Panienka Sara wykorzystała chwilę przerwy, aby z wielką ostrożnością doprowadzić do porządku paznokieć złamany kilka minut wcześniej pośród tej diabelnej plątaniny wtyczek, wyrównała już zadarcie i teraz delikatnie szlifuje je pilnikiem, jest niezwykle skoncentrowana, na pewno nie odpowie Raimundowi Silvie tak, jak on by sobie tego życzył, gdy szedł korytarzem, przyszła mu do głowy genialna myśl, być może dzięki dialektycznemu pojedynkowi z Costą, oto korzyści płynące z gimnastykowania umysłu, dowiemy się teraz, czy w ogóle na coś się to przydało, pytanie jest następujące, Nie wie pani, czy pani doktor Maria Sara może odbierać telefony, mam do niej sprawę, następne nie dokończone zdanie, niespokojne spojrzenie, rzeczywiście nie mógł wybrać gorszej chwili, nie sposób w takim momencie uniknąć złości kogoś, kto złamał sobie długi, owalny paznokieć, a jeszcze do tego będzie musiał poszukać w książce numeru telefonu, zakładając, że telefonistka będzie miała ochotę mu go dać, To ci pech, myśli Raimundo Silva, że też musiało się to przytrafić, paznokieć, pilnik, Ojej, panie Silva, nie ma pan pojęcia, ile pracy kosztują mnie te paznokcie, mogliby mi już stąd zabrać to stare żelastwo i dać nowoczesną centralę, z tych co to mają tylko przyciski, elektroniczną, czy może odbierać telefony, tego nie wiem, ale dam panu numer, niech pan zapisze. Znała go na pamięć, pyszniła się tym, że zapamiętuje wszystkie numery, że ma znakomitą pamięć, i dobrze, bo jemu musiała powtórzyć numer dwukrotnie, tak był zmieszany Raimundo Silva, najpierw nie mógł znaleźć żadnej kartki, później myliły mu się cyfry, usłyszał sześć zamiast trzy, podczas gdy umysł badał pewną wątpliwość, później wyrażoną słowami, obojętnym tonem, Oczywiście skoro nie zadzwoniła pani stąd, to dlatego, że ona nie może odbierać telefonów, Ja nie dzwoniłam, to prawda, ale dyrekcja może rozmawiać przez bezpośredni telefon, rzeczywiście, połączenia stamtąd nie przechodzą przez telefonistkę, przez bezpośredni telefon można rozmawiać swobodnie, Raimundo Silva od razu sobie przypomina, że w gabinecie dyrektora literackiego jest zdaje się taki telefon. Panienka Sara zakończyła polerowanie paznokcia i krytycznym okiem oceniła rezultat, biorąc pod uwagę rozmiar uszczerbku, nie mogła lepiej sobie poradzić, jest nawet umiarkowanie zadowolona, może dlatego właśnie proponuje, Jeśli pan chce, mogę stąd zadzwonić, i Raimundo Silva oniemiał, gwałtownie pokręcił głową, w tej samej chwili, opatrzność boża, centrala dała znak, że ktoś dzwoni, dwa niemal jednoczesne znaki, świat powrócił na swą zwykłą orbitę, tak się wyda komuś, kto nie wie, że Raimundo Silva niesie już w kieszeni numer telefonu Marii Sary, a to jest wielką zmianą we wszechświecie.

Wbrew swym zwyczajom człowieka oszczędnego wrócił do domu taksówką, a nie ma się czemu dziwić, bo nie mógł się doczekać chwili, kiedy będzie mógł usiąść przy biurku, przysunąć telefon i wykręcić numer pani doktor Marii Sary, powiedzieć, Dowiedziałem się, że jest pani chora, mam nadzieję, że to nic poważnego, powieść oddałem Coście, życzę powrotu do zdrowia, ma pani rację, żeby zachorować, wystarczy mieć zdrowie, zdanie jest głupie, cóż możemy na to poradzić, przynajmniej połowa rzeczy, które mówimy, jest mało inteligentna, nie, Costa nie dał mi nic nowego, cóż, to nie ma znaczenia, wykorzystam czas, żeby odpocząć, tak, odpocząć, posprzątam papiery, zrobię sobie bilans życia, tak się mawia, rzecz jasna, wydaje mi się, że rozmyślam nad życiem, a tak naprawdę nie myślę o niczym, ale nie zadzwoniłem do pani, aby ją zanudzać swymi kłopotami i problemami życiowymi, oczywiście życzę szybkiego powrotu do zdrowia, mam nadzieję niebawem zobaczyć się z panią w wydawnictwie, do widzenia. Ale pani Maria, choć to nie jej dzień, przyszła do pracy, wyjaśnia, że nazajutrz będzie musiała zawieźć siostrzeńca do lekarza, dlatego wolała przyjść dzisiaj, Raimundo Silva nie wiedział, że gosposia ma jakiegoś siostrzeńca, Moja siostra nie może nie iść do pracy, Dobrze, nie ma problemu, i zamknął się w gabinecie, żeby zadzwonić. Jednakże na tym się skończyło. Nawet przy zamkniętych drzwiach nie czuł się swobodnie, chociaż miał odbyć tak prostą rozmowę, dowiedzieć się o stan zdrowia przełożonego, Jak się pani miewa, pani doktor, wszystko byłoby inne, zdecydowanie łatwiejsze, gdyby zamiast pani był pan doktor, tym niemniej Raimundo Silva musiałby przyznać, gdyby go wywołano do tablicy, że choć panowie dyrektorzy wielokrotnie chorowali, ten redaktor nigdy do żadnego z nich nie zadzwonił, aby zasięgnąć języka na temat drogocennego dyrektorskiego zdrowia. Reasumując, wygląda na to, że Raimundo Silva nie chciał, z jakiegoś nie znanego nam albo przeciwnie, bardzo oczywistego powodu, jeśli weźmiemy pod uwagę charakter tego mężczyzny, który został nam przedstawiony jako zamknięty w sobie, niezdecydowany, bezwolny, żeby pani Maria dowiedziała się, że on dzwoni do jakiejś kobiety. Mógłby wybrnąć z absurdalnej sytuacji, prosząc, by zostawiła mu obiad na stole w kuchni, i wychodząc z domu, aby uwolnić się od dwóch obsesyjnych obecności, telefonu i pani Marii, w oczywisty sposób niewinnych i nieświadomych tego, w jaką wojnę się wplątały. Spożywa Raimundo Silva swą zwyczajową fasolówkę, podczas gdy ciepłe duszone ziemniaki z mięsem oczekują już w garnku, kiedy dobiega go głos pani Marii z pokoju, Mogę wyrzucić tę zwiędniętą różę, a on odpowiada głosem, w którym niemal słychać panikę, Nie, nie, proszę ją zostawić, ja się nią zajmę, nie dosłyszano komentarza, którym gosposia zakończyła dialog, ale jakieś słowa wypowiedziała, jeśli nie słowa złośliwości, to bardzo do nich zbliżone, nie zapominajmy po raz kolejny, że nie sposób oszukać kobiety, nawet jeśli jest gosposią, gdy w domu mężczyzny, gdzie nikt nigdy nie widział kwiatów, pojawia się róża, do tego jeszcze biała, może pani Maria wycedziła przysłowie, Maurowie na wybrzeżu, ludowe powiedzonko wyrażające głęboką nieufność, powstałe w czasach, kiedy Maurowie zostali już wymieceni z ziem Portugalii, ale pustoszyli nasze wybrzeże i marynarskie osiedla, a dzisiaj mające wydźwięk już tylko retoryczny, niemniej nadal użyteczne, o czym właśnie się przekonaliśmy.

Bez pomocy krzyżowców wypływających już na pełne morze Raimundo Silva czuje się pozbawiony siły wojskowej tych dwunastu tysięcy mężczyzn, w których tyle pokładaliśmy nadziei, pozostało mu jedynie, w przybliżeniu, tyle samo Portugalczyków, to zbyt mała liczba, by otoczyć miasto nieprzerwaną linią frontu, a do tego, znajdując się nieustannie w polu widzenia Maurów, nie będą mogli się przegrupowywać, aby na przykład zaatakować jedną z bram bez zwrócenia uwagi tych ze środka, którzy będą mieli więcej czasu, aby mocniej obsadzić cel ataku niż ci na zewnątrz, brnący przez góry, doliny i wodę. Staje się więc niejako koniecznością ponowne przemyślenie całej strategii, i właśnie aby ocenić in loco teatr operacji, Raimundo Silva ponownie udaje się na zamek, z którego wyniosłych wież można objąć oczyma panoramę terenu, jak szachownicę, na której zmagać się będą, mówiąc obiektywnie, piesi i konni, pod okiem króla i biskupów, może przy użyciu naprędce zbudowanych wież, jeśli zyska posłuch propozycja jednego z tych obcokrajowców, którzy z nami pozostali, Zbudujemy je i uzbroimy z dala od miasta, po czym podepchniemy, aż się oprą o mury, potem zostaje już tylko wskoczyć do środka i zabić niewiernych, Tak powiedziane, wydaje się to łatwe, odparł król, ale trzeba zobaczyć, czy znajdziemy cieślów, To nie będzie konieczne, odpowiedział ów rycerz o imieniu Henryk, człowiek wielkiej pobożności, szczęśliwie żyjemy w czasach, kiedy każdy człowiek może robić wszystko, posiać zboże, zżąć je, zemleć ziarno, upiec chleb i w końcu zjeść go, jeżeli wprzódy nie umrze, albo, tak jak w tym wypadku, zbudować wieżę z drewna i wspiąć się na nią z mieczem w garści, aby nasiec Maurów lub z ich ręki polec.

Podczas gdy trwa debata, jeszcze nie znając jej rezultatów, ale już przewidując straty, Raimundo Silva w myślach robi przegląd bram, Alfofa, nad której murami mieszka, Żelazna, Alfama, Słońca, prowadzące bezpośrednio do miasta, i brama zwana Bramą Martima Moniza, jedyna wychodząca z zamku na pole. Staje się więc oczywiste, że dwanaście tysięcy rycerzy króla Alfonsa będzie musiało się podzielić na pięć grup, aby jednakowo mocno obsadzić wszystkie bramy, a kto mówi pięć, powinien powiedzieć sześć, bo nie wolno nam zapominać o morzu, które naprawdę nie jest morzem, lecz rzeką, jednakże uzus ma głos decydujący, Maurowie nazwali ją morzem, więc i my do dzisiaj tak czynimy, cóż, skoro już tak ma być, będziemy mieć zaledwie po dwa tysiące rycerzy na każdym froncie. Nie biorąc pod uwagę, wspomóż nas, Boże, problemu zatoczki. Nie wystarczyły stromizny, poza Bramą Alfama, która znajduje się w płaskiej okolicy, jeszcze musiała wcisnąć się tutaj ta zatoka, żeby skomplikować i tak trudną sytuację wojska, rozrzuconego po tych wzgórzach i zboczach od wzgórza Świętego Franciszka do Świętego Rocha, odpoczywającego, oszczędzającego siły w słodkim cieniu drzew, lecz skoro z takiej odległości nie sposób przypuścić ataku, nawet broń strzelecka nic tu nie poradzi, to z tą zatoczką w dole trudno uznać to za godne oblężenie, nie obsadzona, pozwalająca spokojnie docierać do miasta posiłkom i zaopatrzeniu z drugiego brzegu, bo przeciwko nim nie wystarczyłaby ta słabiutka blokada morska, którą ustanowiono. Ponieważ tak jest, zdaje się nieuniknione przerzucenie w tamto miejsce czterech tysięcy mężczyzn, podczas gdy inni podążą szlakiem przetartym przez parlamentariuszy, Joao Peculiara i Pedra Pitóesa, stając w końcu naprzeciw trzem zwróconym na północ i wschód bramom, konkretnie przed bramami Martima Moniza, Słońca i Alfama, co wcześniej już zostało wyjaśnione, a tutaj powtórzone dla wygody czytelnika i dla płynności dyskursu. Wracając do ostrożnego i wyrażającego wątpliwość zdania Dom Alfonsa Henriquesa, przedstawione w ten sposób, nawet wydaje się to łatwe, tym niemniej jeden rzut oka na mapę pozwala dostrzec złożoność problemów intendentury i logistyki, jakie przyjdzie rozważyć i rozwiązać. Pierwszy wiąże się bezpośrednio z dostępnością środków transportu, które są mizerne, i z tego właśnie powodu najbardziej odczujemy brak krzyżowców posiadających kompletną flotę i setki szalup oraz innych pomocniczych łódek, które, gdyby się tu znajdowały, w okamgnieniu przewiozłyby żołnierzy szerokim frontem na drugi brzeg, zmuszając Maurów do rozciągnięcia się na całej długości brzegu, a co za tym idzie, do osłabienia obrony. Drugim, i tym razem decydującym, będzie wybór miejsca albo miejsc lądowania, jest to kwestia o pierwszorzędnym znaczeniu, trzeba wszak mieć na względzie nie tylko bliższe lub dalsze położenie bram, jak też trudność terenu, od trzęsawiska nad brzegiem zatoczki aż do urwistych stoków broniących od południa podejścia do Bramy Alfofa. Moglibyśmy jeszcze wymienić trzeci, czwarty i piąty problem, albo szósty i siódmy, gdyby wszystkie one nie wynikały logicznie, w mniejszym lub większym stopniu, z wcześniejszych, dlatego ograniczymy się do wzmianki na temat jednego szczegółu, zresztą brzemiennego w skutki, co się tyczy prawdopodobieństwa tej historii w innych szczegółach, o czym niebawem się przekonamy, a jest nim, nieznaczna odległość dzieląca Bramę Żelazną od brzegu zatoczki, nie więcej niż sto kroków, czyli według obecnej miary jakieś osiemdziesiąt metrów, co uniemożliwia desant w tym miejscu, ledwie flota czółen, kołysząc się mozolnie pod ciężarem ludzi i broni, dotarłaby do połowy zatoczki, a już mury z tej strony zostałyby wzmocnione żołnierzami, inni natomiast twardo staliby na brzegu w oczekiwaniu Portugalczyków, aby ich zasypać strzałami. Powie więc pewnie Dom Alfons Henriques do swego sztabu, A więc nie jest to takie proste, i gdy będą dyskutować kolejne warianty taktyczne, wspomnijmy tę grubą kobietę z kawiarni Graciosa, z początków tych wydarzeń, mówiącą o uchodźcach docierających do miasta w opłakanym stanie, powiedziała, że widziała ich, jak wchodzili przez Bramę Żelazną, co wydawało się wówczas najczystszą prawdą, wszak rozgłaszał to naoczny świadek. Pomyślmy jednak logicznie. Nie podlega dyskusji, że Brama Żelazna przez swoje położenie w pobliżu brzegu mogłaby służyć przede wszystkim ruchowi rzecznemu ludzi i towarów, co oczywiście nie przeszkadzałoby, aby przez nią przechodzili również uchodźcy, gdyby nie jej lokalizacja najbardziej na południe, czyli że była to brama najbardziej oddalona dla kogoś, kto przychodził z północy i od strony Santarem. To, że jacyś nieszczęśliwcy, przegnani ze stron Cascais i Sintry, dotarli do miasta drogami biegnącymi wzdłuż rzeki, odbywając ostatnią część podróży łodziami znajdujących się tam jeszcze przewoźników, jest całkowicie prawdopodobne. Jednakże nie mogło być takich przypadków wystarczająco dużo, by pozwolić grubej kobiecie czynić Bramę Żelazną jakimś szczególnym i odosobnionym miejscem, podczas gdy znajdowała się ona, kobieta, tak blisko Bramy Alfofa, którą nawet najbardziej roztrzepany badacz mapy i topografii uzna za najbardziej odpowiednią, obok Bramy Słońca i Al-famy, do przyjęcia smutnego ludzkiego zalewu. Zdumiewające jest to, że żadna z obecnych osób nie sprawdziła tej wersji wydarzeń, w tym celu potrzebowałaby zrobić zaledwie kilka kroków, Oto skutki braku ciekawości i intelektualnego lenistwa w obliczu jakiegokolwiek przedwczesnego oświadczenia, bez względu na to, od kogo wyszło i jaki to jest autorytet, gruba kobieta czy Allach, aby nie przywołać innych znanych źródeł.

Powiedział król, Po wysłuchaniu waszych uczonych opinii i wziąwszy pod uwagę wady i zalety różnych zaproponowanych planów, jest moją wolą, by całe wojsko ruszyło z tego miejsca i przeniosło się w pobliże miasta, byśmy mogli je okrążyć, gdyż zostając tutaj, nie odniesiemy zwycięstwa nawet do końca świata, i zrobimy tak, jak wam teraz powiem, pinasami przepłynie tysiąc ludzi obeznanych z żeglarstwem, bo dla większej liczby nie starczy łodzi, wliczając nawet te, których Maurowie nie zdołali ukryć za murami ani zniszczyć i które wpadły w nasze ręce, i zadaniem tych ludzi będzie przecięcie komunikacji drogą morską, niech nikt się tamtędy nie prześliźnie, a reszta rycerstwa zbierze się na Wzgórzu Dziękczynienia, gdzie w końcu się rozdzielimy, dwie piąte uda się do bram od strony wschodniej, pozostałe dwie piąte od strony zachodniej, a reszta pozostanie tutaj, pilnować bramy północnej. Poprosił wtedy o głos Mem Ramires, aby zwrócić uwagę, iż skoro cięższe i trudniejsze zadanie będą mieli żołnierze atakujący bramy Alfofa i Żelazną, ponieważ będą, by tak rzec, wciśnięci pomiędzy miasto i zatokę, roztropne byłoby wzmocnienie ich, przynajmniej na czas zajmowania pozycji, gdyż mógłby nam zgotować wielką klęskę szybki wypad Maurów, gdyby odkryli, że obrona jest słaba, zepchnęliby nasze wojsko do wody, gdzie moglibyśmy co najwyżej wybierać pomiędzy utopieniem i wycięciem w pień, znalazłszy się pomiędzy młotem i kowadłem. Spodobała się królowi rada, więc z miejsca wyznaczył Mem Ramiresa dowódcą zachodniego odcinka, podział innych stanowisk dowódczych pozostawiając na potem, Co do mnie, z natury rzeczy i królewskiego obowiązku, osobiście obejmę dowodzenie nad jednym z oddziałów, właśnie tym, który znajdzie się na Wzgórzu Dziękczynienia, gdzie zajmie pozycje sztab główny. Nadeszła chwila, by przemówił arcybiskup Dom Joao Peculiar, aby oznajmić, że Bogu nie spodobałoby się, gdyby polegli w tej bitwie zostali pochowani na okolicznych wzgórzach i dolinach, powinni oni raczej otrzymać pochówek chrześcijański w poświęconej ziemi, i że od czasu rozłożenia się obozem kilku ludzi już zmarło z powodu chorób lub bójek i zostało pogrzebanych w okolicy poza obozem, zaproponował więc, by w owym miejscu ustanowić cmentarz, skoro de facto został już tam założony. Zabrał wtedy głos Anglik Gilbert, w imieniu obcokrajowców przekonując, iż byłoby niegodnym, aby na rzeczonym cmentarzu przemieszali się Portugalczycy i krzyżowcy, jako że ci, skoro Bóg chciał, by na tym postoju oddali ducha, powinni wedle wszelkich praw zostać uznani męczennikami, tak jak będą męczennikami ci, którzy obecnie znajdują się na morzu, a w Ziemi Świętej rozstaną się z tym światem, z tego też powodu, wedle jego opinii, powinno się wyświęcić nie jeden, lecz dwa cmentarze, aby każdy zabity znalazł spoczynek pośród równych sobie. Spodobała się królowi propozycja, choć usłyszano pogardliwe szemrania pośród Portugalczyków, którzy nawet po śmierci mieli być pozbawieni chwały męczeństwa, i w następnej chwili wszyscy wyszli i oznaczyli prowizoryczne granice cmentarzy, odwlekając ich poświęcenie do chwili, kiedy teren opuszczony zostanie przez żywych grzeszników, i wydano rozkazy, by w stosownej chwili wykopać i pogrzebać raz jeszcze owych zbłąkanych pierwszych nieboszczyków, przez przypadek samych Portugalczyków. Król po ukończeniu prac mierniczych zamknął sesję, z której sporządzono właściwy protokół, a Raimundo Silva powrócił do domu, było późne popołudnie. Pani Marii już nie było, co rozzłościło Raimunda Silvę, nie dlatego, że skróciła sobie pracę, jeśli rzeczywiście tak było, ale dlatego, że teraz już nikt nie stał pomiędzy nim i telefonem, żaden niedyskretny świadek, który swą obecnością mógłby usprawiedliwić jego tchórzostwo albo nieśmiałość, zmiażdżone w chwili konfrontacji z tym jego drugim ja, które tak przebiegle wydarło telefonistce z wydawnictwa numer Marii Sary, tajemnicę, jak widzieliśmy, najbardziej strzeżoną we wszechświecie. Lecz ten inny Raimundo Silva nie jest towarzystwem, na które można zawsze liczyć, ma swoje dni, albo nawet nie to, zaledwie godziny i sekundy, czasem wyrywa się z siłą zdolną przenosić światy, te wewnętrzne i te zewnętrzne, ale nie zabawia długo, tak jak się pojawił, odchodzi, płomień, który jeszcze dobrze nie zapłonął, a już gaśnie. Raimundo Silva znajdujący się tutaj, na wprost telefonu, niezdolny do podniesienia słuchawki i wykręcenia numeru, był mężczyzną na zamku, mając miasto u stóp, mężczyzną zdolnym do wypracowania najodpowiedniejszej taktyki dla ogromnego przedsięwzięcia oblężenia i zdobycia Lizbony, lecz teraz niewiele brakuje, by pożałował chwili szalonej przebiegłości, kiedy to poddał się woli tego drugiego, i szuka w kieszeniach kartki z numerem, nie by zadzwonić, ale z nadzieją, że ją zgubił. Nie zgubił jej, oto jest, w otwartej dłoni, zmięta, jak gdyby, i rzeczywiście tak było, choć Raimundo Silva tego nie pamięta, przez cały czas jej szukał i dotykał, w obawie zgubienia jej. Siedząc przy biurku, z telefonem tuż obok, Raimundo Silva wyobraża sobie, co też mogłoby się wydarzyć, gdyby zdecydował się wykręcić numer, jaką przeprowadziłby rozmowę inną od tej, którą sobie obmyślił, i kiedy analizuje poszczególne możliwości, przychodzi mu do głowy, a jest absurdem, że przychodzi mu to do głowy po raz pierwszy, że nic nie wie o życiu Marii Sary, czy jest zamężna, czy jest wdową, panną, rozwódką, czy ma dzieci, czy mieszka z rodzicami albo tylko z jednym z nich, albo żadnym, i ta nie brana dotychczas pod uwagę rzeczywistość staje się zagrożeniem, wstrząsa kruchymi konstrukcjami marzeń i głupiej nadziei, które wznosił od kilku tygodni na piasku i bez żadnych fundamentów i obala je, Przypuśćmy, że wykręcę numer i odezwie się jakiś męski głos i powie, że ona nie może podejść do telefonu, leży w łóżku, ale żebym powiedział, czego chcę, czy chcę zostawić wiadomość, zadać pytanie, czy zasięgnąć informacji, ależ nie, tylko chciałem się dowiedzieć, czy pani doktor Maria Sara czuje się lepiej, tak, kolega, a kiedy bym to mówił, zadałbym sobie po raz kolejny pytanie, czy rzeczywiście w tej sytuacji jest to słowo właściwe, wszak chodzi o relacje zawodowe pomiędzy redaktorem i jego szefem, a pod koniec rozmowy zadałbym pytanie, Z kim rozmawiałem, a on odparłby, Jestem mężem, no tak, jest prawdą, że ona nie nosi obrączki, ale to nic nie znaczy, wiele jest małżeństw, które tak postępują i nie są przez to mniej szczęśliwe, a może nie są małżeństwem, co to ma do rzeczy, w każdym wypadku odpowiedź mężczyzny byłaby taka sama, powiedziałby, Jestem jej mężem, nawet gdyby nie był, na pewno by mi nie odpowiedział, Jestem jej towarzyszem, słowa towarzysz przestało się używać, a już na pewno nie, Jestem mężczyzną, z którym żyje, nikt nie wyraziłby się w tak grubiański sposób, niemniej jest w Marii Sarze coś, co mi mówi, że nie jest zamężna, nie chodzi tylko o brak obrączki, nie potrafię tego określić, sposób mówienia, ma tak napiętą uwagę, że w każdej chwili zdaje się gotowa do przeniesienia w inne miejsce, a zamiast mówić zamężna, mógłbym też powiedzieć żyjąca z mężczyzną albo posiadająca mężczyznę, ale nie żyjąca z nim, to, co zwykło się nazywać związkiem albo przypadkowymi stosunkami bez zobowiązań ani konsekwencji, w dzisiejszych czasach tego spotyka się najwięcej, a nie mogę powiedzieć, bym o takim stadle miał jakąkolwiek wiedzę praktyczną, nie robię niemal nic poza obserwowaniem świata i uczeniem się od tych, którzy wiedzą, dziewięćdziesiąt procent wiedzy, jaką zdaje nam się, że posiadamy, czerpiemy właśnie z obserwacji, a nie z własnego życia, tam też jest to, co zaledwie przeczuwamy, ta bezkształtna mgławica, w której czasem błyska jakieś światełko nazywane przez nas intuicją, cóż, ja przeczuwam, że w życiu Marii Sary nie ma żadnego mężczyzny, choć może się to wydać niebywałe przy jej urodzie, nie jest to żaden szczyt piękności, ale jest ładna, mówię o twarzy, nie o ciele, co do ciała, tego, które można zobaczyć, cóż, ciała można oceniać dopiero, gdy są nagie, taka jest najlepsza metoda, metoda ewidentnych prawd, lepiej jeszcze później, kiedy zna się to, co jest przykryte i podobało się.

Jak powszechnie wiadomo, ogromne są możliwości wyobraźni, czego dowiedziono tutaj po raz kolejny, kiedy Raimundo Silva zaczął odczuwać własne ciało, to, co w nim się działo, na początku delikatny wstrząs, ledwie zauważalny, następnie przyspieszone bicie serca, naglące. Raimundo Silva obserwuje ten proces z przymkniętymi oczyma, jakby przypominał sobie w myślach znaną stronę, i w spokoju czeka, aż krew powoli odpłynie jak morski przypływ opróżniający jaskinię, powoli, w miarowych odstępach czasu atakujący coraz to nowymi falami, lecz bezskutecznie, jest odpływ, to ostatnie podrygi, w końcu spływają jedynie grube strumienie wody, wodorosty leżą oklapłe na kamieniach, pośród nich chowają się w przerażeniu karłowate krabiki, pozostawiając na piasku ledwie widoczne ślady. Teraz, w stanie otępienia woli, zadaje sobie Raimundo Silva pytanie, skąd się wzięły i co chcą mu przekazać te groteskowe zwierzaki swoim nieprawdopodobnym sposobem poruszania się, niepokojącym, jakby natura w ten sposób antycypowała jego późniejsze zmieszanie, W przyszłości wszyscy będziemy krabami, pomyślał, i natychmiast wyobraźnia przedstawiła mu żołnierza Mogueime na brzegu zatoczki myjącego dłonie brudne od krwi i patrzącego na uciekające kraby, podążając w prawo, nisko przy ziemi, kryją w mętnej wodzie swe ziemiste pancerze. Wizja rozpłynęła się natychmiast, przyszła następna, jak przesuwane slajdy, znowu była zatoczka, ale teraz jakaś kobieta prała w niej bieliznę, Raimundo Silva i Mogueime wiedzieli, kim jest, powiedziano im, że to nałożnica rycerza Henryka, Niemca z Bonn, pojmana w Galicii, kiedy kilku krzyżowców wyprawiło się tam po wodę, pochwycił ją jakiś jego służący, jednak rycerz poległ w ataku razem ze służącym i kobieta została w obozie, sypia z tym lub owym, trzeba jednak uważać przy takich wypowiedziach, bo kilka razy wzięto ją wbrew woli, dwaj, którzy to zrobili, kilka dni później zostali zasztyletowani, nie wiadomo, kto ich zabił, w tak wielkim zgromadzeniu mężczyzn nie sposób uniknąć zaburzeń porządku i napaści, nie mówiąc już o tym, że mogła to być robota Maurów przekradających się do obozu, atakujących skrycie pod osłoną nocy. Mogueime zbliżył się do kobiety na kilka kroków, przysiadł na kamieniu i przygląda się jej. Ona się nie odwróciła, spostrzegła go kątem oka, gdy podchodził, rozpoznała po budowie ciała i sposobie chodzenia, ale jeszcze nie wiedziała, jak się nazywa, jedynie że jest Portugalczykiem, przy jakiejś okazji słyszała, jak rozmawiał po galisyjsku.

