Raimundo Silva znowu jest sam, przez kilka sekund jeszcze zadawał sobie pytanie, co może oznaczać ten ciepły ton, którym pożegnała go pani Maria, zaskakująca kobieta, pojawia się ze złą miną, a zaraz potem zdaje się chce okazać, że darzy nas głębokim uczuciem, lecz Historia oblężenia Lizbony przywołała go do innej rzeczywistości, do budowy wieży mającej raz na zawsze skruszyć opór Maurów, a skoro wiemy, że od tego zależy istnienie ojczyzny, nie możemy przerywać pracy, nawet jeśli Raimundo Silva zdecydowanie bardziej wolałby tam mieć Marię Sarę, niż zajmować się relacjonowaniem działań, o których nie ma pojęcia, dopasowywaniem trzpieni, ociosywaniem desek, heblowaniem belek, splataniem lin, wszystkich tych materiałów, które razem stopniowo przekształcą się w wieżę, nie będzie to wieża Babel, ta nie ma wspiąć się wyżej niż blanki murów, co zaś się tyczy języków, zamiarem Dom Alfonsa Henriquesa nie jest tolerowanie ich różnorodności, planuje uciąć ją tuż przy korzeniu, zarówno w znaczeniu przenośnym, alegorycznym, jak w dosłownym i krwistym. Zanim Maria Sara wróci, jutro wieczorem, żeby zostać na dwie noce, a także dzień pomiędzy nimi, który jest niedzielą, co przyrzekła, wychodząc, musi pchnąć robotę naprzód, bo inne wydarzenia czekają na swoją kolej, a i czas zmienił swoją nazwę, teraz nazywa się pośpiech, Spokojnie, powie Maria Sara, nie więcej rzeczy zmieści się w roku niż w jednej minucie tylko dlatego, że są rokiem i minutą, nie jest ważny rozmiar wazonu, ale to, co każdy z nas może weń włożyć, nawet jeśli będzie się miał przelać i zniszczyć. Tak jak ulegnie zniszczeniu ta wieża.

Budowa zajęła ponad tydzień. Pomiędzy świtem i zmrokiem rycerz Henryk żył tylko myślą o niej, a nawet kiedy odpoczywał w namiocie, budził się na myśl, że któraś z belek mogła zostać źle umocowana, i zdarzało się, że zrywał się w środku nocy, żeby pójść sprawdzić solidność zaczepów i naprężenie lin, takim był dobrym i pobożnym panem, że w ferworze pracy nierzadko wspierał ramieniem ładunek, jeśli któremuś z wycieńczonych żołnierzy nie wytrzymywała, w przypływie nagłego osłabienia, sprężyna w krzyżu. Podczas jednej z takich sytuacji Mogueime znalazł się zaraz za nim, bo Mogueime też pomagał przy budowie wieży, i zdarzyło się akurat, że Ouroana przyszła popatrzeć, jak postępują prace, i rzecz jasna popatrzeć na tego, dla którego tylko powinna mieć oczy, na swego pana i opiekuna, ale nie przeszkodziło jej to w spostrzeżeniu napięcia, z jakim wpatrywał się w nią stojący z tyłu wysoki żołnierz, zwróciła na niego uwagę już pierwszego dnia, zawsze się w nią wpatrywał jak w obrazek, bez względu na to, gdzie się na niego napatoczyła, zaraz na początku w obozie na wzgórzu świętego Franciszka, później w obozie królewskim, teraz na tym wąskim skrawku ziemi, tak wąskim, że zdawało się cudem pomieszczenie tutaj wszystkich, tak żeby na siebie nie powpadali, na przykład tego mężczyzny i tej kobiety, którzy tylko mierzą się wzrokiem. Mogueime miał przed oczyma szeroki kark Niemca, po którym spływały jasne długie włosy, brudne od kurzu i potu, zabicie go w tym zamieszaniu może nie byłoby aż takie trudne i w ten sposób Ouroana stałaby się wolna, ale nie bardziej bliska niż teraz. Myśl o zadaniu gwałtownej śmierci, nawet bez wyrzutów sumienia, powinna zostać zaraz zaniesiona do spowiednika, ale wyznanie spowiednikowi, że pożąda się też kobiety ofiary, choć tylko kochanki, wymaga już zbyt wielkiej odwagi. Z wściekłości i gniewu mocno zdzielił Niemca po plecach, ten obejrzał się za siebie, lecz spokojnie i bez zdziwienia, w takim zgromadzeniu i przy takim nieludzkim wysiłku było to częste, i to bezpośrednie spojrzenie wystarczyło, by Mogueime powściągnął wściekłość, nie mógł nienawidzić człowieka, który nie zrobił mu nic złego, tylko dlatego, że pożądał należącej do niego kobiety.

W końcu zakończono budowę. Był to wspaniały przykład inżynierii wojennej, maszyna toczyła się na solidnych kołach i składała się ze skomplikowanego systemu belek zewnętrznych i wewnętrznych, łączących pomiędzy sobą cztery platformy określające strukturę pionową, pierwsza osiadała bezpośrednio na nieruchomych osiach kół, najwyższa wydłużała się złowieszczo w kierunku miasta, a dwie pozostałe znajdujące się w środku usztywniały konstrukcję i służyły jako tymczasowa osłona dla wspinających się w górę żołnierzy. Mechanizm obsługiwany z dołu pozwalał szybko wciągać na górę kosze pełne broni, tak żeby nie zabrakło ich nigdy w centralnym punkcie bitwy. Kiedy oznajmiono zakończenie robót, wojsko wybuchnęło gromkimi Niech żyje i oklaskami, z niecierpliwością oczekując przystąpienia do walki, tak łatwe wydało im się teraz zdobycie miasta. Sami Maurowie pewnie byli przerażeni, bo nagła cisza zastąpiła przekleństwa bez przerwy miotane z góry. Entuzjazm w obozie pod Bramą Żelazną stał się jeszcze większy, kiedy okazało się, że wieże Normandczyków i Francuzów dalekie są od ukończenia, tak więc chwała znalazła się w zasięgu ręki, trzeba było tylko popchnąć machinę wojenną, aż oprze się o mur, czas już był najwyższy, by pojawił się Mem Ramires i jako dowódca dał rozkaz, Pchajcie, chłopaki, zabierzmy się do nich, i wszyscy wytężyli się ze wszystkich sił. Na nieszczęście nikt nie zwrócił uwagi, że teren był tam nachylony, i dlatego w miarę posuwania się naprzód, już pod ogniem nieprzyjaciół, wieża odchylała się do tyłu, z każdą chwilą stawało się coraz bardziej oczywiste, że nawet jeśli dotrą do muru, górna platforma będzie zbyt oddalona, aby mogło to przynieść jakiekolwiek korzyści. Wtedy to rycerz Henryk zreflektował się: wydał rozkaz, by się zatrzymano i wrócono na pierwotne miejsce, teraz cieśle mieli ustąpić miejsca saperom, chodziło o wyrównanie trasy, zadanie to bardzo niebezpieczne, bo saperzy musieli pracować pod gradem różnego rodzaju pocisków, a im bliżej murów, tym było gorzej. Mimo to i mimo poniesionych strat, przygotowano jakieś dwadzieścia metrów drogi, po której mogła się już przemieścić wieża, służąc jako osłona przed następnym odcinkiem. Pracowano nad tym, każdy starał się robić, co w jego mocy, Maurowie z jednej strony, chrześcijanie z drugiej, kiedy znienacka ziemia obsunęła się z jednej strony i trzy koła zaryły się w piach aż do osi, niebezpiecznie przechylając wieżę. Rozległ się ogólny krzyk, wyraz strachu i paniki w obozie Portugalczyków, diabolicznej radości na blankach, gdzie smętne dowództwo Maurów śledziło wydarzenia z loży. Kołysząc się niepewnie, wieża skrzypiała od góry do dołu, z drewnianymi zbrojeniami nieprzystosowanymi do obciążeń, którym została poddana, niektóre złącza od razu puściły. Ujrzawszy, że to, co miało dowieść wielkości jego talentu, jest o krok od katastrofy, rycerz Henryk rwał włosy z głowy, wyrzucał z siebie przekleństwa w języku niemieckim, które z pewnością nie miały nic wspólnego z jego dobrą sławą, bezsprzecznie zasłużoną, lecz grubiańskość typowa dla tych prymitywnych czasów w pełni je uzasadniała. W końcu uspokoiwszy się, poszedł z bliska ocenić zniszczenia i stwierdził, że rozwiązanie problemu, jeśli w ogóle jest możliwe, musi rozpocząć się od związania szczytowego belkowania od strony przeciwnej do nachylenia, umocowania długich lin, po czym wszyscy razem będą ciągnąć, tak aby odciążyć zagrzebane koła, podkładając pod nie kamienie, aż wieża znowu osiągnie pionową pozycję. Plan był doskonały, jednak aby odniósł zamierzony skutek, należało przede wszystkim przeprowadzić niezwykle niebezpieczną operację, która polegała na usunięciu ziemi mocującej jeszcze w tym czasie ciężką konstrukcję dolnej platformy. Było to sedno sprawy, podwójny węzeł, kropka nad i, równanie z ogromną i przerażającą niewiadomą, jednakże nie znajdowano innego rozwiązania, mimo że gwoli ścisłości powinniśmy dodać, że chodziło tylko o znikome prawdopodobieństwo jej istnienia. Właśnie tę okazję wykorzystali Maurowie, aby cisnąć z góry deszcz zapalonych strzał brzęczących w powietrzu jak roje pszczół, i spadały dookoła, wiatr zdecydowanie nie ułatwiał zadania łucznikom, ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie, wystarczyło, żeby jedna strzała osiągnęła cel, żeby następne od razu nauczyły się drogi. Chciał w końcu zły traf, że wieża się przewróciła, nie tyle z powodu nachylenia zwiększonego jeszcze wysiłkami przy odkopywaniu kół, lecz wskutek wstrząsów towarzyszących gaszeniu ognia w kilku miejscach. Od niespodziewanego upadku zginęli albo zostali ranni żołnierze, którzy na szczycie wieży przywiązywali liny, także kilku innych pracujących przy kołach, i w końcu, niepowetowana strata, rycerz Henryk ugodzony płonącą strzałą, którą jego hojna krew jeszcze zdołała ugasić. Zginął także przygnieciony na piersiach wielką belką oderwaną w czasie upadku jego wierny sługa, sprawiając, że Ouroana została sama na świecie, co, choć być może zostało już wspomniane przy innej okazji, tutaj zostaje dokładnie wyjaśnione ze względu na znaczenie tego faktu dla dalszego ciągu historii. Nie sposób opisać niepohamowanej radości Maurów przekonanych, że Allach ma większą moc niż Bóg, czego dowiodła sromotna klęska przeklętej wieży. Nie można też opisać przygnębienia, wściekłości i upokorzenia Luzytan, mimo że niektórzy z nich nie mogą się powstrzymać od szeptania, że przeciętnie inteligentny człowiek z mizernym choćby doświadczeniem wojennym powinien wiedzieć, że bitwy wygrywa się mieczem, a nie obcymi wynalazkami, które tyle mogą pomóc, ile zepsuć. Zdruzgotana wieża płonęła jak ognisko olbrzymów, a wraz z nią dokonała żywota pewna liczba ludzi, którzy zostali uwięzieni w gąszczu belkowania, podobni do skwarków i popiołów. Katastrofa. Ciało rycerza Henryka zostało zaniesione do jego namiotu, gdzie Ouroana, poinformowana już o nieszczęściu, oddawała się zwyczajowym lamentom kochanek, nic ponadto. Leżał rycerz na pryczy, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, a ponieważ śmierć jego była tak gwałtowna, leżał tam z twarzą tak spokojną, że zdawał się spać, a patrząc bardziej z bliska, można by nawet powiedzieć, że się uśmiecha, jakby znalazł się u bram raju, nie mając innej wieży ani broni niż dobroć własnych uczynków na ziemi, lecz tak pewny wkroczenia w wieczne królestwo, jak pewny jest tego, że nie żyje. Ponieważ panuje upał, po kilku godzinach już mu się zniekształcą rysy, zniknie szczęśliwy uśmiech, nie będzie można dostrzec żadnej różnicy pomiędzy tym trupem i którymkolwiek innym pozbawionym jakichkolwiek szczególnych zasług, wcześniej czy później wszyscy staniemy równi w obliczu śmierci. Ouroana rozpuściła włosy w kolorze blond, jakie miewają dziewczęta z Galicii, i płacze, trochę zmęczona tym, że nie czuje żalu, zaledwie odrobinę współczucia wobec mężczyzny, na którego w zasadzie nie mogła się uskarżać, poza tym, że ją porwał, bo później zawsze była dobrze traktowana, na miarę tego, co dzisiaj możemy sobie wyobrazić w kwestii stosunków pomiędzy nałożnicą i szlachcicem, jej panem, przed ośmioma wiekami. Ouroana chciała się dowiedzieć, jak skończył wierny sługa, bo musiał być martwy albo ciężko ranny, żeby nie przyjść zapłakać u wezgłowia swego pana, i odpowiedziano jej, że od razu przetransportowano go na cmentarz po drugiej stronie zatoki przy okazji sprzątania resztek wieży, żeby nie przeszkadzały przy manewrach, za jednym zamachem zebrano też i odwieziono na cmentarz całe trupy, bo co mniejsze fragmenty pogrzebano na miejscu, gdzie trudno im będzie zmartwychwstać, kiedy zabrzmią trąby Sądu Ostatecznego. Stała się więc Ouroana wolna od panów bezpośrednich i pośrednich i nie omieszkała okazać tego zaraz przy pierwszej okazji, kiedy jeden ze zbrojnych rycerza Henryka, nie okazując szacunku nieboszczykowi, od razu postanowił położyć na niej łapę, jako że była sama. W mgnieniu oka ukazał się w dłoni Ouroany sztylet, który z przezorną gorliwością wydobyła zza pasa rycerza, kiedy go przyniesiono, przestępstwo, na którym na szczęście jej nie przyłapano, bo rycerz powinien zostać złożony do grobu, jeśli nie z całą swoją bronią, to przynajmniej z bronią krótką. Sztylet w słabych, kobiecych dłoniach, nawet jeśli są przyzwyczajone do pracy w polu i przy bydle, nie był zagrożeniem, które napawałoby przerażeniem teutońskiego wojownika, z pewnością przekonanego o wyższości swej aryjskiej rasy, lecz bywają oczy, które warte są każdej broni, a jeśli te nie potrafiły sprowadzić na manowce napastnika, to zdołały przynajmniej onieśmielić go, dodam, że informacja nie mogła być bardziej klarowna, Jeśli mnie dotkniesz, albo zabiję ciebie, albo siebie, powiedziała Ouroana i on się wycofał, mniej ze strachu przed śmiercią niż ze strachu przed odpowiedzialnością za jej śmierć, choć zawsze mógłby utrzymywać, że biedaczka, nie mogąc znieść bólu po śmierci swego pana, na jego oczach odebrała sobie życie. Wolał jednak odejść, prosząc Boga by, jeśli zdoła wyjść cało z przygód, których tu, w obcej ziemi, służąc Jemu, doświadcza, Bóg pozwolił mu znaleźć taką kobietę jak ta tutaj Ouroana, bo choć nie jest Aryjką, przyjąłby ją z pełnym zadowoleniem, tutaj, jeśli w tej ziemi zostanie, albo w odległej Germanii.

