Deszcz nie zelżał. W drzwiach wydawnictwa Raimundo Silva spoglądał z niezadowoleniem na niebo pomiędzy gałęziami drzew, ale niebo było jedną wielką chmurą, bez fragmentów błękitnego nieba, a deszcz padał z irytującą jednostajnością, ani bardziej, ani mniej. Nie będzie następnego dnia, wyszeptał, powtarzając dawne powiedzenie ludzi przyzwyczajonych do meteorologicznych prognoz, w które jednak nie należy całkowicie wierzyć, bo po tym dniu nadeszły następne, a dla Raimunda Silvy ten dzień nie jest z pewnością ostatnim. Pracownicy wychodzili na obiad, było już po pierwszej, rozmowa się przeciągnęła. Pomyślał, że nie chciałby spotkać Costy, musieć z nim rozmawiać, słuchać go, wytrzymywać jego obwiniającego spojrzenia, i w tej samej chwili odkrył, że jeszcze bardziej nie chciałby zobaczyć innej osoby, pani doktor Marii Sary, która być może już zjeżdża windą i zobaczywszy go stojącego w drzwiach, może pomyśleć, że zabawił tam celowo, wykorzystując deszcz jako pretekst, żeby kontynuować rozmowę w innym miejscu, na przykład w restauracji, do której ją zaprosi, albo hipoteza najbardziej przerażająca, że liczy na to, iż ona zaproponuje mu podwiezienie do domu, humanitarnie i wspaniałomyślnie zawiezie go do domu, biorąc pod uwagę nieustający deszcz, co też pan mówi, to dla mnie żaden kłopot, niech pan wsiada, niech pan wsiada, bo pan zmoknie. Rzecz jasna Raimundo Silva nie ma pojęcia, czy pani doktor Maria Sara ma samochód, ale prawdopodobieństwo, że go ma, jest bardzo duże, jej wygląd nie może nikogo oszukać, to osoba nowoczesna i obrotna, wystarczy popatrzeć na jej metodyczne i odmierzone ruchy kogoś, kto potrafi zmieniać biegi w odpowiednim momencie i przyzwyczaił się w okamgnieniu oceniać odległości i przestrzeń potrzebną do wykonania manewru. Usłyszał, że winda się zatrzymuje, i raptownie rzucił okiem za siebie, był tam dyrektor literacki, przytrzymywał drzwi, aby przepuścić panią doktor Marię Sarę, szli, żywo rozmawiając, w windzie nie było nikogo więcej, Raimudo Silva włożył więc książkę pomiędzy marynarkę i koszulę, był to odruch obronny, i gwałtownie otworzywszy parasol, pomknął tuż przy ścianie budynku jak przeganiany kamieniami pies, takie było jego ciało, psa uciekającego z podkulonym ogonem, Pewnie idą razem na obiad, pomyślał. Wstrzymał myśli, schodząc ulicą, potem przyjrzał się samemu sobie, żeby zrozumieć, dlaczego to pomyślał, ale natrafił tylko na biały mur, bez napisów, on sam był znakiem zapytania.

Aby dotrzeć do domu, skorzystał z dwóch autobusów i jednego tramwaju, żaden nie podwiózł go rzecz jasna pod drzwi, ale nie było innego sposobu zbliżenia się do domu, żadnej wolnej taksówki. Niemniej deszcz go nie oszczędził. Człowiek nie staje się bardziej mokry, wpadając do morza albo do rzeki w naszej wiosce, chcemy przez to powiedzieć, że gdyby Raimundo Silva odbył całą drogę pieszo, nie byłby bardziej przemoczony, niż jest teraz, do suchej nitki, jak zmokła kura. Podczas podróży przeżył chwile mało przyjemne, niemal okropne, jeśli chcemy udramatyzować sytuację, kiedy wyobraził sobie panią doktor Marię Sarę w restauracji, opowiadającą dyrektorowi literackiemu przezabawną historię redaktora, No i powiedziałam mu, żeby napisał książkę, a on był zbity z tropu tym pomysłem, co więcej, powiedział mi, że ta historia z nie z oblężenia Lizbony była wynikiem zaburzenia umysłowego, proszę sobie wyobrazić, ależ to komiczny człowiek, zawsze z tym tępym wyrazem twarzy, ale jest kompetentnym redaktorem, trzeba to przyznać, a dyrektor literacki, bezinteresownie uczyniwszy gest miłosierdzia i sprawiedliwości, uznaje sprawę za zamkniętą i przechodzi do tego, co bardziej go interesuje, Pani Mario, a może byśmy któregoś dnia zjedli razem kolację, moglibyśmy później się gdzieś wybrać, potańczyć, wypić coś. Za rogiem nagły i zdradliwy podmuch wiatru porwał mu parasol, cała spadająca z nieba woda uderzyła w twarz Raimunda Silvę, a wiatr był cyklonem, maelstrómem, huraganem, wszystko nie trwało dłużej niż kilka sekund, ale przerażających sekund, uratował tylko książkę ukrytą pomiędzy marynarką i koszulą. Wicher ucichł, znowu zaczęło spokojniej dmuchać, a parasol, mimo swych uszkodzeń, mógł wrócić do swych zadań, choć prawdą jest, iż teraz jego funkcja jest raczej symboliczna niż rzeczywista, Nie, pomyślał Raimundo Silva i na tym zatrzymał się tok jego myśli, dlatego nie wiemy, czy była to odpowiedź pani doktor Marii Sary na zaproszenie dyrektora literackiego, czy też jego samego, wchodzącego po schodach świętego Kryspina, gdzie nie widać ani śladu włóczącego się psa, w końcu nie wierzy, by istnieli na świecie ludzie tak bardzo pozbawieni litości, żeby natrząsać się w taki sposób z biednego i bezbronnego redaktora. Nie mówiąc już o tym, że pani doktor Maria Sara prawdopodobnie je obiad w domu.

Zmieniwszy ubranie, z grubsza wysuszony, Raimundo Silva przygotował obiad, ugotował ziemniaki jako dodatek do konserwy z tuńczyka, na co zdecydował się po przeanalizowaniu wszystkich możliwości, dodajmy, że było ich niewiele, i uzupełniwszy to zwyczajowym talerzem zupy, poczuł się pokrzepiony i zaobserwował przypływ sił. Gdy jadł, poczuł w głębi ducha dziwne wrażenie, jak gdyby doświadczenie tylko imaginacyjne, czuł się jak ktoś, kto właśnie powrócił z długiej podróży po dalekich krajach i innych cywilizacjach. Rzecz jasna w przypadku człowieka nienawykłego do przygód każda najmniejsza nawet nowość, nic nie znacząca dla innych, może przybierać rozmiar rewolucyjny, pomimo że, przytoczmy tylko ten ostatni przykład, jego pamiętna zuchwałość w odniesieniu do niemalże świętego tekstu Historii oblężenia Lizbony nie spowodowała widocznych skutków, mieszkanie wydawało mu się teraz miejscem zamieszkania innej osoby, a on obcym, nawet zapach jest inny, a meble sprawiają wrażenie poprzestawianych, albo zdeformowanych przez perspektywę rządzącą się innymi prawami. Przygotował sobie gorącą kawę, jak to miał w zwyczaju, i z filiżanką i spodkiem w ręku, popijając drobnymi łyczkami, obszedł całe mieszkanie, aby znowu poczuć, że należy do niego, zaczął od łazienki, gdzie pozostały ślady po operacji farbowania, której się poddał, nie przypuszczając, że będzie powodem wstydu, później salonik, w którym prawie nigdy długo nie zabawiał, telewizor, niski stolik, kanapa, mały fotel i półka z przeszklonymi drzwiami, wreszcie gabinet przywracający mu znajomość rzeczy tysiąc razy widzianych i dotykanych, w końcu sypialnia, łóżko ze starego mahoniu, szafa z tego samego drewna i nocna szafka, meble stworzone dla większych ścian i nie pasujące tutaj, ograniczające przestrzeń. Na łóżku, tam gdzie ją rzucił, leży książka, ostatni Irokez ze zdziesiątkowanego plemienia ukryty na ulicy Cudu Świętego Antoniego dzięki specjalnym względom pani doktor Marii Sary, trudnym do wyjaśnienia, bo nie wystarczy zaproponować, kierując się tylko ironią, Niech pan napisze książkę, bo współudział przez swą intymną naturę nie ma tu sensu, albo może pani doktor chce tylko zobaczyć, jak daleko może zabrnąć po ścieżkach szaleństwa, skoro sam mówił o zaburzeniu umysłowym. Raimundo Silva odłożył spodek i filiżankę na nocny stolik, Kto wie, czy nie jest objawem szaleństwa to dziwne wrażenie, że mieszkanie nie jest moje albo że ja nie należę do tego miejsca i do tych rzeczy, pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi, tak jak wszystkie rozpoczynające się w taki sposób, Kto wie. Wziął książkę, ilustracja na okładce rzeczywiście była kopią dawnej miniatury, francuskiej albo niemieckiej, i w tej chwili zawładnęło nim wymazujące wszystko wrażenie pełni, mocy, miał w rękach coś, co należało tylko do niego, to prawda, że było to pogardzane przez innych, ale właśnie z tego względu kto wie, czy nie bardziej cenne, w końcu nie ma nikogo więcej, kto by kochał tę książkę, a ten człowiek nie ma do kochania niczego poza nią.

Jedną trzecią naszego życia spędzamy, śpiąc, wszyscy o tym doskonale wiemy i możemy sami to potwierdzić, zliczając godziny pomiędzy położeniem się do łóżka i wstaniem, odliczając bezsenność, jeśli się na nią cierpi, i czas spożytkowany na nocne uprawianie sztuki miłosnej, z reguły praktykowane podczas tak zwanych martwych godzin, pomimo coraz większego rozpowszechnienia dowolnego rozkładu dnia, które w tych i innych przypadkach prowadzą nas do złotych snów o anarchii, to znaczy do tych wytęsknionych czasów, kiedy każdy będzie mógł robić, co mu się żywnie podoba, pod jedynym podstawowym warunkiem nieograniczania bliźnich ani niewchodzenia w konflikt z ich upodobaniami. Tak, nie ma nic prostszego, lecz fakt, że do dzisiaj nie udało nam się nawet z niezachwianą pewnością zidentyfikować naszych bliźnich pośród tłumu obcych, dowodzi tego, co od dawna wiedzieliśmy, mianowicie że wykonywanie rzeczy najprostszych przekracza złożonością wszystkie zajęcia i techniki, albo innymi słowy, łatwiej jest począć, stworzyć, zbudować i obsługiwać elektroniczny mózg, niż odnaleźć w naszym własnym prosty sposób na bycie szczęśliwym. Jednakże po jednych czasach następują inne, jak mawiał poeta, a nadzieja ginie jako ostatnia. Niestety my już możemy zacząć tracić nadzieję, bo czas, którego jeszcze brakuje do powszechnej szczęśliwości, odmierza się miarą astronomiczną, a to pokolenie nie myśli żyć tak długo, zwłaszcza że jest bardzo zniechęcone.

Tak długie krążenie wynikające z tego, że jedne słowa pociągają za sobą następne, sprawiając wrażenie, że nie robią nic oprócz spełniania pragnień kogoś, kto w końcu będzie musiał za nie odpowiedzieć, a w rzeczywistości wprowadzają go w błąd, wiodąc do kulminacyjnego punktu narracji pozostawionej w miejscu bez nazwy i bez historii, do czystego dyskursu bez powodu ani celu, który można by uczynić scenerią albo ozdobą nie wiedzieć jakiego dramatu czy opowieści, to krążenie rozpoczęte pytaniem o godziny snu i jawy, zwieńczone wyświechtaną refleksją o krótkotrwałości życia i długowieczności nadziei, to krążenie, zakończmy, znajdzie usprawiedliwienie, jeśli nagle zadamy sobie pytanie, ile razy podczas całego życia człowiek podchodzi do okna, ile dni, tygodni, miesięcy tak spędza i dlaczego. Zwykle robimy to, aby sprawdzić, jaka jest pogoda, żeby zobaczyć niebo, żeby marzyć przy księżycu, żeby odpowiedzieć na czyjeś wołanie, żeby obserwować sąsiadów, a także żeby zająć czymś oczy, podczas gdy myśl towarzyszy plączącym się obrazom, zrodzonym jak rodzą się słowa, ot tak sobie. To mgnienie, krótkie chwile i długie kontemplacje tego, co nigdy nie zostanie ujrzane, gładkiej, ślepej ściany, miasta, szarej rzeki albo wody kapiącej z dachów.

Raimundo Silva nie otworzył okna, spogląda przez szybę, a w rękach trzyma książkę, otwartą na fałszywej stronie, tak jak mówi się, że fałszywą jest moneta wybita przez kogoś, kto nie miał na to pozwolenia. Deszcz głucho rozbrzmiewa na cynkowej blasze daszku i on go nie słyszy dlatego, że, jak powiedzielibyśmy, poszukując porównania odpowiedniego do sytuacji, deszcz jest jakby jeszcze odległym odgłosem konnicy, uderzaniem kopyt o miękką i wilgotną ziemię, rozchlapywaniem wody z kałuż, dziwne to porównanie, skoro zimą zawsze zawieszano działania wojenne, cóż stałoby się z jeźdźcami lekko odzianymi pod pancerzem i kolczugą w mżawce wciskającej się poprzez szpary, szczeliny i złączenia, o pieszym wojsku lepiej nie mówić, boso w błocie, o rękach tak zgrabiałych z zimna, że ledwie mogą utrzymać skąpą broń, z którą przyszli zdobywać Lizbonę, cóż to za pomysł miał król, żeby wyruszać na wojnę w tak złą pogodę, Ale oblężenie miało miejsce w lecie, wyszeptał Raimundo Silva. Deszcz na daszku stał się słyszalny, choć teraz pada z mniejszą siłą, stukot kopyt oddala się, udają się do koszar. Nagłym ruchem, niespodziewanym u osoby tak oszczędnej w gestach, Raimundo Silva otworzył okno na oścież, kilka kropel zrosiło mu twarz, książkę nie, bo ją osłonił, i to samo wrażenie mocy przepełniło mu duszę i ciało, oto miasto, które zostało otoczone, mury schodzą tamtędy aż do morza, bo tak szeroka rzeka zasługuje na to miano, po czym wspinają się ostro aż tam, gdzie nie potrafimy ich dojrzeć, oto mauretańska Lizbona, gdyby powietrze nie było takie szare w ten zimowy dzień, lepiej widzielibyśmy gaje oliwne na wzgórzu zbiegającym do zatoczki i te z drugiego brzegu, niewidoczne teraz, jakby skryła je chmura dymu. Raimundo Silva popatrzył raz i drugi, wszechświat szemrze w deszczu, mój Boże, cóż za słodki i przyjemny smutek, oby nigdy nam go nie brakło, nawet w chwilach radości.


Pewni autorzy, może z powodu nabytego przeświadczenia albo z powodu usposobienia ducha, z natury swojej nie znajdującego upodobania w cierpliwych dociekaniach, cierpią na myśl o tym, że nie zawsze istnieje linearny i jednoznaczny związek pomiędzy tym, co nazywamy przyczyną, i tym, co z racji tego, że następuje później, nazywamy skutkiem. Twierdzą oni, i trudno nie przyznać im racji, że odkąd świat światem, mimo że nie wiemy, kiedy powstał, nigdy nie widziano skutku nie mającego swej przyczyny i że wszystkie przyczyny, czy to za sprawą przeznaczenia, czy też z powodu zwykłego mechanicznego działania, powodowały i będą powodować skutki, które, co istotne, powstają natychmiast, nawet jeśli przejście od przyczyny do skutku umknęło uwagi obserwatora albo dopiero po długim czasie zostaje bardziej lub mniej precyzyjnie zrekonstruowane. Idąc dalej, wystawiając się zuchwale na niebezpieczeństwo, utrzymują rzeczeni autorzy, że wszystkie widoczne dziś i rozpoznawalne przyczyny spowodowały już swoje skutki, nie musimy nawet czekać, aż się objawią, oraz że wszystkie skutki, już objawione albo dopiero mające się objawić, mają swe nieuniknione przyczyny, choć z powodu naszych wielorakich ograniczeń nie jesteśmy w stanie ich zidentyfikować i odpowiednio przyporządkować, nie zawsze w sposób linearny, nie zawsze w sposób jednoznaczny, jak to stwierdzono na początku. Mówiąc teraz tak jak wszyscy ludzie, i zanim te tak uciążliwe rozważania pchną nas w kierunku bardziej złożonych problemów, jak dowód na przypadkowość świata Leibniza albo dowód kosmologiczny Kanta, co nieuchronnie zmusiłoby nas do postawienia sobie pytania o to, czy Bóg rzeczywiście istnieje, czy też zwodzi nas fantazjami niegodnymi wyższej istoty, która powinna uczynić wszystko i powiedzieć wszystko z największą przejrzystością, autorzy ci oznajmiają, że nie powinniśmy się przejmować dniem jutrzejszym, bo niewątpliwie wszystko, co się stanie, wydarzyło się już w przeszłości. Sprzeczność jest zaledwie pozorna, co udowodniono, bo skoro nie można cofnąć kamienia, tak by znalazł się znów w ręce, która go rzuciła, tak samo my nie unikniemy ciosu i bólu, jeśli dobrze celowano, a my przez nieuwagę albo zaskoczenie w porę nie uchyliliśmy się od ciosu. Krótko mówiąc, życie jest nie tylko trudne, czasem jest niemal niemożliwe, szczególnie gdy z braku widocznej przyczyny skutek, jeśli jeszcze można go tak nazywać, domaga się wyjaśnienia jego podstawy i pochodzenia, a także przyczyny, która ze swej strony zaczęła już być, zważywszy na to, co wszystkim jest nieobce, że w całym tym kontredansie do nas należy odnalezienie sensów i definicji, podczas gdy mamy ochotę tylko spokojnie przymknąć oczy i pozwolić gnać naprzód światu, który znacznie bardziej nami rządzi, niż pozwala rządzić sobą. Gdy tak się zdarza, to znaczy gdy przed oczyma mamy to, co według wszystkich danych, zdaje się skutkiem, ale nie potrafimy określić jego bezpośredniej albo bliskiej przyczyny, ratunkiem jest z pewnością przystosowanie się, danie czasowi czasu, bo przeznaczeniem rodu ludzkiego, o którym, pamiętajmy to, choć może się to wydawać absurdalne, nie ma innej wiedzy niż ta, którą ma on o sobie samym, jest wytrwałe oczekiwanie skutków i bezustanne poszukiwanie przyczyn, przynajmniej to właśnie bezustannie się robiło do dziś.

