, byśmy mogli, skoro tylko obie strony się wycofają, spokojnie i z wzajemnym szacunkiem ustalić warunki umowy i zdecydować o tym, co wam oznajmiłem, aby później wyjaśnili wszystkim, co razem postanowiliśmy, i w ten sposób, uzyskawszy zgodę obu stron i niepodważalne gwarancje, złożyli podpisy w imię Boże.
Nie, ta przemowa nie jest dziełem początkującego króla bez dyplomatycznego doświadczenia, widać tu palec, rękę i głowę wyższego dostojnika kościelnego, może nawet samego biskupa Porto Dom Pedra Pitóesa i na pewno arcybiskupa Bragi Dom Joao Peculiara, którzy wspólnie zdołali przekonać krzyżowców, znajdujących się przejazdem na Duero, do przepłynięcia na Tag, aby pomóc w rekonkwiście, mówiąc im na przykład, Przynajmniej wysłuchajcie, dlatego musimy prosić was o pomoc, i na własne oczy zobaczcie dowody. A skoro podróż z Porto do Lizbony trwała trzy dni, nie trzeba mieć wyjątkowej wyobraźni, by przypuszczać, że obaj prałaci po drodze kreślili szkice z zamiarem przyspieszenia działań, rozważając argumenty, insynuując, próbując zapobiec temu, co mogło nastąpić, bardzo liberalnymi obietnicami okraszając roztropną intelektualną powściągliwość, nie zapominając o pochlebstwach, nęcącym wybiegu, zwykle dającym obfitszy plon niż cokolwiek innego, nawet jeśli gleba jest jałowa, a siewca niezbyt wprawiony. Raimundo Silva rozpalony pozwala upaść kocowi w teatralnym geście, uśmiecha się radośnie, Nie można uwierzyć w taką przemowę, bardziej zdaje się pochodzić od Szekspira niż od prowincjonalnych biskupów, i wraca do biurka, siada, kręci głową zniechęcony, Wyobraźmy sobie, że nigdy, przenigdy nie dowiemy się, co naprawdę powiedział Dom Alfons Henriques do krzyżowców, co najwyżej dzień dobry, ale co dalej, przyćmiewająca jasność oczywistego faktu, że nie może się niczego więcej dowiedzieć, jawi mu się nagle jak nieszczęście, chętnie oddałby cokolwiek, nie zadaje sobie pytania co ani w jakim stopniu, duszę, jeśli ją ma, żeby odnaleźć, najlepiej w tej części miasta, która w tamtym czasie była dokładnie całym miastem, pergamin, papirus, luźny papier, wycinek z gazety, grawiurę albo wyrzeźbioną kamienną płytę, na której byłaby zarejestrowana w całości prawdziwa przemowa, oryginał, by tak rzec, może mniej subtelny z punktu widzenia sztuki dialektyki niż ta afektowana wersja, w której brak właśnie mocnych słów, godnych tej sytuacji.
Kolacja była bardzo szybka, prosta, jeszcze lżejsza niż obiad, lecz Raimundo Silva wypił dwie filiżanki kawy zamiast jednej, aby uchronić się przed snem, który niebawem zacznie go morzyć, biorąc pod uwagę to, jak źle spał poprzedniej nocy. Strony zmieniają swe położenie w równym rytmie, następują po sobie obrazy i wydarzenia, teraz historyk nadał stylowi odpowiedni koloryt, żeby opisać wielką niezgodę, jaka zapanowała pośród krzyżowców po królewskim przemówieniu na temat tego, czy powinni pomóc Portugalczykom w zdobywaniu Lizbony, czy powinni zostać, czy podążać naprzód, tak jak zostało przewidziane, do Ziemi Świętej, gdzie ich oczekiwał Nasz Pan Jezus Chrystus w tureckich kajdanach. Przekonywali ci, których uwiodła myśl pozostania, iż wypędzenie Maurów z tego miasta i uczynienie go chrześcijańskim też byłoby służeniem Bogu, ich przeciwnicy, że jeśli byłaby to służba Bogu, to znacznie mniej ważna, odpowiadali, i że rycerze tak świetni, jakimi wszyscy się mienili, mają obowiązek udać się tam, gdzie czekają ich znaczniejsze czyny, a nie zostawać na tym zadupiu, pośród wieśniaków i parszywców, jeden z epitetów miał odnosić się do Portugałczyków, a drugi do Maurów, jednak historyk nie ustalił tej „przynależności", może dlatego, że nie było warto wybierać pomiędzy dwoma obelgami. Wrzeszczeli rycerze jak opętani, Niech Bóg mi wybaczy, gwałtowni w słowach i gestach, zwolennicy podróży do świętych miejsc twierdzili, że znacznie większe korzyści osiągną, łupiąc spotkane na morzu nawy, zarówno hiszpańskie, jak i afrykańskie, z pieniędzy i ładunków, anachronizm to, z którego rozliczyć należy tylko historyka, mówić o nawach w dwunastym wieku, niż ze zdobycia tego miasta, przy mniejszym zagrożeniu życia, bo mury są wysokie, a Maurowie liczni. Miał całkowitą słuszność Dom Alfons Henriques, przewidując, że dyskusja nad jego propozycją zakończy się zgiełkiem, po portugalsku algazarra, które to słowo choć arabskiego pochodzenia, służy jednakowo dobrze zgodnym krzykom i przekleństwom Kolończyków, Flamandów, Bolończyków, Bretończyków, Szkotów i Normanów. W końcu ułożyły się obie strony po słownej batalii trwającej cały dzień świętego Piotra i następnego dnia, to jest trzydziestego czerwca, udali się przedstawiciele krzyżowców, teraz zgodnych, poinformować króla, że pomogą mu w zdobyciu Lizbony w zamian za dobra będące w posiadaniu wroga, co spoziera zza murów, i za inne ułatwienia bezpośrednie i niebezpośrednie. Raimundo Silva wpatruje się od dwóch minut, w sposób tak napięty, że zdaje się nic nie widzieć, w jedną ze stron Historii, na której znajdują się te niepodważalne fakty nie dlatego, że na niej znajduje się ostatni ukryty błąd, jakaś perfidna literówka, która posiadła umiejętność maskowania się w zakamarkach zawiłej retoryki, a teraz wabi go i prowokuje, bezpieczna wskutek zmęczenia wzroku i ogólnej senności redaktora. Która go wabiła i prowokowała, ten czas gramatyczny byłby odpowiedniejszy. Bo od trzech minut Raimundo Silva jest tak rozbudzony, jakby zażył pastylkę benzedryny, jedną z tych pozostałych z recepty jakiegoś głupiego lekarza, które się jeszcze uchowały za książkami. Jest jakby zahipnotyzowany, czyta, ponownie przygląda się słowom, znowu wraca do tej samej linijki, która oznajmia wyraźnie, iż krzyżowcy pomogli Portugalczykom w zdobyciu Lizbony. Traf tak chciał czy było to raczej przeznaczenie, że te jednoznacznie brzmiące słowa zostały zebrane w tej samej linii, prezentując się z mocą napisu jak dystych, nieodwołalny wyrok, lecz są też jak prowokacja, jakby ironicznie mówiły, Zrób ze mnie coś innego, jeśli zdołasz. Napięcie osiągnęło poziom tak wielki, że Raimundo Silva nie może już więcej wytrzymać, wstaje, odpychając krzesło, i teraz chodzi poruszony tam i z powrotem w ograniczonej przestrzeni, której nie zajmują półki, kanapa i biurko, mówi i powtarza, Co za absurd, co za absurd, i jakby potrzebował potwierdzenia radykalnej opinii, wrócił do kartki papieru, dzięki czemu możemy teraz, bo wcześniej wątpiliśmy odrobinę, upewnić się, że nie ma tam żadnego absurdu, mówi się tam w sposób przejrzysty, że krzyżowcy pomogli Portugalczykom zdobyć Lizbonę, a dowody na to, iż tak właśnie było, możemy odnaleźć na następnych stronach, gdzie opisuje się oblężenie, atak na mury, walkę na ulicach i w domach, okrutną rzeź, plądrowanie. Proszę nam powiedzieć, panie redaktorze, gdzie jest ten absurd, ten błąd, który nam umknął, to oczywiste, nie możemy skorzystać z pańskiego wielkiego doświadczenia, czasem patrzymy i nie widzimy, lecz potrafimy czytać, proszę nam wierzyć, ma pan rację, nie zawsze wszystko rozumiemy, co jest do przewidzenia, nie mamy przygotowania technicznego, a także, przyznajmy to, czasem ogarnia nas lenistwo i nie chce nam się iść po słownik, żeby sprawdzić znaczenie słów, co tylko nam wychodzi na złe. To absurd, upiera się Raimundo Silva, jakby nam odpowiadał, nie zrobię czegoś podobnego, i dlaczegóż miałbym to zrobić, redaktor jest osobą poważną, w swojej pracy nie bawi się, nie jest kuglarzem, przestrzega tego, co ustalono w gramatykach i kompendiach, kieruje się zasadami i nie modyfikuje ich, jest wierny deontologicznemu kodeksowi, nie zapisanemu, ale obowiązującemu, jest konserwatystą zmuszanym przez normy współżycia do ukrywania swej lubieżności, wątpliwości, jeśli kiedyś mu się przytrafiają, zachowuje dla siebie, a już na pewno nigdy nie napisałby nie w miejscu, w którym autor napisał tak, ten redaktor tego nie uczyni. Słowa dopiero co wypowiedziane przez doktora Jekylla usiłują przeciwstawić się innym, których nie zdołaliśmy dosłyszeć, wypowiedział je pan Hyde, nie trzeba było wspominać tych dwóch nazwisk, byśmy spostrzegli, iż w tej starej kamienicy niedaleko zamku jesteśmy świadkami jeszcze jednej tytanicznej walki między aniołem i diabłem, tymi dwoma, z których składają się i na które dzielą się wszystkie stworzenia, chodzi nam o stworzenia ludzkie, nie wyłączając redaktorów. Lecz ta bitwa niestety zostanie wygrana przez pana Hyde'a, domyślamy się tego dzięki uśmiechowi, jaki zagościł w tej chwili na twarzy Raimunda Silvy, z wyrazem czystej przewrotności, którego u niego wcześniej nie oczekiwalibyśmy, znikły mu z twarzy wszystkie cechy doktora Jekylla, to oczywiste, że podjął decyzję i że była zła, w mocnej dłoni dzierży długopis i dopisuje jedno słowo na stronie, jedno słowo, którego nie napisał historyk, którego w imię prawdy historycznej nigdy nie mógłby napisać, słowo nie, teraz książka oznajmia, że krzyżowcy nie pomogą Portugalczykom zdobyć Lizbony, tak zostało napisane, a więc stało się prawdą, chociaż odmienną, to, co nazywamy fałszem, zwyciężyło to, co nazywamy prawdą, zajęło jego miejsce, powinien się pojawić ktoś, kto napisze historię od nowa. Podczas tylu lat uczciwego życia zawodowego nigdy nie odważył się Raimundo Silva w pełni świadomie złamać cytowanego wcześniej i nie spisanego kodeksu deontologicznego, który reguluje działania redaktora w jego związkach z myślami i opiniami autorów. Dla redaktora znającego swoje miejsce autor jako taki jest nieomylny. Wiadomo na przykład, że redaktor Nietzschego, chociaż był głęboko wierzącym człowiekiem, nie uległ pokusie wprowadzenia słowa nie na pewnej stronie, zmieniając zdanie filozofa, Bóg umarł, na zdanie Bóg nie umarł. Redaktorzy, gdyby tylko mogli, gdyby nie mieli rąk i nóg związanych zakazami bardziej władczymi niż kodeks karny, potrafiliby zmienić oblicze świata, wprowadzić królestwo powszechnego szczęścia, dając się napić spragnionym, karmiąc głodnych, darowując pokój niespokojnym, radość smutnym, towarzystwo samotnym, nadzieję tym, którzy ją utracili, nie wspominając już o banalnie łatwym zlikwidowaniu biedy i przestępczości, bo wszystko to uczyniliby poprzez zwykłą zamianę słów, a jeśli ktoś ma wątpliwości dotyczące tych nowych demiurgicznych sztuczek, niech sobie przypomni, iż w ten sam sposób został stworzony świat i człowiek, za pomocą słów, takich, a nie innych, aby tak się stało, a nie inaczej. Niech się stanie, powiedział Bóg, i natychmiast wszystko się stało.
Raimundo Silva przestał czytać. Jest wyczerpany, wszystkie jego siły uszły wraz z tym nie, którym wystawił na szwank, oprócz nieskalanej i zasłużonej reputacji, spokój sumienia. Od dzisiejszego dnia będzie żył dla tej chwili, w której wcześniej czy później, lecz nieuchronnie, pojawi się ktoś, by wyrównać z nim rachunki z powodu błędu, może będzie to słusznie oburzony autor albo ironiczny i nieugięty krytyk, albo uważny czytelnik w liście do wydawcy, albo nawet, już jutro, sam Costa, kiedy przyjdzie po tekst, bo może pojawić się osobiście, heroiczny i pełen poświęcenia, Musiałem przyjść sam, lepiej jest, kiedy każdy robi trochę więcej, niż do niego należy. A jeśli Coście przyjdzie do głowy przejrzeć poprawki przed włożeniem wszystkiego do torby, jeśli rzuci mu się w oczy strona splamiona kłamstwem, jeśli wyda mu się dziwnym pojawienie się nowego słowa w tekście poprawianym po raz czwarty, jeśli zada sobie trud przeczytania i zrozumienia tego, co zostało napisane, świat, wtedy poprawiony, żyć będzie jedynie przez krótką chwilę, Costa powie, jeszcze się wahając, Panie Silva, wydaje mi się, że tu jest błąd, a on uda, że się przygląda i nie będzie miał innego wyjścia jak się zgodzić, Cóż za głupota, nie wiem, jak to się mogło zdarzyć, to pewnie z niewyspania, cóż stało się. Nie trzeba będzie rysować znaku deleatur, żeby zlikwidować wstrętne słowo, wystarczy je przekreślić, po prostu, jakby zrobiło dziecko, świat powróci na swą dawną spokojną orbitę, to, co było, będzie dalej trwało i od tej chwili Costa, choć nie będzie wracał do tego dziwnego przypadku, znajdzie jeszcze jeden powód, by oznajmiać, iż wszystko zależy od produkcji.
Raimundo Silva poszedł do łóżka. Leży na plecach, z rękoma skrzyżowanymi na karku, jeszcze nie czuje zimna. Ma kłopoty z oceną tego, co zrobił, przede wszystkim nie potrafi uznać znaczenia swego czynu i nawet dziwi się temu, że nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy zmienić sens innych książek, które poprawiał. W chwili, w której wydaje mu się, jakby się rozwijał, oddalał od siebie samego, kontempluje siebie i swoje myśli i czuje lekki strach. Potem wzrusza ramionami, oddala zmartwienie, które zaczęło pojawiać się w jego duszy. Zobaczymy jutro, zdecyduję, czy pozwolę zostać temu słowu, czy je wykreślę. Miał zamiar przewrócić się na prawy bok, odwrócić się plecami do pustej połowy łóżka, gdy zdał sobie sprawę, że syrena portowa ucichła, kto wie, jak dawno temu, Nie, słyszałem ją, kiedy wygłaszałem przemówienie króla, doskonale pamiętam ochrypły ryk pomiędzy dwoma zdaniami, jakby głos byka, który zgubił się we mgle i ryczał w stronę białego nieba, z daleka od stada, to dziwne, że nie ma zwierząt morskich o głosach zdolnych do wypełnienia bezmiaru morza albo tej szerokiej rzeki, zobaczę, jak wygląda niebo. Wstał, okrył się szlafrokiem z grubej tkaniny, który zimą zawsze rozkłada na kocach na łóżku, i poszedł otworzyć okno. Mgła znikła, trudno uwierzyć, że skrywało się w niej tyle migotania, światła w dole zbocza, żółte i białe, odbijają się w wodzie jak drżące płomienie. Jest zimniej. Raimundo Silva pomyślał jak Fernando Pessoa, Gdybym palił, zapaliłbym teraz papierosa, patrząc na rzekę i myśląc o tym, jak wszystko jest mętne i niepewne, a tak, nie paląc, pomyślę tylko, że wszystko jest mętne i niepewne, rzeczywiście, ale bez papierosa, chociaż papieros, gdybym go palił, sam z siebie wyraziłby mętność i niepewność rzeczy, tak jak dym, gdybym palił. Redaktor długo zabawił przy oknie, nikt go nie zawoła, Chodź do środka, uważaj, bo się przeziębisz, a on próbuje wyobrazić sobie, że ktoś go słodko woła, ale zostaje jeszcze przez chwilę, żeby pomyśleć, mętnie i niepewnie, w końcu ulega, jakby zawołano go po raz wtóry, Chodź do środka, proszę cię, zamyka okno, wraca do łóżka i ułożywszy się na prawym boku, czeka na sen.
Nie wybiła jeszcze ósma, kiedy Costa zadzwonił do drzwi. Redaktor, który miał ciężką noc, spał niespokojnie i często się budził, w końcu pogrążył się w głębokim śnie, tak myślała ta jego część, która wspięła się na poziom świadomości wystarczający, by myśleć, i to, że spał głęboko, było też wnioskiem wynikającym z kłopotów z obudzeniem drugiej jego części, mimo upartego i przenikliwego dzwonka, cztery razy, pięć, teraz dźwięk przedłużony w nieskończoność, jakby mechanizm się zablokował. Raimundo Silva wiedział, rzecz jasna, że musi wstać, ale nie mógł zostawić w łóżku połowy siebie, co więcej, co powiedziałby Costa, na pewno jest to Costa, teraz policja już nie przychodzi, żeby wyrywać nas z łóżka o świcie, tak, co powiedziałby Costa, zobaczywszy jedynie połowę Raimunda Silvy, może Benvinda, człowiek zawsze powinien stawiać się kompletny tam, gdzie go wzywają, nie może oświadczyć, Przynoszę tu tylko jedną część siebie, druga część spóźni się trochę. Dzwonek nie przestawał dzwonić, Costa zaczął się niepokoić, Co za cisza w domu, w końcu obudzona połowa redaktora zdołała zawołać ochrypłym głosem, Już idę, dopiero teraz zaspana druga część w złym humorze zaczyna się poruszać. Teraz obie niepewnie połączone, na chwiejnych nogach, które nie wiedzieć do kogo należą, przechodzą przez pokój, drzwi wejściowe tworzą kąt prosty z drzwiami sypialni, niemal można by je otworzyć jednym ruchem, to Costa, najwyraźniej zmieszany porannym alarmem, Proszę mi wybaczyć, i zauważa wtedy, że nie powiedział dzień dobry, Dzień dobry, przepraszam panie Silva, że przychodzę tak wcześnie, ale to z powodu tego tekściku, Costa naprawdę chce, żeby mu wybaczono, to skromne zdrobnienie nie oznacza niczego innego, Tak, tak, mówi redaktor, proszę wejść do gabinetu.