Raimundo Silva odłożył długopis, przetarł zmęczone oczy, po czym przeczytał ostatnie linijki, swoje. Nie wydały mu się złe. Wstał, wsparł się dłońmi w krzyżu i wypiął brzuch, oddychając z ulgą. Pracował przez wiele godzin, zapomniał nawet o kolacji, tak był pochłonięty zagadnieniem i słowami, które czasem przed nim umykały, że nawet nie pomyślał o Marii Sarze, zapomnienie to byłoby godne nagany, gdyby jej obecność w nim, proszę wybaczyć tę metaforę, nie była jak krew krążąca w żyłach, o której rzeczywiście nie myślimy, ale która jest koniecznym warunkiem życia. Obie róże w wazonie pławią się w wodzie, karmią się nią, to prawda, że niedługo trwają, ale my, względnie, też nie trwamy tak długo. Otworzył okno i spojrzał na miasto. Maurowie świętują zniszczenie wieży. Wież Amoreiras, uśmiechnął się Raimundo Silva. Po tamtej stronie stoi namiot rycerza Henryka, który jutro zostanie pogrzebany na cmentarzu Świętego Wincentego. Ouroana bez łez czuwa przy trupie, który już zaczyna śmierdzieć. Z pięciu zbrojnych brak jednego, który został raniony. Ten, który próbował dotknąć Ouroany, patrzy na nią od czasu do czasu i myśli. Na zewnątrz, w ukryciu, Mogueime kręci się wokół namiotu jak ćma zafascynowana jasnością gromnic wydobywającą się spomiędzy płacht namiotu. Raimundo Silva spogląda na zegarek, jeśli w ciągu pół godziny Maria Sara nie zadzwoni, zadzwoni on, Jak się masz, kochanie, i ona odpowie, Żyję, i on powie, To cud.

Mówi brat Rogeiro, że właśnie w tym okresie pojawiły się oznaki, iż głód dosięgną! Maurów w mieście. I nic w tym dziwnego, jeśli uświadomimy sobie, że wewnątrz tych murów było zamkniętych jak w garocie ponad sześćdziesiąt tysięcy rodzin, liczba ta na pierwszy rzut oka zdumiewa, a na drugi zdumiewa jeszcze bardziej, zważywszy, że w tych odległych epokach rodziny złożone z matki, ojca i jednego dziecka na pewno były podejrzaną rzadkością, a nawet prowadząc tak zaniżone rachunki, ustalamy populację na dwieście tysięcy mieszkańców, jest to rachunek kwestionowany przez inne źródło informacji, według którego samych mężczyzn było w Lizbonie sto pięćdziesiąt cztery tysiące. Jeśli więc weźmiemy pod uwagę, że Koran dopuszcza posiadanie czterech żon, a z każdą z nich, naturalnie, mężczyzna miałby dzieci, i jeśli nie zapomnimy o niewolnikach, którzy choć niewiele mają z ludzi, też jedzą, jako pierwsi więc cierpią niedostatek, mamy przed sobą liczbę, której rozsądek każe niedowierzać, coś pomiędzy czterysta i pięćset tysięcy, proszę sobie wyobrazić. W każdym razie jeśli nie było ich tyle, to wiemy na pewno, że było ich dużo, a z punktu widzenia tych, którzy tam mieszkali, za dużo.