Miarowe poruszanie się bioder kobiety niepokoiło Mogueime. Zresztą przyglądał się jej od śmierci rycerza, a nawet jeszcze wcześniej, ale zwykły żołnierz, szczególnie średniowieczny, nie odważyłby się zadawać z kobietą bliźniego, choćby była tylko nałożnicą. Smucił się i wściekał, że później wzięli ją inni, ale ona nie została z żadnym, choć oni chcieliby tego, tak jak ci zasztyletowani, którzy tak bardzo jej pragnęli, że próbowali wziąć siłą. Mogueime, dla odmiany, nie chciał brać jej siłą, a już na pewno nie w tym szczerym polu, mnóstwo ludzi dookoła, żołnierze po służbie, giermkowie kąpiący muły swych panów, scena to pokojowa, w ogóle nie przypominająca sceny z oblężenia, szczególnie kiedy, tak jak teraz, odwrócimy się plecami do miasta i zamku i spojrzymy na spokojną powierzchnię wody w zatoczce tak wciśniętej w tym miejscu w głąb lądu, że nie dochodzi tu mocne falowanie rzeki, a dalej wzgórza z drzewami porozrzucanymi po ziemi a to żółtawej, a to ciemnozielonej, w zależności od tego, czy przykrywają ją wiecznie zielone krzaki, czy spalona letnim słońcem trawa. Jest gorąco, dochodzi południe, oczy muszą odwrócić się od wody, aby nie oślepiły ich rozbłyski słońca, nie oczy Mogueime, rzecz jasna, bo ten nie spuszcza wzroku z kobiety. Teraz ona wyprostowała się, unosi i opuszcza rękę, uderzając bieliznę, odgłos uderzeń niesie się po wodzie, to niemożliwy do pomylenia dźwięk, i jeszcze raz, i jeszcze raz, a potem zapada cisza, kobieta składa zmęczone ręce na białym kamieniu, dawnej rzymskiej steli nagrobnej, Mogueime patrzy i nie rusza się, to wtedy wiatr przynosi przeciągły krzyk almuadema, niemal niedosłyszalny z tej odległości, lecz pomimo to rozpoznawalny dla ucha kogoś, kto nie zna wprawdzie języka arabskiego, lecz od ponad miesiąca słyszy go trzy razy dziennie. Kobieta nieznacznie przechyla głowę w lewo, jakby chciała lepiej usłyszeć wezwanie, a ponieważ Mogueime znajduje się z tej strony, trochę z tyłu, niemożliwością byłoby, aby nie spotkały się ich oczy. Całe fizyczne pożądanie Mogueime pierzchło w okamgnieniu, jedynie serce poczęło walić jakby w panice, nie sposób prowadzić dalej badania tej sytuacji, jako że trzeba mieć na względzie prymitywizm czasów i uczuć, zawsze ryzykuje się popadniecie w anachronizm, którym byłoby na przykład umieszczenie diamentów w żelaznych koronach albo fantazjowanie na temat wyszukanych erotycznych zachowań ciał, które zadowalają się pospiesznym dążeniem do spełnienia. Lecz żołnierz Mogueime wykazał już, iż odbiega nieco od przeciętności, kiedy obserwowaliśmy debatę na temat zdobycia Santarem, gwałtu i podrzynania gardeł kobiet Maurów, a skoro okazał się uległym wobec pokus bujnej fantazji, może też paradoksalnie w tej jego skłonności, jeśli prawda powinna wyprzedzać wszystkie inne rzeczy, odnajdziemy przyczynę jego odmienności, w wątpliwości, w późniejszym pokrętnym przedstawianiu faktów i weryfikowaniu kierujących nim motywów, w niewinnym pytaniu na temat wpływów, jakie każdy z nas wywiera na czyny innych ludzi, bez naszej wiedzy i przy celowym pogardzaniu tym, który usiłuje być ich jedynym autorem. Z bosymi stopami na grubym i wilgotnym piasku Mogueime odczuwa ciężar całego ciała, jakby zespolił się z kamieniem, na którym siedzi, nawet gdyby trąby królewskie w tej chwili zagrały do ataku, prawdopodobnie by ich nie usłyszał, odbija mu się echem w głowie krzyk almuadema, patrzy na kobietę i ciągle go słyszy, a gdy ona w końcu odwraca wzrok, zapada absolutna cisza, to prawda, że dookoła rozbrzmiewa wiele dźwięków, lecz należą do innego świata, muły parskają i piją ze strumienia wpływającego do zatoczki, a ponieważ nie istnieje chyba lepszy sposób na to, by zacząć, Mogueime pyta kobietę, Jak ci na imię, jak wiele razy zadawaliśmy to pytanie od początku świata, Jak ci na imię, pytamy, dodając czasem nasze własne imię, Ja nazywam się Mogueime, żeby przetrzeć szlak, a potem czekamy na odpowiedź, jeśli nadejdzie, jeśli nie odpowie się nam ciszą, lecz nie ten to przypadek tym razem, Mam na imię Ouroana, odparła.

Kartka z numerem telefonu ciągle leży na biurku, nic prostszego niż wykręcić sześć cyfr, a z drugiej strony, o kilka kilometrów stąd, usłyszymy głos, tak proste, nie interesuje nas w tej chwili, czy Marii Sary, czy jej męża, musimy zwrócić uwagę na różnice pomiędzy tymi i tamtymi czasami, aby porozmawiać, a także aby zabić, trzeba się zbliżyć, tak uczynili Mogueime i Ouroana, ona siłą została tu doprowadzona z Galicii, nałożnica krzyżowca, który już wyzionął ducha, a potem praczka szlachty zarabiająca w ten sposób najedzenie, a on, zdobywszy Santarem, przybył tu w poszukiwaniu większej chwały pod ogromnymi murami Lizbony. Raimundo Silva wykręca pięć cyfr, brakuje mu tylko jednej, jednak nie decyduje się, udaje, że już smakuje przewidywane szczęście, to dreszcz niepokoju, mówi sam do siebie, że jeśli będzie chciał, dokończy serię, wykona tylko jeden gest, ale nie chce, szepcze, Nie mogę, i odkłada słuchawkę, jak człowiek znienacka zrzucający z ramion wielki, przytłaczający go ciężar. Wstaje, myśli, Chce mi się pić, i idzie do kuchni. Napełnia szklankę wodą z kranu, pije powoli, rozkoszuje się chłodem wody, to prosta przyjemność, może najprostsza ze wszystkich, szklanka wody, kiedy trapi nas pragnienie, a kiedy pije, wyobraża sobie strumień wpadający do zatoczki i muły muskające chrapami lustro wody siedemset czterdzieści lat temu, giermkowie zachęcali je pogwizdywaniem, to prawda, że nie ma zbyt wielu nowych rzeczy pod słońcem, sam król Salomon nie zdawał sobie sprawy, ile racji było w tym, co powiedział. Raimundo Silva odstawił szklankę, odwrócił się, na kuchennym stole leżała kartka, zwyczajowe i niepotrzebne wyjaśnienie gosposi, Wyszłam, posprzątałam wszystko, ale tym razem to nie to, ani słowa o jej obowiązkach, to inna wiadomość, Zadzwoniła do pana jakaś kobieta, prosi, żeby pan zadzwonił pod ten numer, i Raimundo Silva nie musi nawet biec do gabinetu, aby sprawdzić, że to ten sam numer, który znajduje się na pogniecionej kartce, ten, którego zdobycie tyle go kosztowało. Albo nie-zgubienie.

Powód, dla którego Raimundo Silva nie zadzwonił do Marii Sary, był tyle prosty, co skomplikowany, stwierdzenie to już na pierwszy rzut oka przedstawia się jako niezbyt precyzyjne i nielogiczne, jako że te przymiotniki mogłyby zostać użyte w swym ścisłym znaczeniu dla określenia rozumowania, którym rzeczony powód musiał się podporządkować. Tak jak w klasycznych powieściach kryminalnych esencją zagadnienia jest czas, to znaczy okoliczność, że Maria Sara zadzwoniła, kiedy Raimunda Silvy nie było w domu, o nie znanej godzinie, mogło się to wydarzyć zarówno kilka minut po jego wyjściu, jak i na minutę przed wyjściem gosposi z domu, a ta godzina również pozostaje niewiadomą, by wspomnieć tylko te skrajne możliwości. W pierwszym przypadku upłynęły ponad cztery godziny, zanim Raimundo Silva otrzymał wiadomość, w drugim, sądząc po zwyczajach gosposi, jakieś trzy. Po dokładnym rozważeniu wszystkiego dojdziemy do wniosku, że jeśli Maria Sara czekała, aż oddzwoni, miała wystarczająco dużo czasu, by pomyśleć, że być może Raimundo Silva wrócił do domu bardzo późno, w godzinach, w których nie jest przyjęte dzwonić do nikogo, szczególnie zaś do osoby chorej. Mimo że, wyrażenie zawężające, ale nie ironiczne, choroba nie była aż tak ciężka, by nie zdołała własną ręką sięgnąć po telefon i zadzwonić do tego domu nieopodal zamku, gdzie Raimudo Silva poszukuje odpowiedzi na pytanie, Czego ona ode mnie chce, lecz jej nie odnajduje. Przez resztę wieczoru i nocy przed zaśnięciem rozwinął je Raimundo Silva w nieskończone wariacje na zadany temat, przechodząc od prostoty do złożoności, od ogólności do szczegółu, od zwykłej prośby o informacje, co byłoby absurdalne, wziąwszy pod uwagę okoliczności, do jeszcze bardziej absurdalnej ochoty wyznania mu miłości, ot tak, przez telefon, jak ktoś nie mogący już się oprzeć słodkiemu kuszeniu. Złość na samego siebie za to, że pozwolił się porwać szaleńczej myśli o tej hipotezie, osiągnęła takie rozmiary, że dając wyraz swemu złemu nastrojowi, poszedł do białej róży rzeczywiście więdnącej w samotności i wyrzucił ją do śmieci, uderzając potem silnie klapą wiadra, jakby chciał przypieczętować ostateczny wyrok, Jestem idiotą, powiedział na głos, ale nie wyjaśnił, czy jest nim dlatego, że pozwolił, by myśli zabrnęły tak daleko, czy dlatego, że w taki sposób pastwił się nad niewinnym kwiatem, który zachował świeżość przez kilka dni i zasługiwał na spokojne umieranie, w delikatnym upadku, zachowując resztkę zapachu i schyłkowej bieli w intymnym sercu. Należy jednak dodać, że kiedy już leżał w łóżku, w środku nocy, nie mogąc zasnąć, wstał i poszedł do kuchni, wysunął spod komina wiadro ze śmieciami i wydobył z niego sponiewierany kwiat, delikatnie go oczyścił i opłukał pod strużką wody, aby nie zniszczyć osłabionych płatków, po czym na powrót włożył do wazonu, wsparł opuszczoną koronę na stosie książek, na którego szczycie leżała Historia oblężenia Lizbony, egzemplarz nie znajdujący się w obiegu, cóż za interesujący zbieg okoliczności. Ostatnią myślą Raimunda Silvy przed zaśnięciem było, Jutro zadzwonię, oświadczenie stanowcze, tak zgodne z jego pełnym wahania charakterem, jakby zostało wygłoszone po podjęciu rzeczywistej decyzji przez osobę bardziej śmiałą, rzecz w tym, że nie wszystko można zrobić dzisiaj, wystarczy już stanowczości, kiedy nie zostawiamy jakiejś sprawy na pojutrze.

Następnego dnia Raimundo Silva obudził się z bardzo jasną wizją ostatecznego rozmieszczenia wojsk do ataku, wliczając w to kilka taktycznych drobiazgów własnego autorstwa. Głęboki sen i marzenia senne ostatecznie rozproszyły dręczące go wątpliwości, naturalne zresztą u kogoś, kto nigdy nie doświadczył niebezpieczeństw i prawdziwej wojny, do tego jeszcze ponosi niemałą odpowiedzialność jako dowódca. Nie ulegało wątpliwości, iż nie można było liczyć na efekt zaskoczenia, które pozbawia ludzi możliwości działania i reagowania, szczególnie okrążonych, którzy wcześniej nie wiedzieli o grożącym im niebezpieczeństwie, a dowiedziawszy się o nim, zauważają, iż stało się to zbyt późno. Wskutek całego tego przepychu wojsk, wysyłania i powracania parlamentariuszy, tych manewrów oskrzydlania, Maurowie dokładnie wiedzą, co ich czeka, a dowodem na to są te blanki wypełnione żołnierzami, te mury błyszczące od lanc. Raimundo Silva znajduje się w nietypowej sytuacji kogoś, kto grając w szachy sam ze sobą i znając z góry wynik pojedynku, gorliwie angażuje się w grę, i co więcej, świadomie nie faworyzuje żadnej ze zwaśnionych stron, czarnych ani białych, w tym wypadku Maurów ani chrześcijan, w zależności od przypisanych im kolorów. Dowiódł tego z pewnością, proszę spojrzeć, jaką życzliwością, powiedzielibyśmy nawet poważaniem, darzy niewiernych, w szczególności almuadema, nie mówiąc już o szacunku, z jakim się wyrażał o wysłanniku miasta, ten ton, ta szlachetność, w połączeniu ze swego rodzaju suchością, niecierpliwością, ironią nawet, która zawsze wychodzi na jaw, kiedy zajmuje się chrześcijanami. Jednakże proszę nie sądzić, że sympatia Raimunda Silvy całkowicie przechyla się na stronę Maurów, uznajmy to raczej za odruch spontanicznego miłosierdzia, wszak bez względu na to, jak bardzo będzie się starał, nigdy nie zdoła zapomnieć, że Maurowie zostaną pokonani, nadto sam będąc chrześcijaninem, choć nie praktykującym, odczuwa oburzenie z powodu pewnej hipokryzji, pewnej zawiści, pewnej nikczemności, które w jego własnym obozie mają pełne przyzwolenie. Cóż, gra spoczywa na stole, na razie tylko pionki i niektóre konie wykonały ruch, a według opinii Raimunda Silvy należy spróbować jednoczesnego ataku na wszystkie pięć bram, bo o dwie mniej ma ich Lizbona, niż miały Teby, aby wybadać siły obrońców, wówczas może przy odrobinie szczęścia okaże się, że jednej z nich strzeże bardziej płochliwy oddział, dzięki czemu odnieślibyśmy zwycięstwo w krótkim czasie i przy niewielkich stratach niewinnych ludzi zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Tymczasem przed wielkim przedsięwzięciem należy zadzwonić. Przedłużanie ciszy o jeszcze jeden dzień, oprócz tego, że świadczyłoby o wychowaniu, mogłoby też nastręczyć trudności w dalszym współżyciu, zawodowym, rzecz jasna. Raimundo Silva zadzwoni więc. Tym niemniej, aby zacząć, zadzwoni do wydawnictwa, gdyż dopuszczalna jest, a nawet jest wielce prawdopodobna hipoteza, że Maria Sara, już wykurowana, przyszła dzisiaj do pracy, nie można też wykluczyć, że właśnie taki był powód, dla którego gosposia odebrała wczoraj ten telefon, na przykład pani doktor chciała poprosić, aby Raimundo Silva następnego dnia pojawił się w wydawnictwie, aby zająć się, nie tracąc więcej czasu, poprawianiem kolejnego tekstu. Raimundo Silva tak bardzo w to wierzy, że kiedy telefonistka mówi mu, iż pani doktor nie ma, Jest chora, panie Silva, nie pamięta pan, że wczoraj o tym panu mówiłam, odpowiada, Czy jest pani pewna, że nie przyszła do pracy, proszę dobrze sprawdzić, a telefonistka urażona, Wiem, kto jest, a kogo nie ma, Mogła wejść tak, że pani nie zauważyła, Ja wszystko zauważam, panie Silva, ja zauważam wszystko, i Raimundo Silva zadrżał na te enigmatyczne słowa, które zabrzmiały jak zła wróżba, zupełnie jakby mówiła, Proszę nie myśleć, że zrobi pan coś za moimi plecami, albo, Proszę nie brać mnie za idiotkę, nawet nie spróbował domyślać się, do czego odnosiła się ta insynuacja, rzucił jakieś pojednawcze zdanie i rozłączył się. Dom Alfons Henriques przemawia do wojsk zebranych na Wzgórzu Dziękczynienia, mówi im o ojczyźnie, już wtedy tak było, o ojczystej ziemi, o czekającej ich przyszłości, nie mówił tylko o przodkach, bo tak naprawdę jeszcze prawie ich wtedy nie było, ale powiedział, Pomyślcie, że jeśli nie wygramy tej wojny, Portugalia skończy się, zanim powstanie, i w ten sposób tylu królów, którzy mają nadejść, nie będzie mogło być Portugalczykami, tylu prezydentów, tylu żołnierzy, tylu świętych i poetów, i ministrów, i kopaczy, i biskupów, i żeglarzy, i artystów, i robotników, i księgowych, i zakonników, i dyrektorów, dla wygody mówię w rodzaju męskim, bo w rzeczywistości nie zapomniałem o Portugalkach, królowych, świętych, poetkach, kopaczkach, księgowych, zakonnicach, dyrektorkach, abyśmy to wszystko mieli w naszej historii, i jeszcze więcej, o czym nie wspomnę, aby nie przedłużać przemówienia i dlatego, że nie wszystko możemy wiedzieć już dzisiaj, żeby mieć to wszystko, należy zacząć od zdobycia Lizbony, dlatego ruszajmy na nią. Wojsko przyjęło słowa króla owacją, potem na rozkaz chorążych ruszyło zająć wyznaczone im pozycje, a dowódcy nieśli ze sobą nieodwołalne instrukcje, by następnego dnia w południe, kiedy Maurowie będą się modlić, uderzyć jednocześnie na pięciu frontach, niech Bóg ma nas wszystkich w opiece, bo w jego imię walczymy.

Podobne błaganie, lecz w pierwszej osobie liczby pojedynczej, pewnie wymamrotał Raimundo Silva, wykręcając numer, lecz zrobił to tak cicho, że nie opuściło jego ust, drżących jak u nastolatka, on sam ma teraz więcej spraw, o których musi myśleć, jeżeli myśli, jeżeli nie jest, cały on, zaledwie wielkim bębenkiem, w którym odbija się i rozbrzmiewa dzwonek telefonu, nie dzwonek, elektroniczny sygnał, w oczekiwaniu na nagłe pojawienie się wezwania i aż jakiś głos wypowie, Słucham albo Tak, proszę, może Halo, może Kto mówi, nie brak możliwości wśród tradycyjnych formułek i ich nowoczesnych wariantów, jednakże Raimundo Silva był tak oszołomiony, że nie zrozumiał, co do niego powiedziano, spostrzegł tylko, iż była to kobieta, zapytał więc, starając się, by zabrzmiało to uprzejmie, Czy to pani doktor Maria Sara, nie, to nie ona, Kto mówi, chciał wiedzieć głos, Raimundo Silva z wydawnictwa, nie była to pełna prawda, ale służyła uproszczeniu prezentacji, z pewnością nie liczyliśmy na to, że się przedstawi jako Raimundo Benvindo Silva redaktor pracujący w domu, a gdyby nawet tak zrobił, odpowiedź byłaby taka sama, Proszę zaczekać, zobaczę, czy pani doktor Maria Sara może odebrać telefon, nigdy żadna chwila nie była tak krótka, Proszę się nie rozłączać, przeniosę telefon, cisza. Raimundo Silva wyobraził sobie scenę, kobieta, na pewno służąca, wyciąga wtyczkę z gniazdka, przenosi aparat w obu dłoniach wsparty na piersi, tak dziecięco to widział, i wchodzi do pokoju pogrążonego w półmroku, schyla się, aby wcisnąć wtyczkę do gniazdka, Jak się pan miewa, niespodziewanie zabrzmiał głos, Raimundo Silva spodziewał się jeszcze usłyszeć służącą mówiącą coś w rodzaju Daję panią doktor, byłyby to trzy albo cztery sekundy zwłoki, a zamiast tego bezpośrednie pytanie, Jak się pan miewa, to on powinien wykazać zainteresowanie zdrowiem chorej, odpowiada więc, Znakomicie, dziękuję, i szybko dodaje, Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy już pani lepiej, Skąd pan wie, że jestem chora, Powiedziano mi w wydawnictwie, Kiedy, Wczoraj rano, Więc zdecydował się pan zadzwonić, żeby się dowiedzieć o stan mojego zdrowia, Tak, Bardzo dziękuję za zainteresowanie, jak dotąd jest pan jedynym redaktorem, który wykazał zainteresowanie, Cóż, wydawało mi się, że powinienem, mam nadzieję, że pani nie przeszkadzam.

Wręcz przeciwnie, jestem panu bardzo wdzięczna, czuję się lepiej, mam nadzieję, że jutro, najdalej pojutrze będę już mogła pójść do wydawnictwa, Nie chcę pani więcej nudzić, życzę szybkiego powrotu do zdrowia, Zanim się pan rozłączy, skąd wziął pan mój numer, Dała mi go panienka Sara, Ach ona, Tak, telefonistka, Kiedy, Już pani powiedziałem, wczoraj rano, I dopiero dzisiaj pan dzwoni, Obawiałem się, że nie przystoi, Ale przemógł pan strach, Zdaje się, że tak, dowodem na to jest, że z panią rozmawiam, Jednak wie pan zapewne, że wcześniej to ja chciałam z panem rozmawiać. Przez dwie sekundy Raimundo Silva zastanowił się, czy nie powinien udać, że nie otrzymał wiadomości, ale w końcu odpowiedział, kiedy mijała już trzecia sekunda, Tak, Mogę więc przyjąć, że zadzwonił pan, bo nie mógł tego nie zrobić, skoro ja przejęłam inicjatywę, Proszę przyjmować, co się pani podoba, takie pani prawo, ale proszę też przyjąć, że skoro poprosiłem telefonistkę o pani numer, to nie po to, żeby go nosić w kieszeni w oczekiwaniu nie wiadomo na co, W rzeczywistości czekał pan nie wiadomo na co, To z innego powodu, Jakiego, Po prostu z braku odwagi. Pańska odwaga, z tego co widzę, ograniczyła się do tamtego wydarzenia, o którym nie lubi pan mówić, Rzeczywiście, dzwonię tylko po to, żeby dowiedzieć się, jak się pani czuje, i życzyć jej powrotu do zdrowia, A nie sądzi pan, że nadszedł już czas na pytanie o powód mojego wczorajszego telefonu, Dlaczego pani do mnie zadzwoniła, Nie wiem, czy podoba mi się ten ton, Proszę przywiązywać wagę do słów, nie do tonu, Przypuszczałam, że pańskie doświadczenie redaktorskie nauczyło pana, że słowa są niczym bez właściwego tonu, Słowo zapisane jest słowem niemym, Lektura daje mu życie, Chyba że jest cicha, Nawet taka, a może sądzi pan, panie Raimundzie Silva, że mózg jest cichym organem, Jestem zaledwie redaktorem, pracuj? jak szewc, który zadowala się kopytem, mój mózg zna mnie, ja nie znam jego, Ciekawe spostrzeżenie, Jeszcze nie odpowiedziała pani na pytanie, Jakie pytanie, Dlaczego pani do mnie dzwoniła, Nie wiem, czy teraz mam ochotę na nie odpowiadać, A więc w końcu nie jestem jedynym tchórzem, Nie przypominam sobie, bym mówiła o braku odwagi, Mówiła pani o braku ochoty, To nie to samo, To dwie różne strony monety, ale moneta jest jedna, Wartość jest wypisana tylko z jednej strony, Nie rozumiem tej rozmowy i wydaje mi się, że nie powinniśmy jej kontynuować, nie zapominajmy, że jest to lekkomyślne, skoro jest pani chora, Cynizm nie pasuje do pana, Nie jestem cynikiem, Doskonale o tym wiem, więc proszę nie udawać, Naprawdę wydaje mi się, że już nie wiemy, co mówimy, Ja wiem to doskonałe, Proszę mi więc wyjaśnić, Nie potrzebuje pan wyjaśnień, Unika pani zagadnienia, To pan unika, chowa się pan za samym sobą, chce pan, żebym mu powiedziała to, co już wie, Proszę, Proszę, co, Chyba lepiej się rozłączmy, ta rozmowa zaczyna być pełna dwuznaczności, Bo pan ją tam spycha, Ja, Tak, Myli się pani, lubię sprawy przejrzyste, Proszę więc być przejrzystym, proszę mi powiedzieć, dlaczego jest pan agresywny, kiedy ze mną rozmawia, Nie jestem agresywny wobec nikogo, nie posiadam tej nowoczesnej cechy, Jest pan agresywny wobec mnie, dlaczego, Nie jestem, Od dnia, w którym się poznaliśmy, jeśli potrzebuje pan przypomnienia, Okoliczności, Ale potem okoliczności się zmieniły, a agresywność pozostała, Przepraszam, nigdy nie było to moim zamiarem, Teraz to ja pana proszę, proszę nie używać niepotrzebnych słów, Zamilknę, Więc proszę posłuchać, zadzwoniłam do pana, bo czułam się samotna, bo chciałam się dowiedzieć, czy pan pracuje, bo chciałam, żeby mi pan życzył zdrowia, bo, Mario Saro, Proszę nie wypowiadać mojego imienia w taki sposób, Mario Saro, bardzo mi się pani podoba, długa przerwa, To prawda, Tak, prawda, Dużo czasu zajęło panu wyznanie tego, I może nigdy bym pani tego nie powiedział, Dlaczego, Jesteśmy inni, należymy do różnych światów, Co pan wie o tych wszystkich różnicach, naszych i światów, Wyobrażam sobie, widzę, dochodzę do wniosków, Te trzy operacje mogą prowadzić zarówno do prawdy, jak i do błędu, Przyznaję to, a największym błędem w tej chwili było z pewnością powiedzenie pani, że mi się podoba, Dlaczegóż to, Nic nie wiem o pani życiu, czy jest pani, Zamężna, Tak, albo, W jakiś sposób zaangażowana, jak to się kiedyś mawiało, Tak, Wyobraźmy sobie, że rzeczywiście jestem zamężna albo że jestem zaangażowana, czy to wyklucza, żebym się panu podobała, Nie, A gdybym była rzeczywiście zamężna albo była zaangażowana, czy to przeszkodziłoby mi pana lubić, gdyby tak się miało zdarzyć, Nie wiem, No to proszę przyjąć do wiadomości, że lubię pana, długa przerwa, To prawda, Tak, prawda, Proszę posłuchać, Mario Saro, Niech pan mówi, Raimundzie, ale najpierw niech pan wie, że od trzech lat jestem rozwiedziona, że trzy miesiące temu zerwałam związek z jednym mężczyzną, że nie weszłam w żaden inny, że nie mam dzieci, że chcę je mieć, że mieszkam w domu brata, że osoba, która odebrała telefon, jest moją szwagierką, i nie musi mi pan mówić, że osoba, której zostawiłam wiadomość, jest pana gosposią, a teraz oddaję panu głos, panie redaktorze, proszę nie zwracać na to uwagi, prawie skaczę z radości, Dlaczego mnie pani lubi, proszę mi powiedzieć, Nie wiem, lubię pana, i już, I nie boi się pani, że kiedy zacznie wiedzieć, może przestać mnie lubić, czasem się tak zdarza, nawet często, Więc, Więc nic, później się poznaje to, co ma przyjść później, Podoba mi się pani, Myślę, że tak, Kiedy się zobaczymy, Jak tylko podniosę się z tego łoża boleści, Gdzie, Wszędzie, Mogę teraz zapytać, co to za choroba, Nic takiego albo lepiej, to była najważniejsza grypa w moim życiu, Nie może mnie pani stamtąd zobaczyć, ale się uśmiecham, To wielka nowość, jak dotąd nigdy nie miałam okazji tego zobaczyć, Mogę pani powiedzieć, że ją kocham, Nie, proszę tylko mówić, że się panu podobam,

Już to powiedziałem, Więc proszę zachować resztę na dzień, kiedy to będzie prawdą, jeśli nadejdzie taki dzień, Nadejdzie, Nie zarzekajmy się co do przyszłości, zaczekajmy na nią, żeby zobaczyć, czy nas rozpozna, a teraz ta słaba i rozpalona gorączką kobieta prosi, by pozwolono jej odpocząć, musi odzyskać siły na wypadek, mało prawdopodobny, gdyby ktoś chciał dzisiaj jeszcze raz zadzwonić, Do kogo, do pani, Albo do pana, to zdanie ma podwójne znaczenie, zależy, Dwuznaczność nie zawsze jest wadą, Do zobaczenia, Proszę pozwolić mi pożegnać się pocałunkiem, Przyjdzie na nie czas, Już zbyt długo czekałem, Jeszcze tylko jedno pytanie, Proszę powiedzieć, zaczął już pan pisać Historię oblężenia Lizbony, Zacząłem, Nie wiem, czy dalej by mi się pan podobał, gdyby mi odpowiedział, że nie, do widzenia.