Kiedy Raimundo Silva ponownie się pojawia, zaciskając pasek i zasłaniając szyję kołnierzem szlafroka w szkocką kratę, w różnych odcieniach koloru niebieskiego, Costa ma już w rękach plik kartek, trzyma je, jakby ważąc, mówi nawet ze zrozumieniem, Rzeczywiście, sporo tego, ale nie przegląda tekstu, ogranicza się do zapytania, trochę niespokojnie, Dużo poprawek jeszcze pan wprowadził, i Raimundo Silva odpowiada, Nie, i w tej samej chwili się uśmiecha, na szczęście nikt nie może zapytać dlaczego, Costa nie zdaje sobie sprawy, że właśnie w tej chwili jest oszukiwany tym drobnym słowem, tym nie, które jednocześnie ukrywa i zdradza, Costa zapytał, Dużo poprawek jeszcze pan wprowadził, i redaktor odpowiedział, Nie, uśmiechając się, teraz skrzywiony, gdy mówi, Jeśli pan chce, proszę zobaczyć, Costę dziwi dobrotliwość, to niejasne uczucie, które szybko ustąpiło, Nie warto, od razu jadę stąd do drukarni, obiecali mi, że rzucą książkę na maszyny, gdy tylko przyniosę poprawki. Redaktor myśli, iż gdyby Costa przewertował strony i natrafił na błąd, jeszcze byłby w stanie przekonać go dwoma czy trzema skomplikowanymi zdaniami na temat kontekstu i zaprzeczenia, przeciwieństwa i pozorów, sensu i nieokreśloności, ale Costa chce już tylko wyjść, czeka na niego drukarnia, jest zadowolony, bo produkcja odniosła zwycięstwo w jeszcze jednej potyczce z czasem, Dzisiaj jest pierwszy dzień z reszty twojego życia, powinien, rzecz jasna, okazać surowość, niedobrze jest czekać do ostatniej chwili z rozwiązywaniem wszystkich problemów, musimy mieć większy margines bezpieczeństwa, lecz redaktor, wtłoczony w ten szlafrok fałszywego Szkota, nie ogolony, z pofarbowanymi włosami groteskowo odcinającymi się od siwego zarostu, ma wygląd człowieka tak opuszczonego, że Costa, chłopak w sile wieku, chociaż należy do pokolenia szydzącego z dobroci, zachowuje dla siebie usprawiedliwione narzekania i niemal z czułością wydobywa z teczki oryginał nowej książki do poprawienia, Ta jest krótka, niewiele ponad dwieście stron i nie śpieszy się nam za bardzo. Raimundo Silva słucha i rozumie znaczenie gestu i słów, rozszyfrowuje półton dodany albo wyeliminowany z samogłoski, jego uszy potrafią czytać równie dobrze jak oczy i dlatego odczuwa coś jakby wyrzut sumienia z powodu oszukania niewinnego Costy, emisariusza i doręczyciela błędu, za który nie ponosi winy, co zdarza się większości ludzi, żyjących i umierających w niewinności, którzy potwierdzają i zaprzeczają w cudzym imieniu, ale płacą rachunki, jakby były ich własne, jednakże mądry jest Allach, a reszta to upiory rozumu.
Poszedł sobie Costa, zadowolony, że dzień rozpoczął się tak dobrze, a Raimundo Silva idzie do kuchni przygotować kawę z mlekiem i tosty z masłem. Dla tego mężczyzny pełnego zasad i pryncypiów tosty są niemal nałogiem i prawdziwym przejawem nieokiełznanego łakomstwa, które odnosi się do rozlicznych wrażeń, zarówno wizualnych, jak i dotykowych, zarówno węchowych, jak i smakowych, poczynając od błysku chromowanego opiekacza, następnie noża krojącego kromki, zapachu prażonego chleba, topiącego się masła, i w końcu złożona przyjemność ust, podniebienia, języka, zębów, do których przykleja się błogo ciemna skórka, przypalona i miękka, i po raz kolejny zapach, teraz w jego wnętrzu, na pewno znalazł się w niebie ten, kto potrafił wynaleźć coś tak subtelnego. Raimundo Silva któregoś dnia wypowiedział na głos te właśnie słowa, w ulotnej chwili, kiedy zdawało mu się, iż przeniknęło mu do krwi doskonałe dzieło ognia i chleba, bo dla niego nawet masło nie jest istotne, oddałby je bez zbytniego żalu, choć głupcem musiałby być ten, kto odrzuciłby to, co w połączeniu z elementem podstawowym podwaja apetyty i smak, bo tak jest w przypadku opiekanego chleba i masła, o których mówiliśmy, z pewnością tak byłoby też w przypadku miłości na przykład, gdyby w jej kwestii redaktor miał większe doświadczenie. Raimundo Silva skończył jeść, poszedł do łazienki się ogolić, żeby zadbać o wygląd. Dopóki piana nie przykrywa całkowicie brody, odwraca oczy od lustra, dzisiaj żałuje, że zdecydował się pofarbować włosy, stał się niejako więźniem własnych forteli, bo nie tyle jest zdegustowany swym wyglądem, ile męczy go myśl, że po zafarbowaniu, siwe włosy pojawią mu się nagle, za jednym razem, jak nagła erupcja, a nie w wyniku powolnej naturalnej ewolucji, którą w pewnej chwili przerwał z powodu głupiej próżności. To drobne nikczemności duszy, za które ciało musi zapłacić, on jest niewinny.
W gabinecie, jedynie by się zapoznać z nową pracą, Raimundo Silva przegląda zostawiony przez Costę oryginał, oby nie trafiła mi się teraz cała Historia Portugalii, bo nie zabrakłoby w niej następnych pokus z cyklu tak i nie, albo jeszcze jedna, może jeszcze bardziej ponętnie niedookreślona, nieskończonego być może, które nie zostawiłoby kamienia na kamieniu ani faktu na fakcie. W końcu jest to jednak tylko zwykła powieść, nie musi martwić się wprowadzeniem po niej tego, co już tam jest, wszak książki tego typu, opowiadając wydarzenia fikcyjne, zbudowane są wszystkie na fundamencie nieustającej wątpliwości, powściągliwie potwierdzanej świadomością, że nic nie jest prawdą i że trzeba udawać, iż nią jest, przynajmniej przez jakiś czas, aż nie będzie można wytrzymać niezaprzeczalnej oczywistości zmiany, wtedy powracamy do minionego czasu, bo tylko on jest prawdziwym czasem, i usiłujemy przywrócić chwilę, której nie potrafimy rozpoznać, która upłynęła, gdy przywracaliśmy inną, i w ten sposób cały czas gnamy do przodu, chwila za chwilą, cała powieść jest tym właśnie, rozpaczliwą, daremną walką o to, by przeszłość nie uległa definitywnemu zatraceniu. Nie udało się jeszcze tylko ustalić, czy to powieść nie pozwala człowiekowi zapomnieć, czy niemożność zapomnienia zmusza go do pisania powieści.
Raimundo Silva ma higieniczny nawyk udzielania sobie samemu wolnego dnia, kiedy kończy poprawiać książkę. To jakby odprężenie, oczyszczenie, i z tego powodu wychodzi ze swego domu na świat, spaceruje po ulicach, spędza czas na wernisażach, siada na ławce w parku, zabawia dwie godziny w kinie, nagle odczuwa konieczność wejścia do muzeum, aby obejrzeć jakiś obraz, ogólnie rzecz biorąc, prowadzi życie turysty nie mającego zamiaru wyjechać zbyt prędko. Nie zawsze jednak realizuje cały program. Nie należą do rzadkości dni, kiedy wraca do domu wczesnym popołudniem, ani nie zmęczony, ani nie znudzony, tylko dlatego, że wezwał go głos wewnętrzny, któremu nie warto się sprzeciwiać, w domu czeka na niego książka, następna, bo wydawnictwo, darzące redaktora szacunkiem i estymą, jeszcze nigdy nie zostawiło go bez pracy. Mimo tylu lat tak monotonnego życia, jeszcze powoduje nim ciekawość czekających na niego słów, konfliktów, tezy, opinii, zwykłej intrygi, tak było w przypadku Historii oblężenia Lizbony, nic w tym dziwnego, bo od czasów szkolnych zwykły przypadek albo własna wola nie skłoniły go nigdy do zainteresowania się tak odległymi wydarzeniami.
Jednakowoż tym razem Raimundo Silva przewiduje późny powrót do domu, może nawet pójdzie do kina na seans o północy, i nie musimy być szczególnie bystrzy, aby się domyślić, iż zależy mu na tym, by nie znaleźć się w bezpośrednim zasięgu Costy, gdy zostanie odkryte nadużycie, którego jest jednocześnie autorem i wspólnikiem, bo będąc autorem, popełnił błąd, i będąc redaktorem, nie poprawił go. Zresztą jest niemal dziesiąta, w drukarni już pewnie składają pierwsze ramy, zecer powolnymi i skrupulatnymi gestami zdradzającymi profesjonalistę wprowadza poprawki na stronach i zamyka skrzynki, niebawem zaczną szybko wyskakiwać kartki papieru opowiadające fałszywą Historię oblężenia Lizbony i także niebawem może zabrzmieć dzwonek telefonu, to dziwne, że jeszcze nie zadzwonił, i z drugiej strony usłyszy krzyczącego Costę, Błąd, którego nie da się wyjaśnić, panie Silva, na szczęście w porę na niego wpadłem, niech pan tu natychmiast przyjdzie, proszę wziąć taksówkę, pan jest odpowiedzialny za tę sprawę, nie, to nie sprawa na telefon, żądam pańskiej obecności przy świadkach, Coście z nerwów głos robi się coraz cieńszy, a Raimundo Silva, nie mniej zdenerwowany albo jeszcze bardziej ponaglany przez wyobraźnię, zaczyna się szybko ubierać, podchodzi do okna zobaczyć, jaka jest pogoda, zimno, ale niebo czyste. Na drugim brzegu wysokie kominy wyrzucają w niebo kłęby dymu, najpierw wznoszące się pionowo, aż wiatr odbierze im moc i utworzy z nich chmurę wolno przesuwającą się na południe. Raimundo Silva spuszcza oczy na dachy przykrywające dawne ziemie Lizbony. Opiera się rękoma o barierkę balkonu, czuje zimne i chropowate żelazo, teraz jest spokojny, tylko patrzy, nie myśli, i w tej samej chwili jego pustą duszę wypełnia myśl o tym, jak spędzić ten wolny dzień, by zrobić coś, czego nigdy w życiu nie zrobił, nie mają racji ci, którzy utyskują na jego krótkość, jeśli nie wykorzystują tego, co zostało im dane.
Porzucił balkon, poszedł do gabinetu, poszukał w szafie tekstu pierwszego czytania Oblężenia, jeszcze go miał, tak samo jak drugi i trzeci, oryginału nie, ten został w wydawnictwie po pierwszym czytaniu, włożył wszystko do papierowego worka i w tej chwili zadzwonił telefon. Raimundo Siłva wzdrygnął się, lewa ręka, powodowana przyzwyczajeniem, jeszcze wyciągnęła się w stronę telefonu, lecz zawisła w połowie drogi i cofnęła się, ten czarny przedmiot jest bombą zegarową gotową wybuchnąć, grzechotnikiem gotowym do ataku. Powoli, jakby bał się, że kroki mogą zostać usłyszane tam, skąd dzwonią, redaktor oddala się, szepcze, To Costa, jednakże myli się i nigdy się nie dowie, kto chciał z nim rozmawiać o tej porannej godzinie, kto i po co, Costa mu nie powie za kilka dni, Dzwoniłem do pana, ale nikt nie odebrał, ani też nikt inny, nie wiadomo kto, nie powtórzy oświadczenia, Jaka szkoda, miałem panu do przekazania dobrą wiadomość, telefon dzwonił, dzwonił, i nic. To prawda, telefon dzwoni, dzwoni, lecz Raimundo Silva nie podnosi słuchawki, już jest w korytarzu, gotowy do wyjścia, po tylu wątpliwościach i nerwach, prawdopodobnie ktoś pomylił numery, zdarza się, ale tego też się nie dowiemy, to ledwie przypuszczenie, chociaż mamy ochotę wykorzystać tę hipotezę, redaktor byłby spokojniejszy, co zresztą, jak się dobrze przyjrzeć sprawie, zdaje się nieprzemyślaną deklaracją, chodzi o ten spokój, w obecnej sytuacji ulga byłaby przedwczesna, byłaby zwykłym odroczeniem, odsuńcie ode mnie ten kielich, powiedziano, i w niczym mu to nie pomoże, bo kiedy indziej natrętnie mu go podsuną. Schodząc po wąskich i stromych schodach, Raimundo Silva myśli, że jeszcze jest czas, by zapobiec złym chwilom, jakie go czekają, gdy zostanie odkryty zuchwały wybryk, wystarczy, że złapie taksówkę i pogna do drukarni, gdzie na pewno obecny jest Costa, szczęśliwy, bo po raz kolejny udało mu się dowieść skuteczności, będącej jego podstawową cechą, Costa, będąc produkcją, wprost kocha przychodzić do drukarni, aby wydać komendę, i będzie właśnie ją wydawał, kiedy nagle Raimundo Silva wpadnie przez drzwi, krzycząc, Stać, zatrzymać, wygląda to jak powieściowy przypadek zdyszanego posłańca, w ostatnim momencie przynoszącego skazanemu na śmierć królewskie ułaskawienie, cóż za ulga, choć chwilowa, gdyż ogromna jest różnica pomiędzy wiedzą, iż mamy kiedyś umrzeć, a staniem w obliczu końca wszystkiego, pluton z wymierzoną bronią, któż zna to uczucie lepiej niż ten, kto cudem ocalawszy za pierwszym razem, znalazł się teraz w sytuacji bez wyjścia, Dostojewski ocalał za pierwszym razem, ale za drugim już nie. Jasne i zimne światło ulicy, Raimundo Silva zdaje się jeszcze rozważać, co ma zrobić, lecz rozważanie jest udawaniem, zaledwie pozorem, redaktor odgrywa przed samym sobą dyskusję, znając z góry jej zakończenie, mamy tu przykład użycia maksymy nieprzejednanych szachistów, figura dotknięta, figura zagrana, drogi Alechinie, to, co napisałem, napisałem. Raimundo Silva oddycha głęboko, spogląda na dwa rzędy budynków po lewej i po prawej z dziwnym wrażeniem posiadania, obejmującym nawet samą ziemię, po której stąpa, on, który nie posiada żadnych dóbr i nie ma nadziei na to, że kiedyś je będzie mieć, utracił już w odległych czasach niewczesne nadzieje, związane z osobą matki chrzestnej Benvindy, niech Bóg będzie jednakowo we wszystkich miejscach, jeśli cieszą ją modlitwy legalnych i wdzięcznych spadkobierców, nie mniej ani nie bardziej egoistycznych, niż nakazuje to ich natura. Prawdą jednak jest, że redaktor, mieszkający w tej dzielnicy pod zamkiem od tak wielu już nieprzeliczonych lat i posiadający o nim wystarczającą wiedzę, by dotrzeć do domu, odczuwa teraz, oprócz wspomnianej, nowej dla niego radości posiadacza, niczym nie przytłumioną przyjemność, która nie wiadomo, czy istnieć będzie jeszcze, gdy minie najbliższy róg, kiedy skręci w ulicę Bartolomeu de Gusmao, w strefę cienia. Idąc tak, zapytuje sam siebie, skąd wzięła się ta nagła pewność siebie, skoro wie, iż wisi nad nim słynny miecz Damoklesa w postaci listu zawiadamiającego o zwolnieniu z pracy z powodów co najmniej słusznych, niekompetencji, celowego wprowadzenia błędu, złośliwej premedytacji, podżegania do wypaczenia. Zadaje pytanie i wyobraża sobie odpowiedź na zarzut popełnienia przewinienia, dotyczący nie samego wykroczenia, ale oczywistych jego konsekwencji, to znaczy Raimundo Silva, który właśnie znajduje się dokładnie na terenie dawnego mauretańskiego miasta, ma złożoną, kalejdoskopową świadomość tego historyczno-topograficznego zbiegu okoliczności, bez wątpienia dzięki arbitralnie podjętej decyzji w kwestii tego, że krzyżowcy nie zdecydowali się pomóc Portugalczykom i w związku z tym niech tamci sobie radzą ze swymi mizernymi narodowymi siłami, jeżeli możemy je już nazwać narodowymi, skoro siedem lat wcześniej, mimo pomocy innych krzyżowców, rozbili sobie nosy o mury miejskie albo w ogóle nie próbowali się do nich zbliżyć, wszystko skończyło się na najechaniu i zrównaniu z ziemią sadów i ogrodów i na innych występkach przeciw własności prywatnej. No tak, te drobiazgowe rozważania mają za jedyny cel uświadomienie, choć może wiele kosztować przyznanie tego w świetle czystej rzeczywistości, że dla Raimunda Silvy, dopóki nie uzyska dowodu albo dopóki tak nie zdecyduje Bóg Nasz Pan, Lizbona pozostaje w rękach Maurów, skoro, proszę wybaczyć powtórzenie, nie minęły jeszcze nawet dwadzieścia cztery godziny od tej fatalnej chwili, kiedy krzyżowcy obrzydliwie odmówili, a w tak krótkim czasie Portugalczycy nie mogli rozwiązać o własnych siłach skomplikowanych kwestii taktycznych i strategicznych otoczenia, oblężenia, bitwy i szturmu, miejmy nadzieję, że każdy kolejny etap będzie coraz krótszy, kiedy nadejdzie stosowna chwila. Oczywiście kawiarnia Graciosa, do której w tej chwili wchodzi redaktor, nie znajdowała się tutaj w roku tysiąc sto czterdziestym siódmym, w którym obecnie jesteśmy, pod tym czerwcowym słońcem, wspaniałym i ciepłym mimo chłodnej bryzy znad morza. Kawiarnia jest od zawsze dobrym miejscem, żeby dowiedzieć się nowości, zwykle ludzie się nie śpieszą, a ponieważ jest to dzielnica, gdzie wszyscy się znają i gdzie codzienna zażyłość ograniczyła do minimum wstępne ceremonie, poza, rzecz jasna, niektórymi prostymi formułami typu Dzień dobry, Jak leci, Wszystko w porządku, które się wypowiada, nie przywiązując zbytniej wagi do rzeczywistego znaczenia pytań i odpowiedzi, naturalnie po chwili przejdzie się do problemów dnia, bo są różne, a wszystkie poważne. Miasto lamentuje zgodnym chórem, tylu jest w nim przybyszów uciekających przed wojskiem, które prowadzi Ibn Arrinque, Galisyjczyk, niech Allach go zniszczy i strąci do najgłębszego piekła, a przybywają nieszczęśnicy w opłakanym stanie, krew leje się z ran, płaczą i krzyczą, wielu ma kikuty zamiast rąk albo zostało bezlitośnie pozbawionych uszu lub nosa, to ostrzeżenie wysłane przez portugalskiego króla, I wygląda na to, mówi właściciel kawiarni, że morzem płyną krzyżowcy, niech będą przeklęci, ponoć jest ich dwieście okrętów, tym razem krucho to wygląda, nie ma co, Aj, biedaczki, mówi gruba kobieta, ocierając łzę, właśnie przychodzę spod Bramy Żelaznej, sama nędza i nieszczęście, lekarze nie wiedzą, komu najpierw pomóc, widziałam ludzi ze zmasakrowanymi twarzami, jeden biedak miał wyłupione oczy, potworność, potworność, niech miecz Proroka spadnie na mordercę, Spadnie, powiedział młody mężczyzna, który oparty o bar popijał mleko ze szklanki, jeśli nasze ręce go pochwycą, Nie poddamy się, powiedział właściciel kawiarni, siedem lat temu też przyszli Portugalczycy z krzyżowcami i dostali za swoje, Tak, tak, odezwał się znowu młody mężczyzna, wytarłszy usta wierzchem dłoni, lecz Allach nie zwykł pomagać tym, którzy sami sobie nie pomagają, a tych pięć okrętów z krzyżowcami, co od sześciu dni stoją zakotwiczone na rzece, pytam ja się, dlaczego jeszcze ich nie zaatakowaliśmy i nie zatopiliśmy, Sprawiedliwa byłaby to rzecz, powiedziała gruba kobieta, zapłata za nieszczęścia naszych ludzi, Jako zapłata nie byłoby to sprawiedliwe, wtrącił się właściciel kawiarni, bo rachunek naszej zemsty nigdy nie jest mniejszy niż stu za jednego, Lecz moje oczy są jak gołębie, które już nigdy nie powrócą do swych gniazd, odezwał się almuadem.