Gdyby nie ten nieustający głód chwały, który od niepamiętnych czasów nie zostawia w spokoju ani na jedną godzinę królów, prezydentów i dowódców wojskowych, to zdobycie Lizbony mogłoby zostać osiągnięte z największym spokojem, w końcu głupcem jest ten, kto wchodzi do klatki lwa, aby z nim walczyć, zamiast odciąć go od jedzenia i czekać, aż zdechnie. To prawda, że wraz z upływem wieków coraz więcej się uczymy i dzisiaj powszechnie używa się jako broni odbierania jedzenia i innych dóbr, by wywrzeć presję na kimś, kto wskutek uporu albo braku zrozumienia nie poddał się przy zastosowaniu środków bardziej klasycznych. Jednakże tych pięciuset jest innych i inna byłaby ich historia. W tym przypadku interesuje nas prześledzenie zgodności dwóch różnych zdarzeń, jakimi były zniszczenie i spalenie wieży przy Bramie Żelaznej i pierwsze oznaki głodu w mieście, które zebrane i przedyskutowane przez członków królewskiego sztabu dowiodły w sposób oczywisty, że choć należy kontynuować walkę dla chwały oręża portugalskiego, w dosłownym znaczeniu tego słowa, zdrowy rozsądek nakazywałby jeszcze ściślejsze zaciśnięcie okrążenia, bo w niedługim czasie Maurowie nie tylko zjedzą wszystko do ostatniego okruszka i ostatniego szczura, ale także zaczną pożerać się wzajemnie. Niech Francuzi i Normandczycy dalej stawiają swoje wieże, Luzytanie niech stosują wiedzę nabytą na lekcjach u rycerza Henryka, żeby zbudować własną maszynę wojenną, niech artyleria regularnie bombarduje, łucznicy niech strzelają, aby zużywać dzienną produkcję fabryki Srebrnego Ramienia, a będą to jedynie symboliczne gesty do zapisania w epopejach w obliczu rozwiązania ostatecznego, definitywnego i kompletnego, głodu. Zaniosą więc dowódcy swoim zastępom ścisłe rozkazy obserwowania w dzień i w nocy pierścienia murów, nie tylko bram, ale przede wszystkim zakamuflowanych kryjówek pełnych tajemnych zakamarków, mogących służyć za osłonę, a także brzegu morza, nie dlatego, że tamtędy można by przewieźć żywność do miasta, której w obliczu ogromnego zapotrzebowania zawsze byłoby za mało, ale w celu powstrzymania ewentualnych posłańców niosących do miast Alentejo błaganie o pomoc, zarówno w formie żywności, jak i ataków na zaplecze oblegających, bo jedne i drugie byłyby dobrze widziane. W krótkim czasie okazało się, że taka przezorność była uzasadniona, kiedy pewnej bezksiężycowej nocy zaskoczono niewielką łódkę, próbującą prześliznąć się pomiędzy galerami floty, wiozącą gońca, który przywiedziony przed oblicze kapitana, nie miał innego wyjścia, jak okazać listy wiezione do alkadów Almady i Palmeli, z których jasno wynikało, w jak wielkiej potrzebie znajduje się już nieszczęśliwy lud Lizbony. Mimo obserwacji jakiś inny posłaniec zdołał pewnie przekroczyć linię wojska, gdyż kilka tygodni później odkryto u podstawy muru od strony rzeki płynącego Maura, który, jak się okazało po wciągnięciu go na pokład najbliższej łodzi, był emisariuszem wiozącym list od króla Evory, tym razem lepiej się stało, iż nie dotarł on do adresata, tak okrutna, nieludzka była jego treść, a do tego jeszcze obłudna, jeśli weźmiemy pod uwagę, że chodziło o brata tej samej rasy i religii, a mówił, co następuje, Król Evory życzy lizbończykom wolności ciała, dłuższy czas temu zawarłem pokój z królem Portugalczyków i nie mogę złamać przysięgi, żeby go niepokoić wojną, okupcie wasze życie waszymi pieniędzmi, aby nie służyło waszemu nieszczęściu coś, co powinno służyć waszemu zbawieniu, żegnam. To ci dopiero król i żeby nie zerwać pokoju ustanowionego z naszym Alfonsem Henriquesem, niepomny, że ten sam król zerwał pokój, by zaatakować Santarem, pozwalał umrzeć ponurą śmiercią nieszczęsnym ludziom z Lizbony, podczas gdy poseł, który wyszedł z Lizbony z prośbą o pomoc, nie wykorzystał okazji, by czmychnąć w bezpieczne strony, wolał wrócić raczej ze złą nowiną i zginął, zanim dostarczył informację o porzuceniu i zdradzie. Jest świętą prawdą, że nie zawsze ludzie znajdują się na właściwych miejscach, gdyby ten Maur był królem Evory, na pewno pośpieszyłby do Liz-bony, ale król Evory z pewnością uciekłby zaraz przy pierwszej okazji, chyba żeby przyprowadzono go pod strażą aż do Casilhas z odpowiedzią i powiedziano mu, Dobra, skacz do wody i niech ci nie przyjdzie do głowy wracać.

Przeniesienie ciała rycerza Henryka na cmentarz Świętego Wincentego krętymi ścieżkami na szczytach urwistych wzgórz, o dwa kroki od wody, aby uniknąć ukamienowania albo czegoś jeszcze gorszego, było, jak prawdopodobnie wtedy zaczęto mawiać, zabójczym wysiłkiem. Niemniej jednak dobre urodzenie nieboszczyka i wielkość jego ostatniego czynu usprawiedliwiały żmudną gorliwość, co swoją drogą nijak się ma do udręk, które stały się udziałem wojska znajdującego się obecnie pod Bramą Żelazną, mającego niebawem odbyć podróż tą samą drogą, epizod ten potraktowano w swoim czasie bardzo powierzchownie. Nosze dźwigało czterech zbrojnych w otoczeniu portugalskiej straży wysłanej przez Mem Ramiresa i z Ouroaną z tyłu idącą pieszo, jak powinien iść ktoś, kto nie ma już komu służyć i nie zaspokaja niczyjej próżności. Prawdę mówiąc, skoro jest ona tylko przypadkową nałożnicą, nic jej nie powinno skłaniać do brania udziału w pogrzebie, lecz pomyślała w swym sumieniu, że byłoby nie po chrześcijańsku odmawiać nieboszczykowi swej obecności w jego ostatniej drodze, śmierć nie rozdzieliła ich bardziej niż dzieliło życie, pana i przygodnej kobiety. Inne życie idzie z tyłu, to żołnierz śledzący ją z daleka, nie kroczy w kondukcie, lecz ta kobieta zauważyła go i zadaje sobie pytanie, Czego chcesz ode mnie, człowieku, czego chcesz ode mnie, lecz nie odpowiada, doskonale wie, że chciałby zająć miejsce rycerza Henryka, nie to, które ten zajmuje dokładnie w tej chwili, kołysząc się ciężko na noszach, pod brudnym całunem, ale inne, którekolwiek inne, gdzie mogą się spotkać żywe ciała, prawdziwe łóżko, wyściełana trawą ziemia, wiązka siana, jama w piasku. Nie było tajemnicą dla Mogueime, iż najprawdopodobniej zostanie Ouroana zagarnięta przez któregoś z panów, któremu wpadnie w oko, to jednak go nie niepokoiło, może dlatego, że w głębi ducha nie wierzył, iż któregoś dnia, nawet z pomocą przeznaczenia, będzie mógł dotknąć jej choćby jednym palcem, a jeśliby ona nikomu się nie spodobała, nie miałaby innego wyjścia jak przyłączyć się do kobiet z drugiej strony, nawet w takim wypadku nie popchnąłby drzwi chałupy, gdzie by ona czekała, żeby nacieszyć się ciałem, które należąc do wszystkich, nie może należeć do niego. Ten żołnierz Mogueime, który nie potrafi czytać ani pisać, który nie pamięta, gdzie się urodził ani dlaczego nadano mu to imię, mające raczej więcej wspólnego z Maurami niż chrześcijanami, ten żołnierz Mogueime, zwykły szczebel drabiny, po której wtargnięto do Santarem, a teraz bierze udział w oblężeniu Lizbony ze swym mizernym uzbrojeniem żołnierza piechoty, ten żołnierz Mogueime idzie za Ouroaną, jakby nie widział innego sposobu oddalenia się od śmierci, wiedząc, że nieraz będzie musiał jej stawić czoło, i nie chcąc uwierzyć, iż życie czasami w nieskończoność odwleka pewne zdarzenia. Żołnierz Mogueime nie myśli nic takiego, żołnierz Mogueime chce tej kobiety, poezja portugalska jeszcze się nie narodziła.

Zostało napisane trochę wcześniej, dzięki jednej z tych niemożliwych do wyjaśnienia, dalekowzrocznych wycieczek w przyszłość, że pewnego dnia Mogueime w wodach zatoki mył zbroczone krwią dłonie i że odnaleziono dwóch zasztyletowanych żołnierzy z królewskiego obozu, którzy wzięli byli Ouroanę siłą. Wiedząc, z jaką zwinnością Ouroana posługiwała się sztyletem rycerza Henryka, broniąc się przed jego zbrojnym, który jako pierwszy chciał się do niej dobrać, nic łatwiejszego niż pozwolić się ponieść wyobraźni i przyjąć, iż Ouroana w ramach zemsty za zamach na własną cześć, z braku świadków w porannej lub wieczornej szarówce, w dogodnej sytuacji, przechodząc w pobliżu gwałcicieli, wbiła im sztylet w brzuch, w to miejsce, którego nie przykrywa już kolczuga. Bez wątpienia zginęli taką śmiercią, ale nie zabiła ich Ouroana. Ponieważ jednak płodna wyobraźnia trudna jest do poskromienia i ze względu na to, iż wielka miłość Mogueime mogła go doprowadzić do takich czynów dokonywanych z zazdrości, poprzedni obrazek Mogueime opłukującego dłonie z krwi dopełniłby obrazu, gdyby należała do zamordowanych rozpuszczona i płynąca z prądem krew, tak jak w czasie rozpuszcza się życie. Tak mogło być, ale nie było, śmierć tych mężczyzn to zwykły zbieg okoliczności, już wtedy się one zdarzały, choć nikt nie zwracał na to uwagi. Pewnego dnia, kiedy nadejdzie pora wspólnych rozmów i czas na intymność, Ouroana zapyta Mogueime, czy to on zabił rzeczonych żołnierzy, Ależ nie, odpowie, i zamyśli się nad tym, że powinien był to zrobić, żeby bardziej zasługiwać na miłość tej kobiety.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, oto przepiękne przysłowie wyprzedzające wiele filozoficznych stwierdzeń i mądrze nas pouczające, że skazane na niepowodzenie są wszelkie próby oceny życiowych przypadków, jakby chodziło o oddzielanie ziarna od plew. Bał się nasz Mogueime utracić nadzieję zdobycia Ouroany, gdyby jakiś szlachcic powodowany kaprysem albo pychą, albo kto wie, uczuciem jeszcze poważniejszym, ale nietrwałym, zagarnął ją dla siebie przynajmniej na czas wojny. Nie zdarzyło się tak, i to było dobre, ale powód, za sprawą którego się to wydarzyło, był zły, ponieważ stało się publicznie wiadome, że ta samotna kobieta, nie będąc oficjalnie dziwką, sprzedawała swoje ciało zwykłym żołnierzom, z których dwóch zginęło w tajemniczych okolicznościach, co nie ma wprawdzie znaczenia dla tej historii, pozwoliło jednak, jak już wiemy, uspokoić panów, którzy nie zadowalają się resztkami i są wystarczająco przesądni, by nie kusić diabła, nawet jeśli objawia się on pod postacią tak wspaniałej kobiety. Pozostawiona więc sama sobie przez wszystkich, choć z przyczyn tak odmiennych, prała Ouroana ubrania w strumieniu uchodzącym do zatoki, zajęcie to czyste, którym musiała się zająć, aby zarobić na swe utrzymanie, gdy kątem oka ujrzała zbliżającego się owego żołnierza, chodzącego za nią krok w krok, gdziekolwiek by się udała. Mimo że zarost upodobnił do siebie wszystkich mężczyzn, tego nie sposób było nie rozpoznać, bo wzrostem przewyższał wszystkich przynajmniej o pół głowy, a budowa ciała też przemawiała zdecydowanie na jego korzyść. Usiadł na kamieniu nieopodal i tak pozostał, w ciszy ją obserwując, teraz ona wyprostowała się, unosi i opuszcza rękę, uderzając bieliznę, odgłos uderzeń niesie się po wodzie, to niemożliwy do pomylenia dźwięk, i jeszcze raz, i jeszcze raz, potem zapada cisza, kobieta składa zmęczone ręce na białym kamieniu, dawnej rzymskiej steli nagrobnej, Mogueime patrzy i nie rusza się, to wtedy wiatr przynosi przeciągły krzyk almuadema. Kobieta nieznacznie przechyla głowę w lewo, jakby chciała lepiej usłyszeć wezwanie, a ponieważ Mogueime znajduje się z tej strony, trochę z tyłu, niemożliwością byłoby, aby nie spotkały się ich oczy. Boso, z nogami na grubym i wilgotnym piasku, Mogueime czuje cały ciężar swego ciała, jakby nagle zrósł się z głazem, na którym siedzi, równie dobrze mogłyby teraz trąby królewskie dać sygnał do ataku, z pewnością by ich nie usłyszał, choć krzyk almuadema odbija mu się echem w głowie, ciągłe go słyszy i spogląda na kobietę, a kiedy ona w końcu odwraca wzrok, zalega absolutna cisza, to prawda, że wkoło słychać dźwięki, ale one należą do innego świata, muły, prychając, piją ze źródła, i prawdopodobnie nie znajdując lepszego sposobu na zrobienie tego, co powinno zostać zrobione, Mogueime pyta kobietę, Jak się nazywasz, ileż to razy zadawaliśmy to pytanie od początku świata, Jak się nazywasz, pytamy, dodając czasem nasze własne imię, Ja jestem Mogueime, mówimy, żeby przetrzeć szlak, a potem czekamy, aż usłyszymy odpowiedź, jeśli nadejdzie, jeśli nie odpowie nam cisza, Na imię mam Ouroana, powiedziała, on już to wiedział, ale z tych ust usłyszał to po raz pierwszy.