Ten wniosek, mający tyle z niepewności co przezorności, pozwala nam, dzięki zręcznej zmianie planu narracji, powrócić do redaktora Raimunda Silvy dokładnie w chwili dokonywania czynu, którego przyczyn nie mogliśmy przeniknąć, pochłonięci smakowitym badaniem ogólnym przyczyn i skutków, szczęśliwie przerwanym w chwili, gdy pojawiło się zagrożenie ontologicznym i paraliżującym przygnębieniem. Czyn ten, tak jak wszystkie, jest skutkiem, lecz jego przyczyna, któż wie, czy znana samemu Raimundowi Silvie, zdaje się nam nieprzenikniona, gdyż trudno pojąć, biorąc pod uwagę dostępne dane, dlaczego ów człowiek wylewa do kuchennego zlewu dobroczynny środek regenerujący, za pomocą którego maskował zniszczenia dokonywane przez czas. Cóż, skoro brak wyjaśnienia, którego w sposób wyczerpujący mógłby udzielić tylko on sam, i skoro my nie chcemy ryzykować przypuszczeń i hipotez, jakie nie wykroczyłyby poza nieostrożne i zuchwałe oceny, staje się niemożliwym ustalenie tego upragnionego i uspokajającego bezpośredniego związku, czyniącego z każdego ludzkiego życia nieznośny ciąg logicznych wydarzeń o doskonałej strukturze, z podparciami i właściwie obliczonymi naprężeniami, jakie może ona wytrzymać. Musimy więc się zadowolić, przynajmniej na razie, wiedzą, że Raimundo Silva następnego dnia po wizycie w wydawnictwie i nocy nieprzezwyciężalnej bezsenności wyjął flakon z farbą do włosów i po bardzo krótkiej chwili ostatnich wahań wylał zawartość do zlewu, natychmiast spłukując silnym strumieniem wody, co po upływie niecałej minuty dosłownie usunęło z powierzchni ziemi magiczny płyn, niefortunnie nazwany Źródłem Młodości.

Następne kroki powtórzyły już tylko codzienną rutynę wspominaną tu po raz ostatni, chyba że nastąpią jakieś znaczące odchylenia, to znaczy poszedł się ogolić, wykąpać, pożywić, a następnie otworzył okno, aby wywietrzyć mieszkanie, uwzględniając najdalsze zakamarki, na przykład łóżko z całkowicie zimną już pościelą, bez śladów niepokoju i bezsenności, a już na pewno nie obrazów, jakie przyniósł długo wyczekiwany sen, tylko niedorzeczne fragmenty, do których nie dociera światło, niemożliwe do przeniknięcia nawet dla narratorów, którzy w opinii źle poinformowanych osób mają nieograniczone prawa i posiadają wszelkie klucze, gdyby tak było, świat utraciłby jedną z tych dobrych rzeczy, które jeszcze ma, mianowicie prywatność, tajemniczość postaci. Nieustannie pada deszcz, choć nie tak ulewny jak wczoraj, zdaje się, że spadła temperatura, okno zostaje więc zamknięte, zwłaszcza że powietrze w domu już się oczyściło krzepiącym podmuchem znad rzeki. Nadeszła pora pracy.

Historia oblężenia Lizbony leży na nocnym stoliku. Raimundo Silva ujął książkę w dłonie, pozwolił, żeby sama się otworzyła, znamy jej treść, nie będzie nowej lektury. Usiadł przy biurku, gdzie czeka na niego nie skończony tomik poezji, to znaczy nie skończone jego poprawianie, a także przeczytana tylko w jednej trzeciej powieść przyniesiona przez Costę, co do której nie było pośpiechu, poprawione niektóre błędy, zasugerowane gdzieniegdzie wyjaśnienia, a nawet dyskretnie poprawionych kilka błędów ortograficznych. Raimundo Silva usunął na bok lektury obowiązkowe i wsparł czoło na wygiętych w łuk palcach, popatrzył nie widzącym wzrokiem na Historię oblężenia Lizbony, niebawem jednak i ona poszła w ślady powieści i tomiku poezji, biurko jest gładką, czystą powierzchnią, tabula rasa, powiedzielibyśmy, w pełni wykorzystując możliwości języka, redaktor pozostał tak przez długie minuty, słychać jednostajny odgłos deszczu za oknem, nic więcej, jakby miasto nie istniało. Wtedy Raimundo Silva sięgnął po kartkę papieru, także gładką i czystą, tabula rasa, i u góry wyraźnym, starannym pismem wykaligrafował, Historia oblężenia Lizbony. Podkreślił dwa razy, poprawił tę czy ową literę i w następnej chwili kartka została podarta, przerwana cztery razy, bo mniej niż tyle nie wystarczy, a więcej pojmuje się jako maniakalną przezorność. Wziął następną kartkę, ale nie po to, żeby na niej pisać, ułożył ją bowiem tak, by jej boki były równoległe do krawędzi biurka, aby napisać cokolwiek, musiałby skręcić całe ciało, chce tylko mieć coś, czego mógłby zapytać, Co mam napisać, a potem poczekać na odpowiedź, wpatrując się w kartkę, aż oczy nie zmęczą się tak bardzo, że nie będzie widział białej powierzchni, lecz gąszcz słów wyłaniających się z głębin jak ciała topielców, które zaraz znowu zapadają się w odmęty, nie widziały wszystkiego na świecie, tylko po to przybyły, więcej się nie pojawią.

Co mam napisać to nie jedyne pytanie, zaraz przyszło mu do głowy następne, równie władcze i tak naglące, że chciałoby się je uznać za skutek nagłego odruchu, jednak roztropność doradza, byśmy nie powracali do dywagacji, w których uprzednio się zagubiliśmy i które ponadto wymagałyby, aby nie popaść powtórnie w pomieszanie pojęć, rozróżnień pomiędzy związkami intymnymi i związkami przypadkowymi, co najmniej tyle, a tak naprawdę w tym wypadku interesuje nas tylko to, że Raimundo Silva po zadaniu sobie pytania, Co mam napisać, zapytał, Od czego zacząć. Rzec by można, że pierwsze pytanie jest ważniejsze, gdyż ono zadecyduje o celach i naukach płynących z tekstu, który dopiero powstaje, lecz nie mogąc i nie chcąc cofać się tak bardzo, że konieczne stałoby się napisanie Historii Portugalii, na szczęście krótkiej, ponieważ zaczęła się zaledwie kilka lat wcześniej i jej kres, którym jest, jak zostało powiedziane, oblężenie Lizbony, znajduje się w zasięgu wzroku, a także dlatego, że opowiadanie nie posiada odpowiedniego wprowadzenia, by rozpocząć się w chwili, w której krzyżowcy odpowiedzieli królowi, Nie zgadzamy się, więc pytanie jawi się jako nieuniknione odniesienie faktograficzne i chronologiczne, równoważne z pytaniem, jakie zadałby lud, Z której strony mam to ugryźć.

Wydaje się więc konieczne cofnięcie się odrobinę w czasie, na przykład do przemówienia Dom Alfonsa Henriquesa, co zresztą pozwoli na nową refleksję na temat stylu i słów mówcy, o ile nie wymyślenie całkiem nowego dyskursu, lepiej oddającego ducha czasów i mentalność ludzi albo po prostu zgodnego z logiką sytuacji, który z racji zawartości i charakterystycznych szczegółów będzie mógł usprawiedliwić zgubną odmowę krzyżowców. No tak, ale tutaj pojawia się poprzednia kwestia, dobrze byłoby wiedzieć, kim byli rozmówcy króla, do kogo on przemawiał, jakich ludzi miał przed sobą, kiedy wygłosił przemówienie, Na szczęście nie jest niemożliwe dowiedzenie się tego, należy tylko udać się do korzeni, do kronikarzy, do samej Historii oblężenia Lizbony, tej, którą Raimundo Silva ma na swoim biurku, jest ona bardzo klarowna, wystarczy przekartkować, poszukać, znaleźć, informacja pochodzi z dobrego źródła, mówi się, że prosto od słynnego Osberna, i w ten sposób możemy się dowiedzieć, że obecny był hrabia Arnold z Aarschot, przewodzący rycerstwu przybyłemu z różnych stron cesarstwa niemieckiego, że był Christian z Gistell, dowódca Flamandczyków i Bolończyków, i że na czele jednej trzeciej krzyżowców stało czterech konstabli, byli to Herveu z Glanvill z ludźmi z Norfolku i Suffolku, Szymon z Dover dowodzący okrętami z Kentu, Andrzej wydający rozkazy londyńczykom i Saherio z Archelles reszcie. Wspomnieć wypada jeszcze Normandczyka Wilhelma Vitulo i jego brata zwanego Rudolfem, obaj dość podłej natury, bez naczelnego dowództwa, ale obdarzeni władzą, siłą wojskową i wpływami politycznymi wystarczającymi, by mogły zdecydować o wyniku debat.

Mankamentem źródeł, choć szczerych w intencjach, są pewne nieścisłości co do danych i zaślepienie propagandą, teraz powiedzielibyśmy o swego rodzaju wewnętrznej skłonności do pączkowania sprzeczności w warstwie faktów, w ich wersji prezentowanej, proponowanej czy sprzedawanej, wyrastając z niej jak pączki, pojawiają się źródła drugiego i trzeciego rzędu, te przekopiowane, te źle zapisane, te powtórzone za wieścią gminną, te zmienione w dobrej wierze, zmienione w złej wierze, te, które interpretowały, te, które prostowały, te, którym było wszystko jedno, a także te, które ogłosiły się jedyną, wieczną i niepodważalną prawdą, podejrzane bardziej niż którekolwiek inne. Wszystko rzecz jasna zależy od większej czy mniejszej liczby przejrzanych dokumentów, większej lub mniejszej uwagi, jaką poświęca się nudnemu zajęciu, lecz abyśmy współcześnie mogli uświadomić sobie naturę rozpatrywanego problemu, wystarczy wyobrazić sobie, że Raimundo Silva albo my sami musimy stwierdzić prawdziwość jakiejkolwiek powtarzanej informacji, inaczej brzmiącej w swych kolejnych gazetowych wersjach, a przecież kraj nie jest znowu aż taki duży i ludność nie za bardzo wykształcona w piśmie, samo wymienienie tytułów może przyprawić o zawrót głowy, Diário de Notícias, Correio da Manhã, Século, Capital, Dia, Diário de Lisboa, Diário Popular, Diário, Comércio do Porto, Jornal de Notícias, Europeu, Primeiro de Janeiro, Diário de Coimbra, a są to tylko dzienniki, bo później wyjaśniają, streszczają, komentują, przewidują, ogłaszają, wyobrażają sobie tygodniki i magazyny, Expresso, Jornal, Semanário, Tempo, Diabo, Independente, Sábado, i Avante, i Acção Socialista, i Povo Livre, i na pewno nie dobrnęlibyśmy do końca, gdybyśmy oprócz głównych czy bardziej wpływowych umieścili na liście każdą gazetę publikowaną w jakimkolwiek regionie kraju, a przecież one też mają prawo do życia i opinii.

Szczęśliwie dla redaktora martwią go rzeczy zgoła odmienne, interesuje go, kim byli obcokrajowcy, którzy w te gorące, letnie dni rozmawiali z naszym królem Alfonsem Henriquesem, zdawało się, że wszystko zostało wyjaśnione w książce Historia oblężenia Lizbony, do której sięgamy z braku tego, co przypisuje się Osbernowi i innych niedostępnych już dziś źródeł, którymi były teksty Arnulfa i Dodequina, a także, pobocznie, historia z Indiculum fundationis monasterii sancti Vincentii, ale nie, proszę pana, nic nie zostało wyjaśnione, bo na przykład w Kronice pięciu królów Portugalii, która z pewnością miała swoje powody, żeby powiedzieć tylko to, co mówi, czasem się usuwa, czasem dodaje różne rzeczy, a z ważnych obcokrajowców wspomina się zaledwie Gulhama Długą Strzałę, Idziego z Rolim i jeszcze jakiegoś Dom Idziego, którego nazwiska nie zanotowano, proszę zwrócić uwagę, że żaden z wymienionych nie figuruje w Historii oblężenia Lizbony powołującej się na rzeczone Osbernowe źródło, w przypadkach tego rodzaju zwykle wybiera się najstarszy dokument, jako najbliższy wydarzeniu, lecz nie wiemy, co uczyni Raimundo Silva, któremu najwidoczniej podoba się średniowieczny posmak imienia Guilhao Długa Strzała, postaci z samego tylko imienia przeznaczonej do najbardziej zdumiewających czynów rycerskich. Można rozwijać te wątpliwości, szukając rozstrzygnięcia w źródle o większym znaczeniu, którym w tym wypadku jest kronika samego Dom Alfonsa Henriquesa autorstwa brata Antonia Brandão, jednakże ona też nie rozwiąże problemu, a nawet zasupła go jeszcze bardziej, nazywając Guilhama Długą Strzałą Wilhelmem Długim Mieczem i wprowadzając, według pouczeń Setha Calvisia, jakiegoś Euryka, króla Danii, jakiegoś bremeńskiego biskupa, jakiegoś księcia Burgundii, jakiegoś Teodoryka, księcia Flandrii, a także z akceptowalnym prawdopodobieństwem wspomnianego już Idziego z Rolim, zwanego również Childe Rolim, i Pana Lichertesa, i Pana Ligela, i braci Don Wilhelma i Don Roberta la Corni, i Don Jordana, i Don Alarda, kilku Francuzów, Flamandczyków, Normanów, Anglików, choć niekiedy możemy mieć wątpliwości, czy tak określiliby swoją narodowość, gdyby ich o nią zapytać, biorąc pod uwagę, że w owych czasach i jeszcze wiele lat później człowiek, bez względu na to, czy szlachcic, czy plebejusz, albo nie wiedział, skąd pochodzi, albo jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji.

Jednakże po przemyśleniu tych rozbieżności Raimundo Silva stwierdził, że docieczenie prawdy wniosłoby niewiele, ponieważ o tych i innych krzyżowcach, pierwszorzędnych szlachcicach i zatraconych łotrach, więcej już nie będzie wzmianki po tym, jak król wygłosi przemówienie i usłyszy odmowę, bo tego wymaga prawda zawarta w jedynym egzemplarzu Historii oblężenia Lizbony, jaki redaktor ma na biurku. Ponieważ jednak nie traktujemy tu o ludziach niekształconych, do tego jeszcze korzystających ze wsparcia armii mnichów, których zadaniem jest oświecanie i prowadzenie dusz, musiał istnieć bardzo istotny powód, aby odmówić pomocy przy oblężeniu i zdobyciu Lizbony, w przeciwnym razie kilkuset ludzi nigdy nie zadałoby sobie trudu zejścia na ląd, podczas gdy ponad dwanaście tysięcy czeka jeszcze na rozkaz opuszczenia okrętów wraz z bronią, kuframi i plecakami oraz przedstawicielkami rodzaju żeńskiego, których rycerz w żadnym razie nie może zostać pozbawiony, nawet walcząc o sprawy duchowe, bo jak odpoczywałoby i zyskiwało pocieszenie ciało w potrzebie. Oto nadszedł moment ustalenia, jakiż to mógł być powód, w celu zwiększenia wiarygodności nowego opowiadania, jak dotychczas niewystarczającej.

Zobaczmy. Pierwszą hipotezą mógłby być klimat, ale upada ona natychmiast, nie potrafi się obronić, wiadomo wszak aż za dobrze, że wszyscy obcokrajowcy bez wyjątku uwielbiają to wspaniałe słońce, ten delikatny wietrzyk, ten niezrównany błękit nieba, wystarczy zauważyć, że jest koniec czerwca, wczoraj przypadł dzień świętego Piotra, miasto i rzeka były wspaniałe, w każdym razie nie do odgadnięcia jest, czy pod okiem Boga chrześcijan czy Allacha, chyba że razem cieszyli oko spektaklem i robili zakłady. Drugą hipotezą mogłaby być, na przykład, jałowość ziemi, pustynność okolicy, spustoszenie aż po horyzont, lecz taka bzdura mogłaby się wylęgać tylko w głowie, której obca jest Lizbona i jej okolice, ogród zachwycający każdego sprawiedliwego człowieka, proszę spojrzeć na te wszystkie warzywniaki rozpościerające się po obu stronach lśniącej rzeki, w dzielnicy Baixa przytulonej przez wzgórze, na którym wznosi się miasto, i to drugie, graniczne, od zachodniej strony, doskonały to przykład na to, że dla warzyw nie ma lepszych rąk niż ręce Maurów. Trzecią i ostatnią hipotezą, aby przedstawić rzecz w skrócie, byłoby rozprzestrzenienie się w tej okolicy śmiertelnej zarazy, z tych co to od czasu do czasu przerzedzają ludy europejskie i sąsiednie, nie oszczędzając krzyżowców, bo z powodu kilku zwykłych endemicznych przypadków, człowiek nie wpadłby w przerażenie, ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego, nawet do mieszkania w niepokoju u podnóża wulkanu, cóż, porównanie to nie na miejscu, bo w tym kraju bywają trzęsienia ziemi, lepiej się o tym przekonamy za jakieś sześćset lat z okładem. Oto trzy hipotezy i żadna nie jest wiarygodna. W związku z powyższym, bez względu na to, jak wiele będzie nas to kosztować, musimy przyznać, że powodu, przyczyny, źródła, uzasadnienia, wyjaśnienia szukać należy, a może znajdziemy je w królewskim przemówieniu, tam i tylko tam.

Cofnie się więc Raimundo Silva, kartkując książkę, zajmie się wspomnianą już oracją, aby czytać ją między wersami, wyczyścić jej narośla, ozdoby i proliferacje, aż zostanie ogołocona do samego pnia i podstawowych pędów, i wtedy, dzięki akrobatycznemu skokowi, identyfikując się z ludźmi o konkretnych nazwiskach, pochodzeniu i atrybutach, poczuje w sobie przypływ złości, oburzenie, niezadowolenie, które sprawiło, że ostatecznie powie, Wasza Wysokość, my tu nie zostaniemy, pomimo tego waszego pięknego słońca, tych niebywale żyznych ogrodów, tego czystego powietrza, tej tak pięknej rzeki, w której skaczą sardynki, niech zostanie Wasza Miłość, i niech to wam wyjdzie na zdrowie, do widzenia. Raimundowi Silvie raz za razem czytającemu przemowę wydało się, że esencja zagadnienia mogła znajdować się w tym fragmencie, gdzie Dom Alfons Henriques, używając, jak już widzieliśmy, nie swojego języka, usiłuje przekonać krzyżowców, by wykonali swą pracę taniej, co, jak się zdaje, wypowiadał z niewinnym wyrazem twarzy, Jednej rzeczy wszelako jesteśmy pewni, mianowicie tego, że wasza pobożność bardziej zachęca was do działania i do dokonania tak wielkich czynów, niż nęci was obietnica otrzymania naszych pieniędzy jako rekompensaty. To usłyszałem ja, krzyżowiec Raimundo Silva, słyszały to me uszy i zdumiało mnie, że tak chrześcijański król nie nauczył się słowa Bożego, które z racji swego urzędu powinien uczynić niezłomną zasadą polityczną, Oddajcie Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie, co w odniesieniu do opowiadania oznacza, że portugalski król nie powinien mieszać pojęć, jedną sprawą jest pomoc Bogu, drugą otrzymanie za to godziwej zapłaty na ziemi za tę i wszystkie inne usługi, zwłaszcza że istnieje niebezpieczeństwo utraty skóry w tym przedsięwzięciu, i nie tylko skóry, ale też wszystkiego co mieści się w środku. Oczywiście istnieje ewidentna sprzeczność pomiędzy tym fragmentem królewskiego dyskursu i tym, który bezpośrednio go poprzedza, kiedy stwierdza, że oddajemy wam, czyli krzyżowcom, wszystko, co znaleźć możecie w naszej ziemi, ale nie można wykluczyć prawdopodobieństwa, iż chodzi o grzecznościową formułę z epoki, której żadna dobrze wychowana osoba nie ośmieliłaby się rozumieć dosłownie, tak jak dzisiaj mówimy do osoby, którą dopiero co poznaliśmy, Jestem do pańskiej dyspozycji, proszę sobie wyobrazić, że zrozumiano by to dosłownie i uczyniono z nas chłopca na posyłki.