Raimundo Silva wszedł, pozdrowił wszystkich, nie patrząc, kto jest w środku, i poszedł usiąść przy stoliku po drugiej stronie wystawy, gdzie prezentowały się pokusy tradycyjnego cukiernictwa, eklery, babeczki, rożki, ciasteczka ryżowe, jezuitki, nieomylki, kruasanty, co wzięły nazwę od francuskiego słowa oznaczającego księżyc w nowiu, który natychmiast, wraz z pierwszym kęsem wchodzi w ostatnią kwadrę, dopóki na talerzyku nie pozostaną tylko okruszki, znikome ciała niebieskie, które wilgotny gigantyczny palec Allacha, zanosi do ust, potem zostanie już tylko okrutna próżnia kosmiczna, jeżeli da się pogodzić byt z nicością. Kelner nie będący właścicielem przerywa mycie szklanek i przynosi kawę zamówioną przez redaktora, zna go, choć nie jest on stałym klientem, zachodzi tu czasami i zawsze sprawia wrażenie, jakby wpadał podczas przypadkowej przerwy, teraz siada jakby z większym spokojem, otwiera papierowy worek, z którego wyjmuje gruby plik luźnych kartek, kelner wyszukuje wolne miejsce, żeby postawić filiżankę i szklankę wody, kładzie torebeczkę z cukrem na spodku i, zanim odejdzie, wypowiada zdanie powtarzane od samego rana, Całe szczęście, że dzisiaj nie ma mgły, redaktor uśmiecha się, jakby otrzymał miłą wiadomość, To prawda, na szczęście nie ma dzisiaj mgły, ale gruba kobieta przy stoliku obok, popijająca francuskie ciastko dużą kawą z mlekiem, informuje, że według biuletynu meteorologicznego, wypowiada błędnie to słowo, metrologicznego, prawdopodobnie mgła wróci po południu, kto by pomyślał, niebo jest teraz takie czyste, słońce jasne, to poetyzujące objaśnienie, którego ona nie wypowiedziała, ale zostało tu przytoczone, ponieważ nie można mu się oprzeć. Pogoda, tak jak fortuna, jest niestała, powiedział redaktor, świadomy głupoty zdania. Kelner nie odpowiedział, kobieta nie odpowiedziała, bo takie zachowanie jest najlepsze w obliczu zdań brzmiących jak prawdy ostateczne, usłyszeć i zamilknąć w oczekiwaniu, że sam czas sprawi, że rozpadną się na kawałki, choć nierzadko stają się jeszcze bardziej ostateczne, jak zdania Greków i Rzymian, w końcu również skazanych na zapomnienie, kiedy czas dobiegnie końca. Kelner wrócił do mycia szklanek, kobieta do resztek francuskiego ciastka, niebawem ukradkiem, ponieważ jest to czyn świadczący o złym wychowaniu, choć nie można mu się oprzeć, powybiera wilgotnym palcem wskazującym okruszki ciastka, ale nie zdoła zebrać ich wszystkich, jednego po drugim, bo cząsteczki francuskich ciastek, wiemy to z doświadczenia, są jak gwiezdny pył, niepoliczalne kropelki bezkresnej i bezlitosnej mgły. W tej kawiarni byłby też młody mężczyzna, gdyby nie zginął na wojnie, a co do almuadema, wystarczy wspomnieć, o czym już się niemal dowiedzieliśmy, że zmarł od litościwego przerażenia, kiedy rzucił się na niego krzyżowiec Osbern, ale nie ten Osbern ze wzniesionym, zbroczonym krwią mieczem, niech Allach zlituje się nad swymi nieszczęsnymi wyznawcami.
Pijąc kawę, Raimundo Silva poszukiwał interesujących go fragmentów w Historii oblężenia Lizbony, nie przemowa króla, nie opisy walki, całkowicie stracił zainteresowanie procami balearskimi czy balearycznymi, nie chce też nic wiedzieć na temat kapitulacji i plądrowania. Znalazł już to, czego szukał, cztery kartki, które wyciąga z pliku i czyta z uwagą, zaznaczając żółtym fluorescencyjnym pisakiem najważniejsze fragmenty. Gruba kobieta z dystansem przygląda się niezrozumiałym działaniom, a potem znienacka, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy działaniem obcego człowieka i własną myślą, pośpiesznie zsuwa okruszki na górkę i opuszkami pięciu złączonych palców zbiera je, ściska i podnosi do ust, wsysa pożądliwie. Zirytowany hałasem Raimundo Silva rzuca w bok karcące spojrzenie, nie ma wątpliwości, myśli, że pokusa uwsteczniania się jest stałą cechą gatunku ludzkiego, jeśli Dom Alfons Henriques łapczywie je palcami, to było nie było, jest to obyczaj epoki, chociaż dostrzec już można pewne innowacje, na przykład wkładanie do ust kawałka mięsa nabitego na nóż, teraz brakuje już tylko oczywistego pomysłu umieszczenia rozstawionych zębów w ostrzu, a i tak spóźnia się odkrycie, wystarczyłoby, żeby rozkojarzeni wynalazcy zwrócili uwagę na drewniane widły, którymi chłopi zgrabiają zżętą pszenicę i jęczmień i podnoszą je, wrzucają na wozy, aż nadto wykazało doświadczenie, że nie zajdzie się daleko w sztuce i w życiu, jeśli pozwoli się skrępować umysł dworską wygodą. Ale ta kobieta z kawiarni nie ma usprawiedliwienia, zważywszy, że jej rodzice w wielkim trudzie nauczyli ją zachowania przy stole, i proszę, jak się uwsteczniła, może cofnęła się do tych grubiańskich czasów, kiedy to Maurowie i chrześcijanie nie różnili się manierami, opinia to jednakże bardzo kontrowersyjna, jako że nie brak takich, którzy starają się dowieść wyższości cywilizacyjnej wyznawców Mahometa, i że tych drugich, skończonych kafirów, zatwardziałych w swym zaprzaństwie, ledwie zaczęły swędzieć wypryski dobrych manier, lecz wszystko ulegnie zmianie w dniu, w którym duszami ich zawładnie gorączka kultu Dziewicy Naszej Pani, tak ich porwie, że zaniedbają kult Jej Boskiego Syna, nie mówiąc już o obraźliwie niewielkim znaczeniu, jakie na co dzień będą przywiązywać do osoby Ojca Wszechmogącego. I w ten sposób wykazuje się, jak łatwo jest przejść, ześlizgując się lekko z tematu na temat, od francuskiego ciastka jedzonego w kawiarni Graciosa do Tego, który jeść wcale nie potrzebuje, lecz który przewrotnie obdarzył nas tysiącem pragnień i potrzeb.
Raimundo Silva wkłada tekst Historii oblężenia Lizbony do papierowej torby, pozostawiając sobie rzeczone cztery strony, składa je i pieczołowicie chowa w wewnętrznej kieszeni płaszcza, podchodzi do baru, gdzie kelner podaje szklankę mleka i ciastko młodemu mężczyźnie mającemu twarz kogoś, kto szuka pracy, i skoncentrowaną minę człowieka wiedzącego, że dzisiaj nie zje już bardziej obfitego posiłku. Redaktor jest dość bystrym i kompetentnym obserwatorem, aby raz rzuciwszy okiem, zebrać tak kompletne informacje, możemy nawet dopuścić przypuszczenie, że któregoś dnia napotkał w lustrze w swoim mieszkaniu takie same oczy, swoje własne, nie trzeba było tego dodawać, jednakże nie warto go o to pytać, bo najbardziej interesuje nas jego teraźniejszość, a z przeszłości tylko wspomnienie, nie tyle jego, ile ogólnie przeszłości, część zmieniona przez to impertynenckie słowo. Teraz trzeba jeszcze zobaczyć, dokąd nas ono zaprowadzi, bez wątpienia najpierw Raimunda Silvę, bo każde słowo ma tę łatwość czy przymiot prowadzenia tego, kto je wypowiada, a potem może i nas, którzy podążamy w ślad za nim jak węszące wyżły, uwagi te są w oczywisty sposób przedwczesne, wszak oblężenie jeszcze się nawet nie rozpoczęło, Maurowie wchodzący do kawiarni intonują chórem, Zwyciężymy, zwyciężymy, z bronią w ręku, może tak się stanie, ale w tym celu musi Mahomet pomóc najlepiej jak potrafi, bo broni nie widzimy, a arsenał, jeżeli głos ludu jest rzeczywiście głosem Allacha, nie jest solidnie wyposażony, według potrzeb. Raimundo Silva mówi do kelnera, Proszę mi przechować tę paczkę, przyjdę ją odebrać przed zamknięciem, rozumie się, iż odnosi się to do kawiarni, kelner wciska torbę pomiędzy dwa słoiki cukierków za sobą, Tutaj nikt nie będzie tego ruszał, mówi, nie przyszło mu do głowy zapytać, dlaczego Raimundo Silva nie pójdzie do domu zostawić torby, skoro mieszka tak blisko, przy ulicy Cudu Świętego Antoniego, tuż za rogiem, cóż, kelnerzy wbrew powszechnej opinii są osobami dyskretnymi, cierpliwie słuchają krążących plotek, dzień za dniem, przez całe życie, i męczy ich ta monotonia, prawdą jest, że z racji obowiązkowej uprzejmości i aby nie sprawiać zawodu klientowi, będącemu podstawą ich egzystencji, okazują wielkie zainteresowanie i uwagę, lecz w głębi duszy zawsze myślą o czymś innym, na przykład cóż mogłaby obchodzić kelnera odpowiedź redaktora, gdyby ten oznajmił, Boję się, że zadzwoni telefon. Młody mężczyzna skończył jeść ciastko, teraz, dyskretnie płucze usta mlekiem, aby pozbyć się okruchów, które przylgnęły mu do zębów i dziąseł, tak nauczali nasi dobrzy rodzice, lecz ich nie wzbogaciła ta tak wybitna wiedza i z tego, co wiemy, nie była ona również źródłem opłakiwanych dóbr matki chrzestnej Benvindy, niech Bóg jej wybaczy, jeśli może.
Dobrze zrobił kelner z kawiarni, nie dając posłuchu wieści gminnej. Aż nadto dobrze wiadomo, że w wypadku międzynarodowego napięcia pierwszą gałęzią gospodarki, która od razu daje sygnał niestabilności i załamania, jest turystyka. No właśnie, gdyby Lizbona była zagrożona oblężeniem i szturmem, nie przyjeżdżaliby ci turyści, pierwsze dwa autobusy z rana, jeden pełen Japończyków, okulary i aparaty fotograficzne, drugi kurtek i spodni w kolorach flagi amerykańskiej. Zbierają się za tłumaczami i bok w bok, w dwóch oddzielnych kolumnach, ruszają w górę, wejdą ulicą Chao da Feira przez bramę, w której znajduje się nisza świętego Jerzego, będą podziwiać świętego i straszliwego smoka, który Japończykom, przyzwyczajonym do wspanialszych przedstawicieli tego gatunku, wydaje się śmiesznej wielkości. Jeśli chodzi o Amerykanów, upokorzenie będzie powszechne, gdy stwierdzą, jak śmieszny jest kowboj z Dzikiego Zachodu, łapiący na lasso ledwo odstawionego od cycka cielaka, w porównaniu z rycerzem w srebrnej zbroi, niezwyciężonym we wszystkich potyczkach, chociaż pojawią się podejrzenia, że zrezygnował z nowych wyzwań i zbiera owoce sławy zdobytej w przeszłości. Weszli już turyści, ulica nagle stała się pusta, chciałoby się napisać ospała, gdyby to słowo, nieodparcie przywołujące w duszy i ciele wspomnienie znużenia upalnym latem, nie wydawało się niestosowne dla zimnego poranka, chociaż miejsce jest spokojne, a ludzie pokojowo usposobieni. Widać stąd rzekę ponad blankami katedry, wydającymi się zestawem kijów do bilarda na dzwonnicach, które z powodu nierówności terenu nie są widoczne i pomimo wielkiej odległości widać, że wody są spokojne, dostrzega się nawet niespokojne loty mew ponad rozbłyszczonymi, płynącymi wodami. Gdyby naprawdę stało tam pięć okrętów z krzyżowcami, z pewnością już zaczęto by ostrzał nieuzbrojonego miasta, ale nie może się tak zdarzyć, bo my doskonale wiemy, że z tej strony nie grozi Maurom niebezpieczeństwo, skoro zostało powiedziane, a następnie zapisane dla podkreślenia wagi słów, że tym razem Portugalczycy nie mogą liczyć na pomoc tych, którzy przybyli tutaj tylko po wodę i dla zażycia odpoczynku od żeglugi i burz przed dalszą podróżą i odebraniem z rąk niewiernych nie jakiegoś pospolitego miasta jak to tutaj, lecz cennej ziemi, która czuła ciężar stóp Boga i ślad tych stóp jeszcze przechowuje w niektórych miejscach, po których nikt więcej nie przeszedł i których deszcz i wiatr nie tknęły, boskie ślady bosych stóp.
Raimundo Silva skręcił za rogiem i wszedł w ulicę Cudu Świętego Antoniego, a kiedy przechodził przed swym domem, odniósł wrażenie, że słyszy krótki sygnał telefonu, może dlatego, że na wpół świadomie natężał słuch, skupiając się na otaczających go dźwiękach, Czy to mój, pomyślał, lecz dzwonek docierał z bardzo bliska, może od fryzjera z drugiej strony ulicy, i w tej samej chwili nowa okoliczność wzbudziła jego niepokój, cóż za nieostrożność, kompletną głupotą było myślenie, że Costa musi użyć telefonu, Kto wie, czy się właśnie nie zbliża, wyobraźnia usłużnie podsunęła mu obraz Costy w samochodzie wściekle mknącego w górę ulicy Cytrynowej, jeszcze unosi się w powietrzu pisk opon na zakręcie przy katedrze, jeśli Raimundo Silva natychmiast się nie ukryje, pojawi się tam Costa, ostro zahamuje przed drzwiami domu i syknie, Niech pan wsiada, niech pan wsiada, mamy sobie coś do powiedzenia, nie, tutaj nie chcę rozmawiać, mimo wszystko Costa jest człowiekiem dobrze wychowanym, nie będzie robił sceny na ulicy. Redaktor nie czeka dłużej, schodzi pośpiesznie schodami świętego Kryspina, i zatrzymuje się dopiero za zakrętem, ukryty przed zniecierpliwionym wzrokiem Costy. Siada na stopniu, aby dojść do siebie po przeżytym strachu, przepędza psa, który zbliżył się do niego, wyciągając pysk, i wydobywa z kieszeni kartki z książki o oblężeniu Lizbony, rozprostowuje je, wygładza na kolanach.