Mogueime wstał i zbliżył się do niej, sześć kroków, człowiek przechodzi wiele mil podczas całego życia i nie zyskuje w ten sposób nic poza zmęczeniem i ranami stóp, jeżeli nie duszy, a nadchodzi taki dzień, kiedy musi zrobić zaledwie sześć kroków, aby spotkać to, czego szuka, tutaj, podczas tego oblężenia Lizbony, tę kobietę, która klęczała i teraz wstała, żeby mnie powitać, ma mokre ręce, zmoczoną spódnicę i nie wiem, w jaki sposób znaleźliśmy się oboje w płytkiej wodzie, czuję delikatną pieszczotę strumienia na kostkach, chrzęst drobnych kamieni na dnie, jeden z giermków pojących muły rzucił kpiąco, Ej, człowieku, jakby mówił, Ej, byku, po czym zniknął, Mogueime nie słyszy, widzi tylko twarz Ouroany, wreszcie ją widzi, tak blisko, że mógłby jej dotknąć jak rozkwitłego kwiatu, w ciszy dotknąć jej tylko dwoma palcami prześlizgującymi się po policzkach i ustach, po brwiach, jedna, druga, przebiegając po ich łuku, a potem czoło i włosy, w końcu zapytał, już z dłonią na jej ramieniu, Chcesz od teraz zostać ze mną, i ona odpowiada, Tak, chcę, wtedy otworzyły się uszy Mogueime, wszystkie królewskie trąby zadęły na wiwat, jak to możliwe, że przy takiej donośności dźwięku nie przyłączyły się do nich trąby niebiańskie. Skończyła Ouroana prać bieliznę, bo przyjście obiecanego dnia nie oznacza, że możemy puścić w niepamięć obowiązki, podczas gdy Mogueime opowiadał jej historię swego życia, o krewnych nie, bo ich nie znał, a ona wręcz przeciwnie, o życiu po porwaniu nie opowiadała, a co do wcześniejszego, jest identyczne jak życie innych wieśniaków, już wtedy tak było, i to nie przez przypadek. Ouroana poszła zanieść ubrania do obozu na Wzgórzu Dziękczynienia, gdzie ostatnimi czasy mieszkała, powiedzieli jej, żeby przyszła innym razem, to jej zapłacą, w naturze rzecz jasna, ale ona się tym nie przejęła, w ogóle nie powinien się przejmować zwłoką człowiek służący szlachcie, bo oto w tej chwili miała wyruszyć do innego życia z tym mężczyzną u boku, kto chce mnie odnaleźć, niech szuka tam, gdzie bitwa jest najgorętsza, przed Bramą Żelazną, jednak nie tej nocy, bo tej nocy po raz pierwszy będziemy razem, kobieta i mężczyzna, najdalej od obozu jak to możliwe, aby nasze oddanie się nie miało świadków, pod rozgwieżdżonym niebem, słuchając szemrania fal, a kiedy narodzi się dzień, nasze oczy jeszcze będą otwarte, Mogueime powie, Nie ma innego raju, a ja odpowiem, Adam i Ewa nie przeżyli tego, bo Pan im powiedział, że zgrzeszyli.

Maria Sara przyszła o obiecanej godzinie. Przyniosła trochę jedzenia, bardziej odpowiednie byłoby nazwanie go amunicją dla ust, przyszła wszak na wojnę, bardzo świadoma swej odpowiedzialności, Tak, pocałunek, dwa, trzy, ale nie rozpraszaj się, pracowałeś, więc pracuj dalej, czasu starczy na wszystko, nawet jeśli jest go mało, a my będziemy mieli dla siebie całe dwie noce i jeden dzień, to wieczność, pocałuj mnie tylko jeszcze jeden raz, a teraz usiądź, powiedz mi tylko, jak się rozwija historia, Mogueime i Ouroana już się spotkali, Mniej eufemistycznie, chcesz powiedzieć, że już poszli do łóżka, W pewien sposób, tak, Jak to w pewien sposób, Chodzi o to, że nie mieli łóżka, położyli się pod rozgwieżdżonym niebem, Co za szczęście, Ciepła noc, oni byli razem i wzbierał przypływ, Mam nadzieję, że zapisałeś to tymi słowami, Nie, nie zapisałem, ale jeszcze jest na to czas. Maria Sara wniosła pakunki, podczas gdy Raimundo Silva, stojąc, wpatrywał się w kartki, jakby podążał za inną myślą, Nie możesz już pisać, zapytała, gdy wróciła, Nie chodzi o to, czy mogę czy nie, nie jesteśmy starym małżeństwem, które już zapomniało o tym, że kiedyś łączyło je jakieś uczucie, wręcz przeciwnie, jesteśmy Mogueime i Ouroaną, którzy dopiero zaczynają, A więc rozpraszam cię, Dzięki Bogu, ale ja myślałem o tym, że nie będę dalej tutaj pisał, Dlaczego, Nie do końca jestem pewien, zostawienie gabinetu było odejściem od rutyny, wyłamaniem się ze zwyczajów, które miało mi pomóc wejść w inne czasy, ale teraz, kiedy prawie wracam, mam ochotę znów siąść na krześle i przy biurku redaktora, bo w końcu nim właśnie jestem, Skąd to upieranie się przy redaktorze, Żeby wszystko było jasne pomiędzy Mogueime i Ouroaną, Wytłumacz się, Tak jak on nigdy nie zostanie dowódcą, ja nigdy nie będę pisarzem, I boisz się, że Ouroana puści kantem Mogueime, kiedy odkryje, że nigdy nie będzie żoną dowódcy, Widziano już takie przypadki, Jakkolwiek by było, ta Ouroana wiodła już lepsze życie, kiedy była z rycerzem, a teraz chciała Mogueime, przypuszczam, że on jej nie przymusił, Nie mówię, Mówisz o mnie, dobrze o tym wiem, ale to, co mówisz nie podoba mi się, Tak mi się zdaje, Bez względu na to, ile będzie trwał ten związek, chcę go przeżyć uczciwie, spodobałeś mi się przez to, kim jesteś, przypuszczam, że to, kim jestem, nie przeszkadza ci mnie lubić, i basta, Przepraszam, Nie masz za co przepraszać, problem jest w was wszystkich, w mężczyznach, w męskości, kiedy nie chodzi o zawód, chodzi o wiek, kiedy nie o wiek, o klasę społeczną, kiedy nie o klasę społeczną, to o pieniądze, czy wy kiedyś zdecydujecie się zachowywać naturalnie w życiu, Żadna istota ludzka nie jest naturalna, Nie trzeba być redaktorem, żeby o tym wiedzieć, zwykły magister też o tym wie, Zdaje się, że zaczęła się wojna, Oczywiście, że tak, wojna oblężnicza, każde z nas oblega drugie i jest przez to drugie oblegane, chcemy zniszczyć mury drugiego, zachowując swoje, miłość pojawia się wtedy, kiedy nie ma już innych barier, miłość jest końcem oblężenia. Raimundo Silva uśmiechnął się, Ty powinnaś była napisać tę historię, Nigdy nie przyszedłby mi do głowy pomysł, który przyszedł tobie, zaprzeczyć istnieniu niepodważalnego faktu historycznego, Nawet ja sam nie potrafiłbym dzisiaj powiedzieć, dlaczego to zrobiłem, Tak naprawdę myślę, że ludzie dzielą się zasadniczo na tych, którzy mówią tak, i na tych, którzy mówią nie, doskonale zdaję sobie sprawę, zanim mi zwrócisz uwagę, że istnieją biedni i bogaci, że są silni i słabi, ale mnie nie o to chodzi, błogosławieni niech będą ci, którzy mówią nie, bo do nich powinno należeć królestwo tego świata, Powiedziałaś powinno, Użyłam tego słowa celowo, królestwo tego świata należy do tych, którzy posiadają talent zaprzęgania nie w służbę tak, to znaczy będąc autorami nie, szybko je niszczą, aby wprowadzić tak, Dobrze powiedziane, droga Ouroano, Dziękuję, kochany Mogueime, ale ja jestem tylko zwykłą kobietą, choć po studiach, A ja zwykłym mężczyzną, choć redaktorem. Roześmiali się, a potem, pomagając sobie nawzajem, przenieśli do gabinetu papiery, słownik, inne książki, Raimundo Silva przywiązywał szczególną wagę do przeniesienia wazonu z dwoma różami, To moja rzecz, bo ja ją wymyśliłem. Rozłożył wszystko na biurku, usiadł, spojrzał bardzo poważnie na Marię Sarę, jakby oceniał, poprzez jej tam obecność, efekt zmiany miejsca, Teraz będę pisał o cudownych zdarzeniach, których autorem był pogrzebany już Niemiec Henryk, rycerz z Bonn, wcześniej wychwalany za swe znamienite czyny, co szczegółowo opowiada się w liście brata Rogeira do tego Osberna, który zagarnął dobrą sławę kronikarza, list niegodny w tej kwestii najmniejszego zaufania jest przejawem najwyższej wiary, i to jest najważniejsze, A ja, odpowiedziała Maria Sara, póki nie nadejdzie pora kolacji, która dzisiaj zostanie przygotowana i spożyta w domu, będę siedzieć na tej kanapie i czytać budujące dzieło o cudach świętego Antoniego, na co wyostrzyła mi apetyt twoja lektura o cudownym przypadku muła, który zamienił owies na Najświętszy Sakrament, przypadek to, który nigdy się nie powtórzył, bo ten muł, będąc bezpłodnym, jak wszystkie muły, nie pozostawił potomków, Zaczynajmy, Zaczynajmy.