Raimundo Silva wstał od biurka, przechadza się po niewielkiej wolnej przestrzeni gabinetu, wychodzi na korytarz, żeby rozładować choć trochę dotychczas nieznane mu napięcie, które nim zawładnęło, i myśli na głos, To nie ten problem, nawet jeśli to poróżniło krzyżowców z królem, zdecydowanie bardziej prawdopodobne jest, że u podstaw tego całego konfliktu, obelg, nieufności, pomożemy, nie pomożemy, leżała sprawa zapłaty za usługę, król chce na tym zaoszczędzić, krzyżowcy chcą wynagrodzenia, ale ja muszę rozwiązać inny problem, kiedy napisałem nie, krzyżowcy odjechali, dlatego nic mi nie pomoże znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego w historii, którą nazywają prawdziwą, to ja sam muszę ją wymyślić, stworzyć inną, aby mogła być fałszywa, musi być fałszywa po to, by mogła być inna. Zmęczył się chodzeniem w kółko po korytarzu, wrócił do gabinetu, ale nie usiadł, spojrzał z irytacją na tych kilka linii, które ocalały, sześć kartek, jedna po drugiej, zostało podartych, a poprawki, poprawki są jak czekające na zrośnięcie się blizny. Zrozumiał, że dopóki nie przełamie tej trudności, nie będzie w stanie kontynuować i zaskoczyło go to, tak bardzo był przyzwyczajony, że w książkach wszystko wydawało się potoczyste i spontaniczne, niemal konieczne, nie dlatego, że rzeczywiście takie było, lecz dlatego, że jakikolwiek tekst, dobry czy zły, zawsze w końcu jawi się jako określona z góry krystalizacja, nawet jeśli nie wiemy jak ani kiedy, ani dlaczego, ani przez kogo, zaskoczyło go to, gdyż jak powiedzieliśmy, nie przyszła mu do głowy myśl, która byłaby po prostu następną myślą, myśl, która w naturalny sposób powinna wyniknąć z pierwszej, a wręcz przeciwnie, umykała przed nim, albo nawet nie to, jej tam nie było, nie istniała nawet jako potencjalna. Siódma kartka też została podarta, biurko znowu było czyste, gładkie, po dwakroć tabula rasa, pustynia, żadnego pomysłu. Raimundo Silva przysunął tekst tomiku poezji, jeszcze przez kilka minut zawisł pomiędzy owym nic i tym coś, po czym stopniowo skupił się na pracy, mijał czas, przed obiadem przejrzał poprawki i przeczytał je jeszcze raz, tekst był gotowy do oddania. Przez cały ranek telefon nie zadzwonił, listonosz z rzadka zachodzi do tego domu, spokój ulicy nieczęsto zakłócają ostrożnie jadące samochody, autobusy z turystami nie wjeżdżają tutaj, zawracają na Largo dos Lóios, a przy tym deszczu z pewnością niewielu wdrapało się tak wysoko, żeby zobaczyć tylko niewyraźny horyzont. Raimundo Silva wstał, jest pora obiadu, ale najpierw podszedł do okna, niebo z lekka się przejaśniło, już nie pada i pomiędzy szybkimi chmurami pojawiają się i znikają kawałki błękitnego nieba, tak jasnego jak pewnie było tamtego dnia, pomimo innej pory roku. W jednej chwili Raimundo Silva poczuł, że nie ma ochoty wchodzić do kuchni, odgrzewać jak zwykle talerza zupy, szperać pomiędzy puszkami tuńczyka i sardynek, ważyć się na kontakt z patelnią albo rondlem, i to nie dlatego, że nagle nabrał apetytu na wykwintniejszą kuchnię, był to raczej, tak to nazwijmy, przypadek umysłowej apatii. Lecz nie chciało mu się także wyruszać na poszukiwanie restauracji. Patrzeć na kartę dań, wybierać pomiędzy daniem i ceną, siedzieć pomiędzy ludźmi, operować nożem i widelcem, wykonywanie wszystkich tych czynności, tak prostych, tak zwyczajnych, wydało mu się nie do zniesienia. Przyszło mu do głowy, że może pójść do pobliskiej kawiarni Graciosa, podają tam tosty, które zaakceptowałyby nawet bardziej wyrafinowane podniebienia niż jego, a popicie ich kieliszkiem wina i kawą na zakończenie usatysfakcjonuje jego żołądek.

Zdecydował się i wyszedł. Płaszcz był jeszcze wilgotny po przemoczeniu poprzedniego dnia, włożenie go przyprawiło go o dreszcze, jakby wkładał skórę martwego zwierzęcia, szczególnie przeszkadzały mu mankiety i kołnierz, powinien mieć jeszcze jeden płaszcz na takie okazje jak ta, to nie luksus, tylko konieczność, wtedy spróbował przypomnieć sobie, jak była ubrana pani doktor Maria Sara, kiedy wychodziła z windy z dyrektorem literackim, czy w długi płaszcz, czy w kurtkę, i nie udało mu się, to oczywiste, że nie mógł tego zobaczyć, bo w tej samej chwili umykał. Nie był to pierwszy raz, kiedy pomyślał o pani doktor podczas tego poranka, była ona jak strażnik przyczajony w dowolnym miejscu jego myśli i obserwujący go. Teraz była kimś, kto się poruszał, kto wychodził z windy pogrążony w rozmowie, pod kurtką czy płaszczem miała obcisłą spódnicę z grubego materiału i bluzkę albo koszulę, nazwa nie ma większego znaczenia, zarówno jedno, jak i drugie słowo jest równie francuskie, o nieokreślonym kolorze, nie, nie nieokreślonym, bo Raimundo Silva już znalazł konkretny ton, poranno-biały, nie istniejący naprawdę w naturze, tak odmienne są od siebie takie same poranki, ale każdy człowiek, jeśli chce, może wymyślić coś na własny użytek i dla przyjemności, nawet ślepy almuadem, jeżeli nie wyszedł ślepy z brzucha swej matki.

W kawiarni Graciosa nie sprzedawano wina na kieliszki. Raimundo Silva był zmuszony popić tosty piwem, niezbyt przyjemnym w tak zimny dzień, ale po jakimś czasie powodującym w organizmie podobny efekt przyjemnego wewnętrznego zmęczenia. Starszy mężczyzna o całkowicie siwych włosach i wyglądzie emeryta czytał gazetę przy sąsiednim stoliku. Nie śpieszył się, z pewnością obiad zjadł w domu i przyszedł tutaj posiedzieć, wypić kawę i poczytać gazetę, którą właściciel kawiarni zgodnie z dawną lizbońską tradycją wykłada do użytku klientów. Uwagę Raimunda Silvy zwróciły jego białe włosy, jaką nazwę nadałby temu odcieniowi bieli, mógłby powiedzieć przez antytezę zmierzchowo- albo późnobiały, rzecz jasna biorąc pod uwagę zaawansowany wiek mężczyzny, lecz było to zbyt oczywiste, dobrze jest wymyślać, ale niech to będzie coś wartego wymyślenia. Trzeba jednak nadmienić, że Raimunda Silvy nie zaprzątał ten problem z powodów li tylko chromatycznych, frapowała go nagła myśl, że nie wie, ile w rzeczywistości ma siwych włosów, czy dużo, czy mnóstwo, kiedy przekroczyły liczbę dziesięciu, zaczął je farbować, zaciekle je prześladował, jakby urodził się tylko po to, żeby stoczyć tę bitwę. Zbity z tropu, zaskoczony, spostrzegł, iż nachodzi go absurdalne pragnienie, by czas szybciej upłynął, aby mógł poznać swe prawdziwe oblicze, które wyłoni się jak nieznajomy przybysz, powoli ukazując się spod włosów, które początkowo będą groteskowymi dwukolorowymi nitkami, fałszywy ton coraz bardziej wyblakły i ten drugi, autentyczny od samego początku, ujawniający się nieubłaganie. No cóż, pomyślał Raimundo Silva, można by powiedzieć, że czas zmierza ku białości, i wyobrażając sobie jeszcze więcej, ujrzał świat w swych ostatnich dniach, tylko te dwie rzeczy tam były, biel i wiatr, wytępione życie, jak ogromna biała głowa omiatana wiatrem. Emeryt pociągnął łyk kawy, głośno siorbiąc, a następnie połowę stojącego przed nim kieliszka bagaço [3], wydał z siebie głośne Aaach i powrócił do lektury. Raimundo Silva poczuł głuchą złość na tego człowieka, może zazdrościł mu emanującego z niego spokoju, naiwnej wiary w stałość wszechświata, to prawda, że bagaço daje znacznie większe uczucie błogości niż piwo, oto dowód, że bagaço jest doskonałe aż do ostatniej kropelki, a ta resztka piwa umiera na dnie kufla, jego jedynym przeznaczeniem jest dno zlewu, tak jak i zgniłej wody. Zamówił szybką kawę, Nie, nie chcę nic na trawienie, w taki sposób restauracyjny lud określa plemię bagaço, brandy i wódki, nie brak takich, co będą się zarzekać, że to lekarstwo dobroczynnie wpływa na żołądek. Emeryt jednym haustem wychylił resztę zawartości kieliszka, Aaaaach, i uderzeniami palca wskazującego o krawędź kieliszka dał znak kelnerowi, by go ponownie napełnił. Raimundo Silva uregulował rachunek i wyszedł, zauważając po drodze, że na włosach mężczyzny znać było cienkie paski żółci, może resztki farby, może ostateczny znak starości, jak na starej kości słoniowej, która ciemnieje i zaczyna pękać.

Od miesięcy Raimundo Silva nie wchodził do zamku, ale teraz idzie właśnie tam, przed chwilą się zdecydował, chociaż myśli, że po to właśnie wyszedł z domu, albo może pomysł nie przyszedł mu do głowy w sposób naturalny, może jego duch wytworzył w nim uczucie obrzydzenia do kuchni w obawie, że gdy zasugeruje, Chodźmy do zamku, on odpowie uszczypliwie, Po co, i właśnie tego jego duch albo nie wiedział, albo nie mógł wyznać. Wiatr dmucha gwałtownymi falami, włosy redaktora powiewają, poły płaszcza łopoczą jak mokre prześcieradła. To szaleństwo wybierać się na zamek w taką pogodę, wchodzić na nieosłonięte wieże, może nawet spaść z tych schodów bez poręczy, dobrze, że nikogo nie ma, można rozkoszować się tym miejscem bez świadków, popatrzeć na miasto, Raimundo Silva chce zobaczyć miasto, jeszcze nie wie po co. Wielki plac jest całkowicie pusty, ziemia usiana kałużami, na których wiatr tworzy malutkie fale, drzewa skrzypią chłostane podmuchami, to niemal cyklon, nie jest to bezpodstawna hiperbola w mieście, które w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym ucierpiało, choć nie zanadto, w wyniku odgałęzienia tajfunu, i gdzie jeszcze do dzisiaj się o tym mówi, żeby ponarzekać na zniszczenia, tak jak jeszcze za sto lat będzie się gderać z powodu pożaru w Chiado. Raimundo Silva podchodzi do muru, patrzy w dół i w dal, ponad dachami, ponad fasadami i szczytami domów, po lewej zamulona rzeka, łuk triumfalny na Rua Augusta, gąszcz prostopadłych ulic, ten czy ów narożnik jakiegoś placu, ruiny Karmelu, te drugie pozostałe po pożarze. Nie zabawia tam długo, i to nie dlatego, że za bardzo przeszkadza mu wiatr, w jakiś niejasny sposób jest pewien, że ten jego spacer ma jakiś cel, nie przyszedł tu, żeby podziwiać wieżowce Amoreiras, wystarczającym koszmarem było już pojawienie się ich we śnie. Wszedł do zamku, za każdym razem zaskakuje go, iż jest tak niewielki, wydaje się zabawką z klocków. Wysokie mury osłaniają od silnego wiatru, rozczłonkowują go na liczne przeciągi o przeciwstawnych kierunkach, wciskające się pod arkady i pasaże. Raimundo Silva zna ścieżki, wejdzie na mury od strony ulicy świętego Wincentego, popatrzy stamtąd na okolicę. I oto widzi wzgórze Graca wznoszące się naprzeciwko najwyższej wieży i obniżenie przy Campo de Santa Clara, gdzie rozłożył się obozem Dom Alfons Henriques ze swym wojskiem, które było już naszym, pierwsi ojcowie narodu, bo ich przodkowie, narodziwszy się za wcześnie, nie mogli być Portugalczykami. Jest to punkt w genealogii zwykle nie zasługujący na wzmiankę, nie ma żadnego sensu dociekanie tego, co, w jakim miejscu i przy jakiej okazji dało życie oraz nadało wagę temu, co obecnie postrzegamy jako ważne.

Nie w tamtym miejscu spotkali się krzyżowcy z królem, na pewno odbyło się to na dole, po drugiej stronie ujścia rzeki, ale Raimundo Silva poszukuje, jeżeli wyrażenie to ma sens, wrażenia wizualnej dotykalności, czegoś, czego nie potrafi zdefiniować, co teraz na przykład mogłoby z niego zrobić Maura spoglądającego na postacie wrogów i na błyski mieczy, a czego ma nadzieję doświadczyć w tym miejscu i otrzymać dzięki tej lekcji poglądowej dane, których brakuje opowiadaniu, to znaczy niepodważalny powód, dla którego krzyżowcy odjechali po swym kategorycznym nie. Wiatr popycha Raimunda Silvę, zmusza go do wspierania się na blankach, dla utrzymania równowagi. W pewnej chwili redaktor odczuwa silne wrażenie śmieszności, ma świadomość swej teatralnej postawy, którą lepiej byłoby nazwać kinematograficzną, płaszcz jest średniowieczną peleryną, rozwiane włosy pióropuszem, a wiatr nie jest wiatrem, lecz przeciągiem tworzonym przez sceniczne urządzenie. I w tej właśnie chwili, kiedy skierowana przeciwko sobie ironia uczyniła go bezbronnym i niewinnym, w jego duszy pojawił się w końcu jasny i także ironiczny powód owego nie, ostateczne i niepodważalne wyjaśnienie jego zamachu na prawdę historyczną. Teraz Raimundo Silva wie, dlaczego krzyżowcy odmówili pomocy Portugalczykom przy oblężeniu miasta, i wróci do domu, żeby napisać Historię oblężenia Lizbony.


Mówi Historia oblężenia Lizbony, ta druga, że powstał niebywały zgiełk pomiędzy krzyżowcami, kiedy rozeszła się pogłoska, iż nadjeżdża król Portugalii, aby obwieścić propozycje, jakimi zamierzał zachęcić do udziału w przedsięwzięciu dzielnych rycerzy, którzy obrali Ziemię Świętą jako swój cel. I mówi też, opierając się na zbawiennym źródle Osbernowym, jednakże w rzeczywistości nie napisanym przez Osberna, że niemal wszyscy ci ludzie, bogaci i biedni, używa dokładnie takich słów, usłyszawszy, iż zbliża się Dom Alfons Henriques, z radością wyszli mu naprzeciw, to zrozumiałe, że tak się stało, chociaż może lepiej by było, żeby spokojnie czekali, tak po prostu, w pozostałej części Europy także, kiedy pojawia się król, wszyscy śpieszą skrócić mu drogę, przywitać go oklaskami i okrzykami. Na szczęście udzielono nam tego wyjaśnienia, żeby utemperować pychę narodową i żebyśmy sobie naiwnie nie wyobrażali, iż Europejczycy w owym czasie, tak jak ci obecni, natychmiast pozwolili się porwać portugalskiemu królowi, do tego jeszcze świeżo upieczonemu, nadjeżdżającemu na swym koniu w towarzystwie takich jak on galisyjskich żołnierzy, kilku szlachciców, kilku zakonników, wszyscy wieśniacy i słabo wykształceni. Dowiadujemy się więc, że majestat królewski cieszył się wtedy wystarczającym poważaniem, by skłonić gawiedź do wyjścia na drogę, i jedni mawiali do drugich, Zobaczymy króla, zobaczymy króla, król to ten brodacz śmierdzący potem z brudną bronią, a jego konie to nierasowe, włochate perszerony, co na wojnę jadą raczej po śmierć, a nie dokonywać cudów woltyżerki, jednak pomimo tej bylejakości nie należy tracić okazji, bo nigdy nie wiadomo, czy przyjeżdżający i odjeżdżający król kiedyś wróci.