Kiedy z balkonu spoglądał na dachy domów schodzące do rzeki jak stopnie schodów, przyszło mu do głowy przejść się wzdłuż linii oblężenia Maurów, owych niewielu wątpliwych pamiątek z tego okresu, co historyk uczciwie przyznaje. Lecz tu, na wprost oczu Raimunda Silvy, znajduje się właśnie kawałek jeśli nie autentycznego zachowanego muru, to przynajmniej muru stojącego dokładnie w miejscu tamtego, biegnie w dół, poniżej rzędu szerokich okien, nad którymi wznoszą się szczyty domów. Raimundo Silva znajduje się więc poza murami miejskimi, należy do oblegającego wojska, brakuje teraz tylko tego, żeby otworzyło się jedno z tych okien i ukazała się w nim mauretańska dziewczyna, śpiewając, Oto Lizbona kochana, Przez wszystkich ochraniana, Zatracenie spotka tam chrześcijan, a zaśpiewawszy, zatrzasnęła okno na znak pogardy, lecz jeśli oczy redaktora się nie mylą, muślinowa zasłona uchyliła się delikatnie i ten prosty gest wystarczył, żeby straciła znaczenie groźba zawarta w słowach, jeśli wzięliśmy ją dosłownie, bo równie dobrze mogłoby się okazać, że Lizbona, wbrew temu, co się wydawało, nie była miastem kobiet, a zatracenie było tylko zatraceniem w miłości, jeżeli ograniczające dopełnienie znajduje tu zastosowanie, może to być wszak jedyne i szczęśliwe zatracenie. Pies ponownie się zbliżył, teraz Raimundo Silva spogląda na niego zaniepokojony, skąd wiadomo, że nie jest wściekły, kiedyś przeczytał, nie pamięta gdzie, że jedną z oznak tej strasznej choroby jest podkulony ogon, a ten ogon nie wykazuje wielkiej aktywności, ale może z niedożywienia, bo pod skórą zwierzaka doskonale widać żebra, ale jest też oznaką, i to decydującą, złowroga piana tocząca mu się z pyska i ściekająca z kłów, oto kundel we własnej osobie, jeśli się ślini, to z powodu zapachu jadła przygotowywanego tu na schodach świętego Kryspina. Uspokójmy się, pies nie jest wściekły, w czasach Maurów byłoby to możliwe, ale teraz, w mieście takim jak to, nowoczesnym, zorganizowanym, nawet ten okaz wałęsającego się psa jest zaskakujący, pewnie ochroniło go przed siecią uczęszczanie głównie tego leżącego na uboczu i stromego szlaku, wymagającego zdrowych nóg i młodzieńczych płuc, łaski posiadania takowych nie dostępują przecież rakarze.
Raimundo Silva sprawdza papiery, podąża myślami według marszruty i ukradkiem zerka na psa, a wtedy przypomina sobie opis historyka poświęcony straszliwemu głodowi, jaki zapanował w mieście po dwóch miesiącach, nie ostał się żywy żaden pies ani kot, zniknęły nawet szczury, jeśli jednak tak było, to miał rację człowiek, który powiedział, że tamtego spokojnego poranka, kiedy almuadem wspiął się na almadenę, by zwołać wiernych na modlitwę, szczekał pies, byłby w błędzie ktoś, kto by się upierał, że skoro pies jest zwierzęciem nieczystym, Maurowie nie tolerowaliby jego istnienia, możemy przyjąć, że go usunęli z domu, pozbawiając miski i pieszczot, ale nigdy z całego islamu, bo prawdę powiedziawszy, skoro żyjemy sobie w spokoju z naszymi własnymi nieczystościami, dlaczego mielibyśmy gwałtownie odrzucić cudze, w tym wypadku psie, a więc znacznie bardziej niewinne niż te pierwsze, pochodzące od ludzi, którzy tak źle używają imienia psa, przy każdej okazji ciskając je w twarz wroga jako obelgę, chrześcijanie Maurom, Maurowie chrześcijanom, wszyscy razem Żydom. Nie mówiąc już o tych, których najlepiej znamy, nadciągającej oto portugalskiej szlachcie, martwiącej się swoimi buldogami i dogami tak bardzo, że skłonna jest spać z nimi, czerpiąc z tego taką samą albo jeszcze większą przyjemność niż ze spania z nałożnicami, i proszę zobaczyć, najstraszniejszego wroga nazywa się psem, zdaje się, że nie ma bardziej bolesnej obelgi, poza sukinsynem. A wszystko to wynika z ludzkich umownych kryteriów, to człowiek wymyśla słowa, biedne zwierzęta nie dbają o te gramatyki, są świadkami kłótni, Psie, mówi Maur, Sam jesteś psem, odpowiada chrześcijanin i zaraz ruszają na siebie z dzidami, mieczami i sztyletami, podczas gdy kundle mówią do siebie, To my jesteśmy psami, i jest im wszystko jedno.
Pewny już drogi, którą powinien obrać, Raimundo Silva wstaje, otrzepuje spodnie i zaczyna schodzić po schodach. Pies poszedł za nim, ale w pewnej odległości, jak ktoś, kto ma już duże doświadczenie w sprawach przepędzania i wystarczy mu, że człowiek schyli się gwałtownie po kamień. U dołu schodów zawahał się, jakby myślał, Iść dalej, nie iść, ale zdecydował się, idzie za redaktorem, który schodzi po schodach Correio Velho. Tędy albo trochę bardziej w głąb, jeśli wierzyć zachowanym szczątkom na schodach świętego Kryspina, biegły mury, jak się sądzi, prosto do sławnej Bramy Żelaznej, z której nie pozostał ślad ani godna uwagi resztka, może gdybyśmy zerwali chodnik na placu Santo Antonio da Se i kopali odpowiednio głęboko, wciągalibyśmy w nozdrza zapach grobowca i naszym oczom ukazałyby się fundamenty z epoki, zardzewiałe resztki dawnej broni, dwa pomieszane szkielety wojowników, nie kochanków, którzy równocześnie krzyknęli, Psie, i w tej samej chwili pozabijali się wzajemnie. Samochody jeżdżą w górę i w dół, tramwaje skrzypią na zakręcie ulicy Magdaleny, to tramwaje linii dwadzieścia osiem, szczególnie ulubione przez filmówców, a tam dalej, za zakrętem koło katedry, jedzie jeszcze jeden autokar pełen turystów, to pewnie Francuzi, którym wydaje się, że są w Hiszpanii. Pies waha się, czy przejść przez ulicę, jego najbliższy i najlepiej znany świat to górne ulice, i chociaż widzi, że mężczyzna patrzy za siebie, schodząc ulicą Piekarską wzdłuż dawnych murów biegnących aż do ulicy Bacalhoeiros, nie ośmiela się kontynuować wędrówki, może obecny strach staje się nie do zniesienia na wspomnienie dawnego przerażenia, kto raz się sparzył, na zimne dmucha, nawet pies. Wraca tą samą drogą, idzie do schodów świętego Kryspina poczekać, aż znowu ktoś się pojawi.
Redaktor kontynuuje oględziny, przechodzi przez Arco Escuro, aby poznać schody, które według historyka dawały w owym czasie dostęp do obleganych murów, albo według innej wersji znajdują się w miejscu dawnych, po tych stopniach nie schodziły więcej niż dwa, trzy pokolenia. Raimundo Silva bez pośpiechu ogląda ciemne okna, brudne i pokryte saletrą fasady, święte obrazki z azulejo [2], na tym rok tysiąc siedemset sześćdziesiąty czwarty i święta Anna ucząca czytać swą córkę Marię, a na bocznych medalionach święty Marçal, który chroni od pożarów, i święty Antoni, odnawiacz dzbanków i najskuteczniejszy odnajdywacz zaginionych przedmiotów. Obraz z braku innych dokumentów, jeżeli umieszczona na nim data jest datą powstania budynku, a wszystko wskazuje na to, że tak, informuje, iż dom został wzniesiony dziewięć lat po trzęsieniu ziemi. Redaktor ocenia zasób swojej wiedzy i stwierdza, że jest bogatszy, dlatego wracając na ulicę Bacalhoeiros, popatrzy z pogardliwą wyższością na przechodniów i nieuków, odległych od tych ciekawostek miasta i życia, nie mających wystarczającej wiedzy, by zestawić dwie tak oczywiste daty. Jednakże niebawem, kiedy znajdzie się przed łukiem Bramy Morskiej stwierdzi w głębi ducha, że nazwa zasługiwała na inne jej wyobrażenie w architekturze, nie na prozaiczną sztancę, w tym momencie, zamyśliwszy się nad rozmijaniem się słów i ich znaczeń, spojrzy na siebie i sam siebie ostro oceni, Jakież w końcu ja mam prawo do oceniania innych, mieszkam w Lizbonie od urodzenia i nigdy nie przyszło mi do głowy pójść i zobaczyć na własne oczy rzeczy, które są w książkach, rzeczy, na które kiedyś spojrzałem raz i drugi, nie widząc ich, niemal tak ślepy jak almuadem, gdyby nie groźba spotkania Costy, prawdopodobnie nigdy nie sprawdziłbym zarysu oblężenia i położenia bram, bo te tutaj, jak sądzę, są już murami Ferdynanda, oczywiście kiedy dobiegnie końca mój spacer, będę wiedział więcej, ale pewne jest też, że będę wiedział mniej, właśnie dlatego, że będę wiedział więcej, innymi słowy, zobaczymy, czy zdołam to wyjaśnić, świadomość posiadania większej wiedzy prowadzi mnie do świadomości posiadania niewielkiej wiedzy, zresztą, ciśnie się na usta pytanie, czym jest wiedza, miał rację historyk, nadaję się na filozofa, z tych dobrych, którzy biorą czaszkę i przez całe życie zadają sobie pytanie, jakie znaczenie ma czaszka we wszechświecie i czy istnieje jakiś powód, by wszechświat przejmował się tą czaszką albo żeby ktoś zadał sobie pytanie o czaszkę i wszechświat, i teraz, panie i panowie, turyści, podróżnicy albo zwykli ciekawscy, docieramy do Arco da Conceição, tak podaje nieodzowny przewodnik, gdzie po dziś dzień pełne słodyczy wody ze Studni Lenistwa gaszą pragnienie i chęć do pracy wielu ludziom. Raimundo Silva nie śpieszy się. Poważnie studiuje przewodnik, dla własnej satysfakcji sporządza w myślach notatki, by tak rzec, uzupełniające, potwierdzające współczesność, na schodach Correio Velho wyrasta ponura agencja pogrzebowa, jak biała piana z odrzutowca na błękitnym niebie, jak długi kilwater szybkiego statku na lazurowym morzu, pensjonat Casa Oliveira Dobre Pokoje z ulicy Piekarskiej, restauracja Jedz Pij Płać i Zjeżdżaj, zaraz obok Portas do Mar, piwiarnia Arco da Conceição, duży kamienny herb Mascarenhas na narożniku budynku przy Arco de Jesus, gdzie znajdowała się brama mauretańskich murów miejskich, protestacyjne graffiti, neoklasyczny portal pałacu hrabiów Coculim z rodu Mascarenhas, magazyny żelazne, do tego sprowadziła się wielkość, świat rzeczy ulotnych, przemijających, a pewne jest, że wszystkie takimi są, bez wyjątku, wszak ślad samolotu już się rozpłynął, a czas rozprawi się z czasem samolotów, musimy tylko cierpliwie poczekać. Redaktor wszedł na Alfamę przez Arco do Chafariz d'El-Rei, zje obiad niedaleko, w restauracji na ulicy S. João da Praça, w okolicy wieży świętego Piotra, typowy ludowy obiad portugalski złożony ze smażonych sardynek i ryżu z pomidorami, z sałatką, wielkie szczęście, że trafiły mu na talerz jędrne liście ze środka sałaty, gdzie, prawda to lub nie, lecz wszyscy ludzie o tym wiedzą, zbiera się niezrównana świeżość poranków, rosa, kropelki mgły, to to samo, ale powtarza się tutaj przez zwykłą przyjemność zapisywania słów i wypowiadania ich w smakowity sposób. W drzwiach restauracji stała mała Cyganka, miała jakieś dwanaście lat, wyciągała rękę, nie powiedziała ani słowa, patrzyła tylko wyczekująco na redaktora, który pochłonięty własnymi myślami nie zauważył Cyganki, lecz muzułmankę, kiedy żebranie miało jeszcze sens, a psy, koty i myszy zdawały się mieć życie zapewnione aż do swej naturalnej śmierci z powodu choroby albo walki gatunków, jakkolwiek by było, nie da się ukryć istnienia postępu, dziś nikt w Lizbonie nie poluje na zwierzaki tego rodzaju, żeby je włożyć do gara, Ale oblężenie jeszcze się nie zakończyło, ostrzegają oczy Cyganki.
Raimundo Silva wolniej przemierzy to, co mu jeszcze zostało do obejrzenia, jeszcze jedne mury na Patio do Senhor da Murça, ulica Adiça, gdzie mury wznosiły się w górę, i przy Norberto de Araújo, jak ostatnio nazwano tę ulicę, na szczycie której znajduje się imponujący kawał zniszczonego u podstawy muru, te są naprawdę żywymi kamieniami, są tu od dziewięciu czy dziesięciu wieków, jeżeli nie więcej, od czasów barbarzyńców, i trwają, nieustraszenie podpierają dzwonnicę kościoła świętej Łucji albo świętego Braz, to nie ma znaczenia, w tym miejscu stała, ladies and gentlemen, dawna Brama Słońca, zwrócona ku wschodowi, pierwsza otrzymywała różowawy powiew poranka, teraz nie ma nic oprócz placyku, który od niej wziął swą nazwę, co jednakże nie zmieniło efektów specjalnych brzasku, tysiąc lat dla słońca jest jak nasze krótkie westchnienie, sic transit, rzecz jasna. Mur biegł przez te okolice pod kątem rozwartym, prosto do murów fortecy, w ten sposób opasywał miasto od wody tam w dole, aż do węzłowego spotkania z zameczkiem, uniesiona głowa i silne stawy, zgięte ramiona, splecione palce, silne jak palce ciężarnej kobiety podtrzymującej brzuch. Zmęczony redaktor idzie w górę ulicą Ślepców, dociera do Patio de Dom Fradique, czas pękł na dwoje, żeby nie tknąć tej wioski, śmiało można powiedzieć, że jest taka sama od czasów Gotów albo Rzymian, albo Fenicjan, potem dopiero przyszli Maurowie, pierwsi Portugalczycy, ich dzieci i wnuki, tymi jesteśmy my, moc i chwała, upadki, pierwszy, drugi i trzeci, każdy z nich podzielony na rodzaje i podrodzaje. Nocą na tej przestrzeni pomiędzy niskimi budynkami spotykają się dwa lub trzy upiory, tego co było, tego co miało być i tego co mogło być, ale nie było, nie rozmawiają, patrzą na siebie jak patrzą ślepi i milczą.
Raimundo Silva siada na kamiennej ławce w zimnym popołudniowym cieniu, po raz ostatni czyta kartki z książki i potwierdza, że nie ma już nic więcej do zobaczenia, zamek zna wystarczająco dobrze, żeby go dziś nie oglądać, mimo że dziś jest dzień inwentaryzacji. Niebo zaczyna bieleć, może jest to zapowiedź mgły obiecanej przez meteorologię, temperatura gwałtownie spada. Redaktor wychodzi z Patio na ulicę Chão da Feira, naprzeciwko bramy Świętego Jerzego, nawet stąd można zobaczyć, że ludzie jeszcze robią zdjęcia świętemu. Mniej niż pięćdziesiąt metrów znajduje się jego dom, choć stąd niewidoczny, a pomyślawszy to, redaktor spostrzega po raz pierwszy z przejmującą oczywistością, iż mieszka dokładnie w miejscu dawnej Bramy Alfofa, nie sposób dzisiaj dociec, czy od strony wewnętrznej czy zewnętrznej, i nie możemy się dowiedzieć, czy Raimundo Silva jest obleganym czy oblegającym, przyszłym zwycięzcą czy skazanym na klęskę.
Nie znalazł pod drzwiami wściekłej wiadomości od Costy. Zapadła noc, telefon nie zadzwonił. Raimundo Silva w spokoju spędził wieczór, poszukując na półkach książek mówiących o Lizbonie w czasach Maurów. W nocy wyszedł na balkon zobaczyć, jaka jest pogoda. Mgła, ale nie tak gęsta jak wczoraj. Usłyszał szczekanie psów i to w niewyjaśniony sposób jeszcze bardziej go uspokoiło. Psy szczekały, niebaczne na upływ wieków, a więc świat pozostawał niezmienny. Poszedł się położyć. Był tak zmęczony spacerami, że spał głęboko, ale budził się kilka razy, zawsze kiedy śnił o pustych murach, bez niczego w środku, które były jak worek o wąskim gardle, rozszerzający się w brzuch u brzegu rzeki, a dookoła pokryte lasem wzgórza, zarośla, doliny, strumienie, kilka rozrzuconych domów, ogrodów, gajów oliwnych, szeroka zatoka wrzynająca się w ląd. W oddali wyraźnie się odcinające wieże centrum handlowego Amoreiras.
Trzynastu długich dni potrzebowało wydawnictwo albo ktoś w jego zastępstwie, by odkryć zło, i tę wieczność żył Raimundo Silva, jakby miał we krwi powolnie działającą truciznę, jednakże w ogólnym rozrachunku tak samo śmiertelną jak najbardziej piorunująca substancja toksyczna, na podobieństwo śmierci, którą każdy z nas przygotowuje za życia i od której samo życie broni nas jak ochronny kokon, życzliwa macica i pożywka. Cztery razy poszedł do wydawnictwa bez żadnego konkretnego powodu, zważywszy, że jego praca, wiemy to, jest indywidualna i domowa, pozbawiona w większej części służebności krępującej zwykłych pracowników, przypisanych do zajęć administracyjnych, kierownictwa literackiego, produkcji, dystrybucji, świata nadzorowanego, dla których zawód redaktora należy do królestwa wolności. Pytano go, czego chce, a on odpowiadał, Niczego, przechodziłem w pobliżu, przyszło mi do głowy, żeby wejść. Zostawał kilka minut, przysłuchiwał się rozmowom, zwracał uwagę na spojrzenia, usiłował wychwycić ślad podejrzenia, skrywany i prowokujący uśmiech, jakieś zdanie, w którym mógłby się dopatrzeć ukrytego znaczenia. Unikał Costy, nie żeby bał się, że z jego strony grozi mu jakaś szczególna przykrość, ale dlatego, że to jego właśnie oszukał, i w ten sposób przyjął Costa rolę znieważonej niewinności, której nie potrafimy stawić czoła, bo ją uraziliśmy, a ona jeszcze o tym nie wie. Chciałoby się powiedzieć, że Raimundo Silva idzie do wydawnictwa jak morderca wracający na miejsce zbrodni, ale to niezupełnie tak, Raimunda Silvę wabi to miejsce, w którym odkryte zostanie przestępstwo i gdzie zbiorą się sędziowie, aby ogłosić wyrok skazujący jego, człowieka sprzeniewierzającego się swoim obowiązkom, nagiego, fałszywego i bez obrońcy.