Do widzenia, takie było zakończenie rozmowy. Leżąc w swoim pokoju, Maria Sara powoli odkłada słuchawkę na widełki, w tej samej chwili, kiedy Raimundo Silva, siedząc przy biurku, wykonuje ręką ten sam ruch. Ona falującym ruchem, przeciągając się, zagłębia się w pościel, on rozluźniony rozpiera się na krześle. Są szczęśliwi oboje, i to do tego stopnia, że byłoby wielką niesprawiedliwością opuścić jedno, aby porozmawiać o nim z drugim, do czego w jakimś stopniu będziemy zmuszeni, zważywszy, jak to zostało dowiedzione w innym, bardziej imaginacyjnym opowiadaniu, że jest fizycznie i rozumowo niemożliwe opisanie jednoczesnych czynów dwóch postaci, szczególnie gdy znajdują się z dala od siebie, wedle kaprysów i preferencji narratora, zawsze bardziej zaprzątniętego tym, co mu się zdaje obiektywnie interesujące w jego powieści, niż nadzieją, nawet uzasadnioną, tej czy innej postaci, choćby była drugoplanowa, na wysunięcie na pierwszy plan jej skromnych słów i nie znaczących czynności, ze szkodą dla ważnych czynów i słów innych postaci i bohaterów. A skoro mówimy o bohaterach drugoplanowych, podamy jako przykład te cudowne spotkania rycerzy Okrągłego Stołu albo z Poszukiwania Świętego Graala ze stającymi im na drodze świętymi pustelnikami albo tajemniczymi dziewicami, bo gdy kończyło się zdarzenie i nauka, rycerz wyruszał ku nowym przygodom i spotkaniom, a my obowiązkowo razem z nim, na stronie zaś pozostawali porzuceni, ileż to razy na zawsze, na jednej pustelnik, na drugiej dziewica, częstokroć bardziej chcieliśmy się dowiedzieć, jaki los ich spotkał, czy pustelnika wydobyła z jego samotni jakaś miłująca go królowa czy dziewica, miast oczekiwać w lesie na kolejnego zbłąkanego rycerza, nie wyruszyła w świat na poszukiwanie jakiegoś mężczyzny. W wypadku Marii Sary i Raimunda Silvy sprawa znacznie się komplikuje, zważywszy, że oboje są pierwszoplanowymi bohaterami i pierwszoplanowe będą też ich gesty i myśli, tak więc, ze względu na nieusuwalną przeszkodę, nie pozostaje nam inne rozwiązanie niż wybranie czegoś, co według uznania czytelnika może wydać się podstawowe, na przykład spostrzeżenie, że znać było w ruchach Marii Sary pewną rozkosz, którą wstępnie zakwalifikowaliśmy jako leniwe przeciąganie się, i że Raimundo Silva ma usta suche, jakby dostał nagłej gorączki, cały zaczął się trząść, to rozluźnienie nerwów, napiętych podczas rozmowy i pozornie rozprężonych w krótkiej chwili pożegnania, a teraz brzęczących jak napięte druty, albo, mówiąc pięknie i wzruszająco, harfa, której struny trącił wiatr, choć o sile cyklonu. Powiedzmy też, że uśmiech Marii Sary trwał tak długo i był albo zdawał się tak prawdziwie szczęśliwy, że szwagierka zapytała z ciekawością, Kim jest ten Raimundo Silva, że cię wprawił w taki nastrój, a Maria Sara, nie przestając się uśmiechać, odpowiedziała, Jeszcze nie wiem. Raimundo Silva nie ma z kim rozmawiać, tylko się uśmiecha, teraz, gdy stopniowo powraca mu spokój, w końcu wstał z miejsca, oto nowy człowiek wychodzi z gabinetu i kieruje się do sypialni, a rzuciwszy na siebie okiem w lustrze, nie rozpoznaje sam siebie, jednakże jest tak bardzo świadom tego, co widzi, że gdy dostrzega białą linię odrastających siwych włosów, ogranicza się do wzruszenia ramionami z prawdziwą obojętnością, co najwyżej odrobinę zniecierpliwioną, może dlatego, że opieszałe są postępy prawdy. Maria Sara patrzy na zegarek, jeszcze za wcześnie na ponowny dzwonek telefonu albo żeby to ona zdecydowała się zadzwonić, dowodem wielkiej wiedzy jest świadomość, że nawet uczucia podlegają dyktatowi czasu. Raimundo Silva patrzy na zegarek i wychodzi z domu. Nie spędził na ulicy więcej czasu niż potrzeba, by pójść do kwiaciarni i kupić cztery róże, najbielsze z tych, jakie były. Przeprowadził z kwiaciarką ożywioną rozmowę, zanim osiągnął to, o co dodatkowo mu chodziło, przez co w końcu musiał okazać się bardziej hojnym rozdawcą napiwków, niż to jest przyjęte, a już na pewno nie przez niego, bo nie przekonywały sprzedawczyni rozliczne argumenty, poczynając od próby udowodnienia jej, że różnica pomiędzy dwoma i dwunastoma różami jest czysto arytmetyczna, a nie finansowa, nawet jakieś tajemnicze i mgliste aluzje do wypełnienia obietnicy, którą chętnie by wyjawił, rewanżując się za tyle cierpliwości i sympatii, gdyby nie powstrzymywała go uroczysta przysięga. Już z pokrzepiającą gratyfikacją w kieszeni fartucha sprzedawczyni zdecydowała się poruszyć i nie zdziwilibyśmy się, gdyby w dalszej części rozmowy oświadczyła, że pieniądze nie miały żadnego wpływu na jej entuzjazm, z którym w końcu zgodziła się spełnić nietypową prośbę klienta, nietypową, bo bez względu na całą gadaninę, jakiej musiała wysłuchać, dwie róże to nie dwanaście ani nawet orchidea, która wystarcza sama sobie, a nawet woli występować pojedynczo. Aby nie zostać przyłapanym, Raimundo Silva wrócił do domu taksówką, wbiegł na górę po schodach, wyczyn to nie lada, który na kilka minut pozbawił go oddechu, Brak rozwagi, pomyślał, w moim wieku nie należy wchodzić w taki sposób po Calcada da Gloria, powiedział gloria bezmyślnie, potem zaś, bawiąc się własną skłonnością do przesady, fizycznej i słownej, wyjął zwiędły kwiat z wazonu, zmienił wodę i wstawił doń, przy zastosowaniu japońskiej sztuki i proporcji, obie przyniesione róże.

Przez okno pokoju widać było przepływające powoli chmury, bure i ciężkie na fioletowym, wieczornym niebie. Pomimo swego zaawansowania wiosna nie zdecydowała jeszcze otworzyć drzwi ciepłemu powietrzu, letniej gwieździe, rozluźniającej węzły szalików na szyi i podwijającej rękawy, w pewnym sensie Raimundo Silva żyje w dwóch czasach i w dwóch porach roku, w skwarnym lipcu, który roziskrza i rozpala broń oblegających Lizbonę, i w tym wilgotnym i szarym kwietniu, ze słońcem czasem przebijającym się przez ciemne chmury, sprawiającym, że światło staje się twarde, jak gładki i zamknięty w sobie diament. Otworzył okno, wsparł łokcie na balustradzie balkonu, czuł się dobrze mimo chłodu, szczęśliwie dom stoi tyłem do Boreasza, który dmie właśnie w tej chwili krótkimi i gwałtownymi porywami, owiewając mu twarz zimną pieszczotą. Niebawem robi mu się chłodno i zastanawia się, czy nie powinien się schować, gdy w jednej chwili kamienieje z zimna, dosłownie kamienieje na myśl o tym, że tam, gdzie się znajduje, może nie usłyszeć dzwonka telefonu. W jednej chwili wpadł do mieszkania i pognał do gabinetu, jakby jeszcze chciał usłyszeć ostatnie wibracje, telefon stał tam spokojnie, czarny jak zawsze, lecz teraz przestał być groźnym zwierzem, owadem uzbrojonym w żądła i kolce, mógłby nawet zostać porównany do śpiącego kota wtulonego we własne ciepło, który obudzony zagraża co najwyżej cienkimi pazurkami, które wcześniej zdawały się śmiercionośną bronią, teraz będzie raczej czekał na dotyk pieszczącej dłoni. Raimundo Silva wrócił do sypialni i nie zapalając światła, usiadł przy malutkim stole przy oknie, czekał. Wsparł czoło na dłoniach, to jego charakterystyczny gest, tam, w jego głowie z pewnością pisze się właśnie jakaś historia, bo tę rozpoczętą mógłby przeczytać tylko ktoś o otwartych i przytomnych oczach, nie ślepiec, bez względu na to, jak bardzo miałby wykształcony zmysł dotyku, palce nie powiedziałyby, jaki jest ten jego nowy kolor włosów. Mimo że zmrok jeszcze nie zapadł, w pokoju panuje półmrok, daszek na balkonie, który nawet w jasne dni zamyka drogę zenitalnym promieniom, w tej chwili tworzy tutaj noc, podczas gdy na zewnątrz przez tę czy ową przerwę pomiędzy chmurami przeciskają się jeszcze ostatnie promienie słońca skrywającego się za morzem. Róże w wąskim wazonie bieleją w niebieskawej ciemności pokoju, dłonie Raimunda Silvy zsuwają się, by spocząć na ostatniej zapisanej stronie, na czarnych, nierozszyfrowywalnych liniach, może w języku arabskim, nie zwróciliśmy uwagi na głos almuadema, bezskutecznie nawoływał, słońce ociągało się jeszcze przez długą minutę, zawieszone na wyrazistym horyzoncie, następnie pozwoliło się zatopić, w tej chwili każde słowo będzie spóźnione. Sylwetka Raimunda Silvy stopniowo zaciera się w gęstym mroku, róże jeszcze zagarniają z okna niedostrzegalne resztki światła zatrzymane na szybach, jednocześnie uwalniając z głębi serca skrytego w koronach płatków niespodziewany zapach. Dłonie Raimunda Silvy powoli się unoszą i dotykają ich, jedna, druga, jakby dotykały obu policzków, jedna, druga, to preludium do następnego ruchu, kiedy to usta zbliżają się i dotykają płatków, złożonych ust kwiatu. Teraz telefon nie powinien dzwonić, niech nic nie przerywa tej chwili, zanim sama z siebie dobiegnie końca, nazajutrz żołnierze zebrani na Wzgórzu Dziękczynienia ruszą jak podwójne obcęgi, na wschodzie i na zachodzie, aż do brzegu rzeki, przejdą przed oczyma Raimunda Silvy mieszkającego w północnej wieży bramy Alfofa, i kiedy wyjrzy z tarasu, ciekawski, trzymający w dłoniach różę albo dwie, zawołają do niego z dołu, że już za późno, że to już nie czas róż, lecz ostatecznego przelania krwi i śmierci. Z tej strony w kierunku Bramy Żelaznej ruszy oddział wojska pod dowództwem Mem Ramiresa, gdzie w tłumie będzie kroczył Mogueime, do którego jego dowódca, w końcu ujrzawszy go i rozpoznawszy, zapewne z powodu wzrostu, bo twarz ma zarośniętą jak każdy, zawoła, śmiejąc się otwarcie, językiem średniowiecznym, Hej, żołnierzu, te mury są za wysokie, żebym znowu wspiął się na nie po twoich plecach i zahaczył drabinę, jak zrobiliśmy w Santarem, co dało takie korzyści nam i królowi, naszemu panu, a Mogueime, choć okazano mu względy, ale komu w tej sytuacji nie przychodzi do głowy zaprzeczyć swemu przełożonemu w kwestii właściwej kolejności słynnych ludzkich schodów, kto wspiął się po czyich plecach, mówi w sposób właściwy żołnierzowi idącemu na bój i odpowiadającemu generałowi przejeżdżającemu jeepem, Jeśli zobaczymy się w środku, to będzie znaczyło, że obaj wygraliśmy bitwę, a jeśli jednego z nas tam zabraknie, to znaczy, że ją przegrał, a teraz niech wasza miłość uniesie tarczę, bo nadciąga grad strzał. Raimundo Silva zapalił lampę na stoliku, zdawało się, że ostre światło na chwilę zatarło róże, po chwili ponownie się pojawiły, jakby same z siebie się odnowiły, lecz bez sławy i tajemnicy, wbrew temu, co się sądzi, botanikiem był autor słynnego zdania Róża jest różą, poeta powiedziałby zaledwie Róża, reszta polega na cichym jej kontemplowaniu.

W końcu telefon. Raimundo Silva zerwał się z miejsca, pchnięte krzesło zachwiało się i przewróciło, a on już był w korytarzu, wyprzedzając kogoś, kto go obserwował, uśmiechając się z lekką ironią, Któż by powiedział, mój drogi, że takie rzeczy się nam przytrafią, nie odpowiadaj mi, odpowiedzi na pytania retoryczne to strata czasu, wiele razy już o tym rozmawialiśmy, idź, idź, ja pójdę za tobą, nigdy mi się nie śpieszy, to, co kiedyś będzie twoje, również do mnie będzie należeć, ja jestem tym, który zawsze przychodzi później, przeżywam każdą twoją chwilę, jakbym poprzez ciebie wdychał zapach róż skrywany w pamięci albo, mniej poetycko, woń twego talerza z fasolą i warzywami, w której w każdej chwili odżywa twoje dzieciństwo, a ty go nie widzisz i nie uwierzyłbyś, gdyby ci o tym powiedzieć. Raimundo Silva rzucił się na telefon, przez sekundę pomyślał, wątpiąc, A jeśli to nie ona, to była ona, Maria Sara mówiła do niego, Nie powinien był pan tego robić, Dlaczego, zapytał zbity z tropu, Bo od tej chwili nie będę mogła nie dostawać róż codziennie, Nigdy ich pani nie zabraknie, Nie chodzi mi o róże, Więc, Nikt nie powinien dawać mniej, niż już kiedyś dał, nie daje się róż, żeby następnego dnia dać pustynię, Nie będzie pustyni, To tylko obietnica, nie możemy tego wiedzieć, To prawda, nie wiemy tego, ja też nie wiedziałem, że prześlę pani dwie róże, a pani, Mario Saro, nie wie, że dwie takie same róże znajdują się tutaj, w wazonie, na stole, obok kilku zapisanych stron z historią oblężenia, które nigdy się nie wydarzyło, tuż przy oknie wychodzącym na miasto, które nigdy nie było takie, jak ja je widzę, Chcę poznać ten dom, Pewnie się pani nie spodoba, Dlaczego, Nie potrafię powiedzieć, to zwykłe mieszkanie albo nawet mniej niż to, pozbawione piękna, zebraliśmy się tutaj, ja i kilka przypadkowych mebli, książek jest wiele, żyję z nich, ale zawsze stoję z boku, nawet kiedy poprawiam błąd typograficzny albo autorski, jestem takim samym przechodniem, jakbym spacerował po parku i instynktownie podnosił liść, a nie wiedząc, gdzie go wyrzucić, wkładam go do własnej kieszeni, tylko tyle ze sobą niosę, suche zwiędłe liście, żadnego świeżego owocu nie podnoszę do ust, Odwiedzę pana, Niczego bardziej nie pragnę na świecie, przerwał na krótką chwilę i dodał, Jak na razie, ale jakby żałując tego, co powiedział, albo stwierdzając, iż jest to niewłaściwe, poprawił, Przepraszam, to nie było zamierzone, a ponieważ ona milczała, dodał słowa, o których myślał, że nigdy nie będzie w stanie ich wypowiedzieć, szczere, bezpośrednie, jasne same przez siebie, a nie dzięki jakiejkolwiek grze ostrożnych insynuacji, Oczywiście, że to było zamierzone, i nie proszę pani o wybaczenie. Ona zaśmiała się, kaszlnęła, Mój problem w tej sytuacji polega na tym, że nie wiem, czy powinnam się była zaczerwienić wcześniej czy teraz, Pamiętam, że raz już się pani zaczerwieniła, Kiedy, Kiedy dotknąłem róży w pani gabinecie, Kobiety czerwienią się częściej niż mężczyźni, jesteśmy płcią słabą, Obie płcie są słabe, ja też się zaczerwieniłem, Tak wiele pan wie o słabości płci, Wiem o mojej własnej słabości i trochę o słabości innych ludzi, jeżeli książki wiedzą, o czym mówią, Raimundzie, Proszę powiedzieć, Jak tylko będę mogła wyjść z domu, odwiedzę pana, ale, Czekam, To dobre słowa, Nie rozumiem, Kiedy już się tam znajdę, powinien pan jeszcze na mnie czekać, tak jak ja będę czekać na pana, jak dotąd jeszcze nie wiemy, kiedy dotrzemy, Będę czekał, Do zobaczenia niebawem, Raimundzie, Proszę nie kazać mi czekać zbyt długo, Co pan będzie robił, kiedy się rozłączymy, Będę siedział w obozie przed Bramą Żelazną i modlił się do Najświętszej Panienki, żeby Maurom nie przyszło do głowy zaatakować nas nocą, Boi się pan, Trzęsę się z przerażenia, Tak bardzo, Zanim wyruszyłem na tę wojnę, byłem zaledwie redaktorem przejmującym się tylko narysowaniem deleaturu we właściwym miejscu, aby móc potem wyjaśnić go autorowi, Zdaje się, że na linii są jakieś przebicia, To krzyki Maurów wygrażających nam z blanek, Proszę na siebie uważać, Nie zaszedłem tak daleko, żeby teraz umierać pod murami Lizbony.

Jeśli przyjmiemy za prawdziwe i sprawdzone fakty opisane przez Osberna albo raczej wspomnianego wcześniej brata Rogeira, trzeba będzie wyjaśnić Raimundowi Silvie, żeby się nie łudził co do założonej przez siebie łatwości obozowania przy poddanej próbie Bramie Żelaznej czy którejkolwiek innej, bo ta zdeprawowana rasa Maurów nie jest aż tak tchórzliwa, żeby czmychnąć i zamknąć się na siedem spustów bez walki, w oczekiwaniu na cud ze strony Allacha zdolnego odwieść Gałisyjczyków od ich złowieszczych zamiarów. Lizbona, o czym wcześniej już mówiliśmy, posiada domy poza swymi murami, a nie ma ich wcale tak mało, nie są też tylko letnimi domkami albo altankami w ogródkach, jest to raczej miasto otoczone innym miastem, a skoro wiadomo, że za kilka dni, kiedy oblężenie stanie się geometryczną rzeczywistością, wygodnie rozłożą się w tych domach sztaby dowodzenia oraz znakomitości wojskowe i religijne, wreszcie wolne od przymusu znoszenia niewygody namiotów, teraz trzeba będzie ciężko się zmagać, aby wygnać Maurów z tych przyjemnych przedmieść, ulica po ulicy, podwórko po podwórku, taras po tarasie, będzie to bitwa nie krótsza niż tygodniowa, a Portugalczycy zwyciężą tylko dlatego, że w owym czasie byli w przewadze liczebnej, jako że Maurowie nie wyprowadzili z miasta wszystkich oddziałów, a wojsko zamknięte w twierdzy nie mogło wpłynąć na przebieg walk przy użyciu proc i kusz w obawie przed zranieniem albo zabiciem braci, którzy walcząc w pierwszej linii, z własnej albo cudzej woli, mieli zostać poświęceni. Nie gańmy jednak Raimunda Silvy, wszak sam zwrócił nam uwagę, iż jest zaledwie zwykłym redaktorem zwolnionym ze służby wojskowej, nie zna się na sztuce wojennej, choć pośród jego licznych książek możemy znaleźć skrócone wydanie dzieł Clausewitza kupione w jakimś antykwariacie przed wieloma laty i nigdy nie otwierane. Może sam chciał skrócić swe opowiadanie, stwierdzając, że po upływie tylu wieków liczą się tylko główne wydarzenia. W dzisiejszych czasach ludzie nie mają czasu ani cierpliwości do zapamiętywania historycznych szczegółów i drobiazgów, mogło to być dobre dla współczesnych naszego króla Dom Alfonsa I, którzy mieli rzecz jasna znacznie mniej historii do nauczenia, osiem wieków różnicy to nie żarty, dla nas dobre są komputery, instalujemy w nich wszelkie słowniki i encyklopedie, i już, nie musimy mieć własnej pamięci, ale ten sposób rozumowania, powiedzmy to pierwsi, zanim ktoś nas uprzedzi, jest absolutnie i karygodnie reakcyjny, wszak biblioteki naszych ojców i dziadów służyły im do tego samego, ażeby nie przeciążać zbytnio neokory, już i tak wiele robi jak na swój mikroskopijny rozmiar, wciśnięta w dno mózgu, otoczona ze wszystkich stron przewodami, kiedy Mem Ramires powiedział Mogueimowi, Schyl no się, wejdę ci na plecy, możemy sądzić, że to zdanie nie było dziełem neokory, gdzie obok pamięci o drabinach i zdyscyplinowanych żołnierzach znajduje się też inteligencja, zdolność kojarzenia albo wyciągania wniosków przyczynowo-skutkowych, którymi to umiejętnościami komputer nie może się poszczycić, bo wszystko wiedząc, nic nie rozumie. Tak mówią.

Lizbona w końcu została otoczona, byli już zmarli do pochówku, ranni zostali przewiezieni wraz z poległymi na tych samych łodziach na drugą stronę zatoki, a stamtąd dalej wzgórzami, jedni na cmentarz, drudzy do lazaretów, ci w dowolnej kolejności, tamci wedle znaczenia i narodowości. W obozowisku, jeśli pominiemy ubolewanie i płacz nad poniesionymi stratami, jednak niezbyt przesadny, wszak ludzie ci nie są wylewni w uczuciach i niezbyt skłonni do łez, znać wielką ufność w przyszłość i bezgraniczną wiarę w pomoc Naszego Pana Jezusa Chrystusa, który tym razem nie będzie musiał kłopotać się objawieniem, tak jak to uczynił w Ourique, dokonał już wystarczającego cudu, sprawiwszy, że Maurowie, uciekając w popłochu, porzucili na pastwę apetytów wroga, to znaczy naszych, spore zapasy pszenicy, żyta, kukurydzy i warzyw, przeznaczone były do aprowizacji miasta, ale ponieważ nie mogły się w nim pomieścić, zmagazynowano je w piwnicach specjalnie w tym celu wydrążonych w zboczu wzgórza, pomiędzy Bramą Żelazną i Bramą Alfofa. Wtedy to właśnie, przy okazji tego szczęśliwego odkrycia, Dom Alfons Henriques, dając dowód głębokiej wiedzy, której nie sposób było się spodziewać przy tak młodym wieku, miał wtedy trzydzieści osiem lat, był więc prawie dzieckiem, wypowiedział słynne zdanie, które później weszło do obiegu powiedzeń portugalskich, Schowano oto kawałek dla tego, co go zje, i roztropnie nakazał przenieść żywność z tego miejsca, aby nie musiano tak wcześnie wymyślać innego powiedzenia, Biedak prędzej pęknie, niż zostawi, najlepiej dzielić jedzenie, kiedy jest go w bród, podsumował.

Minął już tydzień, odkąd w głowie Raimunda Silvy narodziła się pierwsza z jego błędnych strategii, pomyślał wówczas, że w południe następnego dnia, kiedy wojska ruszyły ze Wzgórza Dziękczynienia, aby zaatakować równocześnie wszystkie bramy miasta w nadziei odkrycia słabego punktu obrony, przez który będą się mogły przecisnąć, albo Maurowie ściągną tam posiłki, osłabiając inne odcinki frontu, dzięki czemu. Nawet nie warto kończyć tego zdania. Na papierze wszystkie plany są jednakowo dobre, jednak rzeczywistość dała dowód swej nieposkromionej pasji, z jaką rozwiewa papiery i drze plany na strzępy. Nie chodzi tylko o przedmieścia zamienione przez Maurów w reduty, ten problem w końcu rozwiązano, choć przy licznych stratach, teraz sprawa polega na ustaleniu, w jaki sposób przedostać się przez tak dobrze zamknięte bramy bronione przez grupy wojowników uczepione wież, które ich osłaniają i chronią, albo w jaki sposób zaatakować mury o tak dużej wysokości, gdzie drabiny nie sięgają, a straże nigdy nie śpią. Wszak Raimundo Silva znajduje się w dogodnej sytuacji, aby ocenić stopień trudności zadania, bo wyszedłszy na balkon, zrozumiał, iż nie musiałby odznaczać się wielką celnością, aby z takiej wysokości zabić lub zranić dowolną liczbę chrześcijan zbliżających się do Bramy Alfofa, gdyby ona jeszcze tutaj była. Szerzy się po obozie plotka, iż pośród naczelnego dowództwa panuje niezgoda, podzielili się na dwie frakcje, jedna proponuje natychmiastowy atak przy użyciu wszystkich dostępnych środków, zaczynając mocnym ogniem zaporowym, aby zmusić Maurów do wycofania się z blanek, i kończąc użyciem ogromnego tarana, żeby natrzeć na bramę i w końcu wepchnąć ją do środka, druga, mniej awanturnicza, broni tezy, że należy rozpocząć tak szczelne oblężenie, żeby nawet mysz nie prześliznęła się do środka ani na zewnątrz, albo inaczej, niech wychodzą ci, co chcą, ale niech nikt nie wchodzi, i w końcu głodem weźmiemy miasto. Argumentują przeciwnicy pierwszej tezy, że sukces, to znaczy zwycięskie wkroczenie do Lizbony, opiera się na fałszywej przesłance, którą jest założenie, iż przygotowanie artyleryjskie wystarczy do wypchnięcia Maurów z blanek, Takie stawianie sprawy, drodzy koledzy, oznacza dzielenie skóry na niedźwiedziu, oni na pewno nie oddadzą pola, wystarczy, że przygotują sobie jakąś osłonę, jakieś daszki, pod którymi się schowają, i w ten sposób całkiem bezpiecznie będą nas razić z góry albo wylewać nam na plecy wrzący olej, co mają w swym obrzydliwym zwyczaju. Odpowiadają zwolennicy natychmiastowego ataku, że czekanie na to, aż Maurowie się poddadzą z głodu, nie jest godne tak wybornej szlachty jak ta, która się tam zebrała, i że wystarczającym aktem niezasłużonego miłosierdzia było zaproponowanie im, żeby się wycofali, zabierając cały swój dobytek, teraz już tylko krew może zmyć z murów Lizbony plamę niesławy, która przez ponad trzysta pięćdziesiąt lat zatruwała to miejsce, a teraz nadeszła pora, by czyste zwrócić je Chrystusowi. Wysłuchał król jednych i drugich, jednym i drugim przyznał tylko częściowo rację, bo o ile nie wydaje mu się godne położyć się pod drzewem i czekać, aż spadnie z niego dojrzały owoc, o tyle nie dowierza, iż wariacki atak przyniesie spodziewane efekty, nawet jeśli będą trykały w bramy wszystkie kozły z całego królestwa. Natenczas poprosił o głos rycerz Henryk i wspomniał, że we wszystkich oblężeniach w Europie stosuje się obecnie z najlepszymi wynikami ruchome wieże z drewna, to znaczy ruchome, ale nie za bardzo, bo dla przetransportowania takiego monstrum potrzeba mnóstwa ludzi i zwierząt, ważne jest to, że na szczycie wieży, kiedy osiągnie ona już właściwą wysokość, zbudujemy kładkę dobrze chronioną przed atakami, która stopniowo przysuwać się będzie do murów i po której w końcu jak nieposkromiona burza rzucą się do ataku nasi żołnierze, bezlitośnie roznosząc na mieczach ohydnych psubratów, i zakończył słowami, Wielkie Portugalia odniesie korzyści z naśladowania w tym jako i w innych przypadkach tego, co w Europie nowoczesnego powstaje, choć na początku z pewnością cierpieć będziecie trudności związane z wbiciem sobie do głów nowych technologii, ja znam się na budowie rzeczonych wież wystarczająco dobrze, aby was w tej sprawie oświecić, Wasza Wysokość musi tylko wydać mi rozkazy, jestem przekonany, iż w dniu rozdawania nagród nie pozostanie na liście spraw zapomnianych wsparcie, które Portugalia, mimo potwierdzonej rejterady pozostałych, otrzymała ode mnie w tej decydującej dla swej historii godzinie.