Nadjeżdżał więc Dom Alfons Henriques, a wodzowie krzyżowców, których dokładnie już wymieniono, przy zastrzeżeniu nieścisłości źródeł, oczekiwali go ustawieni w szeregu w towarzystwie kilku swoich, ponieważ większość wojska nie zeszła z okrętów w oczekiwaniu na decyzje co do przeznaczenia ich wszystkich. Królowi towarzyszył arcybiskup Bragi Dom João Peculiar, biskup Porto Dom Pedro Pitóes, obaj słynący ze swej łaciny, i odpowiednia liczba ludzi, by stworzyć dwór, jednak bez zbytniego blasku, a byli to Fernao Mendes, Fernao Cativo, Goncalo Rodrigues, Martim Moniz, Paio Delgado, Pero Viegas, zwany też Pero Paz, Gocelino de Sousa, jeszcze jeden Gocelino, ale Sotero albo Soeiro, Mendo Alfonso de Refoios, Mucio de Lamego, Pedro Pelagio, albo Pais da Maia, Joao Rainho albo Ranha i inni nie umieszczeni w rejestrze, ale obecni przy zdarzeniu. Strony zbliżyły się i po przedstawieniu, co zabrało sporo czasu, bo oprócz imienia i nazwisk wymieniano ich dobra, obwieścił biskup Porto, że król wygłosi przemówienie i że on będzie jego wiernym tłumaczem, co przysiągł w obliczu Boga i ludzi. Tymczasem wszyscy konni zsiedli z wierzchowców, król wdrapał się na kamień, żeby górować nad zebranymi, z tej wysokości zresztą mógł cieszyć oko wspaniałym widokiem rozpościerającym się ponad głowami krzyżowców, szerokie ujście rzeki, sady opuszczone po spustoszeniu przez Portugalczyków, którzy dwa dni wcześniej dokonali najazdu na owoce i warzywa. Na wzgórzu zamek, gdzie pomiędzy blankami dostrzec można maleńkie postacie, i schodzące w dół mury miejskie z dwoma bramami z tej strony, Alfofa i Żelazną, obiema zamkniętymi i zaryglowanymi, znać za nimi niepokój Maurów, na razie bezpiecznych, szepczących o tym, co z tego wszystkiego może jeszcze wyniknąć, rzeka zasłana okrętami i zbiegowisko na zboczu wzgórza naprzeciwko, widać łopoczące na wietrze proporce i sztandary, piękny widok, kilka płonących ognisk, nie wiadomo po co, bo dzień jest ciepły, a pora obiadu jeszcze nie nadeszła, ałmuadem słucha wyjaśnień swego siostrzeńca i zaczyna drżeć przed najgorszym, wyrażenie to wskazuje, że złe byłoby ewentualnie do zaakceptowania. Dobył natenczas król swego potężnego głosu i rzekł, Choć żyjemy na tym zadupiu, doszły naszych uszu wieści o waszej wielkiej świetności, że jesteście ludźmi o wielkiej sile oraz wielkiej biegłości we władaniu bronią, w co nie wątpimy, wystarczy spojrzeć na waszą krzepką budowę, co zaś się tyczy zręczności, to pokładamy zaufanie w liście waszych czynów, zarówno religijnych, jak i świeckich. My tu, pomimo trudności, jakie cierpimy z powodu niewdzięczności gleby, jak i z powodu lekkomyślności formującego się jeszcze portugalskiego ducha, staramy się jak możemy, nie zawsze dobrze nam się wiedzie, do tego jeszcze mieliśmy pecha, że przypadli nam w udziale ci Maurowie, ludzie o nieznacznym bogactwie, jeśli porównać z Granadą albo Sewillą, dlatego lepiej wyrzucić ich stąd raz na zawsze, i w tej chwili pojawia się kwestia, pojawia się problem, który poddaję pod waszą rozwagę, oto i on, prawdę mówiąc, pasowałaby nam pomoc za darmo, to znaczy, wy zostalibyście tu przez jakiś czas, pomagając nam, a kiedy sprawa dobiegnie końca, zadowolicie się symbolicznym wynagrodzeniem i podążycie do miejsc świętych, a tam z pewnością zapłacą wam zdecydowanie więcej, zarówno w dobrach materialnych, jako że nie sposób porównać bogactwa Turków z bogactwem tych tu Maurów, jak i w dobrach duchowych, co tam przepełniają wiernych, gdy tylko postawi się stopę na tej ziemi, panie Pedro Pitóes, proszę pamiętać, że poznałem łacinę wystarczająco dobrze, żeby sprawdzić, jak idzie tłumaczenie, ale wy, panowie krzyżowcy, proszę nie niecierpliwcie się, bo ta historia z symbolicznym wynagrodzeniem to było zwykłe gadanie, chodziło mi o to, że aby zagwarantować przyszłość narodu, bardzo by nam zależało na zachowaniu wszystkich bogactw znajdujących się w mieście, i nic w tym dziwnego, bo bardzo prawdziwe jest powiedzenie, które mówi, czy dopiero będzie mówić, Nikt nie pomoże lepiej biedakowi niż inny biedak, no cóż, zawsze można się dogadać, wy powiedzcie, ile chcecie za usługę, a my zobaczymy, czy nas na nią stać, chociaż prawdę mówiąc, a z moich ust płynie tylko prawda, mam swoje powody, żeby myśleć, iż jeśli nawet nie dojdziemy do porozumienia, sami będziemy w stanie zwyciężyć Maurów i zdobyć miasto, jak nieledwie miesiąc temu wzięliśmy Santarem zjedna drabiną i półtuzinem ludzi, a jak później weszło wojsko, cała ludność poszła pod miecz, mężczyźni, kobiety i dzieci, bez względu na wiek i to, czy mieli broń w rękach, uchowali się tylko ci, którzy zdołali zbiec, a niewielu było takich, skoro więc dokonaliśmy tego, otoczymy też Lizbonę, a nie mówię wam tego dlatego, żebym gardził waszą pomocą, ale żebyście nie postrzegali nas jako pozbawionych sił i odwagi, do tego jeszcze nie powiedziałem, jak dotąd o lepszych powodach, bo liczymy, my Portugalczycy, na pomoc Pana Naszego Jezusa Chrystusa, zamknij się, Alfonsie.

Proszę nie myśleć, że ktoś z orszaku albo z zagranicznej hałastry pozwolił sobie na bezczelność uciszenia króla, do tego zwracając się do niego po imieniu, jakby zwykł z nim jadać z jednego talerza, było to mówienie do samego siebie, tak jak Zamknij pysk, każdy, kto przywykł do słuchania i rozszyfrowywania subtelnych znaczeń zawartych w słowach, zrozumie, że ten, kto mówi, nie może się powstrzymać od powiedzenia tego, co pozornie postanowił przemilczeć. Mimo to należy liczyć na życzliwą ciekawość innych ludzi, aby usunąć taktyczną przeszkodę poprzez rzucenie na przykład pytania w tym mniej więcej stylu, Dobra, dobra, proszę powiedzieć resztę, proszę nie zostawiać sprawy w zawieszeniu, ale może się też wydarzyć rzecz zgoła odmienna, zależy to od osoby i okoliczności, w tym wypadku chodzi o Wilhelma Vitula, stojącego na uboczu gościa o złym spojrzeniu, który mógł być tym od Długiego Miecza i który odważył się powątpiewać z pewną dozą brutalności, Pan Nasz Jezus Chrystus śpieszy z pomocą wszystkim chrześcijanom i żadnemu bardziej niż innym, tylko tego brakowało, skończyłaby się religia, gdyby jedni byli dziećmi, a inni pasierbami. Niektórzy krzyżowcy obrzucili go pełnym nagany spojrzeniem, jednakże bardziej z powodu formy niż treści, bo co do tej ostatniej musiała zapanować powszechna aprobata, jakiej z pewnością nie uzyskało królewskie przemówienie, poza zasługującym na potępienie skąpstwem, za którego sprawą wszystko może wziąć w łeb, świadczące także o bezczelności i pysze, przemawiający wydawał się raczej arcybiskupem niż zwykłym królem, nie mającym nawet prawa do używania tytułu, wszak nie uznaje go papież, który przed trzema laty nadał mu godność książęcą, a i z tej powinien się cieszyć. Cisza nie trwała tak długo, jak można by wnosić z czasu potrzebnego na wyjaśnienie, ale to wystarczyło, by atmosfera spotkania stała się napięta, Dom Alfonsowi Henriquesowi nie spodobało się powątpiewanie i miał właśnie zamiar otworzyć usta, z pewnością w celu wyrzucenia z siebie jakichś gwałtownych słów, kiedy bardziej dyplomatyczny krzyżowiec, był to Saherio z Archelles, rzucił pojednawczo, Nie wątpimy w to, że Portugalczycy z Bożą pomocą zdobyli Santarem, używając jednej drabiny, skoro Bóg sprawił, że mury Jerycha runęły od dźwięku trąb, w które nie dęło nawet siedmiu rycerzy, lecz siedmiu mnichów, a także nie zdumiewa bardziej dokonana przez Portugalczyków rzeź, skoro w tymże Jerychu, obok mężczyzn, kobiet, dzieci i starców, zginęły, powiadam, woły, owce i osły, zdumiewa nas tylko, że człowiek, i do tego król, wykorzystuje imię Pana, którego wola, jak wiemy, przejawia się, kiedy chce i gdzie chce, nie wystarczy prosić, błagać, naprzykrzać się, a co do kwestii dzieci i pasierbów nie wypowiadam się.

Pochwalił Dom Alfons Henriques, oprócz sprawnego zastosowania nauk biblijnych, umiarkowany ton wypowiedzi Saheria z Archelles, choć równie wątpliwej w podstawowych treściach jak wypowiedź Guilhama Długiej Strzały, zważającej jednak nie tylko na formę, lecz i na dobór słów, i po kilkuminutowych pertraktacjach z arcybiskupem Bragi i biskupem Porto, dla których musiał zejść z kamienia, ponownie się nań wdrapał i rzekł, Wiedzcie, panowie, iż ta portugalska ziemia, do której przybyliście, była miejscem, nie tutaj, lecz bardziej na południe i nie dalej jak osiem lat temu, cudownego objawienia się Chrystusa Pana Naszego, który, choć nie jestem Jozuem, a moi ludzie Hebrajczykami, spowodował zwycięstwo nad wrogami straszniejszymi niż ci tutaj, patrzący na nas i drżący z przerażenia, zwycięstwo, powiadam, nie mniej wspaniałe niż to w Jerychu i im podobne, a skoro byliśmy w stanie dokonać takiego czynu, może też przed murami Lizbony ponownie pojawi się Zbawiciel Świata, a wówczas, jeśli taka będzie Jego wola, równie mało znacząca będzie nasza i wasza sztuka wojenna, bo razem bylibyśmy zaledwie olśnionymi świadkami mocy i majestatu Boga. Gdy król przemawiał, arcybiskup i biskup z aprobatą kiwali głowami, a kiedy zakończył przemowę w tak błyskotliwy sposób, obaj w zachwycie zaczęli bić brawo, a pozostali Portugalczycy przyłączyli się z nie mniejszym entuzjazmem. Krzyżowcy spojrzeli po sobie w zakłopotaniu, przez chwilę nie wiedzieli, co odpowiedzieć, i w końcu Idzi z Rolim zabrał głos, aby powiedzieć, Macie słuszność, panie, iż bez żadnego wysiłku mógłby to sprawić Chrystus Nasz Pan, lecz w tej chwili nie chcemy wiedzieć, co On mógłby zrobić, ale co zrobił, i dlatego prosimy, byście przedstawili nam dokładnie historię tak wspaniałego zwycięstwa, dla poznania którego, z tego, co zrozumieliśmy, warto było odbyć tak długą i żmudną podróż do waszej ziemi i jak dotąd jeszcze ziemi Maurów. Ponownie porozumiał się król z arcybiskupem i biskupem, a gdy wszyscy się zgodzili, rzekł, Słuchajcie więc.

Zadzwonił telefon. Ma stary dzwonek, z tych co to wstrząsają całym mieszkaniem, a koncentracja Raimunda Silvy była tak wielka, że niespodziewany przestrach sprawił, iż ręka poczyniła gwałtowny ruch i rysę na papierze, jakby świat, znienacka przyspieszając, przesunął się pod długopisem. Odebrał, zapytał, Kto mówi, i natychmiast rozpoznał głos telefonistki z wydawnictwa, łączę z panią doktor Marią Sarą, powiedziała. Czekając, spojrzał na zegarek, za dziesięć szósta, Jak ten czas szybko minął, bo rzeczywiście czas minął szybko, ale ta myśl była tylko wątłym zabezpieczeniem, tak jak zasłona rzadkiego dymu, który wiatr rozprasza i rozwiewa, podczas gdy Raimundo Silva myślał, Jak ten czas szybko minął, ten drugi czas, ten, do którego nagle został przerzucony, sprawiał wrażenie bardzo powolnego, był przerwą w przedłużonej wibracji, prawa ręka spoczywająca na kartce zaczęła jakby nieznacznie drżeć. Nagle telefonistka powiedziała jak zwykle, Jest pani połączona, pani doktor, Raimundo Silva zacisnął pięść, czas znowu stał się mętny, zagmatwany, po czym rozlał się, popłynął swym naturalnym biegiem, Dzień dobry, panie Raimundzie Silva, Dzień dobry, pani doktor, Jak się pan ma, Ja świetnie, a pani doktor, Bardzo dobrze, ciągle organizuję pracę, i właśnie zadzwoniłam, żeby się dowiedzieć, jak panu idzie poprawianie tego tomiku poezji, Właśnie skończyłem go przeglądać, pracowałem nad nim przez cały dzień, jutro mogę zanieść go do wydawnictwa, Aha, przez cały dzień pan nad nim pracował, Niezupełnie, jakieś dwie godziny poświęciłem na lekturę powieści, którą mi przyniósł pan Costa, Dobrze wykorzystał pan czas, Nie mam nic innego do wykorzystania, To bardzo interesujące zdanie, Być może, ale zostało wypowiedziane bez żadnych intencji, wymknęło mi się nieopatrznie. Prawdopodobnie dobrze panu z tym, To znaczy z czym, Mówieniem bez myślenia, robieniem bez myślenia, Zawsze uważałem siebie za osobę rozważną, wydaje mi się, że taki właśnie jestem, rozważny, Chociaż poddaje się pan impulsom, Pani doktor, bardzo proszę, jeśli bezustannie będę musiał słuchać aluzji do tego, co się wydarzyło, lepiej znajdę sobie pracę w innym wydawnictwie, Nie chciałam pana urazić, przepraszam, więcej nie powiem nic na ten temat, Byłbym wdzięczny, Dobrze, proszę więc przynieść mi jutro ten tekst, a co do powieści, to skoro może pan pracować nad nią przez cały dzień, mam nadzieję, że też szybko ją pan skończy, Nie zajmie mi to wiele czasu, niech pani będzie spokojna, jestem spokojna, panie Raimundzie Silva, wiem, że mogę liczyć na pańską współpracę, Nigdy nie zawiodłem kogoś, kto raz okazał mi zaufanie, Proszę więc mnie nie zawieść, Tak będzie, Do jutra, panie Raimundzie Silva, Do jutra, pani doktor. Ręka trzymająca słuchawkę poszybowała w powietrzu, powoli została opuszczona i gdy dosięgnęła widełek, pozostała na miejscu, jakby nie chciała się oderwać od aparatu albo oczekiwała jakiegoś słowa, które jeszcze mogło zostać wypowiedziane. Lepiej by było, gdyby Raimundo Silva zajął się innymi, tymi, które już zostały wypowiedziane, każdy spostrzegłby na przykład, że pani doktor Maria Sara nie uwierzyła w jego oświadczenie, że przez cały dzień zajmował się tomikiem poezji, nawet po dodaniu kilku wiarygodnych godzin poświęconych lekturze powieści, jednakże nie mogła ona, na pewno nie mogła wiedzieć, czym wypełnił czas tego dnia, oddała się przypuszczeniom, typowym dla kobiety, wszystkie wyobrażają sobie, że są cudownymi sybillami i pytiami, aż okazuje się, że mylą się jak najbardziej przeciętny mężczyzna, którego zwykle traktują z ironiczną i pobłażliwą dobro-dusznością. Ale najbardziej niepokoiło Raimunda Silvę, że ona powiedziała, i to poważnym tonem, nawet jeśli nie zaakcentowała za bardzo tych słów, Proszę mnie nie zawieść, z pewnością nie odnosiło się to do wielokrotnie dowiedzionego profesjonalizmu kogoś, kto przez całe życie zawodowe, proszę o wybaczenie powtórzenia, ale zawsze zapominamy o słowie zawodowe, popełnił tylko jeden błąd, a i ten został odkryty, wina wyznana i szczęśliwie odpuszczona. Wyłączyć należy rzecz jasna motywy bardziej intymne, gdyż łączące ich związki z góry je wykluczają, wysoce prawdopodobna jest zatem aluzja do wcześniejszej rozmowy w wydawnictwie i sugestii napisania Nowej historii oblężenia Lizbony, do czego nagle, i to podwójnie, poczuł się zobowiązany, nie tylko dlatego, że już rozpoczął, ale też dlatego, że z nie mniejszą powagą odpowiedział, Nie zawiodę pani, choć w owej chwili nie wiedział jeszcze, co mówi.

Raimundo Silva spojrzał na kartkę, Słuchajcie więc, chwycił długopis, aby kontynuować opowiadanie, ale spostrzegł, że ma pustkę w głowie, znowu biała kartka, albo czarna od nakładających się na siebie słów, krzyżujących się, nierozszyfrowywalnych. Po deklaracji Dom Alfonsa Henriquesa mógł jedynie opowiedzieć cud z Ourique jego własnymi słowami, rzecz jasna okraszając opowieść porcją współczesnego sceptycyzmu, zresztą uprawomocnionego przez wielkiego Herculano, i popuszczając wodze językowi, choć nie tracąc umiaru, jako że redaktorzy nie są zwykle zbyt śmiałymi heroldami w kwestiach poddanych tak ścisłej kontroli przez opinię publiczną. Jednakże spadło napięcie albo zostało zastąpione przez inne, może impuls pojawi się trochę później, w nocnej godzinie, jako nowa inspiracja, bo jak mawiają autorytety w tej materii, nic nie można bez niej zrobić. Raimundo Silva słyszał, że w takich momentach lepiej nie zmagać się z tym, co zwiemy naturą, lepiej pozwolić, by ciało podążało za zmęczeniem ducha, a szczególnie żeby jedno nie walczyło przeciwko drugiemu, bez względu na to, jak bardzo heroiczne i budujące bywają historie takich zmagań, i jest to mądra opinia, chociaż nie należy do najbardziej lubianych przez tych, którzy zawsze lepiej wiedzą, co każdy z nas powinien zrobić, ale brak im woli, by zastosować tę wiedzę do siebie. Król ciągle obwieszcza, Słuchajcie więc, ale to porysowana płyta, zdanie ciągle się powtarza, powtarza, hipnotycznie powtarza. Raimundo Silva przeciera zmęczone oczy, strona w mózgu jest pusta, została zapisana do połowy, prawą ręką przyciąga do siebie Kronikę Dom Alfonsa Henriquesa autorstwa brata Antonia Brandao, która posłuży mu za przewodnik, gdy tej nocy albo następnego dnia wróci do opowiadania, i nie mogąc teraz pisać, czyta drugi jej rozdział, by zaznajomić się z mitycznym wydarzeniem, Wojsko przyprowadzone przez dzielnego księcia Dom Alfonsa Henriquesa nie było wystarczająco godne zaufania, by mógł on spokojnie zaznać odpoczynku, także myśli zajęte wspaniałością obecnego przedsięwzięcia nie pozwalały na uspokojenie i sen. Wtenczas aby rozproszyć ową dolegliwość, sięgnął po świętą Biblię, którą był posiadał w swym namiocie, a pogrążywszy się w lekturze, zrazu natknął się na zwycięstwo Gedeona, znamienitego wodza narodu żydowskiego, który to z trzystoma ludźmi pokonał czterech królów Madianitów i ich wojsko, zasiekłszy sto dwadzieścia tysięcy mężczyzn, nie licząc wielkiej liczby poległych przy pościgu. Rad był książę z tak szczęsnego trafu i biorąc to zwycięstwo za dobrą wróżbę, utwierdził się jeszcze bardziej w przekonaniu o słuszności decyzji wydania bitwy, i z płonącym sercem i oczyma zwróconymi w niebo uderzył w te słowa, Wiesz o Panie mój, Jezu Chryste, że w Twej służbie i z Twym świętym imieniem na uściech wyruszyłem na bój z wrogi Twemi; Ty, który wszechmogącym jesteś, wspomóż i natchnij siłą mnie i wojsko moje, byśmy zwyciężyli onych, albowiem zaiste bluźnią wielce przenajświętszemu imieniu Twemu. Gdy słowa owe wypowiedział, w sen zapadł lekki i śnić począł, iż doźrzał starca o czcigodnym obliczu, któren rzekł mu, iżby ducha nie tracił, bo batalię ową zwycięży, a na znak, iż jest wybranym i ulubionym przez Boga, nim do bitwy stanie, na własne oczy uźrzy świata Zbawiciela, co zaszczycić chce go wyniosłym obrazem swoim. Gdy znajdował się książę w tym radosnym śnie, nie śpiąc twardo ani nie będąc całkowicie rozbudzonym, wszedł do namiotu Joao Fernandes de Sousa z jego świty i oznajmił, iż przybył mąż jakiś stary i żąda posłuchania w sprawie, co jak twierdził, niezwykle istotną była. Kazał książę wprowadzić onego, jako że chrześcijaninem był, a gdy tylko użrzał jego, pojął, że człek ów we śnie nawiedził go był, co jako miód na serce spłynęło jego. Dobry starzec powtórzył słowa we śnie posłyszane, a upewniwszy go co do zwycięstwa, dodał, by Panu się zawierzył, gdyż lubym Mu jest, i że na niego i na potomków jego zwrócił Bóg litościwe oczy swoje aż do szesnastego pokolenia, bo wtedy gasnąć pocznie ród, lecz nawet wtenczas Pan zwracać na nich oczy będzie. Rzekł, że przez niego Pan sam oznajmia, że kiedy następnej nocy usłyszy dzwon pustelni jego, w której mieszka od lat już sześćdziesięciu, dzięki szczególnemu miłosierdziu ochraniany przez Najwyższego, niechaj wyjdzie w pole, gdyż pragnieniem Boga jest okazanie mu swej wielkiej łaski. Wysłuchawszy tak znamienitego posłańca, katolicki książę ugościł go z należną czcią i w pokorze złożył Bogu bezmierne dziękczynienie. Wyszedł z namiotu dobry starzec i powrócił do swej pustelni, a książę, oczekując umówionego znaku, na żarliwej modlitwie resztę nocy spędził aż do drugiej wilii, kiedy to usłyszał bicie dzwonu; uzbrojony więc w tarczę i miecz opuścił obozowisko i zwróciwszy oczy do nieba, uźrzał we wschodniej stronie blask wspaniały, z każdą chwilą się rozszerzający i powiększa-