Nie minął nawet tydzień od pogrzebu rycerza Henryka na cmentarzu Świętego Wincentego, kwaterze zagranicznych męczenników, brat Rogeiro znajdował się w swym namiocie, porządkując notatki sporządzone podczas przejażdżki po wszystkich obozach na swym wiernym mule, który rzeczywiście miał wszystkie cechy swego gatunku, lecz cierpiał na nieuleczalne obżarstwo, które sprawiało, że ani jedno źdźbło trawy, ani jedno ziarenko owsa nie potrafiło się obronić przed jego żółtymi zębami, siedział tak brat Rogeiro w środku nocy, kiedy zmęczony podróżą, po trzykrotnej krótkiej drzemce, w końcu zapadł w sen tak głęboki, że zdawał się dziełem sił nadprzyrodzonych. Mówi się tutaj, że święty Antoni, który nie mógł być na chórze podczas bożonarodzeniowej nocy, bo w szpitalu czuwał przy konającym, doznał łaski rozwarcia murów, aby stamtąd mógł adorować poświęconą hostię w czasie mszy. Spał więc brat Rogeiro, kiedy wszedł do namiotu rycerz uzbrojony w cały swój krótki oręż z wyjątkiem sztyletu, zwrócił się do niego i jednocześnie potrząsnął go za ramię trzy razy, pierwszy raz delikatnie, drugi gwałtownie, trzeci silnie. Mówi się tutaj, że kiedy święty Antoni wygłaszał kazania pod gołym niebem, zaczęło padać, i wtedy uczynił tak, żeby padało tylko dookoła, a słuchacze pozostali nietknięci przez deszcz. Brat Rogeiro w przestrachu otworzył oczy i ujrzał, iż ma przed sobą rycerza Henryka, który odezwał się do niego w te słowa, Powstań i udaj się do tego miejsca, gdzie Portugalczycy pochowali mego giermka, oddzielając go ode mnie, i zabierz jego ciało i pogrzeb razem ze mną, tuż przy moim grobie. Mówi się tutaj, że święty Antoni sprawił, iż pewna jego wy-znawczyni usłyszała jego głos z odległości mili i że innej złączył odcięte włosy z tymi, które rosły na głowie. Spojrzał brat Rogeiro i nie widząc rycerza ani żadnego grobu, uznał, iż mu się to przyśniło, i aby nie zaprzeczać samemu sobie, ponownie pogrążył się we śnie. Mówi się tutaj, że święty Antoni, spotkawszy pątnika, który jego zdaniem zasługiwał na odpuszczenie grzechów, udzielił mu go, sprawiając jednocześnie, że zniknęły wszystkie litery z kartki, na której miał zapisane swoje grzechy. Ponownie pogrążył się brat Rogeiro w głębokim śnie, myśląc, iż jakieś zepsute jedzenie przywodzi mu ten natrętny sen, kiedy ponownie wszedł rycerz, znowu nim potrząsnął i obudził go, i powiedział, Nie śpij, bracie, nakazałem ci odszukanie mojego giermka w grobie, z dala ode mnie, a ty dobrze mnie słyszałeś i nic cię to nie obeszło. Mówi się tutaj, że święty Antoni napełnił w bodedze beczkę, kiedy rozlało się wino. Musiał być bardzo zmęczony brat Rogeiro, skoro ponownie zasnął, lekceważąc po pierwsze prośbę, po drugie rozkaz, lecz teraz niepokoił się w swym śnie, jakby przewidywał, że za chwilę znowu mu go przerwą, i tak też się stało, bo wszedł rycerz, zagniewany wielce i z wściekłością malującą się na twarzy, zgromił go słowami, które wielce przeraziły brata Rogeiro, Zobaczysz, co ci zrobię, jeśli natychmiast nie spełnisz tego, co tyle razy ci nakazałem. Mówi się tutaj, że święty Antoni znakiem krzyża zmienił ropuchę w kapłona, a następnie w ten sam sposób przerobił kapłona na rybę. Tak więc nie byłby godny brat Rogeiro swego świętego zajęcia, gdyby nie zaczerpnął wiedzy z nauki świętego Piotra, według której można zaprzeczyć albo zaprzeć się dwukrotnie, lecz za trzecim razem, nawet jeśli nie zapieje kur, człowiek naraża się na poważne konsekwencje, szczególnie w przypadkach, w które ingerują duchy, bowiem ich siła materialna zawsze przewyższa siłę żywych o nie wiem ile procent. Mówi się tutaj, że święty Antoni, czyniąc znak krzyża, za karę wydarł oczy heretykowi i ze współczucia mu je przywrócił. Powstał więc w te pędy brat Rogeiro, porzucając przyjemną wygodę, i chwyciwszy świecę, zszedł nad wody zatoki, napędzając tym strachu niejednemu wartownikowi myślącemu, iż ujrzał duszę pokutującą, wziął łódź i mocno dzierżąc wiosła, z wysiłkiem przeprawił się na drugą stronę. Mówi się tu, że święty Antoni w cudowny sposób złączył części stłuczonych kieliszków i napełnił winem beczkę pobożnej kobiety, dowodząc w ten sposób, że cuda mogą się powtarzać, co nie zmniejsza ich cudownej mocy. Skąd wziął brat Rogeiro siły do wykonania herkulesowej pracy, która została mu przeznaczona, nie wiadomo, należy przypuszczać, że napłynęły za sprawą samego strachu, jednakże w krótkim czasie rozkopał grób i wydobył giermka, po czym na własnych plecach przeniósł go do łodzi i zlany zimnym i gorącym potem powrócił do punktu wyjścia, zaciągnął ogromny ciężar na górę, aż na cmentarz Świętego Wincentego, i w sąsiedztwie rycerza wykopał nowy dół i usypał nowy grób. Mówi się tutaj, że będąc na Sycylii, święty Antoni zobaczył, jak pobożna kobieta wpadła w kałużę, i w jednej chwili wydobył ją z niej czystą i bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. Wszedł brat Rogeiro do swego namiotu i przespał resztę nocy jak kamień, a kiedy następnego dnia zbudził się i przypomniał sobie, co się stało, nie tylko nie pogrążył się w roztrząsaniu wątpliwości, wszak dłonie i habit miał poplamione gliną i podejrzanymi lepkimi substancjami, ale też oburzył się niewdzięcznym zachowaniem rycerza, który nie zadał sobie trudu, by przyjść i podziękować, choć wcześniej z taką łatwością wyrywał go z cennego snu. Mówi się tutaj, że święty Antoni, będąc w Rzymie, kazał w jednym tylko języku, a doskonale go zrozumieli słuchacze różnych narodowości. Nie zakończyły się na tym cudowne czyny rycerza Henryka, wcześniej zdarzyło się, że u wezgłowia jego grobu pojawiła się palma podobna do tych, które trzy wieki później pielgrzymi przywiozą z Jeruzalem, Mówi się tutaj, że w Ferrarze ocalił święty Antoni pewną kobietę od niezasłużonej śmierci, którą gotował jej mąż, sprawiając, że noworodek przemówił i potwierdził niewinność matki. Wyrosła palma, wypuściła liście i wyrosła i przyszedł król i wszyscy żołnierze, i cywile, co kręcili się po obozach, i wszyscy bardzo dziękowali Bogu. Mówi się tutaj, że w Arimino, kamienowany przez heretyków, przeszedł święty Antoni nad brzeg morza i tam na plaży zwołał ryby i wygłosił im przepiękne kazanie. Zaczęli przychodzić chorzy i zabierać liście z tej palmy, a po przytuleniu ich do piersi natychmiast odzyskiwali zdrowie. Mówi się tutaj, że przechodząc z Arimino do Padwy, nawrócił święty Antoni dwudziestu siedmiu złodziei jednym tylko kazaniem. Cóż za dziwy, cóż za wspaniałe cuda. Mówi się tutaj, że skarcił surowo chłopca, który kopnął był własną matkę, a ten wykazał taką skruchę, że z miejsca udał się po sierp i odciął sobie złośliwą nogę. Zdarzało się, że inni chorzy zrywali liście palmy, prażyli je i kruszyli, po czym mieszali proszek z wodą lub winem i wypijali go, co przynosiło ulgę, bez względu na rodzaj dręczącej ich przypadłości. Mówi się tutaj, że broczył krwią ów chłopiec tak bardzo, iż mógł wyzionąć ducha, a krzyczał tak głośno, że wokół zebrało się mnóstwo ludzi, którzy chcieli wiedzieć, co się stało, a on wyjaśnił, zalewając się łzami, iż brat Antoni powiedział, że na taką właśnie karę zasłużył, i wtedy pojawiła się matka, lamentując, że brat zabił jej dziecko, przypisując nieroztropność tego czynu zbytniej żarliwości świętego. Poszła fama o skuteczności leczniczej palmy, co skończyło się tym, że niebawem z palmy nie został ani jeden listek ni gałązka, a ponieważ nie postawiono przy niej dobrego wartownika, nocną porą palmę wyrwał ktoś z korzeniami. Mówi się tutaj, że przyszedł święty Antoni do okaleczonego i ująwszy w dłonie odciętą stopę, przyłożył ją dokładnie w odpowiednim dla niej miejscu, następnie uczyniwszy nad nią znak krzyża, sprawił, iż zrosła się z resztą ciała. Nie miałoby końca wyliczanie wszystkich cudownych czynów rycerza Henryka, gdybyśmy je wszystkie chcieli tu przytoczyć, bo udając się tą drogą, daleko byśmy się oddalili od tematu tej historii, którym bardziej niż los Lizbony, bo ten jest nam wszystkim wiadomy, jest wyjaśnienie, w jaki sposób my sami, bez pomocy krzyżowców, zdołaliśmy zrealizować patriotyczny zamysł naszego króla Alfonsa, pierwszego o tym imieniu i pierwszego we wszystkim. Mówi się tutaj, że święty Antoni, każąc w Mediolanie, pojawił się w Lizbonie i spowodował umorzenie długów swego ojca, których ten nie zaciągnął, a każąc w Padwie, w tym samym czasie pojawił się w Lizbonie, gdzie sprawił, iż przemówił nieboszczyk, uwalniając jego ojca od winy. Tak więc bezpośredni świadkowie tylu cudownych wydarzeń, dwaj głuchoniemi, którzy przybyli wraz z flotą, jednakże nie wiadomo, czy byli Anglikami, Akwitanami, Bretończykami, Flandryjczykami czy Kolończykami, udali się pewnego dnia do mogiły rycerza i położyli się obok niej, z wielką nabożnością prosząc o litość i miłosierdzie. Mówi się tutaj, że takie były podstawowe cuda dokonane przez świętego Antoniego za jego życia, ale że po śmierci widziano wiele innych, bardzo licznych i takiej jakości, że do dzisiaj w niczym nie ustępują tym, które uczynił w swojej przytomności, jako dowód na to, co się powiedziało, przytacza się w tym piśmie tylko jeden przypadek pewnej pobożnej kobiety, która dzięki świętemu Antoniemu z bezpłodnej stała się płodna, a gdy urodziła bezkształtną masę, święty sprawił, iż przybrała ona elegancką postać, zmieniając niniejszym połowę cudu w cud kompletny. Leżąc więc tak, obaj mężczyźni zasnęli i zaraz objawił im się we śnie rycerz Henryk pod postacią i w ubraniu pielgrzyma, i dzierżył w swoich dłoniach kostur z palmy, i przemówił do owych chłopców, Powstańcie i zabawcie się, i oddajcie się rozkoszy, idźcie i wiedzcie, że dzięki moim zasługom i zasługom spoczywających tu męczenników zaskarbiliście sobie łaskę Pana Boga, a powiedziawszy to, zniknął, a oni po przebudzeniu krzyknęli, że słyszą i że mogą też mówić, choć jąkali się i nie sposób było zrozumieć, w jakim języku przemawiają, czy w angielskim, bretońskim, akwitańskim, flandryjskim czy kolońskim, czy, co liczni potwierdzali, w portugalskim, A potem, Potem jąkający się powrócili do mogiły z jeszcze większą pobożnością, jeżeli to możliwe, jednakże modlitwy poszły na marne, bo jąkanie zostało im na całe życie, co w zasadzie nie powinno nas dziwić, skoro w kwestii cudów rycerz Henryk nie może się równać ze świętym Antonim.