Zabierał się właśnie król do oznajmienia swej decyzji po wysłuchaniu tak rozważych porad, kiedy wstało dwóch innych krzyżowców i poprosiło o głos, jeden Normandczyk, drugi Francuz, żeby powiedzieć, że oni też są specjalistami w stawianiu wież, i z miejsca oznajmili swoją wyższość w kwestiach kompetencji, nie mówiąc o różnicach i ekonomiczności metod, zarówno w sporządzaniu projektów, jak i w budowie. Co do warunków, również oni powierzyli tę sprawę wspaniałomyślności króla i jego wdzięczności się polecali, przyłączając się w ten sposób do rycerza Henryka i przyjmując słowa jego za swoje, z tych samych przyczyn i powodów. Takiemu zwrotowi dyskusji nieradzi byli Portugalczycy, zarówno zwolennicy odczekania, jak i ci, którzy byli za natychmiastową akcją, niemniej jednak, choć z odmiennych przyczyn, zgadzali się jedni z drugimi tylko w kwestii odrzucenia niebezpiecznie prawdopodobnej hipotezy wybicia się obcokrajowców na czoło, przez co swoi zostaliby sprowadzeni do roli anonimowej siły roboczej, bez prawa do imienia wyrytego w dziele i utrwalonego na liście rekompensat. To prawda, że obrońcom pasywnego oblężenia projekt skonstruowania wież nie wydał się całkowicie pozbawiony sensu, stawało się jednak oczywiste, iż nie można ich zbudować w zgiełku bitewnym, jednak ponad te uwagi zawsze należało przedłożyć dumę narodową, i w ten sposób utworzyli oni w końcu wspólny front ze swymi przeciwnikami żądnymi natychmiastowego działania, starając się uzyskać w ten sposób odrzucenie propozycji obcokrajowców. Tu dał Dom Alfons Henriques dowody tego, że rzeczywiście zasługuje na tytuł królewski, nie na to, by być po prostu królem, ale by być naszym królem, oto podjął decyzję niczym król Salomon, inny to przykład oświeconego absolutyzmu, stapiając w jednym planie strategicznym różne propozycje, układając je w logiczną i harmonijną sekwencję. Najpierw pochwalił zwolenników natychmiastowego ataku za cnotę odwagi i śmiałości, której w ten sposób dowiedli, następnie rzekł dobre słowo inżynierom od wież za ich praktyczny zmysł połączony z pomysłowością i kreatywnością, pogratulował wreszcie ostatnim tego, że odnalazł w nich godną pochwały roztropność i cierpliwość, przeciwniczki niepotrzebnego ryzyka. Po czym podsumował, Oznajmiam więc, że porządek działań będzie następujący, po pierwsze, ogólny atak, po drugie, w przypadku niepowodzenia przystąpią wieże, niemiecka, francuska i normandzka, po trzecie, jeśli nic nie wskóramy, rozpoczniemy bezterminowe oblężenie, kiedyś w końcu będą musieli się poddać. Aplauz był jednomyślny, albo dlatego, że kiedy przemawia król, tak być musi, albo dlatego, że wszyscy obecni czuli się wystarczająco usatysfakcjonowani jego decyzją, co wyrażono trzema różnymi porzekadłami albo dewizami, każda wyszła od innej frakcji, pierwsi mówili, Pierwsze skrzypce grają najgłośniej, drudzy zaprzeczali, Pierwsze koty za płoty, trzeci ironicznie podsumowali, Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

Wzajemne wynikanie z siebie znakomitej części wydarzeń, które jak dotychczas stanowiły rdzeń treści tego opowiadania, dowiodło Raimundowi Silvie, iż niepotrzebnie się wysilał, forsując własny punkt widzenia na różne sprawy, nawet wtedy, gdy bezpośrednio łączył się on z zaprzeczeniem wprowadzonym do historii i opisywanym czynem, wszak zawsze o wszystkim decydowało swego rodzaju szczególne przeznaczenie, zwane przez nas faktami historycznymi, bez względu na to, czy wzajemna zależność tychże faktów miała sens, czy też jawiła się nam jako niewyjaśnialna w określonym stadium naszej wiedzy. Zdaje sobie sprawę, że jego wolność zaczęła się i zakończyła dokładnie w chwili, kiedy napisał słowo nie, i w tym momencie zrodziło się i zaczęło decydować o całości nowe, równie władcze przeznaczenie, i że od tej chwili nie pozostaje mu nic innego, jak usiłować zrozumieć to, co zdało się rozpocząć jako jego własna inicjatywa, a w rzeczywistości jest działaniem mechanicznym, od początku do końca sterowanym z zewnątrz, o którego funkcjonowaniu ma jedynie bardzo mgliste pojęcie, wpływa na nie zaledwie poprzez manipulowanie przypadkowymi dźwigniami czy przyciskami, o których przeznaczeniu nie ma zielonego pojęcia, na tym tylko polega jego rola, przycisk albo dźwignia poruszane przypadkowo w wyniku oddziaływania nieprzewidywalnych impulsów, albo, jeśli są przewidywalne i celowe, nie sposób przewidzieć ich bliskich ani odległych konsekwencji. Nie przewidziawszy wcześniej, iż napisze nową historię oblężenia Lizbony, tak jak sieją tutaj opowiada, znienacka staje w obliczu rezultatów konieczności tak nieubłagalnej jak ta druga, ta, od której chciał się uwolnić poprzez zwykłe odwrócenie znaczenia, a ostatecznie wpadł, teraz z przeciwnej strony, albo, mniej radykalnie, jest tak, jakby napisał tę samą muzykę, ale obniżywszy o pół tonu wszystkie nuty. Raimundo Silva poważnie zastanawia się nad porzuceniem swego opowiadania, nad sprawieniem, żeby krzyżowcy wrócili na Tag, nie powinni byli odpłynąć za daleko, może znajdują się pomiędzy Algarve i Gibraltarem, oraz pozwoleniem, by w ten sposób historia wypełniła się bez zmian, jako zwykłe powtórzenie faktów, o których informują podręczniki i Historia oblężenia Lizbony. Uważa, że malutkie drzewko Nauki o Błędzie zasadzone przez niego samego wydało już prawdziwy owoc lub zanosi się na to, że go wyda, było nim postawienie tego mężczyzny przed tą kobietą, a skoro to się dokonało, niech rozpocznie się nowy rozdział, tak jak się przerywa dziennik żeglugi w chwili odkrycia nowego lądu, rzecz jasna nie można wydać zakazu kontynuowania dziennika, ale będzie on zawierał inną historię, nie historię podróży, bo ta już się zakończyła, ale zejścia na ląd i tego, co zostało napotkane. Jednakże podejrzewa Raimundo Silva, iż taka decyzja, gdyby ją podjął, nie przypadłaby do gustu Marii Sarze, że ta spojrzałaby na niego oburzona, jeżeli nie z wyrazem rozczarowania, który byłby nie do zniesienia. Skoro tak jest, nie będzie na razie powrotu do dawnej historii, jedynie chwila zawieszenia aż do zapowiedzianej wizyty, zresztą w obecnej chwili Raimundo Silva nie byłby w stanie napisać nawet jednego słowa więcej, całkowicie utracił spokój, wyobrażając sobie, że być może Mogueime, w przeddzień już postanowionego ataku, mając przed oczyma mury Lizbony skrzące się płomieniami ognisk, zaczął rozmyślać o kobiecie tak wiele razy widzianej podczas ostatnich dni, o Ouroanie, nałożnicy niemieckiego krzyżowca śpiącej w tej chwili ze swym panem na Wzgórzu Dziękczynienia, z pewnością w jakimś domu, na macie rozciągniętej na chłodnych cegłach, na których nigdy już nie położy się żaden Maur. Duszno było Mogueime w namiocie, więc wyszedł zaczerpnąć powietrza, mury Lizbony oświetlone ogniskami wydawały się zrobione z miedzi, Obym nie zginął, Panie, nie zaznawszy smaku życia. Raimundo Silva zadaje sobie pytanie, jakie podobieństwa istnieją pomiędzy tą wymyśloną wizją i jego związkiem z Marią Sarą, która nie jest niczyją nałożnicą, proszę wybaczyć użycie niewłaściwego słowa, współcześnie nie używanego, w końcu ona powiedziała, Trzy miesiące temu zerwałam związek, nie weszłam w żaden inny, to dwie różne sytuacje, można przypuszczać, że wspólne jest jedynie pożądanie, bo odczuwał je zarówno Mogueime w owym czasie, jak i odczuwa je w tej chwili Raimundo, różnice, jeśli jakieś istnieją, są tylko kulturowe, tak jest, proszę pana.

Podczas jednego z tych rozmyślań Raimundo Silva zapomniał o swych zmartwieniach wskutek nagłego olśnienia, że Maria Sara nigdy, ani przez chwilę nie wykazała zainteresowania jego związkami uczuciowymi, by określić je terminem, który wszystko obejmuje. Ta obojętność, bo tym mu się zdała, przynajmniej formalnie, spowodowała w nim rozdrażnienie, Było nie było, nie jestem człowiekiem skończonym, co ona sobie wyobraża, i w następnej chwili spostrzegł, iż dopuszcza do głosu swego rodzaju dziecięcy żal, łatwy do usprawiedliwienia, jeśli przyjmiemy, że wszyscy mężczyźni są wielkimi dziećmi, a pogłębiony jest ten żal przez urażoną ambicję, Duma samca, zwierzęca duma, wymamrotał i docenił lapidarność wyrażenia, semantycznie niepodważalną celność. W rzeczywistości postawa Marii Sary może zostać wyjaśniona jej powściągliwą naturą, zdarzają się osoby absolutnie niezdolne do forsowania bram intymnego życia innych ludzi, co też, gdy się bliżej przyjrzeć, nie opisuje tej kobiety, która przy każdej okazji, od samego początku, przejmowała inicjatywę, nie oglądając się na innych. Wyjaśnienie musi być więc inne, na przykład oczekiwała, że spontanicznie odpłaci tym samym za jej szczerość, a jeśli tak było, być może w tej chwili pogrąża się w złych myślach typu, Nie dowierzaj mężczyźnie, który milczy, i psu, który nie szczeka. Nie można też wykluczyć, iż potraktowała jego ewentualny związek jako czynnik nieznaczący, typu Ja tylko muszę pokazać, co czuję, nie będę dochodzić, czy kawaler jest wolny czy nie, niech on się martwi, co byłoby bardziej zbieżne z moralnością współczesnych czasów. W każdym razie, jeśli przyszło jej do głowy obejrzeć jego teczkę, aby sprawdzić, gdzie mieszka, równie dobrze mogła wykorzystać okazję, aby sprawdzić jego stan cywilny, nawet jeśli chodzi o informację bardzo dawną. Kawaler, oto co można przeczytać w dokumentach Raimunda Silvy, ale jeśli zawarł związek małżeński później, z pewnością nikomu nie przyszłoby do głowy uzupełniać danych w tej rubryce. Poza tym pamiętajmy, iż pomiędzy kawalerem, żonatym albo rozwodnikiem, albo wdowcem istnieje mnóstwo innych możliwych stanów, przed, w trakcie i po, sprowadzających się do odpowiedzi, Kogo kocham, niezależnie od tego, kogo się kocha, wliczając tu, rzecz jasna, wszystkie podstawowe i poboczne warianty, zarówno aktywne, jak i pasywne. Podczas następnych dwóch dni Maria Sara i Raimundo Silva dużo rozmawiali przez telefon, powtarzając niektóre wyznania z tych wcześniej już wypowiedzianych, zachwycając się czasem tym, co na nowo odkrywali, i poszukując najlepszych słów, aby wyrazić to w inny sposób, wyczyn to praktycznie niemożliwy, jak wiadomo. Wieczorem następnego dnia Maria Sara oznajmiła, Jutro idę do pracy, wyjdę godzinę wcześniej i przyjadę do pańskiego domu. Od tej chwili zachowanie Raimunda Silvy zaczęło potwierdzać wszystko, co powszechnie mawia się o dziecięcym charakterze mężczyzn, był niespokojny, jakby czuł potrzebę wyrzucenia z siebie czegoś, niecierpliwy, bo czas okazał się w końcu najbardziej rozwlekłą rzeczą na tym świecie, także kapryśny albo grymaśny, jak w myślach nazwała go pani Maria, gdy spowodował zamieszanie w jej rutynowych czynnościach wymaganiami absolutnie niedorzecznymi u mężczyzny zwykle tak zgodnego. Pierwsze jej podejrzenie, że na brzegu pojawili się Maurowie, zrodzone, gdy zobaczyła różę w wazonie, które przerodziło się niemal w pewność, kiedy jedna róża zamieniła się w dwie, stało się teraz głębokim przekonaniem, odkryła bowiem w nim człowieka zdolnego do pokazania palca brudnego od kurzu zebranego w jednym z frezów drzwi, jakby nawiązywał w ten sposób do tradycji gospodyń mających obsesję na punkcie czystości. Raimundo Silva zrozumiał, że powinien się hamować, kiedy pani Maria prowokacyjnie zapytała, Chce pan, żebym dzisiaj zmieniła pościel, czy poczekać na piątek, jak zwykle. Jako że mężczyźni są dziecinni, są też przejrzyści. Dobrze, że Raimunda Silvy nie było w tej chwili w pokoju, bo dzięki temu pani Maria nie mogła zobaczyć, że się zmieszał, choć drżenie głosu, które wychwyciło jej czułe ucho, wystarczyło jej za potwierdzenie, że trafiła w sedno, Nie widzę powodu, by zmieniać zwyczaje tego domu, ale to zdanie nie zdołało jej oszukać, a w nim rozbudziło inny niepokój, niejasny, pokrętny, próbujący zagłuszyć jedyne słowa, jakimi rzeczywiście się posługiwał, zbyt surowe, by dać im prawo wstępu do wewnętrznego monologu, A jeśli pójdziemy do łóżka, czy pościel będzie wystarczająco czysta, zapytał i nie wie, co odpowiedzieć, słyszy panią Marię, trafiła w odpowiedni moment, ani za wcześnie, ani za późno, Myślałam, że będzie pan chciał mieć zmienioną, tchórzliwie zachowuje milczenie, jeśli zmieni pościel, niech to zrobi z własnej inicjatywy, niech zdecyduje przeznaczenie. Dopiero kiedy gosposia wyjdzie, on pójdzie sprawdzić, i wtedy zobaczy, że pościel została zmieniona, mimo wszystko pani Maria jest w końcu litościwą osobą, ale on nie będzie potrafił się zdecydować, czy się cieszyć, czy być niezadowolony. Jakież życie jest skomplikowane.

Było kilka minut po piątej, gdy zadzwonił dzwonek. Delikatnie, jakby niechcący, co właśnie sprawiło, że Raimundo Silva biegiem udał się do drzwi, jakby w obawie, że zadzwonił raz i nie zadzwoni już nigdy więcej, jedynie w symfonii Beethovena przeznaczenie wzywa raz za razem, w życiu tak nie jest, zdarzają się okazje, kiedy mamy wrażenie, że ktoś czeka za drzwiami, a kiedy poszliśmy zobaczyć, nie było nikogo, ale zdarzają się też inne, kiedy przychodzimy zaledwie o sekundę za późno, w zasadzie jest to to samo, różnica polega jedynie na tym, że w tym drugim przypadku możemy zadać sobie pytanie, kto to mógł być, i przez całą resztę życia marzyć o nim. Raimundo Silva nie będzie musiał marzyć. Maria Sara stoi za drzwiami, w progu, i wchodząc, mówi, Cześć, on odpowiada, Cześć, oboje stoją teraz w wąskim korytarzu, trochę ciemnym, kiedy zamknęły się drzwi. Raimundo Silva zapalił światło, mamrocząc, Przepraszam, jakby przeniknął myśli Marii Sary, podejrzliwe i błędne, Chcesz wykorzystać ciemność, myślisz, że cię nie rozumiem, prawdę powiedziawszy, źle się zaczyna ta z dawna oczekiwana wizyta, tych dwoje, choć przez telefon byli tak inteligentni i błyskotliwi, jak dotąd nie powiedziało nic ponad cześć, trudno w to uwierzyć po tych wszystkich niewypowiedzianych obietnicach, po grze kwiatów, po tych odważnych krokach, jakie ona poczyniła, kto wie, czy nie jest rozczarowana przyjęciem, jakie jej zgotował. Szczęśliwie w sytuacjach takich jak ta, trudnych, ciało jest w stanie szybko zrozumieć, że mózg nie jest zdolny do wydania poleceń i przejmuje inicjatywę, zwykle robi to, co należy, i w możliwie najprostszy sposób, bez słów albo używając tylko tych najbardziej nieszkodliwych i przypadkowych, w ten właśnie sposób Raimundo Silva i Maria Sara znaleźli się w gabinecie, ona jeszcze nie usiadła, ma dłoń w jego dłoni, może nawet jedno ani drugie nie miało świadomości, iż trzymają się za ręce od jej wejścia, jej prawa i jego lewa, Maria Sara oczyma szuka krzesła, wtedy to właśnie Raimundo Silva, jakby nie istniał inny sposób, by przytrzymać jej dłoń jeszcze przez chwilę, unosi ją do ust, i zadziałało, tak, proszę pana, bo w następnej chwili Maria Sara patrzyła na niego otwarcie i on mógł ją mocno przyciągnąć do siebie, usta przesunęły się zaledwie po czole, u nasady włosów. Tak blisko, a jednak tak daleko, dlaczego ona się wycofała, choć nie gwałtownie, mówiąc, Proszę pamiętać, że to tylko odwiedziny. On wypuścił ją delikatnie, Pamiętam, i wskazał jej krzesło, Obok mam mały salonik z bardziej wygodnymi fotelami, ale myślę, że lepiej się będzie pani czuła tutaj, gdzie jesteśmy, a powiedziawszy to, usiadł przy biurku, na jedynym krześle pozostałym w pokoju, siedzieli rozdzieleni stołem, wyglądało to jak w gabinecie lekarskim, Proszę mi powiedzieć, na co się pani uskarża, jednakże Maria Sara nic nie mówiła, oboje wiedzieli, że teraz to on powinien przemówić, choćby miał tylko powitać przybyłą. I on przemówił. Tonem obojętnym, praktycznie bez perswazyjnej albo sugerującej coś innego modulacji, chcąc, by każde słowo znaczyło dokładnie to, co znaczy, by przemawiało jedynie ich nagie znaczenie, jakie w obecnej sytuacji potrafią posiąść, Mieszkam sam w tym domu, i to od wielu lat, nie mam kobiety, chyba że przymusi mnie konieczność, i wtedy dalej nie mam, jestem osobą bez żadnych szczególnych atrybutów, normalną nawet w mych wadach, i nie oczekiwałem wiele od życia, cóż, miałem nadzieję, że zachowam zdrowie, bo to jest wygodne, i że nie zabraknie mi pracy, do tego, a to niemało, przyznaję, ograniczały się moje ambicje, teraz chciałbym otrzymać od życia to, czego nigdy nie miałem, smak, jaki z pewnością posiada. Maria Sara słuchała go, nie spuszczając z niego wzroku, poza jednym momentem, kiedy skupienie ustąpiło miejsca zaskoczeniu i ciekawości, i powiedziała, kiedy Raimundo Silva zakończył, Jak sądzę, nie ustalamy warunków umowy i nie musi mnie pan informować o tym, co już wiem, Po raz pierwszy mówię pani o moim prywatnym życiu, Sprawy, które zdają nam się osobiste, niemal zawsze są wszystkim wiadome, nawet nie wie pan, ile można się dowiedzieć podczas dwóch czy trzech pozornie nic nie znaczących rozmów, Wypytywała pani innych o mnie, Wypytywałam o redaktorów pracujących dla wydawnictwa tylko po to, by mieć o nich pewne wyobrażenie, rozumie pan, ale ludzie zwykle chętnie mówią znacznie więcej niż to, o co się pyta, to kwestia odpowiedniego ich stymulowania, sprowadzania rozmowy na właściwe tory, tak by tego nie spostrzegli, Zauważyłem u pani tę zdolność na samym początku, Używam jej tylko w zbożnych celach, Nie skarżę się. Raimundo Silva przesunął dłonią po czole, zawahał się przez chwilę, potem powiedział, Farbowałem włosy, przestałem to robić, siwe odrosty to niezbyt przyjemny widok, przepraszam, za jakiś czas osiągnę swój naturalny stan, A ja porzuciłam swój naturalny stan, z pańskiego powodu poszłam dzisiaj do fryzjera, żeby zafarbować czcigodną siwiznę, Było jej tak niewiele, że moim zdaniem nie było warto, A więc zauważył pan, Widziałem panią z wystarczająco małej odległości, tak jak i pani mnie, żeby zadać sobie pytanie, jak to możliwe, że mężczyzna w tym wieku nie ma siwych włosów, Nigdy nie przyszło mi do głowy takie pytanie, rzucało się w oczy, że je pan farbuje, kogo chciał pan oszukać, Prawdopodobnie tylko siebie samego, Tak jak ja teraz postanowiłam oszukiwać samą siebie, To tak samo, Co tak samo, Pani powód, żeby farbować, i mój, żeby przestać to robić, są takie same, Proszę lepiej to wyjaśnić, Ja przestałem farbować włosy, aby być taki, jaki jestem, A ja, dlaczego zaczęłam farbować, Aby ciągle być taka, jaka pani jest, Zdumiewająca kazuistyka, będę musiała codziennie poddawać się gimnastyce umysłowej, żeby za panem nadążyć, Nie jestem znów taki najszybszy, jestem zaledwie najstarszy. Maria Sara delikatnie się uśmiechnęła, To niepodważalna oczywistość, która najwyraźniej pana dręczy, Nie dręczyła mnie, wiek każdego z nas ma znaczenie tylko w zestawieniu z wiekiem innego człowieka, przypuszczam, że jestem młodzieńcem dla siedemdziesięciolatka, ale nie wątpię, że dla dwudziestolatka już jestem starcem, A w stosunku do mnie jak pan siebie widzi, Teraz, skoro zafarbowała pani tych kilka siwych włosów, a ja pozwalam, żeby pojawiły się wszystkie moje, jestem siedemdziesięciolatkiem przy dwudziestolatce. Pańskie rachunki są błędne, dzieli nas tylko piętnaście lat, No to mam trzydzieści pięć. Zaśmiali się oboje i Maria Sara powiedziała, Umówmy się co do jednej rzeczy, Jakiej, Że temat wieku zakończył się na tej rozmowie, Postaram się do niego nie powracać, Dobrze by było, żeby zrobił pan więcej, niż tylko się postarał, boja o tym rozmawiać nie będę, Porozmawiam z lustrem, Proszę rozmawiać z samym sobą, jeśli to panu sprawia przyjemność, ale nie po to przyszłam do pana, Przypuszczam, że zapytanie pani, po co przyszła, byłoby wyrazem próżności z mojej strony, Albo grubiaństwem, Nie mówię tego, co powinienem, nagle wymyka mi się zdanie, które wszystko psuje, Niech się pan tym nie dręczy, nic pan nie zepsuł, prawda jest taka, że oboje jesteśmy przestraszeni, Jeśli wstanę i pocałuję panią, może, Niech pan tego nie robi, a jeśli będzie chciał pan to zrobić, to niech pan tego nie zapowiada, Coraz gorzej, inny na moim miejscu wiedziałby, jak się zachować, Inny na pańskim miejscu miałby tu inną kobietę, Poddaję się, Powiedziałam panu, że będą to zwykłe odwiedziny, prosiłam, żeby pan poczekał, Poddaję się jeszcze raz, cóż mogę zrobić w takiej sytuacji, Może pan pokazać mi swoje mieszkanie, zwykle od tego się zaczyna, Powiedz mi, jak żyjesz, a powiem ci, kim jesteś, Wręcz przeciwnie, powiem ci, jak nie powinieneś żyć, jeśli mi powiesz, kim jesteś, Staram się pani powiedzieć, kim jestem, A ja staram się odkryć, jak będziemy żyć. Raimundo Silva wstał, wstała też Maria Sara, obszedł biurko, zbliżył się, ale nie zanadto, tylko dotknął jej ramienia, jakby oznajmiając, że zaczyna się wizyta, jednak ona stała w miejscu, patrzyła na stół, na leżące na nim przedmioty, lampkę, papiery, dwa słowniki, Tutaj pan pracuje, zapytała, Tak, tutaj pracuję, Nie widzę śladów pewnego oblężenia, Zobaczy pani, zamek to nie tylko to biurko.

Wiemy, że nie ma wiele ponad to, łazienka do niedawna służąca też jako salon kosmetyczny, kuchnia od tostów i skromnych, powtarzających się posiłków, gabinet, w którym jeszcze przed chwilą bawiliśmy, salonik, niegościnny i porzucony, te drzwi prowadzą do sypialni. Z dłonią na klamce Raimundo Silva zdaje się wahać, czy je otworzyć, powstrzymuje go swego rodzaju przesadny szacunek, zdecydowanie jest człowiekiem z innych czasów, boi się uchybić skromności kobiety, stawiając ją w obliczu lubieżnego widoku łóżka, nawet jeśli ona sama nalega, Proszę pokazać mi swoje mieszkanie, co każe nam przypuszczać, iż doskonale wie, co ją czeka. Drzwi w końcu się otwierają, oto sypialnia z jej przesadnym mahoniem, z przodu łoże, biała, gruba kapa, pod poduszką wywinięte prześcieradło, przez okno sączy się światło i osłabia ostrość konturów, cisza zdaje się oddychać. Mamy kwiecień, słońce zachodzi już dość późno, dni stają się coraz dłuższe, czy to dlatego Raimundo Silva nie zapala światła, czy też dlatego, żeby nie spłoszyć tego ledwo poczętego półmroku, który wprawia go w stan zaniepokojenia, żeby tylko Maria Sara nie pomyślała czegoś złego o jego zamiarach, zbyt dobrze wiemy wszyscy z własnego doświadczenia albo z opowieści, jak często dociera się do olśnienia mrocznymi ścieżkami, błądząc wśród najgłębszej ciemności. Maria Sara natychmiast zauważyła dwie róże w wazonie na małym stoliku przy oknie oraz kartki papieru, jedna trochę zapisana na środku, po lewej krótki wiersz, teraz Raimundo Silva powinien zapalić tę lampkę, aby stworzyć nastrój, ale nie zrobił tego, stanął z boku, obok łóżka, jakby chciał się ukryć, i czekał na słowa, bał się, że nie zdoła przewidzieć, jakie słowa zostaną wypowiedziane, nie myślał o gestach, o czynach, jedynie o słowach, tutaj, w tym pokoju.