Redaktor nie ma wątpliwości, że popełnia głupi błąd, że te wizyty w odpowiednim czasie zostaną wypomniane jako nienawistne szczegóły perwersyjnej złośliwości, Wiedział pan o popełnionym błędzie i mimo to nie miał pan wystarczającej odwagi, szczerości, uczciwości, żeby wyznać to z własnej woli, powiedzą woli, czekał pan na rozwój wydarzeń, śmiejąc się w duchu, perwersyjnie, upieram się przy tym słowie, nabijając się z nas, i pospolitość tych ostatnich słów utworzy dysonans w karcącym i moralizatorskim dyskursie. Nie będzie miało sensu wyjaśnianie im, że nie mają racji, że Raimundo Silva chciał tylko znaleźć uspokojenie, ulgę, jeszcze nie wiecie, będzie wzdychał za każdym razem, ale ulga i spokój trwały bardzo krótko, wystarczyło wejść do domu i od razu czuł się bardziej osaczony niż Lizbona kiedykolwiek w swej historii.
Ponieważ nie był przesądny, nie spodziewał się, że coś złego przytrafi mu się właśnie trzynastego dnia, Tylko ludzie wierzący we wróżby mają pecha albo nieszczęśliwe wypadki trzynastego, ja nigdy nie wierzyłem w te absurdalne przesądy, pewnie tak brzmiałaby jego odpowiedź, gdyby ktoś zasugerował tę hipotezę. Ten pryncypialny sceptycyzm wyjaśnia, dlaczego jego pierwszą reakcją było nerwowe zdumienie, kiedy usłyszał w słuchawce głos sekretarki naczelnego, Panie Silva, jest pan proszony dzisiaj do dyrektora, o czwartej, powiedziała sucho, jakby czytała napisaną notę, pieczołowicie zredagowaną, aby nie zabrakło w niej żadnego niezbędnego słowa ani żeby nie wkradło się jakieś inne, mogące zmniejszyć efekt zaniepokojenia, logicznego zabłąkania, teraz zaskoczenie i irytacja nie mają większego sensu w obliczu oczywistości, że trzynasty dzień jednak nie oszczędza ludzi silnych duchem, rządzi nie tylko tymi, którzy siłą nie grzeszą. Bardzo powoli odłożył słuchawkę i rozejrzał się dookoła, mając wrażenie, że dom się kołysze, Dobrze, to już, powiedział. W takich chwilach jak ta stoik uśmiechnąłby się, jeżeli ten klasyczny gatunek nie wymarł całkowicie, aby pozostawić miejsce dla swego ewolucyjnego następcy, nowożytnego cynika, posiadającego nikłe podobieństwo ze swym filozoficznym i pieszym przodkiem. Jakkolwiek by było, na bladym obliczu Raimunda Silvy zagościł blady uśmiech, jego wygląd zrezygnowanej ofiary jest łagodzony męskim smutkiem, jest to najczęściej spotykany obrazek w powieściach, poprawiając je, można się wiele nauczyć.
Redaktor zadaje sobie pytanie o to, czy jest przygnębiony, czy nie, i nie znajduje odpowiedzi. Wydaje mu się tylko nie do zniesienia to oczekiwanie do czwartej po południu, żeby się dowiedzieć, co zrobi wydawnictwo w kwestii jego sprzeniewierzenia się przeznaczeniu redaktora, w jakiż sposób ukarze zuchwały atak na niewzruszoność faktów historycznych, które powinny być stale wzmacniane, chronione przed wypadkami pod karą utraty sensu naszej własnej teraźniejszości i dysonansu opinii, które nami kierują i wynikających z nich przekonań. Teraz, kiedy odkryto już błąd, nie ma sensu spekulować na temat konsekwencji, jakie będzie miała w przyszłości obecność owego nie w Historii oblężenia Lizbony, gdybyż los pozwolił mu na dłuższy okres inkubacji, strona po stronie, jako niewidzialnego dla oczu czytelników, lecz niewidzialnie otwierającego sobie drogę jak korniki zostawiające pustą skorupę w miejscu, gdzie według nas powinien stać ciężki mebel. Odepchnął na bok poprawiany tekst, nie powieść przyniesioną przez Costę tego pamiętnego dnia, lecz cienki tomik wierszy, i złożywszy zamroczoną głowę na dłoniach, przypomniał sobie historię, nie pamiętał tytułu ani autora, chociaż zdawało mu się, że było to coś jakby Tarzan i utracone imperium, i gdzie było rzymskie miasto i pierwsi chrześcijanie, wszystko ukryte w afrykańskiej dżungli, nie ma wątpliwości, że wyobraźnia autorów nie zna granic, a tym, jeśli wszystko się zgadza, może być tylko Edgar Rice Burroughs. Był cyrk i chrześcijanie byli rzucani zwierzętom, to znaczy lwom, do tego z dużą łatwością, bo Afryka jest ojczyzną lwów, i autor pisał, nie przytaczając jednak argumentów ani nie cytując autorytetów, że najbardziej nerwowi z nich nie czekali, aż lwy ich zaatakują, raczej biegli na spotkanie śmierci, nie po to, by jako pierwsi wkroczyć do raju, ale dlatego, że po prostu nie mieli wystarczającej siły woli, by trwać w oczekiwaniu nieuniknionego. To wspomnienie lektur młodości skłoniło Raimunda Silvę, poprzez znane tylko jemu szlaki, którymi biegła myśl, do próby przyspieszenia biegu historii, przyspieszenia czasu, do natychmiastowego pójścia do wydawnictwa pod jakimkolwiek pretekstem, na przykład, O czwartej mam wizytę u lekarza, proszę powiedzieć, o co chodzi, takim tonem odezwie się do Costy, lecz jest oczywiste, że sekretarka dyrektora nie wzywa go na rozmowę z produkcją, jego przypadek będzie rozpatrywany na najwyższym szczeblu, i ta pewność w sposób absurdalny połechtała jego próżność, Chyba zwariowałem, wyszeptał, powtarzając słowa sprzed trzynastu dni. Miał ochotę odnaleźć w tym zamieszaniu uczucie, które dominowałoby nad innymi, tak by móc odpowiedzieć później, gdyby go zapytano, I jak się pan czuł w tej okropnej sytuacji, Czułem się zaniepokojony albo obojętny, albo ubawiony, albo przygnębiony, albo przestraszony, albo zawstydzony, tak naprawdę nie wie, co czuje, pragnie tylko, by godzina czwarta nadeszła jak najszybciej, śmiertelne spotkanie oko w oko z lwem, który czeka na niego z rozdziawioną paszczą, podczas gdy Rzymianie klaszczą, minuty są jak dzikie zwierzęta, chociaż, ogólnie rzecz biorąc, oddalają się, aby pozwolić nam odejść po rozharataniu nam skóry, ale w końcu znajdzie się jakaś, która nas pożre. Wszystkie metafory czasu i śmierci są tragiczne i jednocześnie bezużyteczne, pomyślał Raimundo Silva, może nie dokładnie tymi słowami, ale liczy się tylko znaczenie, tak odnotował, zadowolony z tego, że to pomyślał. Jednakże niemal nie zjadł obiadu, jedzenie stawało mu w gardle, znane to wrażenie, i czuł skurcze żołądka, co nie jest powszechne i wyraża powagę sytuacji. Gosposia przychodząca tego dnia stwierdziła, że nie wygląda najlepiej, nawet go zapytała, Jest pan chory, słowa, które wbrew oczekiwaniu miały charakter stymulujący, bo jeśli jego zachowanie w oczach obcej osoby wzbudzało niepokój, to znak, że trzeba się wziąć w garść, odrzucić męczący problem, dlatego odpowiedział, Czuję się świetnie, i w tej chwili była to prawda.
Za pięć czwarta wszedł do wydawnictwa. Zastał to, czego wcześniej tak wypatrywał, spojrzenia, uśmieszki, a także, na jednej czy dwóch twarzach, wyraz zakłopotania kogoś, kto nie zadowala się jednym dowodem, choć musi weń uwierzyć. Kazano mu przejść do poczekalni przed gabinetami dyrekcji i tam go pozostawiono na ponad piętnaście minut, co miało wykazać, iż punktualność była daremna. Spojrzał na zegarek, było oczywiste, że lew się spóźni, w dzisiejszych czasach bardzo trudno jest prowadzić samochód w dżungli, nawet po rzymskich drogach, jednak w tym wypadku prawdopodobnie ktoś pomyślał, że dobrze będzie uciec się do sprawdzonych sposobów psychologicznych, kazać mu czekać, aby poddać próbie jego nerwy, doprowadzić go na skraj załamania, uczynić bezbronnym zaraz przy pierwszym ataku. Raimundo Silva uważa, że mimo to, mając na względzie okoliczności, jest dość spokojny, jak człowiek, który przez całe życie zajmował się tylko wstawianiem kłamstw w miejsce prawd, nie dbając zbytnio o różnice, i nauczył się wybierać pomiędzy argumentami za i przeciw zebranymi wraz z upływem lat przez wszystkie dialektyki i kazuistyki, które wykwitły w głowie homo sapiens. Drzwi gwałtownie się otworzyły i stanęła w nich nie sekretarka dyrektora naczelnego, lecz innego, literackiego, Proszę za mną wejść, powiedziała, i Raimundo Silva, choć dostrzegł wadliwą składnię, zrozumiał, że jego spokój był tylko pozorem, i to niezbyt mocnym, drżały mu kolana, kiedy wstał z fotela, adrenalina wzburzała krew, pot gwałtownie pojawił się na dłoniach i pod pachami i nawet niezbyt silna kolka dała znak, że chce się rozprzestrzenić po całym układzie trawiennym, Wyglądam jak cielę prowadzone na rzeź, pomyślał, i na szczęście był w stanie pogardzać samym sobą.
Sekretarka przepuściła go, Proszę wejść, i zamknęła za nim drzwi. Raimundo Silva powiedział, Dzień dobry, dwie znajdujące się tam osoby odpowiedziały, Dzień dobry, trzecia, dyrektor literacki, powiedział tylko, Proszę usiąść, panie Silva. Lew też siedzi i patrzy, możemy przypuszczać, że oblizuje się i obnaża kły, oceniając twardość i smak mięsa bladego chrześcijanina. Raimundo Silva krzyżuje nogi, natychmiast je rozprostowuje, i w tej samej chwili zdaje sobie sprawę, że nie zna jednej ze znajdujących się tam osób, kobiety siedzącej po lewej stronie dyrektora literackiego. Ten po prawej to dyrektor produkcji, ale kobiety nigdy nie widział w wydawnictwie, Kim ona może być. Stara się ją dyskretnie obserwować, ale dyrektor literacki już zabrał głos, Przypuszczam, że wie pan, dlaczego kazaliśmy pana wezwać, Tak sądzę, Pan dyrektor sam chciał zająć się tą sprawą, ale nagła, pilna sprawa, która wynikła w ostatniej chwili, nie pozwoliła mu przybyć. Dyrektor literacki zamilkł, jakby chciał dać czas Raimundowi Silvie, aby pożałował, iż ma pecha, mógł przecież zostać przesłuchany osobiście przez samego dyrektora naczelnego, lecz w obliczu milczenia redaktora pozwolił, by w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiał gniew, choć powściągany i rozpraszany tonem na swój sposób pojednawczym, Dziękuję panu, powiedział, że milcząco przyznał się pan do odpowiedzialności, oszczędzając nam w ten sposób bardzo przykrej sytuacji, którą spowodowałoby na przykład pańskie zaprzeczenie albo próba usprawiedliwienia swojego czynu. Raimundo Silva pomyślał, że w tej chwili pewnie oczekują od niego bardziej wyczerpującej odpowiedzi niż zwykłe Tak sądzę, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, wtrącił się dyrektor produkcji, Ja jeszcze nie mogę dojść do siebie, panie Silva, pan, który pracuje od tylu lat dla tego wydawnictwa, kompetentny profesjonalista, popełnił taki błąd, To nie był błąd, uciął dyrektor literacki, nie warto wyciągać litościwej dłoni do pana Silvy, wiemy równie dobrze jak on, że było to działanie celowe, czyż nie, panie Silva, Co skłania pana do stwierdzenia, że było to działanie celowe, panie dyrektorze, Mam nadzieję, że nie zamierza się pan wycofać z tego, co powiedział pan na początku, Nie cofam się, tylko pytam. Irytacja dyrektora literackiego stała się widoczna, bardziej jeszcze z powodu ironii, jaką zawierały wypowiedziane słowa, Myślę, że nie muszę panu przypominać, że prawo do zadawania pytań i egzekwowania przeprosin, oprócz innych środków, jakie zamierzamy przedsięwziąć, nie należy do pana, lecz do nas, a przede wszystkim do mnie, bo reprezentuję tu dyrektora naczelnego, Ma pan świętą rację, panie dyrektorze, wycofuję pytanie, Nie musi pan wycofywać pytania, odpowiem panu, że wiemy, iż było to działanie celowe, a wnioskujemy to ze sposobu, w jaki napisał pan nie, wyraźnymi literami, kształtnymi, w odróżnieniu od pana zwykłego charakteru pisma, swobodnego, choć łatwego do przeczytania. W tym momencie dyrektor literacki umilkł nagle, jakby uświadomił sobie, że za wiele mówi i w związku z tym osłabia swoją pozycję sędziego. Zaległa cisza, Raimundowi Silvie wydało się, że przez cały ten czas kobieta nie spuszczała z niego wzroku, Kim ona może być, lecz ona ciągle milczała, jakby cała ta sprawa w ogóle jej nie dotyczyła. Wydawało się, że dyrektor produkcji urażony tym, że mu przerwano, stracił zainteresowanie dyskusją, która w sposób oczywisty zdążała w złym kierunku, Ten idiota nie widzi, że nie tak powinno się traktować tę sprawę, zaczyna gadać i gadać, lubi słuchać sam siebie i daje satysfakcję Silvie, który pewnie bosko się ubawił, wystarczy tylko spojrzeć, jak wykorzystuje ciszę, powinien być przerażony, a jest ucieleśnieniem spokoju. Dyrektor produkcji był w błędzie co do spokoju Raimunda Silvy, co do reszty może nie, bo nie znamy wystarczająco dyrektora literackiego, żeby wyrobić sobie o nim tak autorytatywną opinię. Raimundo Silva rzeczywiście nie jest spokojny, tylko się taki wydaje dzięki dezorientacji, jaką powoduje niespodziewany kierunek dialogu, który wydaje mu się katastrofalny w dosłownym znaczeniu tego słowa, formalne i uroczyste oskarżenie, jego bełkotanie w obronie tego, co obronione być nie mogło, udręka, ciężka ironia, miażdżąca krytyka, groźba, może zwolnienie, aby podsumować to wszystko, Jest pan zwolniony i proszę nie liczyć na pozytywną opinię. Teraz Raimundo Silva rozumie, że musi zabrać głos, szczególnie że już nie znajduje się dokładnie twarzą w twarz z lwem, ten usiadł trochę z boku i od niechcenia drapie się po grzywie złamanym pazurem, może nie zginie żaden chrześcijanin w tym cyrku, nawet jeśli nie ma żadnego znaku od Tarzana. Mówi, zwracając się najpierw do dyrektora produkcji, później ukradkiem do milczącej nadal kobiety, Nie neguję, że słowo zostało napisane przeze mnie, nie miałem zamiaru temu przeczyć, kiedy jego istnienie zostanie odkryte, ale najważniejsze nie jest napisanie go, wydaje mi się, że ważne powinno być odkrycie, dlaczego to zrobiłem, Mam nadzieję, że nie powie mi pan, że tego nie wie, rzucił ironicznie dyrektor literacki, ponownie biorąc sprawę w swoje ręce, To prawda, panie dyrektorze, nie wiem, Pięknie, popełnia pan celowe oszustwo, powoduje straty moralne i materialne dla wydawnictwa i autora, nie wypowiedział pan jeszcze żadnego słowa przeprosin i najniewinniej w świecie każe nam pan wierzyć, że jakaś nieznana siła, jakiś duch z zaświatów poprowadził panu rękę, gdy znajdował się pan w hipnotycznym transie. Dyrektor literacki uśmiechał się zadowolony z płynności zdania, lecz usiłował uczynić z uśmiechu grymas miażdżącej ironii. Nie sądzę, bym był w transie, odparł Raimundo Silva, doskonale pamiętam okoliczności całego wydarzenia, ale to nie oznacza, że motywy, dla których popełniłem ten umyślny błąd, są dla mnie jasne, Aha, przyznaje pan, że było to umyślne, Naturalnie, Teraz powinien pan tylko przyznać, że to nie był błąd, ale oszustwo, chciał pan zadziałać na szkodę wydawnictwa i ośmieszyć autora książki, Przyznaję, że chodzi o oszustwo, co do reszty, nigdy nie miałem takich zamiarów, Może chwilowe zaburzenie, zasugerował dyrektor produkcji tonem człowieka, który chce pomóc. Raimundo Silva zaczekał na jednoznacznie gwałtowną reakcję dyrektora literackiego, ale ta nie nastąpiła, i wtedy zrozumiał, że to zdanie było przewidziane, że nie będzie zwolnienia, że wszystko pozostanie na poziomie słów tak, nie, może, i uczucie ulgi było tak silne, że poczuł, jak rozluźnia mu się ciało, odpręża dusza, teraz musiał tylko wypowiedzieć odpowiednie słowa, na przykład, Tak, chwilowe zaburzenie, ale nie możemy zapomnieć, że upłynęło kilka godzin, zanim wręczył ten tekst Coście, i Raimundo Silva pogratulował sobie zręczności, z jaką wprowadził to możemy, stawiające jego samego po stronie sędziów, jakby im powiedział, Nie pozwalajmy się zwodzić. Dyrektor literacki powiedział, Dobrze, książka pójdzie do dystrybucji z erratą, to żenująco śmieszna errata, tam gdzie jest nie, proszę nie czytać nie, tam gdzie jest krzyżowcy nie pomogli, proszę czytać krzyżowcy pomogli, będą się z nas mocno śmiali, ale cóż, szczęśliwie w porę na to wpadliśmy i autor też wykazał zrozumienie, zresztą odniosłem wrażenie, że bardzo pana szanuje, mówił coś o rozmowie z panem, Tak, rozmawialiśmy o deleaturze, O czym, zapytała kobieta, O deleaturze, nie wie pani, co to takiego, zapytał Raimundo Silva agresywnie, Wiem, nie dosłyszałam. Wtrącenie się kobiety, którego zdaje się nikt nie oczekiwał, spowodowało chwilowe odstąpienie od tematu rozmowy, Ta pani, powiedział dyrektor literacki, od tej chwili będzie nadzorować pracę wszystkich redaktorów, zarówno w sprawach terminów i rytmu pracy, jak i poprawności nanoszonych zmian, wszystko będzie