jacy. Dożrzał w nim zbawienny znak świętego krzyża i przybitego doń Zbawiciela świata, otoczonego kołem przez wielką mnogość aniołów, którzy pod postacią przepięknych młodzieńców jawili się odziani w lśniące bielą szaty, i użrzał książę, iż krzyż ogromnej był wielkości i wznosił się nad ziemię niemal tuzin łokci. Olśniony tak wspaniałą wizją, z bogobojnością i czcią należną obecności Odkupiciela odłożył książę broń, odrzucił królewskie szaty i bosy padł na kolana, i zalawszy się łzami, począł błagać Pana, by ochronił jego wasali, i rzekł: Jakież to zasługi odnalazłeś, Boże mój, w grzeszniku tak zaprzańczym, by mnie obdarzać łaską tak znakomitą? Azali czynisz to, by wiarę mą umocnić, nie jest to koniecznem, gdyż od chrztu świętego za jedynego prawdziwego Boga Ciebie mam, z Dziewicy Świętej syna człowieczego i boskiego z Ojca Wieczystego. Wprzódy niewierni cieszyć się winni wielkością cudu tego, by poznawszy Ciebie, nienawiścią do swych błędów zapałać mogli. Natenczas Bóg słodkim głosem uszu księcia dobiegającym rzekł mu te słowa: Nie objawiłem się tobie, by wiarę twą umacniać, lecz by serce twe wzmocnić w tej wyprawie i na skale twardej początki królestwa twego położyć. Bądź ufnym, jako że nie tylko batalię tę zwyciężysz, lecz wszystkie, jakie tylko wrogom wiary katolickiej wydasz. Ludzi twych gotowych i skorych do bitwy znajdziesz, a prosić usilnie ciebie będą, byś z tytułem królewskim do boju tego stanął; nie wahaj się go przyjąć, lecz wolno próśb usłuchaj, bo jam jest stwórcą i niszczycielem imperiów świata tego i z tobą i twoim ludem chcę zbudować dla mnie królestwo, dzięki któremu imię moje do obcych ludów zaniesione będzie. I aby twoi potomni znali, z czyich rąk królestwo otrzymali, broń twą kupisz za cenę, za jaką ja kupiłem ród ludzki, cenę, jaką za mnie zapłacili Żydzi, i będzie to królestwo uświęcone, kochane przeze mnie za czystość wiary i najwyższą pobożność. Książę Alfons, usłyszawszy tak niebywałą obietnicę, ponownie padł na kolana i wielbiąc Pana, rzekł Mu: Z racji jakichże to zasług obdarzasz mnie, mój Boże, tak wyjątkową łaską? Skoro jednak już tak jest, zwróćże swe łaskawe oczy na potomków, których mi przyrzekasz, uchowaj przed nieszczęściem naród portugalski, a jeśli przeciw niemu planujesz jaką karę, błagam, byś wprzódy mnie i mych potomków ukarał, a lud ochronił, gdyż kocham go jak syna jedynego. Na wszystko odpowiedział Pan dobrym słowem, iż nigdy od niego ani jego potomnych oczu litościwych nie odwróci, bo obrał ich za swoich robotników i żniwiarzy, aby wielkich zbiorów dokonali w odległych krainach. Po czym rozpłynęła się wizja, a książę Alfons przepełniony mocą i radością ducha, co zrozumiałe, powrócił do obozowiska i schronił się w swym namiocie.

Raimundo Silva zamknął książkę. Choć był zmęczony, miał ochotę kontynuować lekturę, śledzić wydarzenia aż do całkowitego rozgromienia Maurów, lecz Idzi z Rolim, zabierając głos w imieniu towarzyszących mu rycerzy, oznajmił królowi, że krzyżowcy, dowiedziawszy się niniejszym o pamiętnym cudzie dokonanym przez Pana Jezusa w krainie także bardzo odległej, na południe od Castro Verde, w miejscu zwanym Ourique, w prowincji Alentejo, następnego dnia o poranku udzielą mu odpowiedzi. Po czym wymieniwszy pozdrowienia i dopełniwszy wymaganego etykietą ceremoniału, oddalili się do swych namiotów.

Król spał źle, snem niespokojnym i przerywanym, lecz zarazem ciężkim i ciemnym, jakby nigdy już się nie miał obudzić, i był to sen pozbawiony przyjemnych widzeń i koszmarów, nie pojawił się żaden starzec o czcigodnym wyglądzie zapowiadający słodki cud, Oto jestem, żadna kobieta krzycząca, Oszczędź mnie, jestem twoją matką, jedynie gęsta i nieprzenikniona ciemność zdawała się otulać mu serce i zaślepiać je. Budził się spragniony i wołał o wodę, pił łapczywie i podchodził do wyjścia, aby spoglądać w noc, zniecierpliwiony powolnym przesuwaniem się gwiazd. Była pełnia, z tych co to zmieniają świat w upiorne zjawisko, kiedy wszystkie rzeczy, żywe i nieożywione, szepczą tajemnicze objawienia, jednak każda szepcze swoje i wszystkie się rozmijają, dlatego nie potrafimy ich zrozumieć i cierpimy z powodu przygnębienia męczącego tych, co niemal zrozumieli, a jednak dalej nic nie wiedzą. Zatoka rzeki mieniła się pomiędzy wzgórzami, rzeka pędziła wody jak blask sławy, a ogniska na tarasach zamku i grube pochodnie oznaczające każdy z okrętów krzyżowców lśniły jak błędne ogniki w rozświetlonej ciemności. Król spoglądał to na jedną, to na drugą stronę, wyobrażał sobie, jacy są ci Maurowie i ci Franko-wie patrzący na portugalskie obozowisko, jakie są ich myśli, jaki strach i pogarda, jakie plany bitewne, jakie decyzje. Wracał na pryczę, na niedźwiedzią skórę nieodmiennie służącą mu za posłanie, i czekał na sen. Słychać było głosy rontów, czasem szczęk oręża, tańczyły cienie na ścianach namiotu od płomienia zapalonej świecy, potem król wkraczał w ciszę i w ciemną nieskończoność i zasypiał.

Minęły godziny, księżyc zaszedł i noc stała się nocą. Wtedy gwiazdy roziskrzyły całe niebo, odbijając się refleksami w wodzie, otwierając przestrzeń Drodze Mlecznej wiodącej do Composteli, długo potem pierwsze poranne światło pojawiło się po drugiej stronie miasta czarnego na tle brzasku, powoli gaszono ognie na murach zamku, a kiedy wyszło słońce, niewidoczne jeszcze z miejsca, w którym się znajdujemy, usłyszano zwykłe głosy odbijające się echem po wzgórzach, to almuadeni wzywali do modlitwy wierzących w Allacha. Chrześcijanie nie wstają tak wcześnie, na okrętach nie widać jeszcze znaku życia, a portugalski obóz, poza zmęczonymi wartownikami, trwa pogrążony w głębokim śnie, letargu przerywanym chrapaniem, westchnieniami, pomrukami, który znacznie później, gdy słońce będzie już stało wysoko na niebie, uwolni członki i rozpuści głosy, skruszone i niepohamowane poranne ziewnięcia, nie kończące się przeciągania powodujące trzeszczenie kości, jednego dnia bardziej, innego dnia mniej. Ożywiły się ogniska, teraz stoją na nich kotły, zbliżają się ludzie, każdy ze swą miską, przychodzą zluzowane warty, inne, odświeżone, zajmują stanowiska, przeżuwając ostatnie kęsy, podczas gdy szlachetnie urodzeni przed namiotami spożywają niemal takie same smakołyki, jeżeli nie mówimy o mięsie, bo ono stanowi największą różnicę. Jedzą z wielkich drewnianych talerzy, obok nich duchowni, którzy pomiędzy wstaniem i posiłkiem odprawili mszę, i wszyscy zastanawiają się nad tym, co odpowiedzą krzyżowcy, mówi jeden, że nie zostaną, jeśli nie przyrzeknie się im bardziej godziwej zapłaty, inny rzecze, że może zadowolą się chwałą służby Panu, oprócz rozsądnego zadośćuczynienia za niedogodności. Patrzą z daleka na okręty, wróżą z ruchów marynarzy, czy manewrują, żeby pozostać, czy wręcz przeciwnie, podnoszą kotwicę, to niekonsekwentne przypuszczenia zrodzone z niepokoju, zanim przyjdą stamtąd krzyżowcy, by udzielić królowi odpowiedzi, okręty się nie poruszą, a nawet potem, w zależności od okoliczności, może będą musieli jeszcze poczekać na sprzyjające pływy, żeby wybrać odpowiednie kotwicowisko albo oddalić się na pełne morze.

Król czeka. Wierci się niecierpliwie na siedzisku ustawionym przed namiotem, jest uzbrojony, tylko głowę ma odkrytą, i nie odzywa się ani słowem, patrzy i czeka, nic więcej. Zbliża się południe, słońce stoi wysoko, strumienie potu spływają pod kolczugami. To jasne, że król jest podenerwowany, ale nie chce tego okazać. Ustawiono nad nim daszek, którym bryza delikatnie porusza, w takt łopotania królewskiego proporca. Panuje cisza odmienna od nocnej, może jeszcze bardziej niepokojąca, bo za dnia można spodziewać się ruchu i zgiełku, pełna oczekiwania cisza otula miasto, rzekę, okoliczne wzgórza. Oczywiście śpiewają świerszcze, lecz ten śpiew dociera z innego świata, jest skrzypieniem niewidocznej piły podcinającej podwaliny tego, który znamy. Na murach pomiędzy blankami Maurowie też patrzą i czekają.

W końcu pojawiają się łodzie pomiędzy trzema głównymi galerami zakotwiczonymi w zatoczce, z każdej z nich schodzą ludzie i teraz zbliżają się do nas, słychać uderzanie wioseł o gładką wodę, chlupotanie, niewiele brakuje, aby widok ten stał się wyrazem czystego liryzmu, przejrzysty błękit nieba, dwie łódki zbliżające się z wolna, brak tylko malarza, by utrwalił te słodkie kolory natury, ciemne miasto wznosi się na zboczu, zamek na szczycie, albo zmieniając punkt widzenia, obóz portugalski u podnóża przypadkowego wypiętrzenia, parowy, zbocza, samotne drzewa oliwne, rżyska, ślady niedawnych pożarów. Króla już tam nie ma, schronił się w swym namiocie, bo będąc królem, nie może czekać na nikogo, nie musi na nikogo czekać, to krzyżowcy winni się tu zebrać, czekając z szacunkiem, aż wyjdzie Dom Alfons Henriques, uzbrojony od stóp do głów, aby wysłuchać wiadomości. Zbliżają się co znamienitsi rycerze, którzy dzień wcześniej spotkali się z królem, i przychodzą z zasępionym, nieprzeniknionym obliczem, my już wiemy, że nie zostaną, aby wspomóc Portugalczyków, lecz ci jeszcze trwają w błogiej niewiedzy, żywią, jak zwykło się mawiać, nadzieję, nie potrafimy tylko przewidzieć, jakie będzie uzasadnienie tak poważnego postanowienia, bo jakieś musi być, w przeciwnym razie krzyżowcy zostaną uznani za lekkomyślnych i niegodnych szacunku. Przychodzi Idzi z Rolim, Ligel, Lichertes, bracia La Corni, Jordan, Alardo, przychodzi też jakiś Niemiec dotychczas nie wspomniany o imieniu Henryk, pochodzący z Bonn, rycerz dobrej sławy i cnotliwego życia, czego dowiedzie w swoim czasie, i bardzo wykształcony i religijny Anglik o imieniu Gilbert, a w charakterze rzecznika Guilherme Vitulo, ten od Długiego Miecza albo Długiej Strzały, Portu-galczykom zamarło serce z powodu złego przeczucia, gdy zobaczyli, iż ten będzie mówił, bo aż nadto dobrze wiedzą, jak bardzo jest niechętny królowi, zdarzają się takie przypadki, bez żadnej konkretnej przyczyny nabieramy do kogoś niechęci i nikt nie potrafi nas przekonać, Nie lubię go, nie lubię go, i tyle.

Wyszedł Dom Alfons Henriques z namiotu, prowadząc doradców w osobach Dom Pedra Pitóesa i Dom Joao Peculiara, i ten właśnie, po naradzie z królem, zabrał głos, aby powitać wysłanników, po łacinie rzecz jasna, i było to równie dobre przywitanie jak każde inne, oraz stwierdzić, iż król pragnie wysłuchać odpowiedzi, którą mu przynoszą, a nie wątpi, że będzie ona najbardziej korzystna dla chwały Boga Pana Naszego. Formuła jest dobra, bo skoro nie możemy wiedzieć, co dla Boga jest bardziej korzystne, zostawiamy Jemu odpowiedzialność za wybór, a sobie przeznaczamy zaledwie pokorę, jeśli decyzja będzie sprzeczna z naszymi interesami, i umiarkowaną radość, jeśli będzie dla nas dogodna. Ewentualność, że Bogu jest równie obojętne tak i nie, dobro i zło, nie może pomieścić się w głowach takich jak nasze, bo w końcu Bóg musi do czegoś służyć. Nie jest to jednakże odpowiednia chwila, by płynąć tak krętymi meandrami, bo już Guilherme Długi Miecz postawą ciała i gestami bezwstydnie kłócącymi się z pełnym szacunku zachowaniem podwładnego, jakie powinien przejawiać, mówi, że skoro król portugalski cieszy się tak skuteczną i ochoczą pomocą Naszego Pana Jezusa Chrystusa, czego dowiodła na przykład trudna ponoć sytuacja, w jakiej się znalazł w bitwie pod Ourique, źle mógłby spojrzeć Pan na to, jeśli będący tu przejazdem rycerze krzyżowi postanowiliby zastąpić go w nowym przedsięwzięciu, w związku z czym radził, by Portugalczycy, skoro ponownie chcą dać mu sposobność objawienia się, wyruszyli w pole samotnie, gdyż pewne zwycięstwo już mają w kieszeni, a i Bóg będzie im wdzięczny za możliwość okazania swojej mocy, tym razem i zawsze, kiedy zostanie o to poproszony. Gdy skończył wyjaśniać Guilherme Vitulo w swym rodzimym języku, usłyszeli go Portugalczycy, w czasie jego przemowy robiący mądre miny, jak to jest w zwyczaju w podobnych sytuacjach, nie mogąc sobie wyobrazić, że odpowiedź okaże się sprzeczna z ich interesami i niedogodna dla innych, czego jednak dowiedzieli się w następnej nieszczęsnej minucie i to niezbyt dokładnie, jako że usta brata tłumacza towarzyszącego Długiemu Mieczowi wzbraniały się przed wypowiadaniem tak sarkastycznych słów, a i niektórych innych, wymagających drugiej lektury w związku z podejrzeniem o obecność w nich oszczerczego powątpiewania w moc Bożą zdolną do ścinania, grabienia, do wysuwania i dysponowania, do dawania i odbierania zwycięstw, sprawiania, że wygrywa jeden przeciw tysiącu, sprawy się komplikują dopiero wtedy, gdy walczą chrześcijanie przeciwko chrześcijanom albo Maurowie przeciwko Maurom, chociaż w tym drugim przypadku rzecz zależy od Allacha, niech On się nad nią pochyli.

Król wysłuchał w ciszy i w ciszy pozostał, z dłońmi wspartymi na rękojeści miecza wbitego prosto i pewnie w ziemię u jego stóp, jakby już tę ziemię objął we władanie. Dom Joao Peculiar, czerwony od świętego oburzenia, wypowiedział zdanie, które powinno było zawstydzić prowokatora, Nie będziesz kusił Pana Boga twego, co wszyscy bardzo dobrze zrozumieli, nawet ci słabsi w doktrynie, bo prawdę powiedziawszy, Guilherme Vitulo, zamiast pogardzać Portugałczykami, powtórzył w innych okolicznościach i innymi słowami szkaradną próbę demona mówiącego do Jezusa, Skocz w przepaść, a jeśli przybędą ci na pomoc anioły, niczego nie ryzykujesz, a Jezus odpowiedział, Nie będziesz kusił Pana Boga twego. Powinien się był tym zawstydzić Guilhao, lecz się nie zawstydził, wydawało się raczej, że twarz wykrzywiła mu się w szyderczym uśmiechu. Zapytał więc Dom Alfons Henriques, Czy taka jest decyzja krzyżowców, Tak jest, odparł tamten, Idźcie więc i niechaj Bóg was prowadzi do Ziemi Świętej, gdzie już nie będziecie mogli znaleźć żadnego pretekstu, aby uniknąć walki, tak jak unikacie tej, jeśli się nie mylę. Teraz dla Guilherme Vitula nadeszła pora sięgnięcia po miecz, od którego przyjął nazwisko, co mogło przynieść najbardziej zgubne skutki, gdyby nie powstrzymali go jego kompani, a bardziej niż ciała stanęły mu na drodze słowa wypowiedziane przez jednego z nich, był to Gilbert, jedyny w tej gromadzie, który mógł olśnić tłumaczy, gdy przyszło do wysławiania się po łacinie, jako wykształcony wyższy duchowny, a powiedział, co następuje, Panie, prawdą jest to, co Guilherme Vitulo właśnie wam objaśnił, że nie zostaną tu krzyżowcy, nie wspomniał jedynie o motywach materialnych, które powodują odmowę, to jednak ich sprawa, niemniej jednak niektórzy postanowili zostać i tych widzisz tutaj, bo z tego właśnie powodu przybyliśmy z poselstwem, Idzi z Rolim, Ligel, Lichertes, bracia La Corni, Jordan, Alardo, Henryk i ja, ze wszystkich najmniej znaczący i skromny, do twych usług. Tak bardzo się ucieszył Dom Alfons Henriques, że natychmiast odszedł go gniew i odrzucając uprzedzenia hierarchiczne, podszedł do Gilberta i objął go, okazując pogardę ordynarnemu Guilhao, rzeczywiście dobrze dobrano mu imię, i rzekł na głos, Za tę śmiałość przyrzekam wam, że zostaniecie pierwszym biskupem Lizbony, gdy tylko miasto stanie się chrześcijańskie, a co do was, panowie, którzy zechcieliście pozostać u mego boku, zapewniam was, iż nie będziecie mieli powodu do uskarżania się na mą małoduszność, po czym odwrócił się plecami i wszedł do namiotu. Tutaj wyjaśniły się sprawy, to znaczy Guilhao został porzucony, nawet jego giermek odsunął się o trzy kroki, spoglądając nieufnie, czy znać ślady kozich kopyt albo baranich rogów na zuchwałym, a teraz pokonanym opętańcu.