Maria Sara zbliżyła się do stołu. Przez kilka sekund stała nieruchomo, jakby oczekiwała kolejnych wyjaśnień przewodnika, on mógł jej powiedzieć na przykład, Proszę zwrócić uwagę na róże, i ona musiałaby odwrócić wzrok, zainteresować się kwiatami, bliźniaczo podobnymi do tych, które ma w domu, a potem wyrzec słowa być może wyrażające miłość z jej strony, Nasze róże, z naciskiem na zaimek, lecz on nie przestaje milczeć, a ona tylko wpatruje się w na wpół zapisaną stronę, nie musi pytać, aby zobaczyć, że oto ma przed sobą oznaki oblężenia, jeszcze nie do rozszyfrowania w półmroku, pomimo wybornej kaligrafii kronikarza. Rozumie, że Raimundo Silva nie odezwie się, a ona chciałaby i jednocześnie nie chciałaby, aby to zrobił, niech nic nie przerwie tej nierzeczywistej ciszy, ale niech wydarzy się coś, co zapobiegnie wdarciu się innego świata w ten, w którym się znajdujemy, może to uczynić śmierć, być może będąca jedynym prawdziwie innym światem, bo tym, co okaże się wspólne dla Marsjan i Ziemian, gdy się spotkają, będzie pewnie życie. W odpowiedniej chwili odsuwa nieco krzesło i siada, lewą dłonią zapala lampkę, światło pada na stolik i rozsiewa po pokoju jakby delikatną i eteryczną mgiełkę. Raimundo Silva nie poruszył się, rozmyśla nad znaczeniem gestu, który uczyniła Maria Sara, jakby materialnie wzięła w posiadanie coś, co wcześniej już posiadła w świadomości, a potem myśli, że bez względu na to, jak wiele lat przyjdzie mu jeszcze żyć, nigdy nie powtórzy się chwila taka jak ta, nawet jeśli ona wróci do tego mieszkania jeszcze wiele razy, nawet jeśli, absurdalna to myśl, mieliby razem spędzić tutaj wszystkie chwile życia. Maria Sara nie dotknęła kartki, ma ręce złożone na kolanach i czyta od pierwszej linijki, nie wie, co wydarzyło się na poprzedniej stronie i na wcześniejszych, od początku historii, czyta, jakby w tych dziesięciu linijkach zo-stało zawarte wszystko, czego chciałaby się dowiedzieć w życiu, ostateczny wyrok, podsumowanie, albo wręcz przeciwnie, zapieczętowany rozkaz, w którym przekazuje się nowy kurs dalszej żeglugi. Skończyła czytać i nie odwracając głowy, pyta, Kim jest Ouroana, ten Mogueime, kim jest, były tam tylko imiona, niewiele więcej, jak wiemy. Raimundo Silva zrobił dwa małe kroki w stronę stołu, zatrzymał się, Jeszcze dobrze nie wiem, powiedział i zamilkł, w końcu powinien był to przewidzieć, pierwsze słowa Marii Sary musiały dotyczyć tego, kim oni są, ci, tamci, jacyś inni, właściwie my. Maria Sara wydawała się zadowolona z odpowiedzi, miała wystarczające doświadczenie czytelnicze, by wiedzieć, że autor wie o postaciach tylko to, kim były, a i to nie do końca, i bardzo niewiele o tym, kim będą. Powiedział Raimundo Silva, jakby odpowiadał na uwagę poczynioną na głos, Nie sądzę, by można ich nazywać postaciami, Osoby z książek to postacie, zaoponowała Maria Sara, Postrzegam ich raczej, jakby należeli do strefy pośredniej, odmiennie wolni, wobec tego nie było sensu rozmyślać o logice postaci ani o przypadkowości osób, Skoro nie może mi pan powiedzieć, kim są, proszę przynajmniej wyjawić, co robią, On jest żołnierzem, był przy zdobywaniu Santarem, ona została złapana w Galicii, żeby służyć jako nałożnica pewnemu krzyżowcowi, Jest więc jakaś miłosna historia, Chyba można ją tak określić, Ma pan wątpliwości, Chodzi o to, że nie wiem, jak się kochało w tamtych czasach, to znaczy potrafię sobie wyobrazić uczucie, ale nie mam pojęcia ani nie zdołałem zdobyć informacji, jak się wtedy wyrażali mężczyzna i kobieta z ludu, język w tym przypadku nie byłby przeszkodą, oboje mówili po galisyjsku, Niech pan wymyśli miłosną historię bez miłosnych słów, sans mots d'amour, przypuszczam, że takie rzeczy już się zdarzały, Wątpię, przynajmniej w rzeczywistym życiu, z tego, co mi wiadomo, jest to niemożliwe, A ta Ouroana, skoro jest nałożnicą krzyżowca, jak sądzę szlachcica, w jaki sposób trafi do tego zwykłego żołnierza, Niezbadane są drogi świata, nasze jeszcze bardziej, a na ich końcu znajduje się śmierć, krzyżowiec Henryk, tak się nazywa, niebawem wyzionie ducha, Ach, pański krzyżowiec jest tym z Historii oblężenia Lizbony, tej drugiej, Tak właśnie, A więc opowie pan też o cudach, jakich dokonał po śmierci, Nie przepuściłbym takiej okazji, Ten o dwóch światach, Tak, ale z pewnymi modyfikacjami, odpowiedzi Raimunda Silvy towarzyszył śmiech. Maria Sara położyła dłoń na krótkim wierszu zapisanym na kartce, Mogę zobaczyć, zapytała, Na pewno nie będzie chciała pani teraz tego czytać, zresztą daleko jeszcze do końca, historia jest niekompletna, Nie wystarczy mi cierpliwości, żeby czekać, i nie ma znowu tak wielu stron, Proszę, dzisiaj nie, Jestem ciekawa, w jaki sposób rozwiązał pan problem odmowy krzyżowców, Jutro zrobię kserokopię i zaniosę do wydawnictwa, Dobrze, zgoda, skoro nie da się pan przekonać. Wstała, Raimundo Silva był bardzo blisko, Jest późno, powiedziała Maria Sara i spojrzała w bok, w stronę okna, Może pan otworzyć, zapytała, Proszę się nie martwić, nic pani nie zrobię, pamiętam, że przyszła pani tylko w odwiedziny, i po nic więcej, Proszę więc też pamiętać, że to zdanie jest głupie, chcę odetchnąć, zobaczyć stąd miasto, i nic więcej.

Panował delikatny zmierzch, czuć było lekki wieczorny chłód. Jedno obok drugiego, z łokciami wspartymi na balustradzie balkonu, Maria Sara i Raimundo Silva patrzyli w ciszy, świadomi swej wzajemnej obecności, ramię jednego wyczuwało ramię drugiego i po chwili ciepło krwi. Serce Raimunda Silvy biło bardzo mocno, grzmiało mu w uszach, serce Marii Sary zdawało się wstrząsać nią od głowy do stóp. Jego ręka przysunęła się odrobinę, jej ręka pozostała na swoim miejscu, w oczekiwaniu, jednakże Raimundo Silva nie odważył się pójść dalej, stopniowo zawładnął nim strach, Mogę nie dać rady, myślał, nie widział jasno albo nie chciał zobaczyć, z czym mógłby nie dać sobie rady, ale właśnie to niedookreślenie potęgowało jego przerażenie. Maria Sara wyczuła, że cały się kurczy, jak ślimak szukający schronienia w muszli, głębiej i jeszcze głębiej, i powiedziała ostrożnie, Piękny widok. Pierwsze światła pojawiły się w oknach jeszcze muskanych resztką poblasku dnia, zapalały się uliczne latarnie, ktoś w pobliżu, na placu Lóios, głośno perorował, ktoś mu odpowiedział, ale słów nie dało się rozróżnić. Raimundo Silva zapytał, Słyszała pani tamtych, Słyszałam, Nie udało mi się zrozumieć, co mówili, Mnie też nie, Nigdy się nie dowiemy, do jakiego stopnia nasze życie uległoby zmianie, gdyby pewne usłyszane i nie zrozumiane zdania zostały zrozumiane, Najlepiej, jak sądzę, byłoby zacząć od nieudawania, że nie dosłyszymy tych drugich, tych jasnych i bezpośrednich, Ma pani zupełną rację, ale zdarzają się osoby, które bardziej pociąga wątpliwe niż pewne, mniej przedmiot niż jego pozostałości, bardziej ślady na piasku niż zwierzę, które je zostawiło, to marzyciele, Ma pan oczywiście na myśli siebie, Do pewnego stopnia, chociaż muszę pani przypomnieć, że nie moim pomysłem było napisanie tej nowej historii oblężenia, Powiedzmy, że przeczułam, iż mam przed sobą odpowiednią osobę, To znaczy, że roztropnie woli pani nie brać na siebie odpowiedzialności za swoje marzenia, Czy byłabym tutaj, gdyby to była prawda, Nie, Różnica polega na tym, że ja nie poszukuję śladów na piasku. Wiedział Raimundo Silva, że nie musi pytać, czego w związku z powyższym poszukuje Maria Sara, teraz mógł ją objąć ramieniem, jakby od niechcenia, prosty to gest, na razie braterski, i pozwolić, żeby zareagowała, może delikatnie rozluźni ciało, może skłoni głowę w jego stronę, czekając na kolejny ruch z jego strony. Albo pozostanie spięta, protestując w ciszy, pragnąc, by on zrozumiał, że jeszcze nie nadszedł czas, No więc, kiedy, zapytywał Raimundo Silva samego siebie, zapominając o strachu, Po tym, co powiedzieliśmy, co wyraźnie sobie nawzajem obiecaliśmy, logiczne byłoby, żebyśmy się teraz objęli i pocałowali, przynajmniej tyle, przynajmniej. Wyprostował się, jakby sugerując, że powinni wrócić do środka, ale ona ciągle wychylała się przez balkon, i on zapytał, Nie jest pani zimno, Ani trochę. Tłumiąc odruch zniecierpliwienia, wrócił do poprzedniej pozycji, nie wiedząc, o czym teraz mówić, niesłusznie sobie wyobrażając, że ona bawi się jego kosztem, znacznie łatwiej było, kiedy do niej dzwonił, ale teraz nie mógł powiedzieć, Niech pani idzie, ja do pani zadzwonię. Wtedy przyszedł mu do głowy pomysł, w jaki sposób wyjść z tego zakłopotania, neutralny temat, Ten budynek przed nami wzniesiono na miejscu jednej z wież, które broniły bramy stojącej w tej okolicy, można to jeszcze poznać po kształcie podstawy, A druga wieża, gdzie była, powinny być dwie, Dokładnie tutaj, gdzie stoimy, Jest pan pewien, Absolutnej pewności mieć nie mogę, ale wszystko wskazuje na to, że tak właśnie było, biorąc pod uwagę wiedzę, jaką mamy o zarysie murów w tej okolicy, W takim razie tu, na wieży, kim my jesteśmy, Maurami czy chrześcijanami, Na razie Maurami, jesteśmy tutaj właśnie po to, aby uniemożliwić chrześcijanom wtargnięcie do miasta, Nie uda nam się, nawet nie trzeba czekać na koniec oblężenia, proszę zwrócić uwagę na obraz z azulejos z cudami świętego Antoniego, na początku ulicy, Obrzydliwe, Cuda, Nie, azulejos, Dlaczego ta ulica nazywa się ulicą Cudu Świętego Antoniego, skoro na samym tylko obrazie są ich trzy, Nie potrafię odpowiedzieć, może święty dokonał jakiegoś wyjątkowego cudu dla rajców miejskich, to prawda, że ładniej byłoby, gdyby się nazywała ulicą Cudów, nie powinno się jednak na przykład wyobrażać sobie, że święty Antoni przyczynił się militarnie do zdobycia Lizbony, w owym okresie jeszcze się nie narodził, Dwa z cudów z obrazu są znane, ten od pojawienia się Dzieciątka Jezus i ten od stłuczonego dzbana, trzeciego nie znam, jest tam koń albo muł, nie przyjrzałam się dobrze, To muł, Co pan o tym wie, Mam tam w środku książkę, starodruk z osiemnastego wieku, w którym opowiada się te wszystkie cuda, Niech pan opowie, Lepiej by było, gdyby pani sama przeczytała, Następnym razem, Kiedy, Nie wiem, jutro, pojutrze, któregoś dnia. Raimundo Silva odetchnął głęboko, nie mógł udać, że nie rozumie tych słów i samemu sobie przyrzekł, że przypomni je nieodwołalnie Marii Sarze jako ostateczną obietnicę, która władczo żąda spełnienia. Zrobił się tak wesoły, tak wolny i swobodny, że położył jej dłoń na ramieniu i powiedział, Nie, ja pani przeczytam historię o mule, proszę wejść do środka, Jest długa, Jak wszystko, można ją opowiedzieć w dziesięciu słowach albo w stu, albo w tysiącu, albo nigdy jej nie skończyć.

Raimundo Silva zamknął okno i poszedł do gabinetu. Maria Sara słyszała, jak mamrocze, Nie ma jej tutaj, gdzie, u diabła, ją wsadziłem, po czym wchodzi do saloniku, otwiera, i zamyka drzwiczki szafek, w końcu, O, jest tutaj. Pojawił się z foliałem oprawnym w skórę, sędziwym z wyglądu, bez wątpienia oryginalnym, i nadchodził zadowolony, jak ktoś, kto szukał i znalazł, ale nie książkę, Proszę usiąść, powiedział, ona usiadła na krześle przy stoliku, trzymając w dłoni kartkę, na której widniały wypisane imiona Ouroany i Mogueime, on stał, wydawał się znacznie młodszy, szczęśliwy, Teraz niech pani słucha uważnie, bo warto, zacznę od tytułu, oto on, Słońce Wzeszłe na Zachodzie i Zaszłe na Wschodzie, Święty Antoni Portugalski Luminarz Większy w Niebie Kościoła między Mniejszymi Gwiazdami w Sferze Franciszka, Skrót Historyczny i Pochwalny Jego Zachwycającego Życia i Cudownych Czynów, Które Spisuje i Ofiarowuje Szlachetnej, Dostojnej, Znamienitej, Możnej Rodzinie Domu Królewskiego Portugalii, Której to Szacowne Imiona i Przydomki Szczycą się i Zdobią Świętymi Imionami Franciszków i Antoniów, z Ręki Przewielebnego Antonia Teixeiry Alveresa, z Rady Waszej Wysokości, Niech Bóg ma Go w Swojej Opiece, Waszego Pałacowego Sędziego i Sędziego Rady Głównej Świętego Oficjum, Doktora Katedry w Coimbrze i Profesora Emerytowanego w Obu Wydziałach Kanonicznym i Praw, et cetera, Bras Luis de Abreu, Cistagano [5], Członek Świętego Oficjum, uff. Maria Sara zaśmiała się, mam nadzieję, że dobrze zrozumiałam, że autorem tego cudownego dzieła jest ten Bras Luis de Abreu, ostatni przed Cistagano, Bardzo dobrze pani zrozumiała, gratuluję, a teraz proszę słuchać, strona sto dwudziesta trzecia, uwaga, zaczynam, Dotrzymawszy wiadomość, że Prowincje tego Królestwa, królestwo, o którym się mówi, to Francja, zostały zakażone tą przypadłością, to jest heretycką niegodziwością, co się wyjaśnia kilka linijek wcześniej, wyruszył Antoni z Lemonges do Tuluzy, Miasta w owym czasie równie bogatego handlem, co obfitego w przypadłości, co więcej, mieszczącego morowe seminarium Sakramentalnych Heretyków, zaprzeczających rzeczywistej obecności Chrystusa w Poświęconej Hostii. Ledwie pojawił się Święty na odczycie o błędach, zaraz wstąpił na arenę konfliktów, by natychmiast wkroczyć na triumfalny rydwan. Tchnięty płomienną gorliwością chwały Bożej i niepodważalnych prawd swej Wiary, przedzierzgnął w sztandar miłosierdzia chorągwie doktryny, w najemnika pokuty broń Krzyża, i przemieniwszy się w Ewangeliczną trąbę Słowa Bożego, zagrzmiał na trwogę i ruszył trzebić grzechy. Jego nienawiść do Heretyków była tak niezachwiana jak niezmordowane porywcze działanie jego gorliwości. Całego siebie złożył na ołtarzu Wiary, jak człowiek, który całym życiem zaświadczył o swym poświęceniu. Nie zaniedbywały się Ptaki złej wróżby, co to żyjąc w zgubnej nocy własnych błędów, wyrzekają się swej wyniosłej pychy w obliczu oręża światła, ciemnego mieszania tajemnych trucizn przeciw własnemu życiu, sporządzaniu diabelskich pułapek na zgubę swego honoru, piekielnych wynalazków przeciw reputacji, całą mocą swej przewrotności zniesławiając i zaciemniając światła doktryny, trofea tak potężnej Świętości. Począł kazać Antoni, wzbudzając zachwyt i podziw wszystkich Katolików, a więcej jeszcze, bo poznając go za granicą, widziano, iż przemawia językami z taką elegancją, polotem i płynnością, iż zdawał się uznać dany język za swój, bo tak bardzo przywiązał się do niego. Wzrastała sława cudownego wpływu, jaki wywierała na dusze skuteczność jego słów, i Heretyccy Kaznodzieje, którzy zaczęli dostrzegać wielkie szkody, tak to pojmowali, bo wielu podążało za nowym nauczycielem i wielu przestało im dowierzać, przez pychę i próżność, przypadłości tak powszechne u tych łotrów, postanowili wejść z Antonim w dysputę, upatrując w swych podstępnych sofizmatach walnego zwycięstwa.

Jak dotąd nie ma ani śladu muła, powiedziała Maria Sara, W owym okresie drogi na świecie nie były wygodne, a drogi literatury jeszcze mniej, zauważył Raimundo Silva i kontynuował, Powierzyli się i zawierzyli w tej kwestii pewnemu znakomitemu Dogmatykowi z Tuluzy, najznamienitszemu spośród nich, zwanemu Guialdo, człowiekowi przebiegłemu, uznanemu znawcy Świętych Pism, kształconemu w hebrajszczyźnie, o giętkiej myśli i ognistym temperamencie i nade wszystko zaprawionemu w dysputach. Nie odrzucił Święty wyzwania dla Wiary, pokładając nadzieję w Bogu, bo od niego jedynie mógł spodziewać się pomocy. Ustanowiono dzień i miejsce spotkania. Mnogość ludzi przybyła zarówno spośród Katolików, jak i Sekciarzy. Pierwszy zaczął Heretyk, że zawsze w teatrze Świata pierwsze skrzypce grała Złośliwość, przemawiając z pyszałkowatą ostentacją o swoich źle zorientowanych studiach i wprowadzając z nadmiarem słów niektóre podstępne Sylogizmy. Skromność Świętego pozwoliła mu przeczekać tę nawałę słów, pełnych forteli, lecz po prawdzie pustych, i zaczął natychmiast zbijać jego zdemoralizowane argumenty taką obfitością cytatów z Pisma Świętego, ozdobionych tak żywym rozumowaniem, tak pełnymi sensu i dyskursem tak świetnie przystosowanym do sytuacji, że zatwardziałość Heretyka od razu uznałaby wyższość Świętego w kwestii owych zmęczonych dyskursów zrozumienia, gdyby nie trzymały się go mocno diabelskie kaprysy woli. Nie będę wymieniał ostrych dylematów, którymi Antoni uszlachetnił tę potyczkę, bo znacznie przewyższając znaczeniem tę opowieść, wkroczyły w ciszę historii jako tajemnice chwały, wystarczy nadmienić, że zachował się w tak uczony sposób, że wykraczając poza własne granice, jego sukces stał się jeszcze większy, niż gdyby zwyciężył niemożliwe. Teraz uwaga, Mario Saro, już słychać stukot kopyt muła. Perwersyjny Dogmatyk stał zmieszany i zawstydzony swoją klęską w obecności tych, którzy z taką dumą oczekiwali zwycięstwa jego pokrętnego rozumowania. A widząc kompletnie zdruzgotane konstrukcje swych oszukańczych sofizmatów, wystawił na próbę skromność i pokorę Świętego taką oto zwodniczą przemową, Zostawmy więc dyskusje i idee, Ojcze Antoni, trzeba nam przystąpić do czynów, i skoro jesteś tak szanowany jako Katolik i syn Kościoła Rzymskiego, wierzysz w cuda, które na potwierdzenie Prawd Wiary w dawniejszych czasach łatwiej oddziaływały na roztropną łatwowierność, uznam się za ostatecznie pokonanego w sprawie Rzeczywistej obecności Chrystusa w Sakramencie, jeśli Bóg dokona jakiegoś cudu. Antoni, który dla zdobycia w takich konfliktach palmy pierwszeństwa zawsze zawierzał się Bogu, odpowiedział, Rad jestem i wierzę w litość mego Pana Jezusa Chrystusa, który dla zdobycia twojej duszy i tych wszystkich, którzy z zastraszającą ślepotą uznają błędy twych bezbożnych Dogmatów, z pewnością da dowody swej nieograniczonej władzy dla dobra i uświetnienia tej Katolickiej prawdy. Na to męskie i Święte rozwiązanie odparł Heretyk, Ja zatem wybiorę cud. Mam w domu muła. Jeśli ów muł po trzech dniach bez jedzenia i picia na widok Świętej Hostii nie będzie chciał nawet spojrzeć najadło, bez względu na to, jak bardzo się mu je będzie podsuwać pod pysk, uwierzę szczerze, iż niepodważalną prawdą jest obecność Chrystusa w Sakramencie. Na poruszonego Boskim instynktem Świętego natychmiast spłynęło przekonanie o niechybnym zwycięstwie, bo w jego sercu było tylko miejsce na niepokój spowodowany wrzawą. A wierząc, że cała sprawa zależała tylko od Boga, całym sobą ufny był w zwycięstwo i przygotowywał do walki broń Pokory zagłębiony w transzejach Modlitwy. Przyprawia mnie o drżenie, powiedziała Maria Sara, uroczystość chwili i czystość języka, ale te transzeje wydają mi się skandalicznym galisyzmem, Rzeczywiście tak jest, żebyśmy nie zapomnieli, że nawet na najlepszym materiale robią się plamy, kontynuujmy, Nadszedł wyznaczony dzień, zebrała się liczna publiczność z jednej jako i z drugiej strony, Katolicy pewni swego, ale Pokorni, Heretycy niedowierzający i zarozumiali. Odprawił Antoni wspaniałe Ofiarowanie na Mszy w najbliższej Świątyni, a otrzymawszy w swe dłonie z największym uszanowaniem Świętą Hostię, udał się tam, gdzie czekało go zgłodniałe zwierzę, Podetknięto mu przed oczy i bardzo blisko pyska solidną porcję wyrośniętego owsa, a jednocześnie Święty odezwał się rozkazującym tonem w te słowa, W imię Jezusa Chrystusa, którego trzymam w mych niegodnych dłoniach, nakazuję ci, bezmyślne Stworzenie, abyś wzgardziło tym jadłem, podeszło i oddało należny hołd twemu Stwórcy, aby bezwstydnie zaciekli w swym zaprzaństwie wyznali prawdy Wiary Rzymskiej Katolickiej, zaciekli w swych instynktach bardziej niż Bestie. Nie zdążył Antoni jeszcze do końca wypowiedzieć tych słów, kiedy ciemna Bestia okazała, że nią nie jest, odrzucając jadło, które już zaczęła pochłaniać, i zwalczywszy w sobie władczy i naturalny apetyt, zbliżyła się do Świętego i padłszy na kolana, oddała hołd Chrystusowi w Sakramencie, ku zdumieniu i zaskoczeniu wszystkich zebranych. Oglądali wszyscy to zdarzenie ze łzami w oczach, a chociaż we wszystkich efekt był ten sam, uczucia były odmienne, bo Katolicy ronili łzy oddania i czułości, a Heretycy skruchy i żalu. Katolicy święcili triumf Wiary, a Heretycy odrzucili błędy Sekty. Jedynie niektórzy odrzucali podobną oczywistość, jeszcze lubując się w absurdach, zdawali się zalecać niesławie. Nie mogli jednakże zaprzeczyć, iż znaleźli się w konfuzji i stali jak zaklęci, tak więc ci sami, którzy przed rozpoczęciem pojedynku obiecywali swymi gestami dumny aplauz swego triumfu, stali się, przez niemożność wykonania ruchu, pierwszymi pomnikami zaświadczającymi o zwycięstwie.

Raimundo Silva uczynił przerwę, aby powiedzieć, Tu następuje paragraf opisujący nawrócenie się Guialda, jego krewnych i przyjaciół, oszczędzę pani lektury, ale nie można stracić końcowego ustępu, O, jak zawsze godna podziwu cnoto Antoniego, Ona sprawia, że Bestie stają się ludzkie, ku zaskoczeniu Ludzi, ona sprawia, że Ludzie przestają być dzikimi zwierzami, dzięki nauce Bestii. Skarżył się Dawid, że nierozumne stworzenia znały tylko stajnię, gdzie znajdują jadło, nie zważając na dłoń Pana, który czyni im dobro, jednakże przy tej okazji za sprawą Antoniego, zapominając o niewdzięczności natury, wzgardziła ta wdzięczna istota pożywieniem i stajnią, aby złożyć hołd prawdziwemu Panu, który dał jej życie i jadło. O, szczęśliwy Zwierzu, teraz dowiedzieliśmy się za twoją sprawą, że istnieją Bestie inteligentne, bo iluż ludzi stało się Bestiami, choć zostali ostrzeżeni. Pewnego razu w Betlejem przestałeś żuć słomę, aby przygarnąć Boga zrodzonego, teraz w Tuluzie przestajesz jeść owies, aby oddać hołd Bogu w Sakramencie. Zapomniałeś o słomie w Stajence, aby wielbić Dzieciątko objawione w piekarni, zapomniałeś o owsie, aby czcić Chrystusa skrytego w różnych rodzajach zboża. Gdybyś ty wiedział, jak bardzo zasługujesz na uznanie. Twój instynkt pewnie jest fantazją, ale wydaje się dyskursem, twoje pojmowanie nie jest myśleniem, ale zdaje się rozumieniem. Nie mając pamięci, zdaje się, że wiesz, co czcisz, nie mając woli, zdaje się, że wykazujesz uczucie wobec tego, co adorujesz, nie mając zdolności rozumienia, zdaje się, że odnajdujesz rozum w tym, co znasz. Dwa cuda sprawił Antoni, dokonując jednego. Sprawił, że twój bydlęcy instynkt wydał się rozumną myślą, bo złożyłeś hołd, sprawił, że twoja tępa żarłoczność wydała się pokutną abstynencją, bo nie jadłeś. Nie były to tylko te dwa zaskoczenia, bo więcej było nieoświeconych. Był Guialdo, ślepy na wiarę w tę tajemnicę, ułomny w Wierze, ale wiara, którą dał mu Antoni, przywróciła jego oczom nigdy nie wytropiony cud, wiarę, która zaraz poruszyła Guialdem w sposób nigdy wcześniej nie oglądany. Oto w jaki sposób jeden tylko czyn Antoniego sprawił trzy wspaniałe cuda, bo trzykrotnie większa była jego cnota w jedynej trzy krotności, bo trzy cuda w jego czynach odznaczyły się godną podziwu wielkością. Amen.