przechodziło przez jej ręce, ale wróćmy do naszej sprawy, wydawnictwo postanowiło uznać tę nieprzyjemną sprawę za zakończoną, mając na względzie zasługi, jakie dotychczas oddał nam pan Silva, przyjmiemy, że powodem tego wszystkiego było zmęczenie, chwilowe zaburzenie zmysłów, miejmy nadzieję, że się więcej nie powtórzy nic takiego, poza tym będzie pan musiał napisać list do wydawnictwa i do autora z prośbą o wybaczenie, autor mówi, że nie trzeba, że któregoś dnia porozmawia z panem o tym zdarzeniu, ale my uważamy napisanie listu za pański obowiązek, panie Silva, Napiszę, Bardzo dobrze, dyrektorowi literackiemu wyraźnie teraz ulżyło, nie trzeba dodawać, iż w najbliższym czasie będziemy zwracać szczególną uwagę na pańską pracę, nie żebyśmy myśleli, że celowo będzie pan znowu zmieniał znaczenie tekstów, ale żeby zapobiec skutkom ewentualnych nieposkromionych impulsów pańskiego ducha, które ponownie mogą się objawić, i nie muszę dodawać, że jeśli zdarzy się podobna sytuacja, nie będziemy już tak bardzo tolerancyjni. Dyrektor literacki zamilkł w oczekiwaniu, że redaktor wygłosi jakieś oświadczenie na temat swych przyszłych intencji, przynajmniej tych świadomych, skoro te drugie, jeśli istniały, należały do nieprzeniknionych planów nieświadomości. Raimundo Silva spostrzegł, czego od niego oczekiwano, to prawda, że słowa wymagają słów, dlatego się mówi, Słowo pociąga za sobą słowo, ale też Do kłótni trzeba dwojga, wyobraźmy sobie, że Romeiro pozostawiłby bez odpowiedzi zgubną ciekawość giermka Telma, najprawdopodobniej sprawy by się ułożyły i nie byłoby konfliktu, dramatu, śmierci, powszechnego nieszczęścia, albo przypuśćmy, że mężczyzna zapytał kobietę, Kochasz mnie, a ona milczy, tylko na niego patrząc, tajemnicza i odległa, nie chce powiedzieć nie, co by go zdruzgotało, ani tak, co by ich zdruzgotało, podsumujmy więc, że świat byłby zdecydowanie lepszy, gdyby każdy zadowolił się tym, co mówi, nie oczekując odpowiedzi, co więcej, nie prosząc o nią ani jej nie pragnąc. Lecz Raimundo Silva powinien powiedzieć, Rozumiem, że wydawnictwo podejmie środki ostrożności, kim ja jestem, żeby oburzać się na to, co robicie, cóż, proszę o wybaczenie i obiecuję, że świadomie tego nie powtórzę, w tym momencie uczynił krótką przerwę, jakby sam sobie zadawał pytanie, czy powinien kontynuować, ale po chwili stwierdził, że wszystko zostało powiedziane, i zamilkł. Dyrektor literacki przemówił, Dobrze, i przygotowywał się do wypowiedzenia oczekiwanych słów, Sprawę uważam za zamkniętą, a teraz do pracy, wstając jednocześnie i wyciągając dłoń do Raimunda Silvy na znak pokoju, uśmiechając się, jednakże kobieta siedząca po jego lewej stronie przerwała ruch i uprzedziła wspaniałomyślność, Jeśli można, dziwi mnie to, że pan Raimundo Silva, bo tak się pan nazywa, nawet nie spróbował nam wyjaśnić, dlaczego popełnił tak poważne wykroczenie, zmieniając zdanie, które jako redaktor ma obowiązek uszanować i chronić, taki jest sens pracy redaktorów. Lew nagle znowu się pojawił, teraz naszą jedyną nadzieją, zagubionych na arenie, jest nagłe pojawienie się Tarzana, uczepionego liany i krzyczącego A-oo-oo-ooo, jeżeli nie szwankuje nam pamięć, a może nawet przyprowadzi sobie słonie do pomocy z powodu ich dobrej pamięci. W obliczu niespodziewanego teraz ataku twarze dyrektora literackiego i dyrektora produkcji ponownie stężały, może nie chcą być posądzeni o brak stanowczości przez słabą kobietę, świadomą swych obowiązków, choć powierzono je jej tak niedawno, i wlepili wzrok w redaktora z całą surowością. Nie zwrócili uwagi, że na twarzy kobiety surowości nie było, raczej lekki uśmieszek, jakby w głębi ducha bawiła się tą sytuacją. Raimundo Silva, zbity z pantałyku, rzucił na nią okiem, to jeszcze młoda kobieta, ma mniej niż czterdzieści lat, choć siedzi, widać, że jest wysoka, ma śniadą skórę, kasztanowe włosy, gdyby redaktor znalazł się bliżej, mógłby dostrzec kilka siwych nitek, usta jej są pełne, mięsiste, ale nie grube, zdarzyło się coś dziwnego, niepokój tknął gdzieś w środku Raimuda Silvę, zamroczenie byłoby odpowiednim słowem, teraz powinniśmy wybrać stosowny przymiotnik, który by mu towarzyszył, na przykład seksualne, jednakże nie zrobimy tego, Raimundo Silva nie może zwlekać tak długo z odpowiedzią, nawet jeśli powszechnie mówi się w sytuacjach tego rodzaju, że czas się zatrzymał, czego czas nigdy nie zrobił jak świat światem. Uśmiech jeszcze gości na ustach kobiety, lecz gwałtowność, oschłość słów nie może nie zostać dostrzeżona, nawet sami dyrektorzy nie byli tacy bezpośredni, Raimundo Silva waha się pomiędzy odpowiedzią równie agresywną i użyciem tonu pojednawczego, ze względu na jego zależność od tej kobiety, to oczywiste, że ona może w przyszłości utrudnić mu życie, każdy pretekst będzie dobry, zastanowiwszy się na tyle, na ile pozwoliła mu ta odrobina czasu, jaką dysponował, ponadto mając na względzie czas zmarnowany na obserwacje fizjonomii, w końcu odpowiedział, Nikt bardziej niż ja nie chciałby odnaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi, ale skoro nie znalazłem jej do tej pory, wątpię, by mi się to udało, myślę, że rozpętała się we mnie walka pomiędzy moją dobrą stroną, jeśli rzeczywiście ją posiadam, i stroną złą, bo tę posiadamy wszyscy, pomiędzy doktorem Jekyllem i panem Hyde'em, jeśli mogę sobie pozwolić na klasyczne porównania, albo lepiej, własnymi słowami, pomiędzy złem, które kusi, wabi zmiennością, oraz konserwatywnym duchem dobrego, czasem zadaję sobie pytanie, jakie błędy popełnił Fernando Pessoa, redakcyjne i inne, przy takim zamieszaniu heteronimów, jak sądzę, była to diabelna bójka. Kobieta uśmiechała się podczas całej wypowiedzi i z uśmiechem zapytała, Oprócz tego, że jest pan Jekyllem i Hyde'em, jest pan jeszcze kimś innym, Jak dotąd udawało mi się jeszcze być Raimundem Silvą, Znakomicie, no to niech się pan postara nim zostać, w imię interesów tego wydawnictwa i naszych przyszłych stosunków, Zawodowych, Mam nadzieję, że nie przyszło panu do głowy, iż mogłyby to być inne stosunki, Ograniczyłem się tylko do uzupełnienia pani zdania, obowiązkiem redaktora jest sugerowanie rozwiązań eliminujących dwuznaczność, zarówno stylistyczną, jak i znaczeniową, Rozumiem, że wie pan, iż miejscem, gdzie rodzą się dwuznaczności, jest głowa słuchacza albo czytelnika, Szczególnie gdy pisarz albo mówca go do tego pobudzi, Albo jeśli należy się do rodzaju ludzi, którzy sami siebie pobudzają, Nie sądzę, by tak było w moim przypadku, Nie sądzi pan, Rzadko zdarza mi się wygłaszać stanowcze sądy, Był pan stanowczy, pisząc nie w Historii oblężenia Lizbony, a nie potrafi pan się zdobyć na stanowczość, aby usprawiedliwić oszustwo, przynajmniej je wyjaśnić, bo usprawiedliwienia być nie może, Przepraszam, ale wracamy do początku, Dziękuję za spostrzeżenie, zaoszczędził mi pan wysiłku ponownego wypowiadania się na temat tego, co sądzę o pańskim czynie. Raimundo Silva otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz w tym momencie zauważył wyraz osłupienia na twarzach dyrektorów i zdecydował się zamilknąć. Zaległa cisza, kobieta nie przestawała się uśmiechać, lecz może dlatego, że uśmiechała się tak już długo, na jej twarzy pojawiło się coś w rodzaju skurczu i Raimudo Silva poczuł nagle, że się dusi, atmosfera gabinetu bardzo mu ciążyła, Nie znoszę tej baby, pomyślał i celowo popatrzył na dyrektorów, jakby dając do zrozumienia, że od tej chwili oczekuje pytań tylko od nich i tylko na ich pytania zamierza odpowiadać. Wiedział, że na tym polu bitwa została wygrana, obaj dyrektorzy już wstawali, jeden z nich powiedział, Sprawę uznajemy za zamkniętą, a teraz do pracy, lecz nie wyciągnął ręki do Raimunda Silvy, ten wątpliwy pokój nie był wart celebracji, kiedy redaktor wyszedł, dyrektor literacki powiedział do dyrektora produkcji, Może lepiej byłoby go zwolnić, byłoby łatwiej, potem wtrąciła się kobieta, Stracilibyśmy dobrego redaktora, Źle się będzie pani z nim współpracować, sądząc po tym, co się wydarzyło, Może nie.
W korytarzu Raimundo Silva natknął się na Costę wracającego z jakiejś drukarni. Szybko go pozdrowił i ruszył w swoją stronę, ale Costa przytrzymał go za ramię, delikatnie, ledwie muskając rękaw płaszcza, oczy Costy były poważne, niemal litościwe, a wypowiedziane słowa okrutne, Dlaczego zrobił mi pan coś takiego, i Raimundo Silva nie wiedział, co odpowiedzieć, ograniczył się do dziecięcego zaprzeczenia, Ależ ja nic panu nie zrobiłem. Costa pokręcił głową, cofnął rękę i odszedł, wydawało mu się niemożliwe, żeby ten człowiek nie rozumiał, że uraził go osobiście, że tak naprawdę cała sprawa dotyczyła ich dwóch, Costy i Raimunda Silvy, oszukanego i oszusta, w ich przypadku nie można wystawić erraty zbawczej in extremis. W głębi korytarza Costa odwrócił się i zapytał, Zwolnili pana, Nie, nie zwolnili, To dobrze, gdyby pana zwolnili, byłbym jeszcze bardziej wkurzony, Costa to w sumie wielki człowiek i wstrzemięźliwy w swych oświadczeniach, nie powiedział, byłbym smutny ani rozgoryczony, żeby nie wydawało się to zbyt pompatyczne, powiedział wkurzony, co według słowników jest słowem grubiańskim, ale bezkonkurencyjnym, nawet jeśli zaprzeczą temu puryści. Costa zdecydowanie jest wkurzony, żadne inne słowo nie wyraziłoby lepiej stanu jego duszy, Raimundo Silva także, zapytawszy siebie po raz tysięczny, jak ja się czuję, może odpowiedzieć zdecydowanie, Jestem wkurzony.
Kiedy wrócił do domu, gosposi już nie było, zostawiła wiadomość, taką samą jak zwykle, kiedy zdarzało się, że nie było go w domu, Wyszłam, wszystko posprzątałam, zabrałam ubrania, żeby dokończyć prasowanie, ta gorliwość oznaczała, że wykorzystała sytuację, żeby wyjść wcześniej, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała, a Raimundo Silva, nie mając wątpliwości co do jej wybiegu, akceptował wyjaśnienie i milczał. Pewne harmonijne związki tworzą się i trwają dzięki złożonemu systemowi drobnych nieprawd, rezygnacji, swego rodzaju wspólniczego tańca gestów i postaw, co w sumie sprowadza się do przysłowia albo raczej sentencji, bo znacznie lepiej pasuje tutaj to określenie, którego cytowania nigdy dosyć, Ty wiesz i ja wiem, ty milcz, a i ja nie powiem. Nie chodzi o to, że istnieją tajemnice, sekrety, szkielety w zamkniętych szafach, które należy wyciągnąć, kiedy mówi się o związku pomiędzy panem i służącą, szczególnie w domu, gdzie mieszka Raimundo Silva i dokąd od czasu do czasu przychodzi do pracy kobieta, której może nawet nie trzeba będzie przedstawiać imieniem i nazwiskiem. Nadzwyczaj interesujące wydaje się spostrzeżenie, jak bardzo życie tych dwóch istot jest jednocześnie mętne i klarowne, Raimundo Silva nie ma nikogo, kto byłby mu bliższy, a jednak jak dotąd nie zainteresował się, jakie życie prowadzi ta kobieta, kiedy nie jest gosposią, a co do imienia wystarczy, że powie, pani Mario, i ona pojawia się w drzwiach, pytając, pan Raimundo potrzebuje czegoś. Pani Maria jest niska, chuda, jest brunetką, wydaje się nawet trochę śniada i ma włosy naturalnie kręcone, co jest powodem jej próżności, innych powodów znaleźć nie sposób, bo natura poskąpiła jej urody. Kiedy mówi albo pisze Wszystko posprzątałam, w sposób oczywisty nadużywa słów, bo jej pojęcie sprzątania sprowadza się do wprowadzenia w życie złotej zasady, zgodnie z którą wystarczy, żeby wszystko wyglądało na posprzątane albo raczej by nie rzucało się w oczy to, co posprzątane nie zostało, a w niektórych przypadkach nigdy nie zostanie. Pomija się, rzecz jasna, gabinet Raimunda Silvy, gdzie nieporządek zdaje się być oznaką pracy, tak to rozumie on, w odróżnieniu od innych redaktorów, będących maniakami wyrównywania, precyzji, geometrycznej harmonii, z tymi pani Maria musiałaby bardzo cierpieć, mówiliby, Ten papier nie leży tu, gdzie go zostawiłem, papiery w gabinecie Raimunda Silvy zawsze są tam, gdzie je zostawił, z tej to bardzo prostej przyczyny, że pani Maria nie może ich dotykać i żywo protestuje, To nie moja wina, kiedy Raimundo Siłva nie może znaleźć książek albo maszynopisów.
Zgniótł papier, gardząc wiadomością, i wyrzucił go do kosza. Dopiero potem zdjął płaszcz, zmienił ubranie, gruba koszula, spodnie, wełniana kamizelka, nie tylko z powodu panującego zimna, ale z powodu wewnętrznego chłodu, który odczuwa, to prawda, że Raimundo Silva jest zmarzlakiem, dlatego na ubranie narzucił jeszcze szlafrok w szkocką kratę, cały jest zakutany, ale tak mu wygodnie, poza tym nie spodziewa się odwiedzin. Po drodze z wydawnictwa do domu udało mu się nie myśleć, są tacy, którzy tego nie potrafią, lecz Raimundo Silva nauczył się sztuki zmuszania niejasnych myśli do dryfowania, tak jak robią to pojedyncze chmury, i potrafi zdmuchnąć każdą myśl, która zanadto się zbliży, ważne jest, żeby jedna nie przylgnęła do drugiej, tworząc ciąg, albo, co byłoby jeszcze gorsze, jeśli w atmosferze umysłowej istnieje elektryczność, burzę z błyskawicami i grzmotami. Na kilka chwil pozwolił, by myśli zajęły się panią Marią, ale teraz mózg znowu stał się pusty. Aby takim go utrzymać, otworzył drzwi pokoiku, gdzie stał telewizor, i włączył go. Było tam jeszcze zimniej. Ponad miastem na bezchmurnym niebie ciągle jaśniało słońce, chylące się już ku morzu, zachodząc, rzucało słabe światło, świetlistą pieszczotę, na którą za kilka chwil odpowiedzą szyby dolnego miasta, początkowo rozedrganymi pochodniami, potem blednąc, świetlne zjawisko skurczy się do kawałeczka drżącego lustra, aż w końcu wszystko zgaśnie i zmierzch przyprószy niemrawą szarością ulice, skrywając szczyty domów, zamazując kontury dachów, podczas gdy w tym samym czasie będzie słabł i wycofywał się przed ciszą, która rozlewa się po tych wysokich ulicach, gdzie mieszka Raimundo Silva. Telewizja nie ma głosu, to znaczy wyłączył go Raimundo Silva, są tylko jaśniejące ruchome obrazy, nie tylko na ekranie, ale i na meblach, ścianach oraz twarzy Raimunda Silvy, który patrzy, nic nie widząc i o niczym nie myśląc. Już niemal od godziny przesuwają się przed nim teledyski Totally Live, śpiewaków, jeśli to słowo ma tu zastosowanie, a tancerze kręcą się, wyrażając wszystkie ludzkie uczucia i emocje, niektóre wątpliwe, wszystko mają na twarzy, nie słychać, co mówią, ale to nie ma znaczenia, to nieprawdopodobne, jak twarz może być ruchliwa, widać skurcze, grymasy, rozciągnięcia, groźne miny, obojnacza istotka, sztuczna i obsceniczna, dojrzałe i kudłate kobiety, młode dziewczyny szczodrze wyposażone w uda, pośladki i cycki, inne chude jak witki i diabolicznie erotyczne, dojrzali panowie prezentujący interesujące i starannie dobrane zmarszczki, a wszystko to wytworzone ze skrzącego się światła, wszystko zdławione ciszą, jakby Raimundo Silva zacisnął dłonie na tych gardłach, dusząc je za wodną zasłoną, ona też jest bezszelestna, to powszechny triumf głuchości. Teraz pojawia się samotny mężczyzna, pewnie śpiewa, choć ledwie ruszają mu się usta, podpis mówi Leonard Cohen, postać uparcie wpatruje się w Raimunda Silvę, usta artykułują pytanie, Dlaczego nie chcesz mnie słuchać, samotnego człowieka, i na pewno dodaje, Posłuchaj mnie teraz, bo później będzie za późno, po teledysku pojawi się następny, to nie jest płyta, której możesz wysłuchać tysiąc i jeden raz, może wrócę, ale nie wiem kiedy, a ciebie może już tu wtedy nie być, wykorzystaj to, wykorzystaj, wykorzystaj. Raimundo Silva pochylił się i włączył dźwięk, Leonard Cohen jakby wykonał gest podziękowania, teraz mógł zaśpiewać i zaśpiewał, powiedział coś, co mówi ktoś, kto żył i pyta sam siebie, jak długo i po co, kto kochał i pyta siebie, kogo i za co, a zadawszy wszystkie pytania, pozostaje bez odpowiedzi, choćby jednej, wbrew temu, co stwierdził pewnego dnia, że wszędzie pełno jest odpowiedzi, musimy tylko nauczyć się zadawać pytania. Kiedy Cohen ucichł, Raimundo Silva ponownie wyłączył dźwięk i zaraz potem całe urządzenie. W pokoju nagle zaległa noc i redaktor może unieść dłonie do oczu, nikt tego nie zauważy.