Łącząc to, co rzeczywiście zostało napisane, z tym, co na razie znajduje się tylko w wyobraźni, dotarł Raimundo Silva do tego najważniejszego zdarzenia, a trzeba przyznać, że poczynił wielkie postępy, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, pomijając wyznany już brak przygotowania do wszystkiego, co nie jest skrupulatnym poprawianiem, iż jest on człowiekiem powolnym w piśmie, zawsze dbałym o zgodność, skąpiącym przymiotników, starannym w etymologii, dokładnym w sprawach interpunkcji, co natychmiast zdradzi, że wszystko, co w jego imieniu przeczytaliśmy, jest tylko dowolną wersją i dowolną interpretacją tekstu, który z pewnością niewiele będzie miał podobieństw z naszym, i że z tego, co możemy przewidzieć, do ostatniej linijki będzie się bronił przed amatorami naiwnych historii. Zresztą wystarczy stwierdzić, że na wersję, którą dysponujemy, składa się dwanaście gęsto zapisanych stron, a jest oczywiste, że Raimundo Sil-va, nie mający nic z pisarza, ani wad, ani zalet, nie może w półtora dnia napisać tak dużo i tak różnorodnie, bo o walorach literackich tego, co zrobił, nie warto się wypowiadać, gdyż jest to historia, a więc nauka, a także z braku właściwego źródła. Ostrzeżenie to ponownie zostało poczynione, abyśmy ciągle mieli świadomość, iż nie należy mieszać tego, co nam się wydaje, z tym, co na pewno nastąpi, lecz nie wiemy jak, a także żebyśmy wątpili, kiedy wydaje nam się, iż jesteśmy pewni jakiejś rzeczywistości, bo to, co z niej poznaliśmy, jest ściśle określone, a przecież może ona stanowić jedną z wielu wersji, albo jeszcze gorzej, jeśli jest ogłoszona jedyną wersją.

Jest późne popołudnie, nadszedł czas odwiedzenia pani doktor Marii Sary, czekającej na poprawiony tomik poezji. Gosposia sprząta w kuchni albo prasuje, niemal jej nie słychać, tak cicho wykonuje swoją pracę, prawdopodobnie uważa, że pisanie albo poprawianie napisanego tekstu jest aktem religijnym, a Raimundo Silva, który nie wyszedł od rana, zapytał, Jaka jest pogoda, ponieważ nigdy nie ma jej za wiele do powiedzenia, wykorzystuje takie sposobności albo je wymyśla, dlatego nie podszedł do okna, jak to ma w zwyczaju, a powinien był to zrobić, wszak to wielki dzień, może wiedzą już w mieście, że krzyżowcy odpływają, szpiegostwo to nie wynalazek współczesnych wojen, a pani Maria odpowiada, ładna, wyrażenie ścisłe, które, prawdę mówiąc, wyraża tylko, że nie pada, bo często mawiamy, ładna, ale jest zimno, ładna, ale wieje wiatr, a nigdy nie powiedzieliśmy ani nie powiemy, ładna, ale pada deszcz. Raimundo Silva idzie zdobyć informację komplementarną, czy istnieje zagrożenie deszczem albo wiatrem, tak jak wczoraj, i jaka jest temperatura. Może wyjść bez wielkiego zabezpieczenia, wkłada suchy i teraz już godnie prezentujący się płaszcz, z dwóch szalików, które ma, wybrał ten lżejszy, szkoda że nie można powiedzieć koc na szyję, co też nie brzmi najlepiej, ale przynajmniej po portugalsku, a nie po francusku cachecol, co wszedł na stałe do języka portugalskiego, zresztą dopiero się kształtującego, szczególnie na plażach Algarve, ale rozszerzającego się władczo na całe królestwo Portugalii. Poszedł do kuchni z panią Marią, żeby rozliczyć się z nią z tygodniówki, ona spojrzała na pieniądze i westchnęła, taka już jest, wygląda, jakby otrzymując je, już się zaczynała z nimi żegnać, początkowo Raimundo Silva denerwował się, wydawało mu się, że pani Maria westchnieniami wyraża niezadowolenie z niskich zarobków, dlatego nie spoczął, dopóki nie zebrał wystarczających informacji na temat pensji płaconych przez niższą klasę średnią, do której należy, a stwierdziwszy, iż jest względnie dobrze sytuowany, choć nie można było o nim powiedzieć, że wykorzystuje innych, na wszelki wypadek podwyższył stawkę, nie zdołał jednak wyeliminować westchnięcia pani Marii.

Są trzy główne drogi łączące dom Raimunda Silvy z miastem chrześcijan, pierwsza prowadząca wzdłuż ulicy Cudu Świętego Antoniego, która w zależności od wyboru spośród trzech odgałęzień może zawieść go na Caldas albo Madalenę, jak i na plac da Rosa oraz jego przyległe ulice, przede wszystkim na Costa do Castelo, u dołu Escadinhas da Saude i plac Martima Moniza, i poprzez początek Calcada de Santo Andre do Terreirinho i ulicy Cavaleiros, druga przez plac Lóios prowadzi w kierunku Bramy Słońca, i w końcu, najczęściej używana, przez schody Świętego Kryspina, pozwala dojść w ciągu kilku minut do Bramy Żelaznej, gdzie czeka tramwaj, żeby zawieźć go do Chiado czy gdzie tam chce, może też przejść stamtąd na piechotę do placu Figueira, jeśli musi skorzystać z metra, tak jak dziś. Wydawnictwo znajduje się blisko alei Duque de Loule, zbyt daleko, zwłaszcza o tak późnej porze, żeby udać się piechotą aleją Wolności, niemal przez cały czas jej prawą stroną, bo nigdy nie lubił drugiej strony, nie wie dlaczego, wrażenie niechęci nie jest stałe, czasem się nasila, a czasem słabnie, i to w odniesieniu do obu stron ulicy, ale jakoś zawsze lepiej się czuł po prawej. Któregoś dnia, choć samego siebie nazwał maniakiem, zadał sobie trud oznaczenia na mapie miasta odcinków alei, które mu się podobały i które mu się nie podobały, i odkrył wtedy ku własnemu zaskoczeniu, że podobała mu się większa część alei po lewej stronie, lecz ze względu na stopień intensywności satysfakcji prawa strona w końcu wygrywała i właśnie prawą częściej chodził, spoglądając na lewą z żalem, że go tam nie ma. Rzecz jasna nie bierze tych drobnych obsesji zbyt serio, w końcu na coś się przydało bycie redaktorem, przecież całkiem niedawno w rozmowie z autorem Historii oblężenia Lizbony dowodził, że redaktorzy wiele wiedzą z literatury i życia, a rozumie się przez to, że to, czego z życia się nie nauczyli albo nie chcieli się nauczyć, poznali za sprawą literatury, szczególnie w kwestii tików i manii, wszak wiadomo aż za dobrze, iż nie istnieją bohaterowie normalni, w przeciwnym razie nie byliby bohaterami, wszystko razem może oznaczać, jak sądzę, iż Raimundo Silva przejął z poprawionych przez siebie książek zespół cech, które z upływem czasu przemieszały się z jego własnymi i w końcu stworzyły tę spójną, zarazem jednak pełną sprzeczności całość zwaną charakterem. Teraz znajduje się na schodach Świętego Kryspina, patrzy na psa łypiącego na niego oczyma, mógłby zadać sobie pytanie, do jakiej postaci książkowej jest teraz podobny, szkoda, że to zwierzę nie jest wilkiem, bo natychmiast nasunęłoby się skojarzenie ze świętym Franciszkiem albo świnią, i byłby świętym Antao albo lwem, i byłby świętym Markiem albo wołem, i byłby świętym Łukaszem albo orłem, i byłby Janem Ewangelistą, albo baranem, i byłby Chrzcicielem, nie wystarczy, że powiedzieliśmy, iż pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, jeśli świat dalej będzie szedł w tym kierunku, może się okazać ostatnim. Pies potrafi być przyjacielem pod warunkiem, że mu się odwzajemni przyjaźń, jak myśli w tej chwili Raimundo Silva, stojąc twarzą w twarz z wygłodniałym zwierzakiem, aż za dobrze widać, że tutejsi mieszkańcy nie darzą sympatią psiego rodu, może są oni w prostej linii potomkami Maurów, którzy ze względów religijnych od dawien dawna nienawidzą psów, choć są, jedni i drudzy, braćmi w Allachu. Pies, z ponad ośmioma wiekami złego traktowania we krwi i w genach, uniósł głowę, aby wydać z siebie jęk żałości, bezwstydny skowyt rozgoryczenia, ale też beznadziei, prośby o jedzenie, skamlenie czy wyciąganie ręki bardziej jest objawem wewnętrznej rezygnacji niż zewnętrznym wyrazem cierpienia. Raimundo Silva nie ma wyznaczonej godziny spotkania, Do jutra, powiedziała pani doktor Maria Sara, ale już robi się późno, najgorszy jest ten pies, który nie pozwala mu iść swoją drogą, skamlenie przeszło w płacz, inaczej niż u ludzi, którzy najpierw płaczą, a dopiero potem wyją, zwierzę prosi, domaga się i błaga o kęs chleba, kość, jakby ten prosty człowiek był Bogiem we własnej osobie, używa się teraz bardzo trudnych do otworzenia albo przewrócenia kubłów na śmieci, dlatego konieczność jest tak nagląca, mój panie. Postawiony przed wyborem pomiędzy ruszeniem naprzód i wyrzutem sumienia, że to zrobił, Raimundo Silva postanawia wrócić do domu po coś, czego głodny pies nie odważy się zlekceważyć, wchodząc po schodach, patrzy na zegarek, Robi się późno, wszedł gwałtownie, wprawiając w przerażenie gosposię przyłapaną na oglądaniu telewizji, ale nie zwrócił na nią uwagi i poszedł do kuchni, przejrzał szuflady, garnki, otworzył lodówkę, pani Maria nie miała odwagi zapytać, Potrzebuje pan czegoś, ani nawet okazać zdziwienia, do czego ma pełne prawo, bo jak już wiadomo, została przyłapana in flagranti na lenieniu się w pracy i teraz stara się odzyskać pewność siebie, wyłączyła telewizor i przesuwa meble, hałasuje demonstracyjnie w szalonej pracy, to czysta strata czasu, bo Raimundo Silva, jeśli nawet zauważył popełnione przewinienie, nawet o nim nie pomyślał, tak bardzo był zaaferowany swoim spóźnieniem i dobrym uczynkiem, jakim będzie położenie przed psem zawiniętych w gazetę łupów, trochę gotowanej kiełbasy, plasterek tłustej szynki, trzy kawałki chleba, szkoda, że nie ma tam grubej kości na uspokojenie, podczas trawienia nie ma nic lepszego niż kość, żeby pobudzić ślinianki i wzmocnić zęby psa. Trzasnęły drzwi, Raimundo Silva już schodzi po schodach, pani Maria na pewno podeszła do okna popatrzeć, następnie wróciła, włączyła telewizor, nie straciła nawet pięciu minut telenoweli, to nic takiego.

Pies się nie poruszył, tylko spuścił łeb, warga zwisa mu tuż przy ziemi. Wystające żebra, jak u ukrzyżowanego Chrystusa, drżą mu przy kręgosłupie, ten pies to notoryczny idiota, upiera się żyć na schodach Świętego Kryspina, gdzie cierpi tak wielki głód, i gardzi bogactwem Lizbony, Europy, świata, jest to wszak bardzo powierzchowny osąd, nie chodzi o jakiś upór, ale o przypadek uporu zasługujący na szacunek, śmiałkowie nie pojmują natury problemu, na przykład, jakie trzęsienie ziemi nastąpiłoby w głowie tego psa, gdyby do znanych mu stu trzydziestu czterech stopni nagle dołożono jeszcze jeden, nie chodzi o to, że tak się stało, jest to zaledwie hipoteza, jak nieszczęśliwy poczułby się zwierzak w obliczu niemożliwej do pokonania otchłani, jeszcze pamiętamy, ile go kosztowało pójście za tym człowiekiem do Bramy Żelaznej, niektórych doświadczeń lepiej nie powtarzać. Z odległości trzech kroków Raimundo Silva widzi, jak pies podchodzi do rozłożonej gazety, zwierzak zastanawia się, czy powinien na niego patrzeć, aby uniknąć przewidywanego kopniaka, czy też rzucić się najedzenie, którego woń gwałtownie skręca mu kiszki, ślina ścieka mu po zębach, o psi boże, dlaczego tylu z nas przeznaczyłeś tak trudne życie, zawsze tak jest, bogów winimy za tamto czy owamto, podczas gdy to my wymyślamy i tworzymy wszystko, włączając w to odpuszczenie i wybaczenie tych i innych win. Raimundo Silva rozumie, że pies się boi, odsuwa się, pies podchodzi odrobinę, nos drży z niepokoju, nagle jedzenie przestało istnieć, zniknęło w dwóch szybkich kłapnięciach i blady, długi język wylizuje tłuszcz wsiąkły w gazetę. To żałosny widok, ofiarowany przez przeznaczenie Raimundowi Silvie, który nie pamięta już o pani doktor Marii Sarze i znienacka utożsamia się z postacią z opowiadań, której mu brakowało, z tym świętym Rochem, któremu pomógł właśnie pies, czas już był najwyższy, aby święty pomógł psu, dowodząc niniejszym, że w życiu za wszystko się odpłaca, nawet jeśli nie dokładnie tym samym, nasz to punkt widzenia, rzecz jasna, bo jak to widzą psy, nie wiemy, kim może być Raimundo Silva w oczach tego psa, powiedzmy, że istotą żywą z ludzką twarzą, by dopełnić kolekcji apokaliptycznych zwierząt, niech stanie się Raimundo Silva świętym Mateuszem, którego brakowało, jak on sobie poradzi z tak wielkim ciężarem.

Pewnie mu on jednak zbytnio nie ciąży, jeśli zważymy, z jaką szybkością zaczął zbiegać po schodach, przypomniawszy sobie nagle o pani doktor Marii Sarze, która już pewnie na niego czeka, teraz tylko taksówka może go zawieźć na czas, a życie nie pozwala na nadmierne zbytki, niech diabli porwą psa, ja samarytaninem, na pewno nie wróciłbym do domu po jedzenie, gdyby jakaś staruszka żebrała na schodach Świętego Kryspina, no tak, gdyby to była staruszka, to może tak, ale założę się, że gdyby to był staruszek, to już nie, to ciekawe, jak sama dobroć, zakładając, że o niej właśnie mówimy, czasami jest jak guma, rozciąga się i kurczy, potrafi objąć całą ludzkość albo tylko jedną osobę, jest samolubna, tak właśnie, dobra tylko dla samej siebie, jednakże dobry uczynek odświeżył duszę, zwierzak zachowa wdzięczność, choć przy takim głodzie ta skromna strawa wystarczyła tylko na zatkanie dziur w zębach, biedne zwierzątko, to tylko wyraz współczucia, bo nie jest w końcu aż taki mały, wspaniałe zwierzę, wszystkie są wspaniałe, nawet te najostrożniejsze, które nigdy nie wychodzą na ulicę albo wychodzą na smyczy z zasłoniętymi genitaliami, ten przynajmniej jest wolny, cieszy się wolnymi sukami, ale niewiele się nacieszy, jeśli nigdy nie opuszcza schodów Świętego Kryspina. W tej chwili Raimundo Silva świadomie przerwał strumień myśli, któremu się poddał, gdy wiozła go taksówka, odczuł nagły przypływ złego samopoczucia, nie fizycznego, poddał się raczej jak ktoś, kto zasnął był w sobie i nagle się obudził i krzyknął, zobaczywszy, że otaczają go nieprzeniknione ciemności, dlatego powtórzył, czekając, aż minie przestrach, Jeśli nigdy nie opuszcza schodów Świętego Kryspina, o kim ja mówię, zapytał, taksówka wjeżdżała w górę ulicą Srebrną, a on siedział w środku, w końcu należał do gatunku ludzi, nie psów, i mógł opuścić schody Świętego Kryspina zawsze, kiedy tego wymagały okoliczności albo kiedy przyszła mu na to ochota, czego w tej chwili dowodzi, jedzie do wydawnictwa porozmawiać z panią doktor Marią Sarą, która szefuje redaktorom, aby oddać jej poprawiony tekst tomiku poezji, a może zdecyduje potem nie wracać do domu, skończył książkę, choć tak cienką, że niemal nie wygląda na książkę, postąpi więc wedle swego zwyczaju, zje coś w restauracji, pójdzie do kina, choć prawdopodobnie nie ma przy sobie wystarczającej sumy na tak szeroki program, w myślach dokonuje obliczeń, sprawdza licznik taksówki, stara się sobie przypomnieć, ile ma w portfelu, i pogrążony w tych rachunkach zdaje sobie nagle sprawę, że nie wyjdzie z domu tego wieczoru, nie może zapominać, że rozpoczął nową książkę, nie, nie powieść Costy, rzucił okiem na zegarek, dochodzi piąta, taksówka sunie w górę aleją Duque de Loule, zatrzymuje się na światłach, rusza, Tam, jeśli można, i wyciągnąwszy pieniądze, aby zapłacić, upewnia się, że pieniędzy nie wystarczy na restaurację i kino, na jedno z dwóch tak, ale jedno bez drugiego nie ma sensu, Zjem kolację w domu i zajmę się tamtym, tamto to Historia oblężenia Lizbony, kiedyś już to powiedział, kiedy poprawiał książkę pod tym tytułem, w czasach swej niewinności.