Zjedzmy kolację, powiedziała Maria Sara, a Raimundo Silva zapytał, Co mamy do jedzenia, Może rybę, może kapłona, ale jeśli można odwrócić cud, nie zdziw się, jeśli z garnka wyskoczy nam ropucha.

Minęły ponad dwa miesiące od rozpoczęcia oblężenia, trzy miesiące od ostatniej wypłaty żołdu. Pokładał nadzieję Dom Alfons Henriques, o czym w swoim czasie zostaliśmy poinformowani, w sztukach inżynierii militarnej rycerza Henryka, a także nie wymienionych z imienia Francuzów i Normandczyków, lecz tragiczna śmierć świętego człowieka, choć stała się źródłem wielkich cudów, jako i zniszczenie wieży mającej strzaskać mury na południe od Bramy Żelaznej sprawiły, że wielki entuzjazm wojenny całego wojska przygasł nieco, co można zaobserwować na przykładzie opóźnienia, jakie znać w pracach owych obcokrajowców, i nieustających dyskusji, na których trawią czas portugalscy cieśle, nie mogąc dojść do porozumienia, czy lepiej jest powtórzyć w każdym szczególe dzieło Niemca, szanując jego patent, czy wprowadzić zmiany konstrukcyjne, nadające przyszłej budowli charakter narodowy. Wspierała się rzeczona królewska nadzieja na dwóch elementach, z których jeden wynikał bezpośrednio z drugiego, a drugi stawał się pierwszoplanowy, bo gdyby atak się powiódł, miasto zostałoby zdobyte, i stąd element drugi, można by rozwiązać wojsko i wysłać do domu, aż do następnej kampanii, oszczędzając w ten sposób na żołdzie. Był Dom Alfons na tyle uczciwy, że nie skrywał kłopotów, jakie cierpiał skarb, co w zasadzie powinno przemawiać na jego korzyść, wszak prostota i szczerość nie są cechami, które zwykle charakteryzują przywódców całego świata, nie wyłączając naszych. Jednakże ten sposób bycia w polityce nigdy nie jest wynagradzany tak, jak na to zasługuje, i mamy teraz króla z upragnioną Lizboną przed oczyma, do której nie może dotrzeć, a jeszcze do tego musi wydrapywać dno szkatuły, żeby zapłacić dniówkę żołnierzom, którzy i tak chodzą po obozie, szemrząc. To prawda, że nie pierwszy raz korona zwleka z zapłatą, szczególnie w okresie wojny, pomyślmy tylko o problemach, jakie niesie ze sobą konflikt, zbieranie pieniędzy, transport, kwestia drobnych, wszystko to sprawia, że zwykle do kasy wzywa się późno i o złych porach, a nierzadko przytrafia się nieszczęście utraty życia, zanim otrzyma się pieniądze, czasem człowiek spóźnia się zaledwie o kilka minut.

Gdyby Dom Alfons Henriques zdobył pieniądze kilka dni wcześniej, historia tego oblężenia potoczyłaby się inaczej, nie w kwestii znanego nam zakończenia, ale w kwestii prowadzących do niego dróg. Chodzi o to, że wraz z upływem czasu, a była już połowa września, nie wiedzieć skąd wzięła swój początek ta niesłychana myśl, zaczęli żołnierze szemrać, że skoro tak niewielu jest krzyżowców, powinni otrzymać wynagrodzenie porównywalne z nimi, i że skoro śmierć zagraża równo wszystkim, powinno im się przyznać takie same prawa, kiedy przyjdzie pora zapłaty. Mówiąc jasno, chcieli wiedzieć, z jakichże to powodów mieli krzyżowcy prawo do złupienia miasta, i proszę zobaczyć, większość z nich w ogóle nie była tym zainteresowana, podczas gdy portugalscy żołnierze musieli zadowolić się cienkim żołdem i przyglądać się brzęczącym kieszeniom, ucztom i świętowaniu obcokrajowców. Do uszu dowódców dotarły echa tych ruchów i spotkań, ale roszczenia były tak absurdalne, tak niezgodne z obowiązującymi prawami i zwyczajami, zarówno tymi spisanymi, jak i utartymi, że odpowiedzią było wzruszenie ramion i niedbały komentarz, Są durni.

Jakkolwiek by było, dowódcy wysłali do Dom Alfonsa Henriquesa wiadomość, aby pospieszył się z wypłatą zaległych żołdów, bo zaczęła rozluźniać się dyscyplina i żołnierze burzyli się za każdym razem, kiedy sierżanci wzywali do ataku, Dlaczego sam sobie nie atakuje, ma przecież galony, a bardzo niesprawiedliwy był to komentarz, bo nigdy żaden sierżant nie został w okopach, czekając na wynik ataku, czy powinien wyjść naprzód, aby zgarnąć laury, czy też zostać i skarcić tchórzliwych dekowników. Po upływie ponad tygodnia, kiedy bardziej wywrotowe opinie zaczęto wypowiadać półgębkiem i powtarzać pełną piersią na spontanicznych i zwoływanych spotkaniach, pojawiła się informacja, że w końcu zostanie wypłacony żołd. Dowódcy odetchnęli z ulgą, ale wkrótce zaparło im dech w piersiach, kiedy kasjerzy przyszli powiedzieć, że nie pojawia się nikt, aby pobrać pieniądze. W samym obozie królewskim napływ żołnierzy był niewielki, a nawet i on winien być interpretowany jako przejaw niepokoju, bowiem w każdej chwili żołnierz mógł stanąć twarzą w twarz z Dom Alfonsem Henriquesem, a ten by go zapytał, No i jak, już odebrałeś wypłatę, gdzieżby nieśmiały szeregowiec odważył się odpowiedzieć, Niech wie wasza wysokość, że nie, albo mi zapłacicie według stawek krzyżowców, albo więcej nie będę walczyć.