Teraz zapyta każdy, kogo pasjonuje logika, czy jest prawdopodobne, żeby Raimundo Silva przez tyle czasu chociaż raz nie pomyślał o tej upokarzającej scenie, do której doszło w wydawnictwie, albo jeśli pomyślał, dlaczego nie wspomniano o tym wyraźnie, w imię spójności postaci i prawdopodobieństwa sytuacji. No cóż, nie ma co ukrywać, Raimundo Silva pomyślał o nieprzyjemnym epizodzie, i to kilka razy, ale myślenie nie jest tym samym w każdej sytuacji, redaktor pozwolił sobie najwyżej na wspomnienie, jak to innymi słowy wzmiankowano wcześniej, kiedy mówiono o chmurach na niebie i elektryczności w powietrzu, te pierwsze luźne, a napięcie minimalne. Różnica polega na myśleniu aktywnym, drążącym galerie i szyby, poczynając od faktu i krążąc wokół niego, a ten drugi sposób myślenia, jeżeli zasługuje na taką nazwę, jest bezwładny, wyobcowany, spoglądając, nie zatrzymuje się, tylko brnie naprzód ufny, że rzeczy nie wspomniane nie istnieją, jak chory uważający się za zdrowego, bo nazwa choroby jeszcze nie została wypowiedziana. Jednakże myli się ten, kto sądzi, że te systemy obronne działają wiecznie, nadchodzi taka chwila, kiedy błędne myślenie staje się idée fixe, zwykle wystarczy, że trochę bardziej zaboli. Tak się zdarzyło w przypadku Raimunda Silvy, kiedy mył tych kilka naczyń pobrudzonych podczas kolacji, zabłysnęła mu w duszy oczywista myśl, że wydawnictwo nie potrzebowało aż trzynastu dni, aby odkryć pomyłkę, co jednocześnie przeczyło staremu przesądowi i wymagało stworzenia nowego, naznaczającego negatywną energią inny dzień, jak dotąd niewinny. Kiedy wezwano go do wydawnictwa, już wszystko zostało odkryte i przedyskutowane, Co zrobimy z tym facetem, zapytał naczelny, a dyrektor literacki zadzwonił do autora, żeby mu zdać sprawę z absurdalnego wydarzenia, bardzo prosząc o wybaczenie, Nikomu nie można ufać, na co autor odpowiedział, choć wydawać się to mogło nieprawdopodobne, Nikt nie umarł, errata rozwiąże cały problem, i śmiał się, Co też mu przyszło do głowy, a Costa miał pomysł, Powinni mieć kogoś kontrolującego redaktorów, Costa wie, gdzie go boli, a sugestia wydała się tak dobra, że dyrektor produkcji przedstawił ją wyższej instancji, jakby była jego własna, aprobata była jednogłośna, zanim upłynęło trzynaście dni, już znaleziono, wybrano i zatrudniono odpowiednią osobę, zadomowiła się w wydawnictwie tak bardzo, że mogła uczestniczyć na równych prawach z innymi w doraźnym sądzie rozpatrującym winy, oczywiste, udowodnione i w końcu wyznane, zważywszy jednak, że wyznaniu towarzyszyły nazbyt widoczne niedomówienia i rezerwa oskarżonego, postawa, która w końcu zirytowała nową pracowniczkę, nie była niczym innym jak gwałtownym atakiem, przypuszczonym podczas ostatniego szturmu, Ale odpowiedziałem jej jak należy, wymamrotał Raimundo Silva, wycierając ręce i spuszczając rękawy, które podwinął do domowych prac.
Teraz, siedząc przy biurku z poprawianym tomikiem wierszy przed sobą, podąża w ślad za myślą, chociaż lepiej byłoby powiedzieć, że ona go poprzedza, bo wiemy, jak szybko myśl, gdy za nią podążamy, znika nam z pola widzenia, jeszcze wymyślamy passarolę, a ona już dotarła do gwiazd. Raimundo Silva, rozmyślając, stara się zrozumieć, dlaczego od pierwszych słów nie potrafił powstrzymać agresji, Nie wie, co to takiego deleatur, przede wszystkim męczy go prowokacyjny, niemal ordynarny ton, jakim zadała pytanie, a potem końcowy pojedynek wrogów, jakby mieli do rozstrzygnięcia jakąś osobistą sprawę, dawny żal, skoro wiadomo, że tych dwoje nigdy wcześniej się nie spotkało, a jeśli tak się zdarzyło, nie zwrócili na siebie uwagi, Kim ona może być, pomyślał wtedy Raimundo Silva, a pomyślawszy to, popuścił niepostrzeżenie cugle myślom, to wystarczyło, żeby myśl go wyprzedziła i zaczęła działać na własny rachunek, to jeszcze młoda kobieta, mniej niż czterdzieści lat, nie tak wysoka, jak mu się zdawało na początku, śniady odcień skóry, rozpuszczone kasztanowe włosy, oczy tego samego koloru, odrobinę ciemniejsze, usta małe i pełne, usta małe i pełne, usta małe, usta, pełne, pełne. Raimundo Silva patrzy na półkę, którą ma przed oczyma, znajdują się tam wszystkie książki, które poprawił podczas całego pracowitego życia, nie policzył ich, ale tworzą prawdziwą bibliotekę, tytuły, nazwiska, powieści, poezje, teatr, polityczne i biograficzne oportunizmy, wspomnienia, tytuły, nazwiska, nazwiska, tytuły, jedne poczytne aż do dziś, inne miały swoje pięć minut, ale ich czas minął, niektóre jeszcze czekają na uśmiech przeznaczenia, Ale przeznaczenie, które mamy, jest przeznaczeniem, którym jesteśmy, wyszeptał redaktor, odpowiadając swym wcześniejszym myślom, Jesteśmy przeznaczeniem, które mamy. Nagle poczuł ciepło, mimo że nie włączył ogrzewania, rozwiązał pasek szlafroka, wstał z krzesła, ruchy te zdawały się mieć cel i treść, nie może być innego wyjaśnienia, były zaledwie wyrazem niespodziewanej zmiany nastroju, niemal komicznym wigorem, spokojem Boga bez wyrzutów. Mieszkanie nagle stało się małe, nawet okno wychodzące na trzy bezmiary, miasta, rzeki, nieba, wydało mu się ślepym lufcikiem, a prawda jest taka, że nie było mgły, a nawet nocny chłód stał się orzeźwiającą świeżością. Wcześniej Raimundo Silva pomyślał, Jak ona może się nazywać, czasem tak się zdarza, mamy jakąś myśl, ale nie chcemy jej uznać, zaufać jej, oddzielamy ją od myśli pobocznych, jak ta, że imię kobiety w ogóle nie zostało wspomniane, Ta pani, oświadczył dyrektor literacki, od tej chwili będzie odpowiedzialna i tak dalej, albo przez niewiarygodne złe wychowanie, albo z powodu własnego zdenerwowania i napiętej atmosfery nie przedstawił ich, pan Raimundo Silva, Pani taka a taka. Rozpamiętując to, odwlekał Raimundo Silva bezpośrednie pytanie, Jak ona może się nazywać, i teraz, kiedy już je postawił, nie potrafi myśleć o niczym innym, jak gdyby po tylu godzinach dotarł wreszcie do punktu przeznaczenia, słowo to jest tu używane w znaczeniu pospolitym, końca podróży, bez derywatów ontologicznych czy egzystencjalnych, zwykłe Dotarłem, stwierdzenie podróżników wierzących, iż wiedzą dokładnie, co ich czeka.
Teraz proszę nie oczekiwać ani nie wymagać wyjaśnień, co zrobił Raimundo Silva. Wrócił do gabinetu, rozłożył na stole Słownik José Pedra Machado, usiadł i powoli zaczął przebiegać kolumny części onomastycznej od litery A, zaraz pierwsze słowo jest antroponimem Aala, jednakże pominięto rodzaj, męski, żeński, nie wiadomo, oto przykład nieuważnej korekty, a może jest to imię wspólne dla obu rodzajów, jakkolwiek by było, kobieta odpowiedzialna za redaktorów nie może nazywać się Aala. Raimundo Silva zasnął na literze M, z palcem na imieniu Maria, bez wątpienia kobiety, ale gosposi, jak już wiemy, co nie obala hipotezy o zbiegu okoliczności prawdopodobnej w świecie, w którym tak o niego łatwo.
List, który Raimundo Silva napisał do autora Historii oblężenia Lizbony, zawierał konieczne quantum satis przeprosin, a także nikłe muśnięcie dyskretnym humorem, bo serdeczny związek pomiędzy nadawcą i odbiorcą dopuszczał, bez nadużywania zaufania, surowe pytanie o niemożność powstrzymania niektórych absurdalnych czynów, chociaż na koniec pewnie pozostanie wrażenie szczerej wewnętrznej rozterki. Ta niby-medytacja nad słabością ludzką z pewnością przełamała ostatnie opory, jeśli jeszcze jakieś istniały, u tego, kto poinformowany o działaniu na szkodę jego własności intelektualnej, odpowiedział zaskoczonemu dyrektorowi literackiemu, Nikt nie umarł, rzecz jasna w rzeczywistym życiu nie spotyka się takiego wyrzeczenia się samego siebie, lecz ta refleksja, nie trzeba tego dodawać, nie należy do historyka i nie jest niczym ponad zwykły wtręt o dwuznacznej naturze, pasujący w tym miejscu jak w każdym innym i na każdej innej stronie tej historii. Kosz na śmieci wypełnił się pomiętymi papierami brudnopisów poprawianych na wszystkie sposoby, niepotrzebnym nikomu świadectwem dnia wypełnionego wysiłkami stylistycznymi i gramatycznymi, by osiągnąć milimetrowe zgodności, równowagę pomiędzy częściami składowymi epistoły, Raimundowi Silvie zdarzyło się nawet ulżyć sobie na głos, Jeśli autorzy zawsze tak cierpią, są biedni, i odnalazł troszkę radości w tym, że jest tylko redaktorem.
Po zaniesieniu listu na pocztę Raimundo Silva wchodził do domu po schodach, kiedy usłyszał dzwonek telefonu. Nie przyspieszył, trochę dlatego, że czuł się zmęczony, a trochę z powodu obojętności czy wyobcowania, najprawdopodobniej dzwonił Costa, żeby zapytać o poprawki do tomiku poezji albo o wstępną lekturę powieści zostawionej tamtego czarnego dnia, Pamięta pan. Pozwolił, żeby Costa znudził się bezskutecznymi próbami, lecz telefon nie cichł, trwał w swym uporze jak ktoś, kto zdecydował się nie przestawać tylko dlatego, że taki jest jego obowiązek, a nie w oczekiwaniu, że ktoś w końcu podniesie słuchawkę. Powoli wkładał klucz do zamka, kiedy przypomniało mu się, że Costa nie może dzwonić, Costa przestał być jego bezpośrednim rozmówcą, biedny Costa, niewinna ofiara, zredukowany niemal do funkcji chłopca na posyłki, on, który w razie potrzeby był skłonny bić się jak równy z równym z redaktorską camorrą. Raimundo Silva zatrzymał się w progu gabinetu, a dzwonek telefonu, jakby wyczuwając jego obecność, zdwoił swą przenikliwość, wydawał się szczeniakiem szalejącym ze szczęścia na widok pana, brakowało tylko, by rzucił się na podłogę i zaczął gwałtownie podskakiwać, niecierpliwie oczekując pieszczot, z językiem na wierzchu, dysząc, śliniąc się z czystej radości. Raimundo Silva ma kilku znajomych, którzy raz na jakiś czas dzwonią do niego, i zdarzyło się już, że ten czy ów mężczyzna czy kobieta czuł albo udawał, że czuje potrzebę porozmawiania z nim i usłyszenia go, ale to są wypadki z przeszłości, które na zawsze w niej pozostaną, wydostawszy się z niej teraz, głosy te byłyby uznane za zjawiska nadprzyrodzone, z innego świata.
Położył dłoń na telefonie, odczekał jeszcze, jakby chciał mu dać ostatnią sposobność do zamilknięcia, w końcu uniósł słuchawkę w przekonaniu, że wie, co go czeka, Pan Silva, zapytała telefonistka, a on odpowiedział lakonicznie, Tak, Już miałam się rozłączyć, bo nikt nie odbierał, o co pani chodzi, Mnie o nic, pani doktor Maria Sara chce z panem rozmawiać, chwileczkę. Nastąpiła przerwa, trzaski, będące pewnie wynikiem przełączania, przerwa wystarczająco długa, by Raimundo Silva mógł pomyśleć, Nazywa się Maria Sara, częściowo trafił, nieświadomie, bo skoro jest prawdą, że zasnął przy imieniu Maria, jest też prawdą, że tego nie pamiętał, a po przebudzeniu, podniósł głowę opartą na książce, a potem przetarł obiema dłońmi oczy, usuwając tę nikłą oznakę orientacji, dysponował zaledwie dwoma ekstremalnymi odnośnikami, znalezisko znajdowało się pomiędzy imionami Manuela i Marula, rzecz jasna, wykluczonymi, gdyż zdecydowanie nie pasują do osoby ani do postaci. Telefonistka powiedziała, łączę, to zwyczajna informacja telefonistek, zawodowy komunał, a jednak są to słowa obiecujące konsekwencje, zarówno dobre, jak i złe, łączę, powiedziała, obojętna wobec posługującego się nią przeznaczenia, i nie zwraca uwagi na to, że mówi, Złączę, ścisnę, zwiążę, scalę, zewrę, umocuję, zespolę, zbliżę, powiążę, skupię, splotę, jej chodzi tylko o to, że spowoduje komunikację dwóch osób, ale ten prosty akt, zwróćmy na to uwagę, już zawiera w sobie ryzyko wystarczające, by nigdy nie czynić tego lekkomyślnie. Tym niemniej ostrzeżenia nie pomagają, mimo że codzienne doświadczenie wykazuje, iż każde słowo jest niebezpiecznym uczniem czarnoksiężnika.
Raimundo Silva pozwala sobie opaść na krzesło, w jednej chwili poczuł się w dwójnasób zmęczony, Nami, starcami, rządzą drżące kolana, obowiązkowy cytat, niesprawiedliwie z niego zaszydził, nie jest stary człowiek, ledwie przekroczył pięćdziesiątkę, dawniej byłby, teraz bardziej o siebie dbamy, istnieją toniki, farby, kremy, różne środki łagodzące, na przykład gdzie w cywilizowanym świecie znajdzie się człowiek, który po goleniu jeszcze nakłada sobie ałun na twarz, tę barbarzyńską substancję maltretującą naskórek, obecnie kosmetyka jest królową, królem i prezydentem, a skoro nie potrafi ukryć drżenia nóg, przynajmniej przybierze odpowiednią minę, kiedy w pobliżu będą świadkowie. Ponieważ teraz ich nie ma, oblicze Raimunda Silvy krzywi się, kiedy po drugiej stronie pani doktor Maria Sara spokojnie, bez wątpienia pełnym wdzięku gestem odrzuca do tyłu włosy z lewej strony głowy, żeby móc przyłożyć do ucha słuchawkę, i w końcu się odzywa, Nie zostaliśmy sobie przedstawieni tamtego dnia, dlatego sama się teraz przedstawię, nazywam się Maria Sara, pańskie nazwisko już znam, chciała powiedzieć, lecz Raimundo Silva z przyzwyczajenia powiedział swoje imię i nazwisko, kompletne, zadeklarował siebie jako Benvindo i w tej samej chwili niemal umarł ze wstydu. Jednakże pani doktor Maria Sara, chociaż na temat swej osoby wyjawiła tylko to, nie zwróciła uwagi na to wyznanie, zwracała się do niego per panie Raimundzie Silva, nie przypuszczając nawet, że rozprowadza miód po sercu redaktora, Chciałabym z panem porozmawiać o organizacji naszej pracy, spotykam się ze wszystkimi redaktorami, chciałabym wiedzieć, co myślicie, tak, spotkania z każdym osobno, nie da się inaczej, jutro w południe, jeśli panu odpowiada, w porządku, czekam na pana, do jutra. Rozmowa już została rozłączona, a Raimundo Silva jeszcze nie odzyskał do końca spokoju, teraz w domu zaległa cisza, można się jedynie domyślać niesłyszalnego pulsowania, może to być zarówno dyszenie miasta, jak i przesuwanie się wód rzeki albo po prostu serce redaktora.