Winda jest stara i ciasna, sprzyjałaby intymności, gdyby nie przezroczystość drzwi i bocznych ścian, jednak pomiędzy piętrami, uważając na schody po jednej i po drugiej stronie, zawsze można odważyć się na jakąś grę rąk, a nawet skraść pocałunek, jeśli potrzeba jest nagląca. Przez lata pracy, których już jest niemało, Raimundo Silva używał tej mechanicznej klatki, czasem sam, innym razem w towarzystwie, nigdy dotąd jednak, przynajmniej tego nie pamięta, nie został nawiedzony przez tak niepokojące myśli, to prawda, że początkowo wolał chodzić pieszo, niż czekać na powolną windę, a także dlatego, że jeszcze miał krzepkie nogi i mocne serce, zdolne do współzawodniczenia z młodzieżą z tych wszystkich biur, włączając wydawnictwo, chociaż w nim średnia wieku zawsze miała tendencję wzrostową. Droga jest krótka, zaledwie dwa piętra, jednak ze względu na to, że chodzi o stary budynek, schody są bez mała dwa razy dłuższe od tych, które obecnie się buduje, w sumie podobne do schodów w jego bardzo starym domu przy zamku, a więc nie jest to żadna nowość, po górze zawsze następuje dół, a po dole góra, prawdopodobnie taka jest jedna z reguł życia, także nasz ojciec wydawał się nam kiedyś wysoki, a teraz sięga nam do ramienia, i ciągle się zmniejsza z roku na rok, biedaczek, lecz lepiej zamilknijmy, żeby mógł cierpieć w ciszy. Raimundowi Silvie wydaje się absurdalne wspominanie zmarłego ojca w tej windzie, kiedy zaczęły go nachodzić erotyczne myśli, to prawda, że człowiek, który myśli, ledwo zdaje sobie sprawę z tego, co myśli, i nie dlatego, że to pomyślał, myślimy od urodzenia, jak sądzę, i nie wiemy, jaka była nasza pierwsza myśl, ta, z której zrodziły się wszystkie następne, aż do dzisiaj, w konsekwencji ostatnią czynnością każdego z nas byłoby popłynięcie pod prąd rzeki myśli, aż do jej praźródła, a wyobrażamy sobie, że zmiana życia, gdyby można było przemierzyć cały bieg myśli i iść ich tropem, polegałaby na nagłym pomyśleniu czegoś innego i podążaniu za tą myślą, może dotarlibyśmy do dnia, w którym się znajdujemy, gdybyśmy wybierając inne życie, nie uczynili go krótszym, a może w tym życiu nie bylibyśmy redaktorem i wjeżdżalibyśmy inną windą, żeby porozmawiać z inną osobą, a nie z panią doktor Marią Sarą. Tak się złożyło w tym życiu, że Raimundo Silva skorzysta z windy, którą tamtego dnia zjeżdżała szefowa redaktorów z dyrektorem literackim, i oto widzimy go z pełnym pogardy wzrokiem utkwionym w pustej przestrzeni, jakby potępiał niemoralne zachowanie obecnej tam kobiety, bo tych rzeczy, proszę zauważyć, nie robi się w windzie, to znaczy nie powinno się robić, bo jak wiadomo są tacy, którzy je robią, albo nawet jeszcze gorzej, To tylko niewinna pieszczota, panie redaktorze, to tylko jeden pocałunek, panie redaktorze, Nieważne, i tak za wiele, w imię mej własnej i nieuleczalnej zazdrości potępiam was, gdy winda kończyła już bieg Raimundo Silva stanął na środku, inni ludzie nie mogli się zmieścić, musieli wyjść, spąsowieli ze wstydu, jeśli jeszcze jest wstyd na tym świecie, ale najprawdopodobniej śmiali się z moralisty hipokryty, Są zielone, na pewno nie są dobre, powiedziała lisica. Patrzeć, widzieć i wpatrywać się to trzy różne sposoby używania zmysłu wzroku, każdy ma własną intensywność, nawet w przypadkach degeneracji, na przykład patrzeć, nie widząc, kiedy człowiek jest zamyślony, sytuacja to powszechna w dawnych powieściach, albo widzieć i nie zwrócić uwagi, jeśli oczy ze zmęczenia albo znudzenia bronią się przed niewygodnym przeciążeniem. Jedynie wpatrując się, możemy osiągnąć pełnię wizji, kiedy w określonym momencie albo zaraz potem nasza uwaga się skupi, co nastąpi jako świadomy efekt woli lub też z powodu swego rodzaju mimowolnej synestezji, w której przedmiot widziany domaga się, by być widzianym ponownie, przechodząc w ten sposób od jednego wrażenia do drugiego, zatrzymując, przyciągając spojrzenie, jakby obraz miał się wytworzyć w dwóch różnych miejscach mózgu, oddalony od siebie o setne części sekundy, najpierw uproszczony sygnał, potem drobiazgowy rysunek, wyraźna, wszechogarniająca, definicja ciężkiej klamki z żółtego błyszczącego mosiądzu, połyskującej na ciemnych, polakierowanych drzwiach, które nagle stają się bezspornie i namacalnie obecne. Przed tymi drzwiami niejeden raz czekał Raimundo Silva, aż je otworzą od środka, elektryczny zamek wydaje dźwięk wystrzału, nigdy przedtem nie miał tak ostrej, niemal przerażającej świadomości materialności przedmiotów, klamka nie jest tylko błyszczącą, wypolerowaną powierzchnią, lecz ciałem, którego gęstość można wyczuć aż do tej drugiej gęstości, gęstości drewna, i jest tak, jakby to wszystko było odczuwane, doświadczane, dotykane wewnątrz mózgu, jakby jego zmysły, teraz już wszystkie, nie tylko wzrok, postrzegały świat przez to, że w końcu spostrzegły klamkę i drzwi. Zamek puścił, palce popychają drzwi, w środku światło zdaje się bardzo silne, choć nie jest, lecz Raimundo Silva czuje się, jakby szybował w pustej przestrzeni, jak w tych przestworzach zalanych jasnością w tak bardzo modnych obecnie filmach o zjawiskach nadprzyrodzonych albo o pojawieniu się kosmitów, z przesadnym użyciem elektryczności, Raimundo Silva czeka, aż telefonistka wyda z siebie okrzyk grozy albo wpadnie w ekstatyczny trans, skoro objawił się w gąszczu czułych macek albo spowity niebywale pięknymi promieniami, kalejdoskopową wibracją, w którą na chwilę przekształciła się jego zmysłowa wrażliwość. Lecz telefonistka, której obowiązki, poza obsługiwaniem centrali, obejmują otwieranie drzwi i przyjmowanie gości, daje mu znak ręką, podczas gdy kończy rozmowę telefoniczną, a potem serdecznie, przyjacielsko i bez zaskoczenia odzywa się, Dzień dobry, panie Silva, zna go już od wielu lat i za każdym razem, kiedy go widzi, nie odnajduje w nim innych zmian niż te, które czyni czas, jeśli za chwilę ją spytają, jaki jej się wydał redaktor, odpowie, jednak bez zbytniej pewności siebie, Nie wiem, może był odrobinę zdenerwowany, powie tylko tyle, i nic więcej, albo nie jest zbyt spostrzegawcza, albo Raimundo Silva już powrócił do swego naturalnego stanu, jeżeli z zewnątrz można dostrzec to, co wydarzyło się w jego wnętrzu, nawet wpatrując się, Chcę rozmawiać z panią doktor Marią Sarą, powiedział, a telefonistka, która też się nazywa Sara, ale bez Marii, a mimo to chlubi się częściowym zbiegiem okoliczności, informuje go, że pani doktor jest w gabinecie pana doktora, nie musi nawet wymawiać nazwiska, pan doktor jest dyrektorem literackim, zawsze nim był, pozostali, od dyrektora naczelnego do Costy, są to zwykli ludzie, i Raimundo Silva, bardziej szorstki niż zwykle, mówi jej, by spytała, czy może zostać przyjęty, czy też ma tylko zostawić poprawiony tekst tomiku poezji tu na biurku, ona wie, o co chodzi. Sara słucha, co jej mówi pani doktor Maria Sara, potakująco kiwa głową, dialog jest krótki, ale być może dzięki posiadaniu resztek przenikliwego spojrzenia Raimundo Silva zdążył zlustrować włos po włosie blond fryzurę telefonistki w kolorze jakby zmielonej słomy, trzyma spuszczoną głowę, nie może przypuszczać, jaka dzikość jest w tym spojrzeniu, dzikość to przesada, rzecz jasna, bo mężczyzna nie życzy źle tej kobiecie, to jego nieodpowiedzialne oczy, on tylko oczekuje, że mu się powie, co ma robić, przybył z daleka i w pośpiechu, a będzie musiał zostawić tekst na biurku telefonistki, jak zwykły chłopak na posyłki, który przyniósł list nie wymagający odpowiedzi, Pani doktor prosi, żeby pan poczekał u niej w gabinecie, telefonistka ma podniesioną głowę i uśmiecha się, Dziękuję, panienko Saro, od zawsze nazywają ją panienką Sarą, tak już zostało, mimo że wyszła za mąż i owdowiała, bywają ludzie o wielkim szczęściu, kobiety, oczywiście, bo mężczyźni zwykle mają mało czasu na bycie chłopcami, a niektórzy nigdy nimi nie byli, jak wiadomo i napisano, inni natomiast pozostali nimi na zawsze, ale nie ośmielają się tego wyznać. Raimundo Silva nie musiał długo czekać, trzy, cztery minuty, a może nawet nie tyle. Przez cały czas stał, rozglądając się, z dziwnym wrażeniem, jakby się tu znalazł po raz pierwszy, nic w tym dziwnego, w pamięci nie przechowywał wcześniejszych obrazów tego gabinetu, prawdopodobnie przed ostatnimi zmianami mieściła się tu administracja, a nie zostały mu też żadne wspomnienia z ostatniej wizyty, kiedy to został wezwany przez panią doktor Marię Sarę, nie pamiętał na przykład, czy już wtedy stał na biurku ten wysmukły wazon zjedna białą różą, a na ścianie wisiał spis pracowników, na którym mógł zobaczyć swoje nazwisko na pierwszym miejscu, pod spodem nazwiska innych redaktorów pracujących w domu, a w rubrykach obok nazwisk widniały skróty tytułów książek, nad którymi właśnie pracowali, daty, kolorowe oznaczenia, prosty schemat organizacyjny, swego rodzaju plan miasta redaktorów, zaledwie sześciu. Możemy ich sobie wyobrazić, każdego w swym mieszkaniu, przy zamku, na Avenidas Novas, może w Almadzie albo Amadorze, albo na Campo de Ourique, albo Graca, pochyleni nad książkami, czytający i poprawiający, a pani doktor Maria Sara myśli o nich, zmienia daty, zmienia zielony na niebieski, niedługo w ogóle nie będzie zwracać uwagi na nazwiska, staną się dla niej zwykłą linią na grafiku, rozbudzającą myśli, skojarzenia, odruchy, jak dotąd każde z tych nazwisk jeszcze przedstawia jakąś informację do przyswojenia, pierwszy Raimundo Silva, potem Carlos Fonseca, Albertina Santos, Mario Rodrigues, Rita Pais, Rodolfo Xavier, a ponieważ chodzi o gabinet, naturalne byłoby umieszczenie nazwisk w porządku alfabetycznym, ale tak nie jest, nie, proszę pana, Raimundo Silva zajmuje pierwszą linię, a powód takiego stanu rzeczy może mieć proste wyjaśnienie, może w chwili instalowania tablicy on przysparzał największych zmartwień pani doktor Marii Sarze.

Która właśnie wchodzi i mówi, Przepraszam, że kazałam na siebie czekać, skrzypienie drzwi i słowa zaskakują Raimunda Silvę, przyłapanego tyłem do drzwi, teraz odwracającego się w pośpiechu, Nic nie szkodzi, odpowiada, przyszedłem tylko po to, żeby, nie kończy zdania, także tę twarz jakby widział po raz pierwszy, tyle razy w tych dniach myślał o pani doktor Marii Sarze, a w końcu okazuje się, że nie myślał ojej obrazie, samo imię wypełniało całą przestrzeń przeznaczoną na wspomnienie, stopniowo wymazując włosy, oczy, rysy twarzy, ruchy rąk, potrafił jedynie ledwo rozpoznać gładkość jedwabiu, nie dlatego, że go kiedyś dotknął, to już wiemy, a trzeba też wyjaśnić, że nie uciekał się do dawnych wrażeń, aby niezdrowo wyobrażać sobie, jaki też mógł być ten jedwab, może się to wydawać niemożliwe, ale Raimundo Silva wie wszystko na temat tego jedwabiu, połysku, miękkiego układania się materiału, fałd przepływających jak przesypywany piasek, chociaż dzisiejszy kolor nie jest taki sam jak poprzednio, także on wyłania się z otchłani pamięci, jeśli nie jest brakiem szacunku cytowanie ojczystego hymnu. Przyniosłem pani poprawiony tekst, tak jak się umówiliśmy, odezwał się Raimundo Silva, a pani doktor Maria Sara wzięła go od niego, przechodząc, teraz siedzi za biurkiem, poprosiła redaktora, by też usiadł, lecz on odparł, Nie warto, i odwrócił oczy w stronę białej róży, stoi tak blisko niej, że może ujrzeć jej delikatne serce, a ponieważ słowo pociąga za sobą słowo, przypomina sobie wiersz, który swego czasu poprawiał, mówiący o intymnym szepcie rozwierającym płatki róż, wydało mu się, że to piękne powiedzenie, szczęśliwy traf, który może się przydarzyć nawet miernym poetom, Intymny szept rozwierający płatki róż, powiedział sam do siebie i usłyszał, choć możemy nie uwierzyć, niewypowiedziany szmer płatków, a może było to otarcie się rękawem o krągłą pierś, mój Boże, miej litość nad ludźmi żyjącymi wyobraźnią. Pani doktor Maria Sara powiedziała, Bardzo dobrze. Zaledwie te dwa słowa wypowiedziane tonem, który nie zwiastował następnych, a Raimundo Silva, tak dobrze rozumiejący nawet półsłówka, wiedział po usłyszeniu tych dwóch słów, że nie ma tam już nic więcej do roboty, przyszedł, aby oddać tekst, oddał go, teraz pozostało mu tylko się pożegnać, Do widzenia, albo zapytać, Jeszcze mnie pani potrzebuje, bardzo częste pytanie mogące wyrażać zarówno pokorę podwładnego, jak i wstrzymywaną niecierpliwość, a co wyraża w obecnej sytuacji, przy użyciu odpowiedniego tonu zdanie to mogło stać się ironiczną uszczypliwością, złe jest to, że często odbiorca słyszy słowa, ale nie wychwytuje intencji, wystarczy, że z zawodową czujnością przegląda poprawiony tekst, zwłaszcza w przypadku wierszy wymagających szczególnej uwagi, Nie, nie potrzebuję, i wstała, w tej właśnie chwili Raimundo Silva, bez zastanowienia i premedytacji, tak daleki od samego czynu, jak od jego konsekwencji, delikatnie, dwoma palcami dotknął białej róży i pani doktor Maria Sara spojrzała mu w twarz zdumiona, nie byłaby bardziej zaskoczona, gdyby to on spowodował pojawienie się tego kwiatu w samotnym wazonie lub gdyby popełnił jakiś temu podobny wyczyn, w każdym razie nikt by się nie spodziewał, że kobieta tak pewna siebie nagle zmiesza się do tego stopnia, iż jej twarz obleje się rumieńcem, co prawda na jedną sekundę, lecz w sposób widoczny, rzeczywiście wydaje się niemożliwe takie spąso-wienie w dzisiejszych czasach, co też ona pomyślała, jeśli w ogóle cokolwiek pomyślała, wyglądało to tak, jakby mężczyzna, dotykając róży, tknął w kobiecie czegoś intymnego i głęboko skrywanego, w duszy, a nie w ciele. Ale najbardziej zdumiewające ze wszystkiego było to, że Raimundo Silva także się zaczerwienił i pozostał w tym stanie znacznie dłużej niż ona, podwójnie zmieszany, dlatego, że poczuł się żałosny do bólu, Co za wstyd, powiedział do samego siebie albo dopiero tak powie. W sytuacjach takich jak ta, gdy brak odwagi, nie pytajmy do czego, jedynym ratunkiem jest ucieczka, a dobrym doradcą instynkt samozachowawczy, najgorsze przychodzi potem, kiedy powtarzamy okropne słowa, Co za wstyd, wszystkim nam się przytrafiły koszmary tego rodzaju, z wściekłości i upokorzenia walimy w poduszkę, Jak mogłem być tak głupi, i nie potrafimy odpowiedzieć, prawdopodobnie dlatego, że potrzeba wielkiej mądrości, aby zdołać wyjaśnić głupotę, dobrze, że jesteśmy spowici ciemnością pokoju, nikt nas nie widzi, chociaż noc posiada tę magiczną moc nadawania cech nieodwracalności i monstrualności nawet najmniejszym rzeczom, nie mówiąc już o takim nieszczęściu jak to teraz, i dlatego tak bardzo się jej boimy. Raimundo Silva gwałtownie odwrócił się plecami z niejasnym uczuciem, że wszystko w jego życiu zostało stracone i że już nigdy więcej nie będzie mógł wrócić w to miejsce, To absurd, absurd, powtarzał w ciszy i zdawało mu się, że powiedział to tysiąc razy, podczas gdy zmierzał do drzwi, Za dwie sekundy wyjdę, znajdę się na zewnątrz, daleko, gdy w ostatniej chwili zatrzymał go głos Marii Sary, nadspodziewanie spokojny, będący w tak wielkiej sprzeczności z tym, co się tu stało, że zdawało się, jakby znaczenie słów rozpłynęło się w powietrzu, gdyby nie ostateczna pewność swej śmieszności, Raimundo Silva uznałby, że źle usłyszał, dlatego nie było innego wyjścia, jak uwierzyć, że ona rzeczywiście powiedziała, Wychodzę za pięć minut, muszę tylko zakończyć jedną sprawę w dyrekcji literackiej, mogę pana podwieźć, jeśli pan chce. Z dłonią zaciśniętą na klamce, desperacko starał się zachowywać swobodnie, choć wiele go to kosztowało, jedna jego część nakazywała, Wyjdź, druga mierzyła go wzrokiem jak sędzia i orzekała, Nie będziesz miał następnej okazji, wszystkie rumieńce i zaskoczenia straciły znaczenie w obliczu wielkiego kroku naprzód poczynionego przez Marię Sarę, jednakże w którym kierunku, mój Boże, w którym kierunku, i proszę, oto widzimy tu, jak my, ludzie, jesteśmy stworzeni, bo mimo zamieszania, w jakie był uwikłany, uczuciowego, co widać, wystarczyło mu jeszcze zimnej krwi, aby zauważyć irytację, jaką spowodowało w nim słowo podwieźć, zupełnie nieodpowiednie w tej sytuacji z powodu swej bezdusznej pospolitości, skojarzenie było nieodparte i natychmiastowe, podwiezienie, drynda, przeznaczenie, Zawiozę pana, dokąd pan zechce, mogła powiedzieć Maria Sara, ale prawdopodobnie nie przyszło jej to do głowy albo pomyślała, że powinna unikać dwuznaczności takiego zdania, Zawiozę pana, dokąd pan zechce, zawiozę pana, dokąd ja zechcę, to prawda, że wyczucie stylu zawodzi w momencie, kiedy najbardziej jest nam potrzebne. Raimundo Silva zdołał odczepić się od drzwi i stał sztywno, wyrażenie to mogłoby się wydawać w kiepskim guście, gdyby nie to, że jest wyrazem przyjaznej ironii, podczas gdy czekamy, aż odpowie, Bardzo dziękuję, ale nie chciałbym, by musiała pani zboczyć z drogi, i tutaj bardzo na miejscu będzie spostrzeżenie, że trzeba uważać, chcąc wybrnąć z niezręcznej sytuacji, by nie pogorszyć jeszcze bardziej, i że nieszczęsnemu redaktorowi nie pozostało nic innego, jak ugryźć się w język, gdyby spóźnione poświęcenie mogło czemuś służyć, szczęśliwie Maria Sara niczego nie zauważyła albo udała, że nie zauważyła złośliwej dwuznaczności w zdaniu, przynajmniej nie drżał jej głos, kiedy powiedziała, Zaraz wracam, proszę usiąść, a on zrobił, co mógł, aby jego głos też nie drżał, Nie warto, lubię stać, poprzednie słowa mogły oznaczać, że nie przyjął propozycji, teraz widać, że ją zaakceptował. Ona wychodzi, wróci, zanim upłynie pięć minut, tymczasem oczekuje się, że oboje odzyskają właściwy rytm oddechu, zdolność oceny odległości, regularność pulsu, co z pewnością będzie niemałym cudem po tak niebezpiecznym zbliżeniu. Raimundo Silva spogląda na różę, nie tylko ludzie nie wiedzą, po co się rodzą.