Raimundo Silva zamknął książkę ruchem kpiącej powagi i powtórzył, Amen, Amen jest w tekście, czy pan je dodał, zapytała Maria Sara, Taka oracja musi się zakończyć godnie, Co to za świat, w którym wierzono w takie rzeczy i wypisywano takie rzeczy, Ja powiedziałbym raczej, w którym takich rzeczy się nie wypisuje, ale się w nie wierzy, jeszcze dzisiaj, Rzeczywiście, jesteśmy szaleńcami, My dwoje, Mówiłam ogólnie o ludziach, Jestem z tych, dla których istota ludzka od zawsze jest chora psychicznie, Jak na komunał, to nie najgorzej, Może nie zabrzmi pani jak komunał moja hipoteza, że szaleństwo wynikło ze zderzenia człowieka z jego własną inteligencją, jeszcze nie udało nam się podnieść po tym wstrząsie, choć minęły trzy miliony lat, A według pana będzie coraz gorzej, Nie jestem wróżką, ale obawiam się, że tak. Poszedł położyć książkę na stole dokładnie w chwili, kiedy Maria Sara wstawała, stanęli naprzeciwko siebie, żadne z nich nie może uciec i nie chce tego. On przytrzymał ją za ramiona, pierwszy raz dotknął jej w taki sposób, ona uniosła głowę, bardzo mocno błyszczały jej oczy, odbijające światło lampki, i wyszeptała, Proszę nic nie mówić, ani jednego słowa, proszę nie mówić, że mnie pan lubi, że mnie pan kocha, proszę po prostu mnie pocałować. On trochę ją do siebie przysunął, ale nie tak blisko, by ich ciała się zetknęły, i nachylił się, żeby ustami dotknąć jej ust, najpierw tylko dotknął, delikatnie musnął, a potem, po chwili wahania, wargi rozchyliły się nieznacznie, nagle pocałunek, intensywny, pełen pożądania. Mario Saro, Mario Saro, szeptał, nie odważył się na inne słowa, ona nie odpowiadała, może nie potrafiła jeszcze powiedzieć Raimundo, bardzo myli się ten, kto uważa, iż łatwo jest po raz pierwszy wymówić imię w miłosnym uścisku. Maria Sara wycofała się, on chciał podążyć za nią, ale ona delikatnie wysunęła się z jego ramion, Muszę iść, powiedziała, proszę podać mi marynarkę, jest w gabinecie, i torbę, proszę. Kiedy Raimundo Silva wrócił, ona trzymała w ręku kartkę papieru i uśmiechała się, Świat pełen jest szaleńców, powiedziała, i Raimundo Silva odpowiedział, Mogueime, widzę go tam, w dole, naprzeciw Bramy Żelaznej, czeka na rozkaz ataku, Ouroana, ponieważ jest noc, zostanie pewnie wezwana do namiotu rycerza Henryka, żeby się z nią zabawił, co do nas, jesteśmy Maurami, którym się wydaje, że z wysokości wieży mogą obserwować zbliżanie się przeznaczenia. Maria Sara wzięła w dłonie marynarkę, lecz nie włożyła jej, i ruszyła w stronę drzwi sypialni. On jej towarzyszył, spróbował ją jeszcze zatrzymać, Nie, w jednej chwili otworzyła drzwi wejściowe i z tego miejsca oznajmiła, Wrócę jutro, nie musisz zanosić mi kserokopii do wydawnictwa i proszę, nie dzwoń do mnie.

Raimundo Silva niewiele zjadł na kolację, pisał do późna, a kiedy nadeszła pora snu, zdał sobie sprawę, że nie zdoła rozłożyć łóżka, położyć się w świeżej pościeli ani nawet zaburzyć harmonii poduszki. Wyjął z szafy dwa koce i zaniósł do saloniku, położył się na wąskiej kanapie i tam zasnął.

Zwykle uważa się za przejaw niedoścignionej odwagi pozwolenie skazanemu na śmierć, by wydał rozkaz do strzału plutonowi egzekucyjnemu, i nawet zdeklarowani pacyfiści albo najwięksi tchórze z pewnością choć raz w życiu śnili o takim pełnym chwały końcu, szczególnie jeśli przeżyłby ktoś, kto mógłby zaświadczyć o ich bohaterstwie, bo chwała wewnętrznych blizn nie cieszy się tak wielkim uznaniem. I rzeczywiście, trzeba było przyjść na świat z nerwami wydzierganymi gęstym ściegiem, albo skoro są drżące i kruche, musi się posiadać miłość wybijającą się ponad przeciętną, miłość ojczyzny albo jej podobną, aby naszym ochrypłym, a w chwilę potem już na zawsze zamilkłym głosem zawołać, Ognia, w jakiś sposób uwalniając od winy sumienie zabójców i wynosząc samego siebie w ostatniej chwili na wyżyny najwyższego poświęcenia i oddania sprawie. Jest bardzo prawdopodobne, że zwyczajowa sceneria takich zdarzeń, szczególnie w ich wersjach filmowych, sprzyja uniesieniom zdolnym do przekształcenia każdej, nawet najbardziej banalnej postaci w bohatera tylko przez przypadek nieobecnego w miejscu dramatycznego wydarzenia właśnie dlatego, że dzisiaj udał się do kina, żeby zobaczyć, jak aktor odegrał scenę śmierci albo jak zginął raz na zawsze bezimienny bohater. Nie ma żadnej złośliwej insynuacji w tej wątpliwości, jedynie wydaje nam się pewne, że żaden skazany na krzesło elektryczne albo szubienicę, albo gilotynę, albo garotę, albo na stos, nie wydał polecenia włączenia prądu albo otwarcia zapadni, albo opuszczenia ostrza, albo zapalenia zapałki, może dlatego, że te rodzaje śmierci są pozbawione godności, nawet te o dłuższej tradycji w sztuce, może dlatego, że brak w nich czynnika wojskowego, ingerencji instytucji wojennej, gdzie ma zwyczaj mieszkać bohaterstwo, bo nawet jeśli skazany jest zwykłym cywilem, kule przebijające jego pierś jakby wynoszą go ponad przeciętność i stają się wiatykiem, glejtem, dzięki któremu będzie mu dozwolone, kiedy nadejdzie czas, wkroczyć do raju bohaterów, bez szarż i innych zasług, bo tam tracą znaczenie te ziemskie różnice.

Zatoczyliśmy tak wielkie koło tylko po to, żeby pokazać, jak ktoś, nie mając o tym pojęcia, może wydać rozkaz własnej śmierci, nawet jeśli nie pojawi się ona natychmiast, i jak w tym przypadku słowa wypowiedziane w zbożnym celu zmienią się we wściekłe węże, które za nic w świecie się nie cofną. Było południe, almuademowie wspięli się na balkony almaden, aby zwołać wiernych na modlitwę, bo oblężenie i bitewny zgiełk nie wpłynęły na zmianę rytuałów wiary, i choć ten z głównego meczetu był świadom, że z każdej strony mogli go dostrzec chrześcijańscy żołnierze, szczególnie ci, którzy nacierali na Bramę Żelazną z tak bliska, nie zwracał na to uwagi, po pierwsze dlatego, że odległość nie była wystarczająca, aby dosięgnęła go zbłąkana strzała, po drugie dlatego, że jego własne słowa chroniły go przed niebezpieczeństwem, La ilaha illa llah, miał zawołać, Nie ma Boga nad Allacha, i na co by mu się to zdało, gdyby tak nie było. Stojąc więc przed pięcioma bramami, wojsko portugalskie tylko czeka na ten okrzyk, aby przypuścić ogólny i jednoczesny atak, pierwszy z trzech elementów planu ustanowionego przez naszego dobrego króla po wysłuchaniu opinii członków sztabu generalnego. Musimy przezwyciężyć pokusę, by rozkaz ataku ironicznie włożony w usta nieświadomych niczego Maurów określić mianem działania makiawelicznego, bo Machiavelli w tym czasie jeszcze się nie narodził, a i żaden z jego przodków z okresu zdobywania Lizbony albo wcześniejszy nie zasłynął na arenie międzynarodowej sztuką oszukiwania. Należy z wielką dbałością dobierać słowa i nigdy nie używać ich w odniesieniu do epok poprzedzających ich wejście w ogólny obieg idei, bo zawsze może się nas posądzić o anachronizm, co pośród zasługujących na naganę czynów w dominium pisarstwa znajduje się zaraz za plagiatem. Prawdę mówiąc, byliśmy już wtedy ważnym narodem, tak jak jesteśmy teraz, i nie trzeba było czekać trzy wieki na Machiavellego, aby wzbogacić praktykę i słownictwo politycznej przebiegłości, natychmiast nazywając to genialne posunięcie uderzeniem alfonsowym, Nie ma Boga nad Allacha, krzyczy almuadem i Portugalczycy jak jeden mąż ruszają szturmem na bramy miasta, krzycząc dla dodania sobie animuszu, chociaż bystry, ale bezstronny obserwator mógłby dostrzec niedostatek wiary w biegnących zastępach, jakby nie wierzyli, że tak niewielu może zajść tak daleko. To prawda, że łuki i kusze wystrzeliwały prawdziwy deszcz strzał i bełtów w stronę blanek, aby usunąć z nich straże i uczynić więcej miejsca dla atakujących na pierwszej linii, którzy młotami i toporami próbują wyważyć drzwi, podczas gdy inni operują ciężkimi taranami, ale Maurowie nie oddawali pola, po pierwsze dlatego, że korzystali z ochrony, którą zapewniały im zbudowane naprędce daszki, po drugie, kiedy daszki zapaliły się od płonących strzał, zrzucili je z murów wprost na głowy Portugalczyków, którzy musieli się wycofać, przypaleni jak świnie podczas uboju. Po ugaszeniu żywych pochodni, dla osiągnięcia czego niektórzy żołnierze Mem Ramiresa musieli wskoczyć do wód zatoki, skąd wyszli, krzycząc i wzywając maści i pomad, artyleria uderzyła ponownie, teraz z większą roztropnością, używając przede wszystkim kamieni i twardych glinianych kul, bo diabelsko złośliwi Maurowie oddawali nam naszą własną amunicją i zdarzyło się nawet, że Portugalczyk zginął od strzały, którą wprzódy wypuścił w stronę Maurów, widać więc, że nikt nie umknie przed prze-znaczeniem. Takie przypadki, choć rzadko, zdarzają się na wojnie, szczególnie przy oblężeniach, podczas których wykorzystuje się wszystko, strzała wylatuje, strzała przylatuje, i gdyby nie zużywanie się materiału od nieustannego wykorzystywania, bitwa taka jak ta mogłaby się nigdy nie skończyć i w końcu doszlibyśmy do sytuacji skrajnej, w której zostałby nam tylko jeden człowiek mający do dyspozycji kompletny arsenał, tyle broni i nikogo, kogo można by zabić.

Z balkonu almadeny almuadem słyszał straszliwy tumult, jakże odmienny od wrzawy radosnych głosów, które dotarły do jego uszu w tym samym miejscu, kiedy odpłynęli krzyżowcy. Teraz nie musiał zbiegać na dół, żeby zgadnąć, co się wydarzyło, aż za dobrze wiedział, że wznowiono bitwę, ale nie był spokojny, choć krzyki jego braci nie były krzykami rozpaczy i klęski, ale odwagi, tak mu się zdawało i z pewnością tak też było, bo brak wzroku został mu zrekompensowany doskonałym słuchem, mimo zaawansowanego wieku. Na innych almadenach miasta z pewnością też wsłuchiwano się w zgiełk bitewny, sześciu, ośmiu, dziesięciu almuademów w dziesięciu meczetach umieszczonych pomiędzy niebem i ziemią, w nieprzeniknionym mroku. Wszyscy oni byli odpowiedzialni za ten atak, to oni wydali rozkaz, jednakże byli niewinni, nie łączyli wypowiedzianych słów z natychmiastowym i oczywistym ich efektem, każdy z nich pewnie rzekłby, Jakiż to zbieg okoliczności, woleli myśleć, że drżące jeszcze w powietrzu echo świętego wezwania do modlitwy, choć zmieszane już z rykiem i złorzeczeniem walczących, było jakby wyczuwalną obecnością Allacha broniącego miasta, wielka kopuła utworzona z miriad innych, mniejszych drżących kopuł schodzących z zamku w dół zbocza, aż do rzeki, podczas gdy Bogu chrześcijan z pewnością brakowało tarcz, aby bronić przed lecącymi z góry pociskami swych żołnierzy niedowiarków. Przerażone wrzawą psy szczekają na wzgórzach, wyszukują zaciszne miejsca i zaczynają zagrzebywać kości, do czegoś przecież musi im służyć instynkt, kiedy nawet ludzie wyposażeni w rozum wyczuwają zbliżanie się złych dni.

Ta aluzja do psów Maurów, to znaczy do psów, które jeszcze wtedy współżyły z Maurami, choć jako zwierzęta nieczyste, i które już niebawem zaczną swoim mięsem karmić wycieńczone ciała wyznawców Allacha, rzeczona aluzja, jak już mówiliśmy, przywodzi na myśl Raimundowi Silvie psa ze schodów Świętego Kryspina, jeżeli, wręcz przeciwnie, to nie on właśnie posłużył jako pretekst do wprowadzenia alegorycznego obrazka z owym krótkim komentarzem na temat rozumu i instynktu. Niemal zawsze aby złapać tramwaj, Raimundo Silva idzie do Bramy Słońca, chociaż musi przebyć większą odległość, i wraca tą samą drogą. Gdybyśmy go zapytali, dlaczego to robi, odpowiedziałby, że prowadząc siedzący tryb życia, dobrze jest od czasu do czasu przejść się piechotą, lecz nie jest to do końca prawda, rzeczywiście Raimundo Silva chętnie zszedłby po stu trzydziestu czterech stopniach, oszczędzając czas i korzystając z sześćdziesięciu siedmiu zgięć i rozprostowań każdego kolana, gdyby męska próżność nie kazała mu również wdrapać się na górę po tychże schodach, narażając się na zmęczenie trapiące wszystkich, którzy tędy przechodzą, co pozwala mu zrozumieć, dlaczego na świecie jest tak mało alpinistów. Kompromisowym rozwiązaniem byłoby zejście aż do Bramy Żelaznej, a potem wybranie podejścia łagodniejszego, ale równałoby się to przyznaniu, że płuca i nogi już nie są takie jak kiedyś, stwierdzenie to zaledwie hipotetyczne, bo okres dziarskości w życiu Raimunda Silvy należy do innego czasu niż historia oblężenia Lizbony. Dwa albo trzy razy, kiedy zdecydował się na tę drogę ostatnimi czasy, Raimundo Silva nie spotkał psa i pomyślał, że zmęczony czekaniem na życiodajną porcję i zniechęcony skąpstwem okolicznych mieszkańców wyruszył do miejsc bardziej obfitych w resztki jadła, albo może po prostu skończyło mu się życie od zbyt długiego czekania. Wspomniał swój litościwy gest i powiedział sam do siebie, że mógł go przecież powtórzyć, ale wiadomo, jak to jest z psami, żyją trapione idee fixe posiadania właściciela, nakarmienie i obdarzenie ich zaufaniem oznacza posiadanie ich na zawsze przy nodze, patrzą na nas z tą neurotyczną żądzą i nie ma innego wyjścia, niż założyć im obrożę, zapłacić za rejestrację i wprowadzić do domu. Alternatywą byłoby pozwolić im umrzeć z głodu, powoli, aby uniknąć wyrzutów sumienia, i jeżeli to możliwe, na schodach Świętego Kryspina, gdzie nikt nie przechodzi. Rozeszła się wiadomość, że otwarto nowy cmentarz w pobliżu zamku, w dole wzgórza, na lewo od królewskiego obozu, z powodu wysiłku, którego wymagało transportowanie poległych przez urwiska i kałuże aż na wzgórze Świętego Franciszka, dokąd docierali w okropnym stanie, a w panującym skwarze śmierdzieli gorzej niż żywi. Tak jak tamten, również cmentarz Świętego Wincentego jest podwójny, Portugalczycy po jednej stronie, obcokrajowcy po drugiej, co wydaje się wprawdzie marnotrawieniem przestrzeni, w końcu jednak wychodzi naprzeciw wrodzonemu wszystkim istotom ludzkim pragnieniu posiadania, a do jego zaspokojenia świetnie nadają się zarówno żywi, jak i martwi. Tutaj spocznie, kiedy nadejdzie jego pora, rycerz Henryk, który widzi, iż zbliża się inna jego godzina, godzina udowodnienia przydatności taktycznej wież oblężniczych, skoro bezpośredni atak na mury miasta, to znaczy pierwszy punkt planu strategicznego, zakończył się niepowodzeniem. Nie wie rycerz Henryk i nikt nie może go o tym poinformować, że chwila, w której spoczną na nim pełne nadziei oczy wojska, z pominięciem zazdrośników, bo już w owym czasie tacy istnieli, ta sama chwila będzie chwilą jego niefortunnej śmierci, niefortunnej z punktu widzenia wojskowego, bo był przeznaczony do innej, jeszcze wyższej chwały, ten, który przybył z tak daleka. Jednakże nie wyprzedzajmy faktów. Teraz chodzi o pochowanie trzydziestu poległych, bo tyle kosztowała próba zdobycia Bramy Żelaznej, i tych łodzie zawiozą na drugą stronę zatoki, po czym wniesie się ich na zaimprowizowanych noszach z nie ociosanych konarów. Na krawędzi wspólnego dołu zostaną rozebrani do naga, aby ich ubrania wykorzystali żywi, jeśli nie zesztywniały zbyt mocno od zakrzepłej krwi, a i tak znajdzie się ktoś mniej wybredny, kto je zabierze, co dowodzi, że po śmierci jesteśmy tak nadzy jak przyjmująca nas ziemia.

Ułożeni w rzędzie, z nagimi stopami dotykającymi krawędzi błotnego wału, którego wilgoć i miękkość utrzymują przypływy oraz fale, zmarli pod spojrzeniami i przekleństwami zwycięskich Maurów czekają na załadunek. Zwłoka bierze się stąd, że transportowanych jest mniej niż ochotników, co mogłoby nas dziwić, skoro chodzi o zadanie tak ciężkie i ponure, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę spodziewaną rekompensatę w postaci odzieży, ale chodzi o to, że wszyscy ci ludzie naprawdę chcą popłynąć jako przewoźnicy i tragarze, bo obok cmentarza właśnie w ostatnich dniach zainstalowała się dzielnica rozrywki, dotąd koczujące w jarach i parowach kobiety czekały, aż się okaże, jak zakończy się ta wojna, czy Portugalczycy szybko uporają się z przeciwnikiem, czy też dojdzie do dłuższego oblężenia, wszystko na to teraz wskazuje, w takiej sytuacji należy urządzić się wygodniej, wybrać jakieś ocienione miejsce, bo dni są upalne, a i ciało się rozgrzewa od fizycznej pracy, powstało więc kilka chałup z gałęzi, jako łóżko wystarczy wiązka siana albo zielonej trawy, która z czasem zmieni się w proch i zmiesza się z prochem zmarłych. Nie potrzeba było wspinać się na szczyty erudycji, aby zauważyć, jak w tych średniowiecznych czasach, mimo oporu Kościoła wobec podobnych klasycznych zestawień, razem spacerowali Eros i Tanatos, w tym przypadku z Hermesem w charakterze pośrednika, bo nierzadko tymi samymi ubraniami zmarłych płacono za usługi kobiet, które u zarania sztuki i w początkach państwa jeszcze towarzyszyły szczerze i radośnie transportom klientów. Wobec tego nie będzie już nas dziwić licytacja, Ja pojadę, ja pojadę, bo nie chodzi o współczucie dla poległych towarzyszy ani o ucieczkę na kilka godzin od walk frontowych, chodzi o nieugaszony apetyt ciała, zależny, któż by to pomyślał, od kaprysu, sympatii lub antypatii sierżanta.

A teraz przejdźmy się odrobinę wzdłuż tego rzędu zakrwawionych i brudnych ciał leżących ramię w ramię w oczekiwaniu na załadunek, niektórzy mają jeszcze otwarte oczy utkwione w niebie, inni z półprzymkniętymi powiekami zdają się powstrzymywać wybuch śmiechu, mamy tu prawdziwą wystawę otwartych ran, w których gnieżdżą się muchy, nie wiadomo, kim są albo kim byli ci mężczyźni, jedynie najbliżsi przyjaciele mogą znać ich imiona, albo dlatego, że przybyli z tego samego miejsca, albo dlatego, że razem znaleźli się w niebezpieczeństwie, Zginęli za ojczyznę, powiedziałby król, gdyby przyszedł oddać poległym ostatni hołd, ale Dom Alfons Henriques ma w swym obozie własnych nieboszczyków, nie musi przychodzić tak daleko, przemówienie, gdyby je wygłosił, odnosiłoby się w równym stopniu do wszystkich, którzy w tej chwili czekają na załatwienie, podczas gdy roztrząsa się niezwykle istotne kwestie, kto popłynie jako przewoźnik, a kto będzie machał łopatą na cmentarzu. Wojsko nie będzie musiało zawiadamiać rodzin, przesyłając telegram, Wypełniając swój zaszczytny obowiązek, poległ na polu chwały, zdecydowanie delikatniejszy to sposób niż powiedzenie wprost, Zginął, bo jakiś skurwysyn Maur roztrzaskał mu łeb kamieniem, chodzi o to, że ta armia jeszcze nie prowadzi rejestrów, dowódcy orientują się z grubsza, że pierwszego dnia mieli dwanaście tysięcy żołnierzy, po czym każdego dnia muszą ileś tam odliczyć, żołnierz na froncie nie potrzebuje imienia, Bydlaku, jeśli się cofniesz, strzelę ci w łeb, i on się nie cofnął, i spadł kamień, i on zginął. Zwali go Galindo, to ten, jest teraz w takim stanie, że nawet własna matka by go nie rozpoznała, zmiażdżona głowa z jednej strony, twarz zalana zakrzepłą krwią, a po prawej ma Remigiusza przeszytego dwiema strzałami na wylot, bo obaj Maurowie, którzy w jednej chwili wzięli go na cel, mieli sokole oko i samsonowe ramię, ale nic nie tracą na zwłoce, za kilka dni przyjdzie i na nich kryska i zostaną, tak jak ci tutaj, wystawieni na słońcu, w oczekiwaniu na pogrzeb wewnątrz murów miasta, bo oblężenie odcięło Maurów od cmentarza, gdzie Galisyjczycy dokonali najbezecniejszych profanacji. Czerpią korzyść jedynie z tego, jeżeli można tak powiedzieć, że mogą zostać pożegnani przez rodziny, przez zawodzenie kobiet, ale to, kto wie, może być jeszcze gorsze dla morale wojska, zmuszonego do oglądania spektaklu łez bólu i cierpienia, żałoby bez pocieszenia, Mój synu, mój synu, podczas gdy w obozie oblegających wszystko odbywa się pomiędzy mężczyznami, bo kobiety, jeżeli nawet tam się znajdują, mają inne cele i zadania, rozchylić nogi dla każdego, kto się pojawi, żołnierz martwy, żołnierz stojący na baczność, przyzwyczajenie nie pozwala dostrzec różnic co do grubości i długości, poza nadzwyczajnymi przypadkami. Galindo i Remigiusz po raz ostatni przepłyną zatokę, jeśli wcześniej już ją przepłynęli w tym kierunku, bo skoro oblężenie dopiero się rozpoczęło, nie brak mężczyzn, którzy nie mieli jeszcze okazji wyzwolić się od sekretnych humorów, śmierć zabrała ich w pełni życia, którego żaden z nich nie zdążył wykorzystać. Razem z nimi, rozciągnięci na dnie łodzi jedni na drugich z powodu braku przestrzeni, popłyną też Diogo, Goncalo, Fernao, Martinho, Mendo, Garcia, Lourenco, Pero, Sancho, Alvaro, Moco, Godinho, Fuas, Arnaldo, Soeiro oraz ci, których jeszcze brakuje do rachunku, niektórzy mają takie samo imię, jednakże tutaj ich nie wspominamy, aby nie można było zaprotestować, O tym już była mowa, równie dobrze moglibyśmy napisać, Płynie łodzią Bernardo, a byłoby na niej trzydziestu nieboszczyków o tylko jednym imieniu, nigdy nie przestaniemy powtarzać, Imię to nic takiego, dowód możemy odnaleźć w Allachu, który pomimo posiadania dziewięćdziesięciu dziewięciu imion, nie zdołał być więcej niż bogiem.

Znalazł się Mogueime na łodzi, ale płynie żywy. Udało mu się wyjść cało z ataku, ani jednego draśnięcia, i to nie dlatego, żeby zbytnio chronił własną skórę, można za niego przyrzec, że zawsze znajdował się w. pierwszej linii, przy taranach, tak jak Galindo, ale ten nie miał szczęścia. Wysłanie na cmentarz równa się więc wyczytaniu w rozkazie dziennym, hołd oddany w obliczu wojska stojącego w szyku paradnym, przepustka, a sierżant doskonale wie, w jaki sposób jego ludzie wykorzystają czas pomiędzy wypłynięciem i powrotem, żal mu, że sam nie może im towarzyszyć, idzie ze swym dowódcą Mem Ramiresem do książęcego obozu, dokąd zwołano dowódców, aby przeprowadzić bilans, rzecz jasna bilans strat po dzisiejszym ataku, na tym przykładzie możemy zobaczyć, że życie wyższych szarż nie zawsze jest usłane różami, a niewykluczone, że król właśnie ich obciąży winą za porażkę, a ci zrzucą ją na sierżantów, którzy znowu nie będą mogli zasłaniać się tchórzostwem żołnierzy, bo jak wiadomo, całą swoją wartość bojową żołnierz zawdzięcza swemu sierżantowi. Jeśli tak się zdarzy, należy się spodziewać, że zostaną zawieszone pozwolenia uczestniczenia w pogrzebach, nieboszczycy niech sobie sami pływają, w końcu i tak mogą obrać tylko jeden kurs, czas już rozpocząć historię statków widm. Na przyległym zboczu kobiety na progu chat spoglądają na zbliżające się łodzie wypełnione ładunkiem trupów i żądz, a jeśli któraś z nich jest przypadkiem w środku z jakimś mężczyzną, poruszy się zdradliwie, żeby się pośpieszył, bo ci żołnierze na pogrzebowych gondolach, może z powodu nieuświadomionej konieczności zrównoważenia nieuchronności śmierci z prawem do życia, są znacznie bardziej rozpaleni niż którykolwiek żołnierz albo cywil w rutynowym działaniu, a wiadomo, że szczodrość wzrasta proporcjonalnie do satysfakcji z ugaszonego żaru. Bez względu na to, jak niewiele znaczy imię, te kobiety też je posiadają, poza powszechnym określeniem dziwek, pod jakim są znane, mamy tu więc Tareje, tak jak królewska matka, albo Mafaldy, tak jak królowa, która w zeszłym roku przybyła z Sabaudii, albo Sanche, albo Maiory, albo Elviry, albo Dórdie, albo Enderąuiny, albo Urraki, albo Doroteie, albo Leonory, a dwie z nich mają śliczne imiona, jedna nazywa się Chamoa, a druga Moninha, chciałoby się wyciągnąć je stamtąd i zabrać do domu, nie tak jak zrobiłby Raimundo Silva z psem ze schodów Świętego Kryspina, z litości, ale po to, żeby zbadać, jaka tajemnica wiąże osobę z posiadanym przez nią imieniem, nawet kiedy ona zdaje się mniej interesująca niż ono.

Płynie Mogueime przez zatokę z dwoma celami wszystkim wiadomymi i jednym sekretnym. O wiadomych mówiono już wystarczająco dużo, mamy otwarte doły czekające na przyjęcie zmarłych i kobiety otwarte na przyjęcie żywych. Z rękoma jeszcze brudnymi od czarnej i świeżej ziemi Mogueime spuści spodnie i, jedynie zakasawszy koszulę, podejdzie do wybranej przez siebie kobiety, ona też tylko podciągnie spódnicę, trzeba dopiero wymyślić sztukę kochania na ziemiach zdobytych tak niedawno, Maurowie zabrali ze sobą całą swą wielką wiedzę na ten temat, tak się mówi, a jeśli któraś z tych prostytutek pochodzi z Maurów i za sprawą pechowego zrządzenia losu została zagnana do międzynarodowego obiegu, zachowa na razie w tajemnicy sztuki swojej nacji, aż w którymś momencie będzie mogła zacząć sprzedawać nowości po wyższych cenach. Oczywiście Portugalczycy nie są tak całkowicie nieokrzesani w tych sprawach, w końcu możliwości zależą od środków dostępnych wszystkim ludziom mniej więcej w tym samym stopniu, lecz brak im rzecz jasna finezji i wyobraźni, talentu do subtelnej gry, wprawy w mądrym powstrzymywaniu, oględnie rzecz biorąc, cywilizacji i kultury. Nie wyobrażajmy sobie, że przez to, iż Mogueime jest bohaterem tej historii, będzie bardziej kompetentny i wyrobiony niż którykolwiek z jego kompanów. Jeśli obok charczał z rozkoszy Lourenco i ryczała Elvira, jednako gwałtownie odpowiedziało im tych dwoje, Doroteia uważa, aby nigdy nie zostać w tyle za tą pierwszą w kwestii efektów wokalnych, a Mogueime, skoro tak mu się podoba, nie ma powodu, żeby milczeć. Póki nie pojawi się Dom Dinis, król poeta, zadowólmy się tym, co mamy.