Dowódcy najbardziej bali się tego, że Maurowie zwąchają coś z tego łotrostwa szerzącego się w obozach chrześcijan, oby tylko nie wykorzystali panującego w nich zamieszania, żeby piorunującym atakiem rzucić się z pięciu bram naraz i zmieść jednych do morza, a drugich zepchnąć z wysokości w przepaść. Dlatego, uprzedzając fakty, kazali zwołać przy Bramie Żelaznej nie przywódców, bo ich nie było, ale grupkę żołnierzy, którzy przez to, że mówili głośniej niż inni, zyskali pewien posłuch wśród kompanów, i chciało przeznaczenie, że jednym z nich był Mogueime, bo miłość do Ouroany nie pozwoliła mu zapomnieć o obywatelskich obowiązkach oraz sprawiedliwych roszczeniach własnych i społeczności. Udało się więc trzech pełnomocników do dowódcy, któremu zapytani udzielili znanych wyjaśnień. Mem Ramires, a należy przypuszczać, że w innych obozach zastosowano podobną taktykę, wygłosił mowę o porywającej patriotycznej retoryce, która była absolutną nowością, lecz nie zmieniła zdecydowanej postawy żołnierzy, przeszedł więc do krzyku i gróźb, czym wskórał niewiele więcej, i w końcu, obrawszy Mogueime na interlokutora, wykrzyknął łamiącym się ze wzruszenia głosem, Jak to możliwe, że ty, Mogueime, jesteś zamieszany w ten spisek, ty, który byłeś moim towarzyszem broni pod Santarem, kiedy szlachetnie udzieliłeś mi swych pleców, abym mógł zaczepić o blanki drabinę, po której potem wszyscy się wspięliśmy, a teraz zapominając już o tak ważnej roli, jaką odegrałeś w tym chwalebnym przedsięwzięciu, niewdzięcznością odpłacasz się swemu dowódcy i królowi i przyłączasz się do tych nadmiernie ambitnych łotrów, jak to możliwe, ale Mogueime nie dał zbić się z tropu i odpowiedział tylko, Mój dowódco, jeśli jeszcze raz będzie pan musiał wejść na mój grzbiet, aby dosięgnąć mieczem, rękoma albo drabiną najwyższych blanek Lizbony, może pan na mnie liczyć, możemy iść już teraz, ale sedno sprawy nie w tym, chodzi nam o to, że chcemy być wynagrodzeni na równi z obcokrajowcami, i proszę zwrócić uwagę na nasz zdrowy rozsądek, bo nie przyszliśmy tu prosić, żeby zapłacono obcokrajowcom tyle co nam. Pozostali dwaj pełnomocnicy w milczeniu skinęli głowami, wszak taka elokwencja nie wymagała wsparcia, i konferencja dobiegła końca.

Sporządził Mem Ramires raport dla króla, który w ogólnym zarysie był zbieżny z raportami innych dowódców, sugerując z pełnym szacunkiem, aby król zgodził się przyjąć przedstawicieli wojska, bo być może w obliczu królewskiego majestatu osłabnie ich bezczelność i przygaś-nie zapał. Zastanawiał się Dom Alfons Henriques, czy powinien ulec, ale sytuacja stawała się nagląca, w każdej chwili Maurowie mogli zdać sobie sprawę z pasywności przeciwnika, więc kierując się dobrem sprawy, ale wściekły, kazał przyprowadzić pełnomocników. Gdy pięciu mężczyzn weszło do namiotu, król z zasępionym obliczem i z rękami skrzyżowanymi na piersiach powitał ich groźnie, Nie wiem, czy powinienem kazać wam odciąć stopy, które was tu przyniosły, czy głowy, z których wyjdą, jeśli będziecie mieli czelność przemówić, wasze bezczelne słowa, i wlepił gorejące oczy w najwyższego z delegatów, którym był, czego już się domyśliliśmy, Mogueime. Piękny to był widok, prawdopodobnie możliwy tylko w tych niewinnych czasach, jeszcze wyższa zdała się postać Mogueime, a czysty głos oznajmił, Jeśli wasza wysokość rozkaże odciąć nam głowy i stopy, całe wasze wojsko zostanie bez głów i stóp. Nie mógł Dom Alfons Henriques uwierzyć własnym uszom, że zwykły szeregowiec z pospolitego ruszenia żąda dla siebie uznania, które należy się konnicy, bo tylko ona jest prawdziwym wojskiem, a piechota służy jedynie do oskrzydlania zastępów na polu bitwy albo do zamykania okrążeń, tak jak w tym przypadku. Mimo to i ponieważ natura obdarzyła go poczuciem humoru, pogodzony rzecz jasna z okolicznościami, uznał odpowiedź za dowcipną, nie tyle w kwestii zasadniczej, bardziej niż dyskusyjnej, ale z powodu zgrabnej gry słów. Zwracając się do czterech dowódców, którzy też zostali wezwani, rzucił kpiącym tonem, Historia tego kraju, co widać na podstawie tej próbki, zaczyna się źle, a potem, zmieniając wyraz twarzy i jeszcze mocniej skupiając się na Mogueime, dodał, Znam cię, kim jesteś, Byłem przy zdobyciu Santarem, panie, odparł Mogueime, i to po moich plecach wszedł do środka stojący tu Mem Ramires, I myślisz, że to daje ci prawo przyjść tutaj, protestować i żądać rzeczy, które nie mogą być twoje, Nie przyszedłem tu dlatego, ale ponieważ tak chcieli moi towarzysze, których, razem z tymi tutaj, jestem głosem i językiem, I czego chcecie, oni i ty, Wasza wysokość już to wie, chcemy uczestniczyć w łupieniu miasta, bo przelana krew tych, którzy tu przyszli, ma taki sam kolor jak krew zagranicznych krzyżowców i tak samo śmierdzą nasze gnijące ciała po śmierci, A jeśli powiem nie, jeśli powiem, że nie będziecie mogli wziąć udziału w plądrowaniu, Wtedy, panie, zdobędziecie miasto z tymi krzyżowcami, którzy jeszcze wam zostali, To, co robicie, to bunt, Panie, proszę, żebyście tego tak nie pojmowali, a jeśli jest w naszych duszach żądza zysku, proszę zwrócić uwagę, iż jest sprawiedliwe płacenie po równo, i ten kraj zacznie swe istnienie źle, jeśli od zarania będzie się opierał na niesprawiedliwości, proszę pamiętać, że już nasi dziadowie mawiali, że kto się rodzi pokrzywiony, ten pewnie nigdy się już nie wyprostuje, nie chcecie wszak, by Portugalia narodziła się pokrzywiona, panie, Gdzie nauczono cię przemawiać, jakbyś był wyższym duchownym, Słowa, panie, znajdują się dookoła, w powietrzu, każdy może się ich nauczyć. Dom Alfons Henriques całkowicie rozchmurzył oblicze, prawą dłonią mierzwiąc brodę, pogrążył się w zadumie, a znać było w jego oczach pewien wyraz melancholii, jakby wątpił w niektóre swoje czyny i w inne, nieznane, czekające na niego w przyszłości, by je ocenić według miary duszy, z jaką stawi im czoło, a po kilku minutach spędzonych w ciszy, której nikt nie odważył się przerwać, powiedział w końcu, Idźcie, później wasi dowódcy przekażą wam, co z nimi uradzę.

Wielka radość zapanowała w pięciu obozach, bo nawet na Wzgórzu Dziękczynienia zapomniano o nieśmiałości, kiedy zgromadzonemu wojsku obwieścili heroldowie akt łaski jego królewskiej mości, według którego wszyscy żołnierze, bez względu na stopień i starszeństwo, mieli prawo do łupienia miasta, według zwyczajów i z zachowaniem części przynależnej koronie i przyobiecanej krzyżowcom. Wiwatowano tak długo i tak głośno, że Maurowie przestraszyli się, iż nadeszła pora ostatecznego uderzenia, choć żadne wcześniejsze przygotowania niczego takiego nie zwiastowały. Rzeczywiście nic takiego się nie wydarzyło, ale z wysokości murów mogli zobaczyć, jak wrzały działaniem obozy, zupełnie jak mrówki poruszone nagłym odkryciem stołu zastawionego przy ścieżce, na której dotąd znajdowały tylko zeschnięte liście i okruchy jedzenia. W ciągu godziny cieśle doszli do porozumienia, po dwóch godzinach place budowy kipiały gorliwością, gdzie jak dotąd korniki stopniowo przejmowały obowiązki robotników przy budowie wież, jest to przenośnia, bo korniki nie są wyposażone w przyrządy do cięcia i wiercenia zdolne przezwyciężyć świeże drewno, a po trzech godzinach przyszedł komuś do głowy pomysł, że po wykopaniu głębokiego dołu pod murami i napakowaniu go drewnem, i podpaleniu, skruszą się kamienie i rozsypie zaprawa, dzięki czemu i jeśli Bóg by trochę popchnął, wszystko runie na ziemię w ciągu jednego pacierza. Mamrotać będą sceptycy i ci, którzy zawsze szkalują naturę ludzką, że ci ludzie, wcześniej obojętni na miłość ojczyzny i przyszłość kolejnych pokoleń, z chęci szatańskiego zysku wkładają teraz w pracę nie tylko twardy wysiłek ciała, ale także niewidzialne poruszenia duszy i inteligencji, jednak trzeba powiedzieć, że tkwią w błędzie, bo motorem tego działania i przyczyną radości było zadowolenie wywołane obietnicą sprawiedliwości, która nie wyróżnia nikogo i każdego czyni użytkownikiem pełnego i nieprzekupnego prawa.