Obudził się kilka razy w nocy, gwałtownie, jakby ktoś nim wstrząsnął. Leżał z zamkniętymi oczami, usiłując obronić się przed bezsennością, i powoli przechodził od niespokojnego odrętwienia do niespokojnego snu, jednakże bez marzeń i widzeń. W ostatniej godzinie nocy zaczęło padać, daszek balkonu zawsze dawał sygnał jako pierwszy, nawet gdy padał drobny deszcz, i Raimundo Silva został obudzony monotonnym odgłosem spadających kropel, powoli rozwarł powieki, aby przyjąć szare światło, które ledwie zaczęło się przeciskać przez okienne szpary. Jak to zwykle bywa z ludźmi budzącymi się o tej porze, ponownie zapadł w sen, tym razem pełen sennych mar, zmagał się z jednym zmartwieniem, czy wystarczy mu czasu na ufarbowanie sobie włosów, bo musiał to zrobić, i czy zdoła zrobić to tak dobrze, żeby nikt nie zauważył, że są farbowane. Obudził się po dziewiątej, jego pierwszą myślą było, Nie mam czasu, później pomyślał, że jednak zdąży. Wszedł do łazienki i mrużąc oczy, rozczochrany, z pomarszczoną twarzą, przyjrzał się sobie w silnym świetle dwóch lamp umocowanych po bokach lustra. Siwe odrosty były melancholijnie widoczne, nie wystarczyło zmierzwienie włosów, żeby je ukryć, jedynym ratunkiem było farbowanie. W kilka minut uporał się ze śniadaniem, poświęcając tosty z masłem, i zamknął się w łazience, aby oddać się procederowi bicia własnej fałszywej monety, a więc nakładaniu produktu zgodnie z instrukcją dołączoną do opakowania. Zawsze się zamykał, kiedy farbował włosy, chociaż zawsze był sam w domu, w tajemnicy robił to, o czym powinien był wiedzieć, że nie jest tajemnicą dla nikogo, i z pewnością padłby martwy ze wstydu, gdyby nagle został zaskoczony przy robieniu tego, co sam uważał za żałosne. Jego włosy, tak jak włosy pani doktor Marii Sary, były dawniej kasztanowe, ale teraz nie można było porównać ich odcieni, bo włosy Raimunda Silvy prezentowały jednolity kolor, nieodparcie przywodzący na myśl spłowiałą i zjedzoną przez mole perukę, zapomnianą i ponownie odnalezioną na strychu w gąszczu starych obrazów, mebli, ozdób, świecidełek, masek z innych czasów. Niewiele brakowało do wpół do dwunastej, kiedy stwierdził, że jest gotowy do wyjścia, bardzo spóźniony, jeśli nie będzie miał szczęścia i nie złapie od razu taksówki, nadarzy się sposobność przytoczenia jeszcze jednego cytatu, tym razem starego powiedzonka, Nieszczęścia chodzą parami, wyrażenie syntetyczne i trafiające w sedno, które można przełożyć jako Przyjście poniewczasie, bez wątpienia ta wersja jest bardziej odpowiednia w tym przypadku. W rzeczy samej na dobre mu wyszło mieszkanie na ulicy Cudu Świętego Antoniego, bo tylko cud mógł sprowadzić wolną taksówkę na ulicę leżącą tak bardzo na uboczu, w tak deszczowy dzień, taksówka zatrzymała się i nie odpowiedziała sygnałem, że ma inne przeznaczenie. Raimundo Silva wsiadł, szczęśliwy podał adres wydawnictwa, ale potem, kiedy układał parasol, uznał siebie za idiotę, jego niepokój wyrażał się na dwa różne sposoby, strach przed pójściem i pragnienie dotarcia, wydawnictwo stało się dla niego nienawistnym miejscem, a jednak nie tylko dlatego, że chciał dojechać punktualnie o dwunastej, nalegał na kierowcę, Spieszę się, stwarzając niebezpieczeństwo znalezienia sobie wroga w kimś, kto na początku okazał się narzędziem cudu. Wyjechanie z górnej części miasta zajęło sporo czasu, posuwanie się naprzód w ruchu spowolnionym deszczem było jak pełzanie w melasie, Raimundo Silva pocił się ze zniecierpliwienia, w końcu było już dziesięć po dwunastej, kiedy dysząc, wszedł do wydawnictwa w najgorszym stanie ducha, jakiego można by sobie życzyć przed spotkaniem, na którym miano dyskutować nowe obowiązki, na pewno znowu wypłynie sprawa niedawnej impertynencji.
Pani doktor Maria Sara wstała z krzesła, wyszła mu na spotkanie, przywitała serdecznie, Jak się pan miewa, panie Raimundzie Silva, Przepraszam za spóźnienie, ten deszcz, taksówka, To nie ma znaczenia, proszę usiąść. Redaktor usiadł, ale uczynił gest, jakby chciał wstać, bo pani doktor Maria Sara wracała do biurka, Proszę nie wstawać, i kiedy ponownie się zbliżyła, miała w rękach książkę, którą położyła na niskim stole, pomiędzy dwoma fotelami obitymi czarnym zamszem. Następnie usadowiła się w fotelu, założyła nogę na nogę, miała dopasowaną spódnicę z grubego materiału, i zapaliła papierosa. Oczy redaktora śledziły ruchy ożywiające górne części ciała, rozpoznawał twarz, rozpuszczone włosy spływające na ramiona, i nagle wstrząsnęło nim to, że wyraźnie spostrzegł pomiędzy nimi siwe nitki błyszczące w sączącym się z sufitu świetle, Nie farbuje ich, pomyślał, i naszła go ochota czmychnięcia stamtąd czym prędzej. Pani doktor Maria Sara zapytała go, czy chce zapalić, ale on usłyszał dopiero, gdy powtórzyła pytanie, Nie palę, bardzo dziękuję, odparł i spuścił oczy, niosąc w nich obraz bluzki z dekoltem w szpic w kolorze, którego zmieszanie nie pozwoliło mu określić. Teraz nie spuszczał wzroku ze stołu, jak zahipnotyzowany, leżała na nim Historia oblężenia Lizbony odwrócona w jego stronę, z pewnością celowo, wszystko, nazwisko autora, tytuł wielkimi literami, ilustracja pośrodku okładki, na której można zobaczyć średniowiecznych rycerzy z symbolami krzyżowców, a na murach zamku niezgrabne postaci Maurów, trudno było określić z tej odległości, czy to reprodukcja dawnej miniatury, czy współczesny wytwór w archaizowanym stylu, nieszczerze naiwny. Nie chciał więcej patrzeć na prowokującą okładkę, ale nie chciał też stawić czoła pani doktor Marii Sarze, która w tej chwili na pewno bezlitośnie mierzyła go wzrokiem, jak wąż okularnik gotowy do zadania ostatecznego ciosu. Lecz ona powiedziała naturalnym głosem, bez żadnej szczególnej intonacji, celowo obojętnym, tak prostym jak pięć wypowiedzianych przez nią słów, To jest książka dla pana, uczyniła dłuższą przerwę i dodała, tym razem kładąc nacisk na niektóre sylaby, Powiedzmy to w inny sposób, To jest pańska książka. Raimundo Silva zmieszany uniósł głowę, Moja, zapytał, Tak, to jest jedyny egzemplarz Historii oblężenia Lizbony nie opatrzony erratą, ciągle się w niej twierdzi, że krzyżowcy nie chcieli pomóc Portugalczykom, Nie rozumiem, Proszę raczej powiedzieć, że próbuje pan zyskać na czasie, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób ze mną rozmawiać, Proszę wybaczyć, ale moim zamiarem, Nie musi się pan usprawiedliwiać, nie może pan ciągle wszystkiego wyjaśniać przez całe życie, tak naprawdę oczekiwałam pytania, z jakiego powodu daję panu nie poprawiony egzemplarz, książkę, która niezmiennie utrzymuje oszustwo, upiera się przy błędzie, zachowuje kłamstwo, proszę wybrać określenie, które najbardziej panu odpowiada, Teraz panią o to pytam, Za długo pan zwlekał, teraz już nie mam ochoty panu odpowiadać, ale powiedziała to z uśmiechem, choć zarys ust zdradzał pewne napięcie, Proszę panią, nalegał, także się uśmiechając, i poczuł się zaskoczony swoim zachowaniem, w takiej sytuacji szczerzyć zęby do kobiety, o której niewiele wiem i która na pewno stroi sobie ze mnie żarty, mogę się założyć. Pani doktor Maria Sara zgasiła papierosa, zapaliła następnego, wyglądała na zdenerwowaną. Raimundo Silva przyglądał się jej uważnie, szala zaczęła przechylać się na jego stronę, ale on nie rozumiał dlaczego, a już na pewno nie wiedział, co to wszystko ma znaczyć, wyglądało na to, że nie został wezwany, by przedyskutować nowy sposób funkcjonowania redakcji albo po prostu otrzymać polecenia, to, co się tam działo, dowodziło niezbicie, że sprawa oblężenia nie została definitywnie zamknięta podczas tej czarnej godziny trzynastego dnia, kiedy to odbył się nad nim sąd, Ale nie myśl sobie, że jeszcze bardziej mnie upokorzysz, pomyślał, nie chcąc przyznać, że w świetle faktów jest niesprawiedliwy, bo w rzeczywistości oszczędzono mu upokorzenia na przykład poprzez haniebne zwolnienie, z pewnością nie oczekiwał, że go odznaczą i wyczytają w rozkazie dziennym, mianując szefem redaktorów, zresztą stanowisko to wcześniej nie istniało.
Pani doktor Maria Sara raptownie wstała, ciekawie było patrzeć, jak szybkość jej ruchów łączy się ze swego rodzaju naturalną płynnością, odbierającą im pozory gwałtowności, i podeszła do biurka, aby wziąć kartkę papieru, którą następnie wręczyła Raimundowi Silvie, Od tej chwili proces poprawiania podlega tym rozporządzeniom, praktycznie nie ma żadnych zmian w tym, co robiono dotychczas, a jak pan sam może stwierdzić, najważniejsze jest to, że w przypadku pracy w pojedynkę, co się tyczy również pana, konieczna będzie końcowa weryfikacja, dokonywana przeze mnie albo przez któregoś z redaktorów, oczywiście zawsze respektowane będą kryteria przyjęte przez tego pierwszego, chodzi tylko o stworzenie siatki wychwytującej błędy i pomyłki wynikające z nieuwagi, Albo celowych przekłamań, dodał Raimundo Silva, usiłując przywołać na twarz gorzki uśmiech, Jest pan w błędzie, to był przypadek, o którym nawet nie warto wspominać, zasady, które ma pan tutaj, wynikają ze zdrowego rozsądku, nie są kodeksem karnym mającym odstraszać i karać zatwardziałych kryminalistów, Jak ja, Jedyne wykroczenie, które w dodatku, jak sądzę, nie powtórzy się, nie czyni z normalnego człowieka kryminalisty, a już na pewno nie zatwardziałego, Dziękuję za zaufanie, To nie jest kwestia zaufania, lecz podstawowych zasad logiki i psychologii, nawet dziecko byłoby to w stanie pojąć, Nie ogarniam wszystkiego, Nikt nie ogarnia. Raimundo Silva nie odpowiedział, wpatrywał się w trzymaną w rękach kartkę, jednakże nie czytał jej, bo redaktora o takim stażu jak on trudno jest czymś zaskoczyć, tak by zaskoczenie trwało dłużej niż czas potrzebny do zaprezentowania owej niespodzianki. Pani doktor Maria Sara ciągle siedziała, ale wyprostowała się i pochyliła nieznacznie do przodu, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca i że sekundę później, jeżeli nie wydarzy się nic, co temu zapobiegnie, wstanie, by wypowiedzieć ostatnie słowa, jakieś pożegnalne formułki, na które zwykło się nie zwracać uwagi, wyświechtane i pozbawione znaczenia przez ciągłe powtarzanie, komentarz ten, zresztą także nagły, został tu wprowadzony jako echo innego, poczynionego w innym miejscu i czasie, w związku z czym nie warto go tu rozwijać, vide portret poety w roku swojej śmierci.
Raimundo Silva złożył kartkę papieru na czworo, wygładził zagięcia, i schował ją w wewnętrznej kieszeni marynarki. Następnie zrobił ruch, który zwiódł panią doktor Marię Sarę, wyglądało na to, że ma zamiar wstać, ale nie, był to tylko wysiłek mający na celu utrzymanie równowagi, żeby nie zatrzymać się w połowie zdania, które postanowił wypowiedzieć, co wszystko razem oznacza mniej więcej tyle, że ten moment, a momentów jest zawsze wiele, nawet jeśli trwają tylko kilka sekund, tych dwoje przeżyło w chwiejnej równowadze, redaktor został przymuszony, wbrew woli, do śledzenia ruchów pani doktor, ona zaś musiała powściągnąć swój impuls, gdy spostrzegła, że źle odczytała jego zamiary. Bardziej jeszcze niż teatr kino potrafiłoby przedstawić ten subtelny balet gestów, mogąc nawet stopniowo rozłożyć go i złożyć, choć doświadczenie komunikacyjne dowodzi, że to pozorne bogactwo wizualne nie wyklucza potrzeby użycia słów, mimo że mówią one tak niewiele o działaniu i interakcjach ciała, o jego pragnieniach, o instynkcie, z braku lepszego słowa powiedzmy chemii uczuć i innych rzeczach, których właśnie z braku słów nie wspomnimy. Skoro jednak nie mówimy tu o kinie ani o teatrze, ani nawet o życiu, musimy stracić więcej czasu na powiedzenie tego, co trzeba, przede wszystkim dlatego, że zdajemy sobie sprawę, iż po pierwszej, drugiej, a czasem nawet trzeciej próbie zostaje wyjaśniona jedynie nieznaczna część, mimo to wiele zależy od interpretacji, co wyjaśniwszy przy zasługującym na pochwałę wysiłku komunikacyjnym, zmieszani wracamy na początek, do miejsca, w którym niezręcznie zbliżamy lub oddalamy plan, ryzykując zamazanie konturów centralnego motywu, co uczyni go nierozpoznawalnym. Jednakże nie straciliśmy z oczu Raimunda Silvy, pozostawiliśmy go w tej grze ruchów, która miała przynieść jakieś zdanie, ani zdanie pani doktor Marii Sary, do pewnego stopnia uległej, tu należy przeprosić za zbyt mocne słowo, a stała się taką nie dlatego, że nagle straciła własną wolę, lecz z powodu długiego oczekiwania na wypowiedzenie przez redaktora właściwych słów, przede wszystkim uniknęła najgorszych kakofonii, co oznacza brak zgrania brzmienia słów z ich znaczeniem i obu tych elementów z zamiarami osób, zobaczymy, jak rozwiąże Raimundo Silva tę trudność, Proszę, powiedział, i nie ma wątpliwości, że dobrze rozpoczął, moja reakcja na widok książki, zdumienie, kiedy usłyszałem, że nie jest poprawiona, wszystko to jest zrozumiałe, to tak jak wtedy, gdy nas coś boli, ciało kurczy się instynktownie, gdy dotknąć tego miejsca, powiem pani tylko, iż chciałbym wymazać to wszystko z pamięci, Dzisiaj jest pan znacznie mniej wyzywający niż poprzednim razem, gdy z panem rozmawiałam, Płomienie gasną, zwycięstwa tracą znaczenie, wyzwania przestają być nęcące, powtarzam, że chciałbym zapomnieć o tym, co się stało, Obawiam się, że to będzie niemożliwe, jeśli zaakceptuje pan moją sugestię, Sugestię, Albo propozycję, jeśli pan woli. Pani doktor Maria Sara wyjęła teczkę ze stojącej obok niskiej półki, położyła ją sobie na kolanach i powiedziała, Mam tutaj zebrane recenzje książek, które wydawnictwo opublikowało albo nie, To stara historia, Niech mi pan o niej opowie, Myśli pani, że warto, Mam swoje powody, by wierzyć, że tak, Dobrze, wydawnictwo dopiero wtedy zaczynało, każda pomoc była dobrze widziana i ktoś w tym okresie pomyślał, że mógłbym zrobić coś więcej, niż poprawiać książki, na przykład oceniać je, prawdę mówiąc nie przyszło mi do głowy, że te papiery mogły przetrwać aż do dziś, Znalazłam je w archiwum, szukając rzeczy mogących mi się przydać w mojej pracy, Już prawie nie pamiętam, Przeczytałam je wszystkie, Mam nadzieję, że nie musiała się pani śmiać z jakichś bzdur, Żadnych bzdur, wręcz przeciwnie, to wspaniałe recenzje, przemyślane i dobrze napisane, Przypuszczam, że nie znalazła pani zamian tak na nie, i Raimundo Silva ośmielił się uśmiechnąć, nie mógł się powstrzymać, ale tylko kącikiem ust, żeby nie wydawać się zbyt pewnym siebie. Pani doktor Maria Sara też się uśmiechnęła, Nie, nic pan nie pozamieniał, wszystkie są dokładnie, skrupulatnie ustawione na swoich miejscach. Przerwała na chwilę, na chybił trafił przekartkowała teczkę, jeszcze zdawała się wahać, a potem, To te recenzje i fakt, jak już powiedziałam, że zostały dobrze napisane i wykazują, poza umiejętnością krytycznej oceny, także swego rodzaju rodzaju zdolność asymetrycznego myślenia, Asymetrycznego myślenia, Proszę nie kazać mi wyjaśniać, bardziej to odczuwam, niż widzę, i z tych to powodów, powtarzam, zdecydowałam się zasugerować panu, Co mianowicie, Napisanie historii oblężenia Lizbony, w której krzyżowcy nie pomogli Portugalczykom, zachowując więc pańskie zboczenie, aby użyć pańskiego słowa, Przepraszam, ale nie za bardzo rozumiem pani pomysł, Jest bardzo jasny, Może właśnie to nie pozwala mi go zrozumieć, Jeszcze nie miał pan czasu, żeby się z nim oswoić, to oczywiste, że pierwszym odruchem jest odrzucenie go, Nie chodzi o odrzucenie, postrzegam go raczej jako absurdalny, Pytam więc pana, czy zna pan większy absurd niż to pańskie zboczenie, Nie mówmy o moim zboczeniu, Nawet jeśli nie będziemy więcej o nim mówić, nawet jeśli ten egzemplarz też zostanie opatrzony erratą, jak wszystkie pozostałe, nawet jeśli cały nakład zostałby zniszczony, nawet wtedy to nie, napisane przez pana tamtego dnia, może być najważniejszym wydarzeniem pańskiego życia, Co pani wie o moim życiu, Nic, poza tym, Nie może więc pani wypowiadać opinii na temat znaczenia całej reszty, To prawda, Ale to, co powiedziałam, nie miało zostać zrozumiane dosłownie, to wyrażenie emfatyczne, wymagające od słuchacza inteligencji, Jestem mało inteligentny, Oto i następne wyrażenie emfatyczne, któremu przypisuję jego rzeczywiste znaczenie, to znaczy żadne, Mogę zadać pani pytanie, Proszę, Niech pani odpowie szczerze, bawi się pani moim kosztem czy nie, Szczerze, nie bawię się, Skąd więc to zainteresowanie, ta sugestia, ta rozmowa, Bo nie co dzień spotyka się kogoś, kto zrobił to, co pan, Miałem zaburzenie zmysłów, Tak, tak, Koniec końców, nie chciałbym wyglądać na źle wychowanego, pani pomysł nie ma sensu, Więc, koniec końców, proszę udać, że nigdy go nie było. Raimundo Silva wstał, wygładził płaszcz, który miał cały czas na sobie, Jeśli to wszystko, to już pójdę, Proszę zabrać pańską książkę, to jedyny egzemplarz. Na rękach pani doktor Marii Sary nie ma obrączki ani pierścionków. Co do bluzki, koszuli czy jak ją tam nazywają, wygląda na jedwab, o odcieniu tak bladym, że niedefiniowalnym, beżowym, starej kości słoniowej, porannobiałym, czy to możliwe, by opuszki palców drżały w odmienny sposób w zależności od kolorów, których dotykają albo które pieszczą, nie wiemy.