Kiedy łodzie powrócą na drugi brzeg zdecydowanie lżejsze, Mogueime na nich nie będzie. Nie dlatego, że zdecydował się zdezerterować, taka myśl nie przeszła mu przez głowę, zwłaszcza przy jego reputacji, wszak ma już miejsce zapewnione w Wielkiej historii Portugalii, nie są to rzeczy, które się traci przez lekkomyślność, przez głupotę, on jest tym Mogueime, który był przy zdobyciu Santarem, i basta. Jego sekretnym celem, którego nie podejrzewał nawet Galindo, było udanie się stąd drogami, które zostały opisane przy przemieszczaniu się wojsk ze wzgórza Świętego Franciszka na Wzgórze Dziękczynienia, do obozu królewskiego, gdzie zgodnie z posiadanymi przez niego informacjami oddzielnie ustawiono namioty krzyżowców, chce sprawdzić, czy przez szczęśliwy zbieg okoliczności w jakimś zaułku nie spotka kochanki Niemca o imieniu Ouroana, o której nie przestaje myśleć, choć nie ma wątpliwości, iż nie jest ona kąskiem na jego ząb, wszak zwykły żołnierz może aspirować tylko do korzystania z powszechnie dostępnych dziwek, prywatne nałożnice są przyjemnością i przywilejem panów, co najwyżej można się nimi wymienić, ale tylko między równymi sobie. Tak naprawdę nie wierzy w to, iż będzie miał szczęście ją zobaczyć, ale bardzo chciałby ponownie odczuć to ściśnięcie żołądka, którego doświadczył już po dwakroć, pomimo wszystko nie może się uskarżać, bo pomiędzy tyloma udręczonymi pożądaniem samcami samice są dobrze strzeżone, szczególnie gdy wychodzą zaczerpnąć świeżego powietrza, dowodem na to jest fakt, że Ouroanie towarzyszył służący rycerza Henryka uzbrojony jak do bitwy, choć należy do służby wewnętrznej.

Wielkie są różnice pomiędzy pokojem i wojną. Kiedy wojsko stało tu obozem, podczas gdy krzyżowcy decydowali, czy zostają, czy odpływają, a starcia nie wykraczały poza pojedyncze potyczki, wymiany strzał w powietrzu i fajerwerki wyzwisk, Lizbona wydawała się klejnotem, by tak rzec, spoczywającym na zboczu wzgórza, wystawionym na pożądliwość słońca, cała pokryta refleksami, zwieńczona na szczycie zamkowym meczetem rozbłyskującym zielono-niebieskimi mozaikami, z przedmieściem zwróconym w tym kierunku, z którego ludność jeszcze się nie wycofała, jeśli można ją było z czymś porównać, to jedynie z przedsionkiem raju. Teraz poza murami widać tylko spalone domy i zwalone ściany i nawet z tak dużej odległości dostrzec można wyraźnie oznaki zniszczenia, jakby portugalskie wojsko było rojem białych mrówek zdolnych do pożarcia zarówno drewna, jak i kamieni, nawet jeśli miałyby im się połamać zęby i mieliby utracić życie przy tej wycieńczającej pracy, co już mieliśmy okazję zobaczyć, a to jeszcze przecież nie koniec. Mogueime nie wie, czy boi się śmierci. Wydaje mu się naturalne, że inni umierają, to się zawsze zdarza na wojnach, po to, żeby tak się działo, wymyślono wojny, ale gdyby sam sobie miał zadać pytanie, czego najbardziej się boi ostatnimi czasy, pewnie by odpowiedział, że nie tak bardzo samej śmierci, kto wie, czy przypadkiem nie już podczas najbliższego szturmu, ale czegoś innego, co po prostu nazwalibyśmy stratą nie samego życia, ale tego, co w życiu się wydarza, na przykład gdyby zdarzyło się tak, że pojutrze Ouroana będzie mogła być jego, niech nie sprawi przeznaczenie albo wola Pana Naszego, że on zginie właśnie jutro. Wiemy już, że Mogueime nie może mieć myśli takich jak ta, jego myśl porusza się po ścieżkach bardziej bezpośrednich, niech śmierć przyjdzie później, niech wcześniej przyjdzie Ouroana, pomiędzy jej przyjściem i jego odejściem będzie życie, ale także ta myśl jest przesadnie złożona, zrezygnujmy więc z niej i zadowólmy się stwierdzeniem, że nie wiemy, co takiego myśli Mogueime, zawierzmy pozornej klarowności czynów, na które przekładają się myśli, choć na trasie pomiędzy jednymi i drugimi zawsze coś się gubi albo coś się dodaje, co w końcu dowodzi, iż wiemy równie niewiele o tym, co robimy, jak o tym, co myślimy.

Słońce stoi wysoko, niebawem wybije południe, bez wątpienia Maurowie obserwują obozowisko, żeby sprawdzić, czy tak jak poprzedniego dnia Galisyjczycy zaatakują w chwili, gdy almuademowie będą wzywać wiernych na modlitwę, bo tutaj widać, jak bardzo niegodziwcy nie szanują wiary swych adwersarzy. Mogueime, aby skrócić sobie drogę, wykorzystuje odpływ i przechodzi zatoczkę w bród na wysokości placu Restauradores. Kręcą się tu, rozluźniając napięte ze strachu nerwy i usiłując złapać niewielkie rybki, żołnierze oblegający bramę Alfofa, zaszli daleko, nie ma co mówić, już wtedy mawiano, Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, w tym przypadku nie chodzi o przerwy w namiętności, ale o poszukiwanie odprężenia z dala od teatru działań wojennych, którego widoku po zakończeniu walki co bardziej delikatni nie mogą znieść. Żeby zapobiec ich ucieczce, przechadza się tam także kilku kaprali, jak psy albo pasterze pilnujący bydła, nie ma innego wyjścia, żołnierze zostali opłaceni do sierpnia i mają służyć dzień za dniem, aż do wygaśnięcia umowy albo życia. Drugiej części zatoki nie może Mogueime przekroczyć w bród, bo jest głębsza, nawet przy odpływie, dlatego udaje się w stronę brzegu, aż do ujścia strumieni słodkiej wody, gdzie któregoś dnia zobaczy Ouroanę piorącą ubrania i zapyta ją, Jak się nazywasz, ale to tylko wybieg, żeby rozpocząć rozmowę, jeśli istnieje cokolwiek w tej kobiecie, co nie jest dla Mogueime tajemnicą, to właśnie jej imię, tyleż razy je wypowiadał, dni nie tylko się powtarzają, ale też są do siebie podobne, Jak się nazywasz, zapytał Raimundo Silva Ouroanę i ona odpowiedziała, Maria Sara.

Była prawie siódma wieczorem, kiedy przyszła Maria Sara. Raimundo Silva pisał do piątej, rozkojarzony, z trudem mógł sklecić dwie-trzy linijki, po czym wpatrywał się w okno, chmury, gołębia, który wrócił i odpoczywał na balkonie, przyglądając mu się przez szybę czerwonym, szklanym okiem, potrząsał głową ruchem, który był jednocześnie gwałtowny i płynny. Kosz z papierami, który przyniósł z gabinetu, pełen był podartych kartek, tragedia, jeśli wszystkie dni od tej chwili będą takie jak ten, istnieje wielkie niebezpieczeństwo, iż jego historia nigdy się nie skończy i w ten sposób Portugalczycy już na zawsze zostaną pod murami niezwyciężonej Lizbony, bez chęci zdobycia jej i bez sił, żeby z niej zrezygnować. Podczas całego dnia musiał tysiąc razy poskromić chęć zadzwonienia, co jeszcze bardziej odciągało go od pracy, w końcu okazało się, że nie napisał więcej niż stronę, a i to tylko dzięki tej pobłażliwości, która tyleż razy sprawia, iż tolerujemy coś, co nie ma innej zasługi niż to, że jest do zniesienia. Niemal całe ostatnie pół godziny spędził na balkonie, kilka razy ukazując się otwarcie, ale niemal zawsze wsparty o wewnętrzną framugę drzwi, z ukrytą połową ciała, zerkając z ukrycia na plac Lóios, gdzie z pewnością Maria Sara zostawi samochód. Zobaczył ją na rogu budynku z obrazami cudów świętego Antoniego, szła spokojnie, ani szybko, ani wolno, miała na sobie płaszcz i spódnicę, które już znał, torbę na ramieniu, rozpuszczone włosy tańczyły na wietrze, i gwałtowny przypływ pożądania skręcił mu żołądek. Zrozumiał, że jest to prawdziwe pożądanie, to wczorajsze było raczej jak konwulsyjne i przewlekłe drżenie całego jego jestestwa, być może łatwe do rozładowania poprzez szybki fizyczny kontakt, który prawdopodobnie, gdyby do niego doszło, zostawiłby ślad w postaci frustracji albo jeszcze gorzej, zawodu. Poszedł otworzyć drzwi i wyszedł na schody, Maria Sara już wchodziła i patrzyła w górę, uśmiechając się, on też się uśmiechnął, Tak późno, odezwał się, Wie pan, jak to jest, korki, wczoraj był wyjątkowy dzień, wyszłam wcześniej z wydawnictwa, odparła, a potem zbliżywszy się, szybko pocałowała go w policzek i weszła do środka. Najbliższe drzwi, jak wiemy, prowadzą do sypialni, nie miałoby sensu w takiej sytuacji poszukiwanie innych, zwłaszcza że ta sypialnia nie jest tylko sypialnią, jest też, choć prowizorycznie zaadaptowanym, miejscem pracy, dlatego, powtarzamy, jest miejscem w jakiś sposób zneutralizowanym. Ale Raimundo Silva zdjął jej torebkę z ramienia, delikatnie, jakby ją rozbierał, nie był to gest przemyślany wcześniej, to jedna z takich sytuacji, kiedy intuicja pomaga w czymś, o czym nauka już zapomniała, Wczoraj przy pożegnaniu zwróciła się do mnie pani przez ty, To z braku przyzwyczajenia, jeszcze nie jestem przyzwyczajona, odparła Maria Sara, Chce pani przejść do gabinetu, Nie, tutaj jest dobrze, ale ty nie masz gdzie usiąść, Pójdę po krzesło. Kiedy wrócił, Maria Sara czytała ostatnią stronę manuskryptu, Niewiele dopisałeś, powiedziała, Dlaczego tak się stało, zagadnął Raimundo Silva, Tak, dlaczego tak się stało, powtórzyła ona, tym razem bez uśmiechu i spoglądając na niego, jakby oczekiwała odpowiedzi, Proszę spojrzeć na łóżko, Co się stało z łóżkiem, i dodała innym tonem, Dlaczego nie mówisz do mnie na ty, Może trudniej jest mi się przyzwyczaić, ale powtórzę teraz poprawnie, Popatrz na łóżko, A ja odpowiem, Co się stało z łóżkiem, Zauważasz jakąś różnicę w porównaniu z dniem wczorajszym, To to samo łóżko, Oczywiście, że to to samo łóżko, chcę, żebyś mi powiedziała, czy uważasz, że to łóżko było używane, jako że jesteś kobietą, z łatwością spostrzegłaś, że pościel jest nietknięta, że poduszka nie ma żadnej zmarszczki, że kapa jest idealnie naciągnięta, Tak, to prawda, W takim stanie zostawiła ją wczoraj gosposia, Więc nie spałeś tutaj, Nie, Dlaczego, gdzie, Odpowiem najpierw na drugą część pytania, spałem tam, w środku, na kanapie, A dlaczego, Bo jestem małym chłopcem, nastolatkiem, któremu zbyt szybko wyrosły siwe włosy, bo nie byłem w stanie położyć się tutaj sam, i tyle. Maria Sara odłożyła kartkę na biurko, podeszła do niego i objęła go, Nigdy nie będziesz musiał mi mówić, że ci się podobam, Powiem, Ale nie w ten sposób, Będę używał słów, A ja chcę ich słuchać, wiem, że wiele zapomnę, chwile, miejsca, godziny, ale tego nigdy nie będę mogła zapomnieć, i kiedy dotknąłeś róży. Stali przytuleni do siebie, ale jeszcze się nie całowali, patrzyli na siebie i uśmiechali się szeroko, wesołe twarze, a potem uśmiech powoli zaczął schodzić z ich twarzy, jak woda, którą ziemia wysysa i smakuje, aż oboje stali się poważni, spoglądali na siebie, jakiś szybki, subtelny cień przemknął przez pokój, nadfrunął i znowu czmychnął, i wtedy wielkie i potężne skrzydła otuliły Marię Sarę i Raimunda Silvę, przyciskając ich do siebie, jakby byli jednym ciałem, rozpoczął się pocałunek, tak inny od tego, który ofiarowali sobie tutaj wczoraj, były tam te same osoby, ale inne, lecz powiedzenie tego nic nie wnosi, bo nikt nie wie, czym naprawdę jest pocałunek, może niemożliwą do zrealizowania próbą pożarcia jednego przez drugie, może demonicznym zespoleniem, może początkiem śmierci. To nie Raimundo Silva poprowadził Marię Sarę do łóżka ani ona nie pociągnęła go tam delikatnie, niby rozkojarzona, znaleźli się tam, siedząc, mnąc białą kapę, potem on ją położył, nie przestając całować, ona obejmowała go ramionami za szyję, jego prawe ramię podtrzymywało jej głowę, ale lewe zdawało się wahać, nie wiedząc, co zrobić, nie wiedząc albo nie odważając się, jakby niewidzialny mur wyrósł przed nim w ostatniej chwili, w końcu poprowadziła go mądra dłoń, dotknęła brzucha Marii Sary, przesunęła się na biodro i spoczęła, niemal nieważka na krągłości uda, aby po chwili podążyć w górę, wędrując po całym ciele, aż do piersi, teraz pamięć palców może rozpoznać delikatny materiał bluzki, której dotykają po raz pierwszy, wrażenie było natychmiastowe i w tej samej chwili zostało rozproszone przez huraganową świadomość, że pod dłonią mężczyzny znalazł się cud piersi. Oszołomiony kontaktem Raimundo Silva uniósł głowę, chciał patrzeć, widzieć, wiedzieć, mieć pewność, że jest tam jego własna dłoń, teraz tak, niewidzialny mur rozpadał się, poza nim czekało miasto ciała, ulice i place, cienie, jasności, śpiew dobiegający nie wiadomo skąd, nie kończące się okna, bezkresna pielgrzymka. Maria Sara położyła swoją dłoń na dłoni Raimunda Silvy i on pocałował ją kilka razy, aż ona wycofała rękę, pociągając jego dłoń za sobą, i wyprężona pierś, jeszcze okryta, wystawiła się na pocałunki. To ona bez pośpiechu, rozkoszując się własnymi ruchami, rozpięła bluzkę i ją rozchyliła, odsłaniając białą koronkę stanika, jej skóra była śniada, a sutki różowawe, czubek sutka, mój Boże, wtedy dłoń Raimunda Silvy wróciła, słodka, gwałtowna, i jednym roztropnym ruchem uwolniła pierś, jędrną i pełną. Maria Sara jęknęła, kiedy jego łapczywe usta zaczęły ją ssać, całe jej ciało przebiegł dreszcz i zaraz się wzmógł, bo dłoń Raimunda Silvy spoczęła na jej brzuchu, gwałtownie, by zaraz potem, już bez zaskoczenia, zsunąć się do ud, między które bezpardonowo się wcisnęła. Jeszcze byli ubrani, ona miała jedynie rozchyloną marynarkę i rozpiętą bluzkę, i Raimundo Silva ponownie okrył nagą pierś, a zrobił to tak delikatnie, że do zaskoczonych oczu Marii Sary nabiegły łzy. Półmrok pokoju gwałtownie się rozjaśnił, z pewnością przerzedziły się wieczorne chmury od strony morza, ostatnie promienie słońca wdarły się przez okno, pod kątem, rzucając na ścianę drżące światło w kolorze czereśniowym, w pokoju rozchodziło się jakieś niewidzialne pulsowanie, wzruszające drżenie atomów pobudzonych zanikającą jasnością, jak gdybyśmy się znajdowali w świecie dopiero co zrodzonym i jeszcze bez sił albo bezsilnym, bo już starczo chwiejącym się nad grobem. Maria Sara i Raimundo Silva, powodowani wstydem albo intuicją nie rozebrali się do naga, zachowali ostatnie, skrywające najbardziej intymne części ciała okrycia, ona nie zdjęła stanika. Leżeli przykryci i drżeli. On złapał ją za ręce i pocałował je, ona powtórzyła ten gest, przysunęli się do siebie, byli tak blisko jedno drugiego, że ich oddechy mieszały się ze sobą, potem usta zetknęły się i pocałunek zamienił się w akt pożerania ust i języków, podczas gdy ręce jednego poszukiwały ciała drugiego, ściskały, przyciągały, pieściły, wtedy usłyszano słowa, pojedyncze, urywane, dyszące, mój kochany, kocham cię, jak to możliwe, nie wiem, tak musiało się stać, przytul mnie, pragnę cię, te pradawne szepty, przy użyciu tych i innych słów, jeszcze słodszych albo surowych, albo niezgrabnych, albo brutalnych, próbuje się doścignąć od zamierzchłych czasów, pozwólmy sobie raz jeszcze na to wyrażenie, to, co niewypowiedziane. Niezgrabna dłoń Raimunda Silvy walczyła z zapięciem stanika, ale to Maria Sara, sprawnie, przy jednoczesnym zgrabnym ruchu ramion, pozbyła się go i uwolniła piersi z uwięzi, ofiarowując je jego oczom, dłoniom i ustom. Potem rozebrali się całkowicie, jedno pomagało drugiemu albo mu się oddawało, Rozbierz mnie, mówili, a prawdę powiedziawszy, już byli nadzy, teraz dopiero mogli się dotykać, pieścić, nagle Raimundo Silva odrzucił pościel, oto Maria Sara w całej swej nagości, piersi, brzuch, łono, uda, i on, bez wstydu, zapomniawszy o strachu, pokazując się w świetle, choć w tak słabym, jedynie białe prześcieradło lśniło, jakby spowijał je poblask księżyca, noc bardzo powoli spływała na miasto, wydawało się, że świat zewnętrzny zastygł w oczekiwaniu cudu, ale kiedy ten nastąpił, nikt go nie spostrzegł tutaj, kiedy ciała tych dwojga złączyły się po raz pierwszy, kiedy wspólnie razem dyszeli, kiedy krzyczeli w ciszy, kiedy wszystkie zapory otwarły się i potop zalał całą ziemię, a potem spokój, szerokie ujście Tagu, dwa ciała dryfujące obok siebie, trzymające się za ręce, jedno mówi, Och, kochanie, a drugie, Niech nic nigdy nie będzie gorsze niż to, i nagle oboje chwycił strach przed tym, co powiedzieli, i przytulili się do siebie, pokój był pogrążony w ciemności, Zapal światło, powiedziała ona, chcę zobaczyć, że to wszystko jest prawdą.

Maria Sara spędziła noc w domu Raimunda Silvy. Po tym, jak go poprosiła, żeby zapalił światło, i po upewnieniu się wszystkimi swymi zmysłami, iż naprawdę się tam znajduje, naga, z tym nagim mężczyzną u boku, patrzyła na niego, dotykała go i śmiało ofiarowywała się jego oczom i dłoniom, powiedziała pomiędzy pocałunkami, Zadzwonię do mojej szwagierki. Zawinęła się w białą kapę i boso przebiegła do gabinetu, w pokoju Raimunda Silvy słychać było, jak wykręca numer, a potem, To ja, potem nastąpiła cisza, prawdopodobnie szwagierka wyrażała zdziwienie z powodu tak dużego spóźnienia, pytając, na przykład, Czy coś się stało, a Maria Sara, dla której rzeczywiście stało się bardzo wiele, Nie, dzwonię tylko, żeby powiedzieć, że nie wrócę na noc do domu, co, prawdę powiedziawszy, było absolutną nowością, biorąc pod uwagę, że wydarzało się po raz pierwszy, odkąd po rozwodzie zamieszkała w domu brata. Następna cisza, dyskretne zdumienie szwagierki, nagle zmienionej we wspólniczkę, z powodu wypowiedzianych słów Maria Sara zaśmiała się, Później ci opowiem i powiedz mojemu bratu, żeby nie stawiał siebie w roli obrońcy wdów i dziewic, bo w moim przypadku nie jest to konieczne. Szwagierka pewnie wyraziła z tamtej strony uzasadniony niepokój o członka rodziny, Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, przynajmniej tyle można powiedzieć w sytuacji takiej jak ta, i Maria Sara odpowiedziała, W tej chwili wystarczy mi wiedzieć, że to prawda, a potem, po nowej przerwie, powiedziała po prostu, Tak, i Raimundo Silva nie musiał usłyszeć nic więcej, żeby zrozumieć, że szwagierka Marii Sary zapytała, Czy to redaktor, na co Maria Sara odpowiedziała, Tak. Po odłożeniu słuchawki zabawiła w gabinecie kilka chwil, nagle wszystko stało się nierealne, te meble, te książki, a tam, w środku, w pokoju, leży mężczyzna, poczuła chłodną pieszczotę przesuwającą się po wewnętrznej stronie ud i pomyślała, To jego, po ciele przebiegł jej dreszcz, owinęła się mocniej kapą, lecz ten gest sprawił, że dotarła do niej świadomość całkowitej nagości i teraz walczyły w niej ze sobą wspomnienie niedawnych wrażeń i natrętna, irytująca myśl, Jeżeli on dalej leży nagi na łóżku, myśl urywała się w tym momencie albo to ona odmawiała podążania jej śladem, lecz było jasne, iż chodziło tu o groźbę, powziętą decyzję, nawet jeśli jej odbiorca nie został formalnie jasno określony. Dziwiła się, że jej nie zawołał, słychać było przecież, że zakończyła rozmowę, wydawało się, że cisza bierze dom w posiadanie, jakby była niespokojnym i ukrytym wrogiem, a potem wydało jej się, iż domyśla się przyczyny, on nie wiedział, jak powinien ją zawołać, tak, powiedziałby, Mario Saro, ale problem nie leżał w słowach, ale w tonie, jakim się je wypowie, jak wybrać pomiędzy tonem rozkazującym kogoś, komu się wydaje, że już stał się właścicielem czyjegoś ciała, i wyrazem sentymentalnej słodyczy, która nie wydałaby nam się udawana, ale w której na pewno byłaby część zbyt świadomej rozwagi, żeby uznać ją za naturalną. Wracając do pokoju, myślała, On jest przykryty, on jest przykryty, tak niespokojnie, jakby od tego miała zależeć cała przyszłość słów i czynów, które tu zostały wypowiedziane i dokonane. Raimundo Silva przykrył się aż po szyję.

Zjedli kolację w jakiejś restauracji w Baixy, ona chciała się dowiedzieć, jak postępuje historia oblężenia, Nie najgorzej, tak mi się zdaje, biorąc pod uwagę, jaka jest absurdalna, Dużo ci jeszcze brakuje do końca, Mógłbym ją skończyć w trzech zdaniach, napisać coś w stylu, pobrali się i byli bardzo szczęśliwi, w naszym przypadku Portugalczycy nadludzkim wysiłkiem zdobyli miasto, albo zacznę wymieniać broń i tabor każdego z nich, wprowadzać nowe postaci i nigdy w życiu nie dojdę do końca, alternatywą byłoby zostawienie jej tu, gdzie jest, skoro już się spotkaliśmy, Wolałabym, żebyś ją skończył, musisz rozstrzygnąć życie tego Mogueime i tej Ouroany, cała reszta jest mniej ważna, jakkolwiek by było, wiemy, jak się kończy historia, dowodem jest to, że jemy kolację w Lizbonie, nie będąc Maurami ani turystami w kraju Maurów, Prawdopodobnie przepłynęły tędy łodzie, które wiozły na cmentarz poległych w ataku na bramy miasta, Kiedy wrócimy do domu, przeczytam wszystko od początku, Jeśli nie będziemy zajęci bardziej interesującymi sprawami, Mamy dużo czasu, drogi panie, Poza tym historia jest krótka, w pół godziny ją przeczytasz, ograniczyłem się, co będziesz mogła potwierdzić, tylko do tego, co mogło wynikać z faktu, że krzyżowcy odpłynęli, nie pomagając Portugalczykom, Co dałoby powieść, To możliwe, ale kiedy pchnęłaś mnie do tej pracy, wiedziałaś, że jestem tylko zwykłym, skromnym redaktorem, bez żadnego przygotowania, Z wystarczającym przygotowaniem, żebyś podjął wyzwanie, Powinnaś to nazwać raczej prowokacją, Niech będzie prowokacja, Co ci przyszło do głowy, żeby mnie prowokować, czego oczekiwałaś, W tamtym momencie nie widziałam tego dość jasno, mimo rozlicznych wyjaśnień, których mogłam sobie albo tobie udzielić, kiedy ich zażądałeś, teraz widzę jasno, że szukałam ciebie, Tego chudego i ponurego typa ze źle pofarbowanymi włosami, wiecznie zamkniętego w domu, smutnego jak pies bez pana, Mężczyzny, który spodobał mi się, gdy tylko go ujrzałam, mężczyzny, który celowo uczynił błąd w miejscu, gdzie winien był go poprawić, mężczyzny, który rozumiał, że różnica pomiędzy tak i nie jest wynikiem operacji umysłowej, której jedynym celem jest przetrwanie, To bardzo dobry powód, To egoistyczny powód, I społecznie użyteczny, Bez wątpienia, choć wszystko zależy od tego, kto rządzi tak i nie, Kierujemy się normami stworzonymi na bazie konsensusu, a rządy, aż nadto wyraźnie widać, że zmieniając rządy, zmienia się też konsensus, Nie zostawiasz wyjścia, Bo nie ma żadnego wyjścia, mieszkamy w zamkniętym pokoju i malujemy świat i wszechświat na jego ścianach, Pamiętaj, że ludzie już byli na Księżycu, Twój zamknięty pokoik poleciał razem z nimi, Jesteś pesymistką, Nie aż tak bardzo, ograniczam się do bycia sceptyczką, z tych radykalnych, Sceptyk nie kocha, Wręcz przeciwnie, miłość jest prawdopodobnie ostatnią rzeczą, w którą sceptyk jeszcze może uwierzyć, Może, Powiedzmy raczej, że potrzebuje. Wypili kawę, Raimundo Silva poprosił o rachunek, ale to Maria Sara szybkim ruchem wyjęła z torebki kartę kredytową i położyła na talerzyku, Jestem twoją przełożoną, nie mogę pozwolić, żebyś płacił za kolację, skąd brałby się szacunek dla przełożonych, gdyby w taki sposób zaczęła wykwitać niesubordynacja, Tym razem się zgadzam, ale przypominam ci, że niebawem mogę już być autorem, a wtedy, Wtedy to już w ogóle nie będziesz płacił, widział kto większy nonsens niż autor płacący za obiad wydawcy, rzeczywiście nie masz pojęcia o panujących stosunkach, Zawsze słyszałem, że wydawcy sporządzają potrawy z nieszczęśliwych autorów, To nikczemne kalumnie, przejaw nienawiści klasowej, Ja jestem tylko redaktorem, nie biorę udziału w tej wojnie, Skoro bierzesz to tak bardzo do siebie, Nie, nie, zapłać, ale zgadzam się na to, żebyś zapłaciła, z zupełnie innych powodów, Jakich, Przez całą tę historię oblężenia prawie nie mam pracy i dlatego, skoro ty jesteś odpowiedzialna za zagrożony stan moich finansów, sprawiedliwe jest, żebyś zapłaciła, zrewanżuję się jutro tostami na śniadanie, Będę ci jeszcze wiele dłużna.