Wraz z tym nowym usposobieniem chrześcijan, widocznym nawet ze znacznej odległości, w szeregi Maurów zaczęło wkradać się zniechęcenie, i jeśli dla większości sama konieczność walki z rodzącą się słabością stawała się źródłem nowych sił, to jednak niektórzy nie wytrzymali presji strachu rzeczywistego i wyobrażonego i próbowali ratować skórę pośpiesznym chrztem, tym samym skazując na potępienie swą islamską duszę. Ciemną nocą, przy użyciu zaimprowizowanych sznurów, zsunęli się po murach i w ukryciu, pośród ruin podgrodzia i krzaków, oczekiwali na dzień, aby się ujawnić. Z wzniesionymi w górę rękoma, z linami, które pomogły im uciec z miasta, okręconymi wokół szyi jako symbol poddania i posłuszeństwa, ruszyli w stronę obozu, krzycząc jednocześnie, Chrzest, chrzest, wierząc w moc ochronną słowa, którym wcześniej, twardo obstając przy swojej wierze, pogardzali. Widząc z daleka poddających się Maurów, myśleli Portugalczycy, że przyszli oni negocjować poddanie miasta, choć wydało im się dziwne to, że nie otwarto bram ani nie przestrzegano ustalonego protokołu wojskowego przewidzianego dla takich sytuacji, a przede wszystkim, kiedy bardziej zbliżyli się domniemani emisariusze, stawało się oczywiste, z racji łachmanów i brudu ich odzienia, że nie mogło chodzić o ludzi pierwszoplanowych. Kiedy jednak w końcu zrozumiano, czego oni chcą, żołnierzy opanowała wściekłość nie do opisania, wystarczy powiedzieć, że zgotowano im istną jatkę odciętych języków, uszu i nosów, a jakby tego było mało, uderzeniami, kopniakami i wyzwiskami zagnali ich z powrotem pod mury, niektórzy, kto wie, mieli może nadzieję otrzymać niemożliwe przebaczenie tych, których zdradzili, lecz próżna to była nadzieja, bo wszyscy zostali tam zabici, ukamienowani albo przeszyci strzałami przez własnych braci. Po tym smutnym wydarzeniu miasto pogrążyło się w przygnębiającej ciszy, jakby musiano odprawić najgłębszą żałobę, może z powodu zlekceważonej religii, może wskutek nieznośnych wyrzutów sumienia po aktach bratobójstwa, i to właśnie wtedy, łamiąc ostatnie bariery, głód rozpanoszył się w mieście w sposób najbardziej bezecny, bo mniej obsceniczne jest okazywanie intymnych części ciała niż niknięcie tego ciała z braku pożywienia pod obojętnym i ironicznym spojrzeniem bogów, którzy choć sami nie walczą ze sobą ze względu na to, że są nieśmiertelni, znajdują rozrywkę wśród wiekuistej nudy, przyklaskując tym, którzy wygrywają, i tym, którzy przegrywają. Jednym dlatego, że zabili, drugim dlatego, że zginęli. W odwrotnym porządku wieku gasły życia jak dopalające się świece, najpierw niemowlęta nie odnajdujące nawet kropli mleka w zwiędłych piersiach matek zaczynały gnić od środka z powodu nieodpowiedniego jedzenia, jakie w przypływie rozpaczy im dawano jako ostatnią deskę ratunku, potem większe dzieci, którym do przetrwania nie wystarczało to, co dorośli odejmowali sobie od ust, częściej kobiety, bo one oddawały jedzenie, żeby mężczyźni mieli więcej sił do obrony murów, jednak to starzy wytrzymywali najdłużej, może z powodu niewielkich wymagań ciał, które same zdecydowały się lekkie wejść w śmierć, aby nie przeciążać łodzi, która przewiezie ich przez ostatnią rzekę. Już wtedy zniknęły psy i koty, szczury były ścigane aż do śmierdzących czeluści, w których szukały schronienia, i teraz, kiedy w ogrodach i na podwórkach wyrywano zielsko do ostatniego źdźbła i gałązki, wspomnienie potrawy z psa albo kota było obrazem epoki dostatku, kiedy ludzie mogli sobie jeszcze pozwolić na wyrzucenie niedokładnie obgryzionych kości. Na śmietnikach wygrzebywano resztki do natychmiastowego wykorzystania albo do przetworzenia w jakikolwiek sposób najedzenie, a gorączka poszukiwania była tak wielka, że ostatnie szczury wyłaniające się z mroku pośród nocy nie mogły niemal nic znaleźć, aby zaspokoić swój niewybredny głód. Lizbona jęczała z nędzy i było groteskową ironią to, że Maurowie musieli celebrować ramadan, kiedy głód uczynił post niemożliwym.

I w ten sposób nadeszła Noc Przeznaczenia, ta, o której mówi się w dziewięćdziesiątej siódmej surze Koranu i która upamiętnia pierwsze objawienie proroka, i podczas której, zgodnie z tradycją, objawiają się wydarzenia całego roku. Jednakże na tych Maurów z Lizbony przeznaczenie nie będzie czekało tak długo, dopełni się w tych dniach, i nadeszło nieoczekiwanie, bo nie objawiła go Noc sprzed roku albo nie potrafiono odczytać tajemnicy, sugerując się tym, że chrześcijanie znajdowali się jeszcze tak daleko na północ, ten podły Ibn Arrinque i jego galisyjskie wojsko. Nie można dociec powodu, dla którego Maurowie wzniecili na całej długości murów ogromne ognie, które jak wielka ognista korona otaczały miasto, płonęły całą noc, napawając strachem i religijnym niepokojem serca Portugalczyków, których zdumiewające widowisko być może natchnęłoby wątpliwościami co do bliskiego zwycięstwa, gdyby nie mieli wiarygodnych informacji o aktach rozpaczy, do jakich posunęli się nieszczęśnicy. O świcie, kiedy almuademowie zwołali wiernych na modlitwę, ostatnie kolumny czarnego dymu pięły się pionowo w górę ku przejrzystemu niebu i zabarwione przez słońce na czerwono snuły się, pchane słabą bryzą, ponad rzekę, w kierunku Almady, jak groźba.

Rzeczywiście dopełniły się dni. Podkopywanie się dobiegało końca, trzy wieże, normandzka, francuska i portugalska, której budowa szybko dogoniła dwie pozostałe, rosły w pobliżu murów jak ogromni księża wznoszący straszliwą pięść, mając obrócić w perzynę barierę, której zaczyna teraz brakować cementu woli i odwagi. Maurowie spoglądają jakby we śnie na zbliżające się wieże i czują, że ich ramiona ledwie mogą unieść miecz i naprężyć cięciwę łuku, że zamglone oczy nie potrafią ocenić odległości, oto zbliża się klęska gorsza niż śmierć. W dole ogień trawi mur, z wykopu wydobywają się kłęby dymu jakby z dogorywającego smoka. I wtedy właśnie ostatnim wysiłkiem Maurowie, usiłując we własnej rozpaczy znaleźć ostatnie siły, rzucają się naprzód przez Bramę Żelazną, aby jeszcze raz podpalić wieżę, bo z góry nie udało się jej zniszczyć, tym razem jest lepiej chroniona. Z jednej i drugiej strony zabija się i umiera. Udaje się wzniecić ogień, ale pożar się nie rozprzestrzenia, Portugalczycy bronią wieży z taką samą furią, z jaką Maurowie atakują, ale w pewnej chwili, jedni ranieni, inni udając rannych, porzucają zbroje albo biegną w pełnym uzbrojeniu, część wojska umknęła, rzucając się do wody, wstyd, dobrze chociaż, że nie ma tu krzyżowców, aby rozpowiadali później o tym przypadku tchórzostwa za granicą, gdzie można zdobyć sławę albo ją stracić. Co do brata Rogeira, to jest bezpieczny, obserwuje bitwę w innych miejscach, a nawet jeśli ktoś mu wyjawił, co się tutaj wydarzyło, zawsze możemy zaoponować, Skąd pan może wiedzieć, skoro pana tam nie było. Słabli w oporze Maurowie, podczas gdy Portugalczycy o silniejszym sercu byli teraz w natarciu, wzywając na pomoc Dziewicę, i albo z tego powodu, albo dlatego, że każdy materiał ma ograniczoną wytrzymałość, nie ma to znaczenia, z wielkim hukiem runął mur, powstała ogromna wyrwa, przez którą po opadnięciu dymu i kurzu można było w końcu zobaczyć miasto, wąskie ulice, stłoczone domy, ludzi w panice. Maurowie przygnębieni nieszczęściem wycofali się, zamknięto Bramę Żelazną, niepotrzebnie, bo niemal tuż obok jest inne, nowe przejście, nie ma w nim wrót, chyba że uznamy za nie piersi Maurów zasłaniających drogę do miasta w rozpaczliwym gniewie, który ponownie spowodował wahanie Portugalczyków, dobrze, że w tej sytuacji wieża była już gotowa do ataku i przysunęła się do murów w chwili, kiedy okrzyk grozy i jęk agonii dobiegł z innych części miasta, to dwie następne wieże podeszły pod mury, stwarzając mosty, po których żołnierze z krzykiem, Naprzód, naprzód, wskakiwali na blanki. Lizbona została zdobyta, stracona została Lizbona. Gdy poddano zamek, wstrzymano rzeź. Jednakże kiedy słońce, schodząc do rzeki, przecięło horyzont, usłyszano z głównego meczetu głos almuadema nawołującego po raz ostatni z wysokości swego schronienia, Allah akbar. Dreszcz przebiegł Maurów na wezwanie Allacha, lecz okrzyk nie dobiegł końca, bo jakiś chrześcijański żołnierz o bardziej żarliwej wierze albo myśląc, iż jeszcze brakuje mu jednego zabitego, by uznać wojnę za zakończoną, wbiegł na almadenę i jednym ciosem miecza odrąbał głowę starca, w którego ślepych oczach rozbłysło światło, w chwili gdy gasło życie. Jest trzecia nad ranem. Raimundo odkłada długopis, wstaje powoli, wspierając się na dłoniach spoczywających na stole, jakby nagle spadły mu na ramiona wszystkie lata, jakie jeszcze musi przeżyć, wchodzi do pokoju ledwie oświetlonego słabą lampką i ostrożnie się rozbiera, stara się nie hałasować, lecz pragnie w głębi ducha, aby Maria Sara się obudziła, po nic szczególnego, chce tylko jej powiedzieć, że historia dobiegła końca, ona jednak nie śpi i pyta, Skończyłeś, i on odpowiada, Tak, skończyłem, Powiedz mi, jak się kończy, Śmiercią almuadema, A Mogueime i Ouroana, co się z nimi stało, Według mnie Ouroana wróci do Galicii, a Mogueime wraz z nią, a zanim wyruszą, znajdą w Lizbonie ukrytego psa, który będzie im towarzyszył w podróży, Dlaczego myślisz, że oni muszą odejść, Nie wiem, zgodnie z logiką powinni pozostać, Zostaw ich w spokoju, my zostaniemy. Głowa Marii Sary spoczywa na ramieniu Raimunda, on lewą dłonią pieści jej włosy i twarz. Nie zasnęli od razu. Pod daszkiem balkonu dyszał ciężko jakiś cień.

Загрузка...