Maria Sara miała samochód na placu Lóios, oboje chcieli się przespacerować, korzystając z niemal ciepłej nocy, trochę wilgotnej. Przed zejściem w dół ulicą Limoeiro zabawili na punkcie widokowym i pooglądali Tag, szerokie i tajemnicze morze wewnętrzne. Raimundo Silva położył dłoń na ramieniu Marii Sary, znał to ciało, znał je, świadomość tej znajomości sprawiła, że poczuł przypływ nieograniczonej mocy i drugi, przeciwny, przypływ nieograniczonej pustki, leniwe zmęczenie, jak wielki ptak, który zawisł nad światem, oddalając chwilę lądowania. Teraz wracali do domu, powoli, noc zdawała się nie mieć kresu, nie musieli biec, aby zatrzymać czas, albo natychmiast go ruszyć z miejsca, na więcej niż to czas nie pozwala. Maria Sara powiedziała, Ciekawa jestem tego, co napisałeś, może masz rację, kiedy mówisz, że zostaniesz autorem, Myślałem, że będziesz na tyle rozsądna, żeby mnie nie brać poważnie, Nigdy nic nie wiadomo, nigdy nic nie wiadomo, najlepsze materiały nie służą tylko do tego, żeby na nie spadały plamy, Skoro już jako redaktor jestem skazany na smażenie się w piekle, wyobraź sobie, jakie będzie moje przeznaczenie jako autora, Gorsza niż piekło, jak sądzę, jest tylko otchłań, czyli limbus, Też mi się tak wydaje, ale jak na limbus jestem już za stary, a ponieważ jestem ochrzczony, jeśli uda mi się umknąć przed karą, przed nagrodą nie dam rady, niech będzie wiadomo, że nie ma alternatywy, tutaj była Brama Żelazna, zburzono ją jakieś dwieście lat temu, oto, co z niej zostało, nikt nie wie, jak wyglądała, Nie zmieniaj tematu, pomysł jest dobry, Jaki pomysł, Żebyś opublikował tę historię, W naszym wydawnictwie, To jest jakiś pomysł, Byłabyś bardzo kiepską dyrektorką literacką, można by cię kupić uczuciami, Wychodzę z założenia, że książka będzie miała dobry poziom, I wierzysz, że nasi szefowie, po tym jak z nich zakpiono, Jeśli mają choć trochę poczucia humoru, Nigdy nic takiego u nich nie zauważyłem, co w sumie może też być moją winą, brakiem spostrzegawczości, Skończ książkę, a później się zobaczy, nie szkodzi spróbować, To, co mam w domu, to nie książka, to kilkadziesiąt stron nie powiązanych ze sobą scen, To punkt wyjścia, Bardzo dobrze, ale w takim razie stawiam warunek, Jaki, Będę redaktorem mojej własnej książki, Po co, skoro pisarz zawsze źle poprawia sam siebie, Żeby się nie zdarzyło, że ktoś wstawi mi tak w miejsce nie. Maria Sara zaśmiała się i powiedziała, Naprawdę cię lubię. A Raimundo Silva, Staram się robić wszystko, żeby tak zostało. Szli w górę Calcada do Correio Velho, tą drogą, której zwykle unikał, jednakże dzisiaj czuł się lekki i uskrzydlony, a zmęczenie, jakie bez wątpienia odczuwał, było inne, nie domagało się odpoczynku, domagało się nowego zmęczenia. O tej porze ulica była pusta, miejsce i okazja były sprzyjające, Raimundo Silva pocałował Marię Sarę, w dzisiejszych czasach nie ma nic bardziej powszedniego niż pocałunek na ulicy, ale powinniśmy pamiętać, że Raimundo Silva należy jeszcze do pokolenia dyskretnego, które nie afiszowało się po ulicach ze swymi uczuciami, a już na pewno nie ze swymi żądzami. Zuchwałość nie była znowu aż taka wielka, źle oświetlona, pusta ulica, ale to dopiero początek. Nie przestali się wspinać, zatrzymali się na początku schodów, Święty Kryspin ma sto trzydzieści cztery stopnie, powiedział Raimundo Silva, i są strome jak w azteckich świątyniach, ale po wejściu na górę od razu znajdziemy się w domu, Nie skarżę się, chodźmy, Tam w górze, pod tymi oknami, jeszcze widać szczątki wizygockich murów, przynajmniej tak twierdzą specjaliści, Do których teraz ty też się zaliczasz, W żadnym razie, zaledwie przeczytałem kilka tekstów, bawiłem się albo uczyłem, powoli odkrywając różnice pomiędzy patrzeniem, widzeniem i zauważaniem, To ciekawe, To elementarne rozróżnienie, przypuszczam, że nawet prawdziwa wiedza polega na świadomości, iż musieliśmy zmienić poziom percepcji, Barbarzyńco najbardziej gocki ze wszystkich, to ja zmieniam poziomy, odkąd zaczęliśmy się wspinać na tę górę, zatrzymajmy się chwilę na tym stopniu, muszę odetchnąć, przynajmniej minutę, usiądźmy. To słowo i następująca po nim czynność przypomniały Raimundowi Silvie dzień, kiedy to uciekając przed strachem, jaki czuł na myśl o spotkaniu z Costą, zbiegł po tych schodach i usiadł na jednym z tych stopni, ukrywając przed oskarżycielskimi oczyma, które widział w wyobraźni, nie tylko swoje tchórzostwo, ale także wstyd, że je odczuwa. Pewnego dnia, kiedy pewny już będzie rodzącej się teraz miłości, będzie musiał opowiedzieć Marii Sarze te mimo wszystko drobne utrapienia duszy, choć równie dobrze może zdecydować się zachować milczenie, aby nie pokrył się plamami ze śniedzi pozytywny obraz jego osoby, jaki zdoła stworzyć w przyszłości i utrzymać. Jednakże teraz, kiedy jeszcze nie podjął żadnej decyzji co do tego, co w końcu zrobi, czuje ciężar zlekceważonego skrupułu, niewczesny wyrzut sumienia kłujący jak cierń. Przyrzeka sobie, że nie puści w niepamięć tego ostrzeżenia świadomości, i nagle zdaje sobie sprawę z ciszy, jaka zaległa pomiędzy nimi, może wynikającej ze skrępowania, ale nie, oblicze Marii Sary jest spokojne, pogodne, tknięte jasnością wątłego księżyca, rozrzedzającą odrobinę mrok w tym miejscu, gdzie nie dociera światło ulicznych latarń, to on jest skrępowany, i to tylko z powodu tego, że wie, iż coś ukrywa, powiedzmy, że nie jest to wstyd ani strach, ale strach przed wstydem. Jeśli Maria Sara nic nie mówi, to dlatego, że nie czuje się do tego zobowiązana, jeśli Raimundo Silva zacznie mówić, to po to, żeby zataić prawdziwy powód swego milczenia. Jakiś czas temu był tu pies, kundel, ale zniknął, od tego oświadczenia rozpoczął historię swego spotkania ze zwierzakiem, ubarwiając ją wystarczająco, by stała się bardziej rzeczywista i autentyczna, Nie chciał odejść z tego miejsca, dwa albo trzy razy dałem mu jedzenie, a przypuszczam, że dożywiali go też niektórzy mieszkańcy, ale chyba nie za wiele, bo zwierzak zawsze wyglądał, jakby zdychał z głodu, nie wiem, co się z nim stało, czy zebrał wystarczająco dużo odwagi, żeby wyruszyć w świat w poszukiwaniu lepszego życia, czy wyzionął ducha tu, na miejscu, dzisiaj myślę, że powinienem był się nim lepiej zająć, w końcu nie kosztowałoby tak wiele przynoszenie mu codziennie resztek z obiadu albo nawet kupienie mu puszki z jedzeniem dla psa, jednej z tych, które teraz sprzedają, nie zbiedniałbym od tego. Przez następne kilka minut Raimundo Silva mówił o swej odpowiedzialności i winie, był jednak świadomy, że fałszywym niepokojem zastępuje inny, prawdziwy, przerażającą niepewność tego, co będzie potem, nagle zamilkł, poczuł się śmieszny, dziecięcy, tyle zachodu z powodu wałęsającego się psa, brakowało tylko, żeby Maria Sara opatrzyła to jakimś komentarzem, bez zainteresowania, na przykład biedne zwierzę, i właśnie to powiedziała, Biedne zwierzę, a zaraz potem, wstając, Chodźmy.

Siedząc przy malutkim stoliku, przy którym pisał Historię oblężenia Lizbony, patrząc na ostatnią stronę w oczekiwaniu zbawiennego słowa, które dzięki przyciąganiu albo nagłemu wstrząsowi ożywi przerwany strumień, Raimundo Silva powinien powiedzieć do samego siebie, tak jak Maria Sara na schodach Świętego Kryspina wczorajszej nocy, Chodźmy, ale teraz innym tonem, jakby chodziło o rozkaz, Chodźmy, pisze, brnie naprzód, rozwija, skraca, komentuje, podsumowuje, a więc bez żadnego podobieństwa do tamtego delikatnego, Chodźmy, które nie przetrwawszy w przestrzeni, dalej rozbrzmiewało w nich, krok za krokiem, aż przerodziło się w pochwalną pieśń, kiedy łóżko jeszcze raz zaoferowało im swą pościel. Wspomnienie wspaniałej nocy opanowuje myśli Raimunda Silvy, zaskoczenie, gdy zbudził się rano i zobaczył, i poczuł to nagie ciało obok siebie, niemożliwa do wyrażenia przyjemność dotykania go, tu, tam, przyzwoicie, jakby całe ono było różą, mówienie do samego siebie, Powoli, nie budź jej, pozwól, żeby cię rozpoznała, róża, ciało, kwiat, potem niecierpliwość dłoni, przedłużona i natarczywa pieszczota, aż Maria Sara otwiera oczy i uśmiecha się, powiedzieli jednocześnie, Kochanie, i przytulili się do siebie. Raimundo Silva poszukuje odpowiedniego słowa, przy innej okazji te same byłyby przydatne, Kochanie, ale należy wątpić, czy Mogueime i Ouroana będą kiedyś potrafili to wypowiedzieć, poza tym, że w chwili, w której się znajdujemy, tych dwoje jeszcze nawet się nie spotkało, a co dopiero mówić o tak gwałtownych wyznaniach uczuć, których wyrażenie zdaje się znajdować poza ich zasięgiem.

Tymczasem nieświadomy swej roli instrumentu, którym chce się posłużyć przeznaczenie, rycerz Henryk rozważa w myślach, czy zabrać ze sobą Ouroanę do obozu Mem Ramiresa, czy zostawić ją w królewskim obozie, pod opieką i nadzorem swego ulubionego służącego. Tak bardzo jednak przywiązał się do tego służącego, że wolałby go nie odprawiać, dlatego po rozważeniu wszystkiego wezwał go, żeby nakazać przygotowanie bagaży i broni, bo następnego dnia skoro świt zejdą z tych chronionych wysokości, żeby połączyć się z wojskiem atakującym Bramę Żelazną, gdzie pod jego nadzorem zostanie zbudowana wieża oblężnicza, Zobaczymy, kto szybciej ją skończy, czy my, czy Francuzi, czy Normandczycy, przy Bramie Słońca i przy Bramie Alfama, A Ouroana, wasza nałożnica, co z nią zrobicie, zagadnął służący, Pójdzie ze mną, Wielkie czają się tam niebezpieczeństwa, do tego naprzeciw siebie stoją Maurowie i chrześcijanie, Potem zobaczę, jak będzie lepiej, było nie było, jak dotąd niewierni nie odważyli się walczyć za murami. Dowiedziawszy się tego, poszedł służący poinformować Ouroanę i przygotować zmianę stanowiska, miało pójść z rycerzem Henrykiem także pięciu zbrojnych, bo ten Niemiec nie był tak wielkim panem, żeby prowadzić ze sobą cały oddział, specjalizował się w inżynierii, która zależy wprawdzie od wielkiej grupy ludzi, która buduje maszyny, bardziej jednak od inżyniera noszącego w głowie wiedzę, talent i sztukę. Następnego poranka, bardzo wcześnie, jak zostało zapowiedziane, po wysłuchaniu mszy, udał się rycerz Henryk ucałować królewskie dłonie, Żegnaj królu, zdążam do mej pracy. W nieznacznym oddaleniu, bez prawa pożegnania króla, stali faworyci i zbrojni, Ouroana w lektyce, bardziej ze względu na maniery jej pana niż delikatność jej kondycji, bo na polach Galicii, gdzie ją porwano, była córką chłopów i wraz z nimi ciężko pracowała przy uprawie ziemi. Dom Alfons Henriques objął rycerza, Niech Święta Maria chroni cię i prowadzi, powiedział, i niech ci pomoże wznieść tę wieżę, dotychczas nie widzianą w tych krainach, będziesz pracował z morskimi cieślami, nikogo lepszego nie udało nam się znaleźć, ale jeśli oni będą tak dobrymi uczniami, jak ponoć ty jesteś dobrym nauczycielem, moje następne oblężenia, a przynajmniej wieże oblężnicze, przygotowywane będą przy zastosowaniu narodowej siły roboczej, bez wcielania obcokrajowców, Panie, do mego kraju dotarła rozległa sława skromności, pokory, wstrzemięźliwości ducha i poświęcenia Portugalczyków, zawsze z ochotą służących rodzinie i ojczyźnie, jeśli więc zdołali połączyć tyle tak rzadkich cech z odrobiną inteligencji, siły charakteru i woli, wtedy, panie, mogę was zapewnić, że nie będzie wieży, której wasza wysokość nie będzie w stanie zbudować, zarówno jutro, jak i każdego innego dnia, który nadejdzie. Zapadły głęboko w królewskie serce te pełne optymizmu zapewnienia, szczególnie że wyszły z ust, z których wyszły, i tak bardzo przypadły mu do gustu, że zwierzył się rycerzowi Henrykowi z tego, co go trapiło od jakiegoś czasu, konkretnie, Spostrzegliście pewnie, że część mojego sztabu głównego niechętnie patrzy na ten pomysł z wieżami, to konserwatyści przywiązani do rękodzieła, dlatego jeśli zobaczysz, że któryś ci uchybia i wynajduje preteksty, żeby opóźniać budowę, albo szerzy defetyzm, przyjdź do mnie i powiedz mi o tym, bo bardzo leży mi na sercu, jako nowoczesnemu królowi, którym się mienię, doprowadzić do końca tę imprezę bez zbędnej zwłoki, szczególnie że moje finanse doznały wielkiego uszczerbku przez tę wojnę, widzisz więc, że nie byłoby mi na rękę, ale to absolutnie, płacić pod koniec sierpnia za nowy zaciąg, bo wtedy upływają te trzy miesiące, chodzi o to, że chociaż nasi żołnierze zarabiają mało, w sumie jest to pokaźna kwota, świetnie by się złożyło, gdybyśmy zdołali zdobyć miasto przed końcem zaciągu, rozumiecie więc, jak wiele obiecuję sobie po waszych wieżach, w ten sposób was namawiam, stymuluję i wam przyklaskuję, abyście jak najprędzej wykonali wasze zadanie, o zapłatę nie musicie się trapić, pełno jest bogactw Maurów, abyście swoją własną ręką odebrali nagrodę, raz i dziesięć razy. Rycerz Henryk odparł, że król może być spokojny, że on zrobi wszystko jak najlepiej, z Bożą pomocą, że w kwestii kłopotów skarbu zachowa daleko posuniętą dyskrecję i że nigdy, przenigdy nie będzie się niepokoił o zapłatę za swoje usługi, Bo najlepszą zapłatę, mój panie, dostaniemy na tamtym świecie, a w nim, aby zdobyć rajskie miasto, potrzebne są inne wieże, wieże dobrych uczynków, jak ten, że przyrzekliśmy nie zostawić tu przy życiu ani jednego Maura, jeśli się mi poddadzą. Pożegnał się król z rycerzem, przyrzekając samemu sobie nie tracić go z oczu, bo zdaje się mieć tyle dobrego z biskupa, co z generała, jeśli powiedzie się ta historia z wieżami, zaproponuje mu obywatelstwo, z nadaniem ziem i tytułu na dobry początek.

To, że rycerz Henryk nie zamierza tracić czasu, zaraz zauważono, bo ledwie dotarł do obozu przy Bramie Żelaznej, odbył naradę z Mem Ramiresem, żeby otrzymać ludzi do wykonania chwalebnej pracy, zaczynając natychmiast od ścięcia rosnących tam drzew, jedne zasiał kaprys natury, inne zasadziły dłonie Maurów, nie mogli jeszcze wtedy przewidzieć, że dosłownie zbierali drwa, żeby się podpalić, jest to, powiedzmy to raz jeszcze, ironia losu. Jednakże nie powinniśmy kontynuować tego opisu bez uprzedniego poinformowania, jaką wrzawę spowodowało przybycie rycerza i jego świty, i nie ma się czemu dziwić, wszak przybywał inżynier z zagranicy, do tego jeszcze Niemiec, co oznacza, że jest podwójnie inżynierem, niektórzy, sceptycy z przekonania albo poduszczenia, wątpili w jego umiejętności i w wyniki przedsięwzięcia, inni uważali, że nie powinno się źle oceniać czegoś, co jeszcze nawet nie miało czasu dowieść, że jest dobre, w końcu pełno było takich, co dowodzili, że lepiej jest walczyć z Maurem, mając go na wyciągnięcie ręki, niż kiedy znajduje się wysoko nad nami i zrzuca nam na głowę kamienie, wykorzystując zjawisko grawitacji, a my na dole cierpimy z powodu jednego i drugiego. Odległy od tych polemicznych kwestii związanych z rodzącym się przemysłem wojennym, skoncentrowany jedynie na kobiecie niesionej w lektyce, Mogueime ledwie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Nigdy więcej nie będzie musiał krążyć po obozie na Wzgórzu Dziękczynienia, wystawiając się na niebezpieczeństwo pojawienia się policji wojskowej, chcącej się dowiedzieć, Co robisz tutaj, z dala od twojego obozu, teraz rzeczywiście przyszła góra do Mahometa, nie dlatego, że Mahomet nie chciał iść do góry, wszyscy jesteśmy świadkami, że się starał, ale dlatego, że ponad Mahometem, doskonale o tym wiemy, jest sierżant, jest chorąży, jest kapitan, a ponieważ trwa wojna, przepustek jest znaczniej mniej niż okazji, nawet jeśli pomaga im się inwencją. Ouroana, jeżeli nie będzie spędzać całego czasu zamknięta w namiocie, w oczekiwaniu aż rycerz Henryk przerwie pracę przy desce kreślarskiej i na placu budowy, aby przy jej pomocy dać upust swoim niepokojom, które tak łatwo przechodzą z duszy poszukującej mistycznej jedności z Bogiem do ciała, które poszukuje mistycznej łączności tylko z innym ciałem, Ouroana, biorąc pod uwagę ograniczoną przestrzeń teatru działań, częściej i łatwiej będzie się znajdować w zasięgu wzroku, na przechadzkach i rozmyślaniach na terenie obozu i nad brzegiem rzeki, gdzie patrzeć będzie na skaczące ryby podczas tych spokojnych godzin, najczęściej o zmierzchu, gdy żołnierze starają się dojść do siebie po dręczącym skwarze całego dnia i jeszcze większym skwarze bitwy. Należy jednak się spodziewać, że cały wysiłek wojska skoncentruje się obecnie na budowie wież, bo skoro tak mało jest zbrojnych, byłoby samobójstwem 'kazać im szturmować mury bez żadnego prawdopodobieństwa odniesienia sukcesu, oprócz tych, których zadaniem jest związywanie działaniami nieprzyjaciela, aby w tym czasie cieśle mieli zapewniony spokój, konieczny, aby doprowadzić do końca ryzykowne przedsięwzięcie. W swych notatkach do listu do Osberna zawarł brat Rogeiro, choć nie wspomniał o tym w wersji ostatecznej listu, szczegółowy opis przybycia rycerza Henryka do obozu przy Bramie Żelaznej, wraz ze wzmianką na temat kobiety, która z nim przybyła, Ouroaną ją zwali, piękna jak poranek, tajemnicza jak wschód księżyca, tak wyrażał się braciszek, który powodowany dyscypliną i umiarem z jednej strony, i jak się zdaje względem na obyczajność drażliwego odbiorcy z drugiej, wolał usunąć powyższe fragmenty z listu. Cóż, jest wysoce prawdopodobne, że te i inne pominięte uniesienia wpłynęły drogą sublimacji na uwagę, z jaką brat Rogeiro zaczął zajmować się słowami i czynami niemieckiego rycerza, przed, ale przede wszystkim po jego śmierci, smutnej, jednakże nie nieszczęśliwej, jak w swoim czasie zacznie się ją określać. Wyrażając się jaśniej, powiemy, że brat Rogeiro, nie mogąc zadowolić swych apetytów co do Ouroany, nie znalazł lepszego sposobu, poza może jakimś innym, stanowiącym jego sekret, niż ponad przeciętność wynieść mężczyznę, który cieszył się był jej ciałem. Dusza ludzka jest tak złożona, że możemy się po niej spodziewać wszystkiego.

Pani Maria przyszła o zwykłej porze, po obiedzie, a ledwie weszła, zaczęła węszyć w sposób tyleż dyskretny, co zaczepny, zaiste trudne to połączenie, wszak zawiera w sobie podwójny cel, chęć ukrycia, że się usiłuje czegoś dowiedzieć, a zarazem wolę zademonstrowania, że nie ma się zamiaru pozwolić, by inni tych prób nie zauważyli. Owym intuicyjnym, jeżeli nie instynktownym działaniem mającym w sobie coś z dyplomacji, osiągnęła swój podstawowy cel, którym było wzbudzenie w redaktorze niejasnego uczucia paniki, po którym miało nastąpić wyjawienie gosposi jego najbardziej skrywanych tajemnic. Pani Maria jest sadystką, choć w ogóle nie jest tego świadoma. Przywitała się, stając w drzwiach sypialni, powęszyła odrobinę dłużej, żeby Raimundo Silva nie myślał sobie, że bycie zwykłą pomocą domową oznacza, iż nie została wyposażona w wyborny węch, wystarczająco dobry, aby wyczuć w powietrzu zapach perfum. Raimundo Silva odpowiedział na pozdrowienie, nie przestając pisać, ograniczając się do zerknięcia w jej stronę, zdecydowany udawać, iż jest nieświadomy tego, co się dzieje, pani Maria najpierw jest zaskoczona, potem ze szczególnym wyrazem twarzy, który oznacza, Dobrze mi się wydawało, spogląda na łóżko, które zamiast okazać się z grubsza zasłane, tak by nie wydawało się pryczą maltańskiego rycerza, prezentuje się nienagannie, tylko kobiece dłonie potrafią dokonać takiej sztuki. Zakasłała, aby zwrócić na siebie uwagę, lecz Raimundo Silva udawał zapracowanego, choć jego serce uległo głupiej panice, Nie muszę się nikomu tłumaczyć, pomyślał i oburzył się na samego siebie za to, że wyszukuje tchórzliwe usprawiedliwienia, on, który właśnie rozpoczął taką miłość, pełną, uniósł więc głowę i zapytał, Chce pani czegoś, tonem suchym, gwałtownym, który ukrócił impertynencję kobiety, Nie, proszę pana, nic nie chcę, tylko patrzyłam. Raimundo Silva mógł się zadowolić jej zmieszaniem, ale wolał ją sprowokować, Na co pani patrzyła, Na nic, to znaczy na łóżko, Co się stało z łóżkiem, Nic, jest pościelone, Jest, i co z tego, Nic, nic, pani Maria odwróciła się na pięcie, stchórzyła, nie zadała pytania, które paliło ją w język, Kto je pościelił, i w ten sposób nie dowiedziała się, jakiej odpowiedzi udzieliłby jej Raimundo Silva, który sam tego nie wiedział. Przez cały czas pani Maria nie wróciła do sypialni, jakby chciała pokazać Raimundowi Silvie, że tę część mieszkania uznała już za nie podlegającą jej jurysdykcji, jednakże nie może albo nie chce zdusić w sobie frustracji, pracując, zachowuje się bardziej hałaśliwie niż zwykle. Raimundo Silva postanowił ze śmiechem przyjąć te niedogodności, ale nadużycie stawało się zbyt wyraźne, dlatego wyszedł na korytarz, Trochę ciszej, proszę, ja pracuję, pani Maria mogła mu odpowiedzieć, że też pracuje i że nie ma takiego szczęścia jak pewne osoby, które mogą zarabiać na życie na siedząco, w spokoju i ciszy, ale potrzeba, choć pani Maria jest w nastroju do konfrontacji, jest silniejsza niż ochota wyrażenia swego zdania, więc gosposia zamilkła. Przede wszystkim irytuje panią Marię, że tak wielkie zmiany odbywają się bez jej udziału, gdyby nie była tak przebiegłą i spostrzegawczą osobą, pewnego dnia mogłaby natknąć się w domu na inną kobietę i nie byłoby jej wolno rzucić jej najsmaczniejszego pytania, Kim pani jest, kto panią tutaj prosił, mężczyźni są bezduszni i niekompetentni, cóż kosztowałoby Raimunda Silvę słówko wypowiedzianego ze śmiechem zwierzenia, bez względu na to, ile by go to kosztowało, zawsze byłby to środek uśmierzający tę tak gorzką zazdrość, bo na tę przypadłość cierpi pani Maria, choć nie wie o tym. Inne sprawy, z tych praktycznych i prozaicznych, także zaprzątają jej myśli, najsilniejsza z nich jest obawa o przyszłość pracy, jeśli tamta kobieta, zakładając, że nie chodzi o jakiś przejściowy romans, zacznie wtrącać się do jej obowiązków, Proszę umyć to jeszcze raz, i pokaże palec brudny od kurzu zebranego we frezie drzwi, czyli wykona gest, na który żadna gosposia dotąd nie odpowiedziała, Jak se go pani wsadzi w tyłek, to wyjdzie jeszcze brudniejszy. Biedny jest ten, kto przyszedł na świat, żeby słuchać, myśli pani Maria i ponownie czyści to, co już było wyczyszczone. I nagle, nie wiedzieć czemu, łzy z serca napływają jej do oczu, traf chciał, że stoi przed lustrem w łazience, nawet jej piękne włosy nie mogą pocieszyć jej w tym momencie. Po południu zadzwonił telefon, Raimundo Silva poszedł odebrać, dzwonili z wydawnictwa, spełzły na niczym nadzieje pani Marii, chodzi o pracę, Tak, jestem do dyspozycji, powiedział on, Proszę przysłać mi oryginał, kiedy będzie pani wygodnie, pani doktor, chyba że woli pani, żebym sam po niego pojechał, i reszta rozmowy przebiegła w podobnym stylu, redakcja, terminy, monologi tego rodzaju słyszała pani Maria wielokrotnie, jedyną różnicą była niesłyszalna rozmówczyni, wcześniej bywał nim jakiś Costa, teraz jakaś pani doktor, może dlatego ton głosu Raimunda Silvy stał się zalotny, zalotny to termin pani Marii, ach ci mężczyźni, choć jest tak przenikliwa, nie przyszło jej do głowy, że Raimundo Silva może rozmawiać właśnie z kobietą, która spędziła tutaj dzisiejszą noc, uciekając się do niekwestionowanej rozkoszy używania neutralnych słów, możliwych do przetłumaczenia na inny, pobudzający uczucia język emocji, wymawiać książka i słyszeć pocałunek, mówić tak i słyszeć zawsze, słyszeć dzień dobry i rozumieć kocham cię. Gdyby pani Maria zgłębiła podstawy kryptofonii, przeniknęłaby całą tajemnicę i śmiałaby się z tych, którzy myślą, że śmieją się z niej, to sposób myślenia wyraźnie wymuszony i tylko żal może go wyjaśnić, wszak ani Raimundo Silva, ani Maria Sara nie wyobrażają sobie, że powodują cierpienie pani Marii, a gdyby wiedzieli, nie drwiliby z niego, w przeciwnym razie nie zasługiwaliby na to szczęście, które im się przytrafiło. Przy tym wszystkim niewykluczone, że pani Maria polubi Marię Sarę, po sercu też można się wszystkiego spodziewać, nawet harmonii przeciwieństw.

Загрузка...