Pewnego dnia, może z powodu światła, które przypomni to czyste i zimne, gasnące już popołudnie, powie się, Pamiętasz, najpierw cisza w samochodzie, trudne słowa, spojrzenie napięte i wyczekujące, protesty i naleganie, Proszę wysadzić mnie w Baixy, dalej pojadę tramwajem, Co też pan, zawiozę pana do domu, nic mnie to nie kosztuje, Ale zbacza pani z drogi, Ja nie, samochód, Nie jest łatwo dojechać do miejsca, w którym mieszkam, Tuż przy zamku, Wie pani, gdzie mieszkam, Na ulicy Cudu Świętego Antoniego, widziałam w pana teczce, po chwili jeszcze wątpliwe odprężenie, ciało i dusza na wpół rozluźnione, ale słowa jeszcze ostrożne, aż do chwili, kiedy Maria Sara powiedziała, I pomyśleć, że znajdujemy się w miejscu, gdzie było miasto Maurów, a Raimundo Silva udał, że nie zrozumiał intencji, Tak, to tutaj, i chciał zmienić temat, lecz ona, Czasem wyobrażam sobie, jak to wyglądało, ludzie, domy, życie, a on milczy, teraz uporczywie milczy, czując, że nienawidzi jej, jak się nienawidzi najeźdźcy, do tego stopnia, że powiedział, Wysiądę tutaj, jestem blisko, ale ona nie zatrzymała samochodu ani nie odpowiedziała, resztę drogi odbyli w milczeniu. Kiedy samochód zatrzymał się u drzwi, Raimundo Silva, choć nie miał pewności, czy tego wymaga dobre wychowanie, pomyślał, że powinien zaprosić ją, by weszła, i natychmiast tego pożałował, To niedelikatne, przemknęło mu przez myśl, poza tym nie powinienem zapominać, że jestem jej podwładnym, ale w tej chwili ona powiedziała, Może kiedy indziej, dzisiaj już jest późno. Na temat tego historycznego zdania szeroko się będzie jeszcze dyskutować, bo Raimundo Silva przysiągłby, że wypowiedziano wtedy inne słowa, i nie mniej historyczne, Jeszcze nie nadszedł czas.

W ostatnich dniach almuadem sypiał twardo, z pewnością musiał go obudzić, jeśli w ogóle pozwolił mu zasnąć, zgiełk miasta żyjącego w stanie pogotowia, z uzbrojonymi ludźmi wspinającymi się na wieże i blanki, podczas gdy zgromadzony na ulicach i rynkach lud nie milknie, pyta, czy już nadciągają Frankowie i Galisyjczycy. Drżą o swoje życie i dobra, to oczywiste, ale najbardziej strapieni są ci, którzy musieli porzucić swoje domy po tamtej stronie murów, na razie bronione przez żołnierzy, ale niechybnie właśnie tam rozpoczną się pierwsze potyczki, jeśli taka będzie wola Allacha, niech będzie pochwalony, a nawet jeśli zwycięży Lizbona, z dostatniego i kwitnącego przedmieścia pozostaną tylko ruiny. Z wysokości almadeny głównego meczetu jak co dzień almuadem wydał swój dojmujący krzyk, wiedząc, że nikogo już nie obudzi, co najwyżej będą spać niewinne dzieci, i inaczej niż zwykle, kiedy w powietrzu jeszcze rozbrzmiewa ostatnie echo wezwania do modlitwy, natychmiast jego uszu dobiega szmer modlącego się miasta, rzeczywiście nie musiał budzić się ze snu ten, kto ledwie zmrużył oczy. Jest przepiękny lipcowy poranek, wieje lekka i delikatna bryza, a jeśli doświadczenie nie wprowadza nas w błąd, będzie dziś gorący dzień. Po modlitwie almuadem przygotowuje się do zejścia, gdy nagle z dołu podnosi się zgiełk tak bezładny i straszliwy, że almuadem w jednej chwili myśli, że wieża wali się w gruzy, w drugiej, że przeklęci chrześcijanie przypuszczają szturm na mury, żeby na koniec zrozumieć, że to okrzyki radości wybuchają ze wszystkich stron i tworzą nad miastem jakby aureolę, teraz może powiedzieć, iż poznał światło, jeśli powoduje ono w oczach tego, który widzi, efekt, jaki powstał w jego uszach na skutek tych euforycznych dźwięków. Jaki jest jednak ich powód? Może Allach poruszony płomiennymi modlitwami ludu wysłał swe anioły śmierci, Munkara i Nakira, żeby zniszczyli chrześcijan, może zrzucił na flotę krzyżowców niemożliwy do ugaszenia niebieski ogień, może ziemski król Ewory powiadomiony o niebezpieczeństwie grożącym jego braciom w Lizbonie wysłał umyślnego z wiadomością, Wytrzymajcie przeklętych, bo moje alentejańskie wojska już są w drodze, mówi tak, bo wojsko przychodzi zza Tagu [4], co przy okazji dowodzi, że zanim pojawili się Portugalczycy, istnieli już Alentejanos. Ryzykując obicie kruchych kości na schodach, almuadem żwawo schodzi po ciasnej spirali i kiedy pojawia się na dole, zwala go z nóg zawrót głowy, to biedny starzec, który znowu chce się zapaść pod ziemię lub tylko nam się tak zdaje, bo opieramy się na znanych faktach z przeszłości, teraz widać, że cały jego wysiłek jest skierowany raczej na powstanie, pyta ciemności dookoła, Co się stało, powiedzcie mi, co się stało. W następnej chwili jakieś ramiona pomagają mu wstać, młody i silny głos niemal krzyczy, Krzyżowcy odpływają, krzyżowcy odpływają. Wiara i wzruszenie zginają kolana almuadema, ale wszystko w swoim czasie, Allach nie będzie miał mu za złe, jeśli należne podziękowania odwloką się odrobinę, najpierw niech się szerzy radość. Dobry samarytanin podniósł starca z ziemi i ostatecznie postawił go na nogi, poprawił mu turban, który rozwiązał się z powodu wstrząsów przy schodzeniu i upadku i powiedział, Niech pan przestanie, chodźmy na mury zobaczyć, jak uciekają niewierni, to ci dopiero słowa, nie są świadomie złośliwe, można je wyjaśnić tylko tym, że ślepota almuadema nie rzuca się w oczy, proszę zwrócić uwagę, patrzy na nas, to znaczy ma oczy zwrócone w naszym kierunku, a nie może nas zobaczyć, jakie to smutne, trudno uwierzyć, że taka czystość i przejrzystość źrenic jest zewnętrzną powłoką absolutnej ciemności. Almuadem unosi ręce i dotyka nimi oczu, Aleja nie widzę, w tej chwili mężczyzna rozpoznaje go, Ach, jesteś almuademem, i lekko się od niego odsuwa, a jednak po chwili zmienia zdanie, To nie ma znaczenia, chodź ze mną na mury, wszystko ci opowiem, tak piękne przykłady zachowania jak ten zwykliśmy nazywać chrześcijańskim miłosierdziem, co po raz kolejny dowodzi, jak bardzo słowa są ideologicznie zdezorientowane. Mężczyzna utorował sobie przejście pomiędzy ciżbą tłoczącą się przy schodach prowadzących na blanki, Zróbcie przejście almuademowi, zróbcie przejście, bracia, prosił, i ludzie odsuwali się i uśmiechali z czystej miłości braterskiej, ale żeby nie wszystko było różowe albo dlatego, że nie wszystko jest różowe, znalazł się tam niedowiarek, który zakwestionował dobry uczynek, oczywiście nie miał odwagi pokazać twarzy, ale rzucił z tyłu, Patrzcie, jaki cwaniaczek, chce się wcisnąć, a almuadem świadom tego, że tak nie jest, odezwał się w kierunku głosu, Niech Allach ukarze cię za twą potwarz, i Allach musiał na serio zająć się tą sprawą, bo oszczerca zginie jako pierwszy w oblężeniu Lizbony, wcześniej jeszcze niż którykolwiek z chrześcijan, co wiele mówi o gniewie Najwyższego. Weszli więc na górę starzec i jego opiekun, tak samo ostrzegając i prosząc, zawsze dobrze przyjmowani, mogli zająć miejsce w najlepszej loży, z widokiem na zatokę, szeroką rzekę, ogromne morze, ale to nie wielkość sprawiła, że mężczyzna wykrzyknął, Och, jak wspaniale, a zaraz potem dodał, Almuademie, użyczę ci moich oczu, abyś mógł zobaczyć to, co ja widzę, flota krzyżowców odpływa w dół rzeki, woda jest taka gładka i błyszcząca, jaką tylko ona może być, i cała błękitna, w kolorze przykrywającego ją nieba, wiosła rytmicznie wznoszą się i opadają, okręty wyglądają jak stado ptaków, które piją, przelatując nisko nad wodą, dwieście wędrownych ptaków, które nazywają się galerami, pinasami, galliotami i nie wiem, jak jeszcze, bo jestem człowiekiem lądu, nie morza, i płyną szybko, gdyż niosą je wiosła i odpływ, z jego to powodu wcześnie wstali i już są w drodze, teraz te z przodu pewnie wyczuły wiatr, stawiają żagle, ach, jakże wspaniale by to wyglądało, gdyby były białe, dziś jest święto, almuademie, tam, po drugiej stronie, machają nasi bracia z Almady, są tak radośni jak my, także ocaleni z woli Allacha, Najwyższego, Miłościwego, Wiecznego, Żywego, Pocieszyciela, Łaskawcy, dzięki Jego łasce oddalone zostało zagrożenie ze strony tych psów właśnie wychodzących w morze, są krzyżowcami, a więc niech zostaną ukrzyżowani, oby zginęło razem z nimi i poszło w zapomnienie piękno ich odejścia i niech Malik, strażnik piekła, zawsze już ich karze. Uderzyli w dłonie słuchający tego ostatniego przekleństwa, wszyscy oprócz almuadema, nie żeby się nie zgadzał, ale dlatego, że za pierwszym razem spełnił już swą funkcję strażnika moralności, kiedy poprosił o karę dla nieufnego i bezczelnego, źle by wyglądało, gdyby ponownie zaczął rozdzielać przekleństwa ktoś, kto zawodowo zajmuje się zwoływaniem na modlitwę bratniej społeczności, poza tym karanie raz dziennie to i tak za dużo dla zwykłego śmiertelnika, a nie wiemy, czy sam Bóg uniesie tak wielką odpowiedzialność przez całą wieczność. Z tego powodu almuadem nie odezwał się słowem, ale też z innego, bo był ślepy i nie wiedział, czy były powody do bezgranicznej radości, Wszyscy odpłynęli, zapytał, a kompan, po chwili potrzebnej na sprawdzenie, odpowiedział, Okręty odpłynęły, tak, Lepiej powiedz, co jeszcze widzisz oprócz okrętów, Na brzegu, nad zatoką jest jakichś stu, którzy zeszli na ląd, idą w stronę obozu Galisyjczyka, niosą ze sobą broń i bagaże, stąd niełatwo ich policzyć, ale nie ma ich więcej niż stu. Jeśli ci zostali, powiedział almuadem, to znaczy, że albo zrezygnowali z wyprawy ot tak sobie i zamienili swoje ziemie na te, albo skoro szykuje się oblężenie i wojna, będą z Ibn Arrinque, kiedy stanie przeciw nam, Myślisz almuademie, że z tak niewielkim wojskiem i z tymi nieznacznymi posiłkami Ibn Arrinque, niech będzie przeklęty on i wszyscy, którzy zrodzą się z jego krwi, będzie oblegał Lizbonę, Raz już próbował i nie powiodło mu się, teraz pewnie chce pokazać, że ich nie potrzebuje, a ci będą mu służyć za świadków, Powiadają szpiedzy, że Galisyjczyk nie ma nawet dwunastu tysięcy wojska, nie wystarczy, żeby otoczyć miasto i nacierać na nie, Może nie, chyba że weźmie nas głodem, Czarno widzisz przyszłość, almuademie, To prawda, jestem ślepy. W tej samej chwili jakiś inny człowiek, który tam z nimi stał, wyciągnął rękę, wskazał coś, Jest jakiś ruch w obozie, odchodzą Galisyjczycy, A jednak się pomyliłeś, powiedział towarzysz almuadema, Będę wiedział, że się pomyliłem, kiedy mi powiesz, że w całej okolicy nie widać ani jednego chrześcijańskiego żołnierza, Zostanę tu, żeby patrzeć, a później przyjdę do meczetu, by ci o tym powiedzieć, Jesteś dobrym muzułmaninem, niech Allach da ci w tym i w wiecznym życiu nagrodę, na którą zasłużyłeś. Powiedzmy z wyprzedzeniem, że raz jeszcze Allach wysłuchał prośby almuadema, bo co się tyczy życia na tym świecie, wiemy, że ten, którego niezbyt szczęśliwie nazwaliśmy dobrym samarytaninem, będzie przedostatnim Maurem poległym podczas oblężenia, a co do życia wiecznego, możemy jedynie mieć nadzieję, że ktoś lepiej poinformowany przyjdzie nam powiedzieć o tym, jaka to była nagroda i za co. My natomiast wykorzystamy okazję, żeby udowodnić, iż nie jesteśmy gorsi w spełnianiu dobrych uczynków, filantropii i braterstwie, teraz, gdy almuadem zapytał, Kto mi pomoże zejść po schodach.

Także redaktor Raimundo Silva będzie potrzebował pomocy przy wyjaśnieniu, dlaczego teraz tylu ludzi wysiada z okrętów, około setki, jeśli możemy polegać na obliczeniach Maurów poczynionych z daleka i na oko, skoro napisał, że krzyżowcy nie zostali, by wspomóc oblężenie. Co prawda wiedzieliśmy od momentu przykrego zdarzenia, kiedy to Guilhao Długi Miecz gwałtownie przemówił do króla, że kilku zagranicznych szlachciców zadeklarowało swoją gotowość do walki, lecz ani nie wyjaśnili powodów swej decyzji, ani Dom Alfons Henriques nie okazał chęci poznania tej przyczyny, przynajmniej nie publicznie, a jeśli zostało to wyjaśnione w sekrecie, sekretem pozostało, nie ma na ten temat żadnych zapisów, nie ma to też znaczenia dla dalszej historii. Jakkolwiek by było, Raimundo Silva nie może trwać przy swoim, to znaczy twierdzić, że żaden krzyżowiec nie chciał ubić z królem interesu, autoryzowana Historia bowiem mówi nam, że pomijając jakieś nieznane przypadki, panom tym znakomicie się powiodło w portugalskiej ziemi, wystarczy wspomnieć, żeby się nie wydawało, że gadamy po próżnicy, iż Dom Alardowi, Francuzowi, dał nasz król Vila Verde, a Dom Jordanowi, Francuzowi jak tamten, Lourinha, braciom La Corni, którzy z czasem zmienili nazwisko na Correia, przypadła Atouguia, trochę zamieszania jest w Azambuja, bo nie wiadomo, czy od razu została dana Idziemu z Rolim, czy później jednemu z jego synów o tym samym imieniu, w tej sytuacji nie chodzi o brak zapisów, ale o nieścisłość istniejących. No właśnie, żeby ci i inni ludzie mogli odebrać swe nadania, trzeba było zacząć od ich zejścia na ląd, dlatego mamy ich tam, gotowych do zasłużenia sobie na nie z bronią w ręku, w ten sposób zostało mniej więcej pogodzone ostateczne nie redaktora z tak, być może i mimo to, z których tworzy się ojczystą historię. Powie się, że tych i innych nie wymienionych nie będzie razem więcej niż pół tuzina i że znacznie więcej jest zmierzających w stronę obozu, naturalnym więc będzie zadanie pytania o to, kim oni są i czy też otrzymają ziemie i godności jako zapłatę za swą pracę. Obserwacja ta jest niestosowna i powinna zostać po prostu zlekceważona, lecz oznaką dobrego wychowania w sprawach moralnych jest tolerancja wobec niewinnej ignorancji i cierpliwość względem bezczelnych, dlatego wyjaśnijmy, że najwięcej wśród tych ludzi, poza kilkoma najemnikami w służbie szlachty, jest służących i giermków wykorzystywanych do załadunku i rozładunku i do innych posług, dodatkowo doliczyć trzeba jeszcze kobiety występujące w charakterze nałożnic i metres przeznaczonych do szczególnych usług dla trzech szlachciców, jedna z nich przyjechała z domu, a inne zostały zabrane po drodze, na postojach dla odpoczynku i nabrania wody, a prawdę powiedziawszy, lepszego owocu niż ten jak dotąd nikt nie odkrył ani nie słyszano, żeby rosły one w nieznanych światach.

Raimundo Silva przestał pisać, pomasował palce w miejscach, gdzie odcisnęły się krawędzie długopisu, potem powolnym ruchem rozparł się na krześle. Jest w sypialni, siedzi przy małym stoliku, który ustawił przy oknie w taki sposób, że po lewej stronie może zobaczyć dachy domów, a także rzekę w przerwach między domami. Zdecydował, że do pracy nad poprawianiem dzieł innych ludzi dalej będzie wykorzystywał gabinet, ale to, co pisze, czy będzie to historia oblężenia Lizbony, czy coś innego, pisał będzie w dziennym świetle spływającym mu na dłonie, na kartki papieru, na słowa rodzące się i pozostające, bo nie wszystkie zostają, choć rozjaśniają zrozumienie spraw, wskazują, dokąd można by dojść i dokąd nie dochodzi się, odrzucając je. Zapisał myśl na luźnej kartce z zamiarem wykorzystania jej później, jeżeli nadarzy się sposobność, w jakiejś refleksji na temat tajemnicy pisarstwa, co zakończy się prawdopodobnie, podążając za lekcją poety, trzeźwym wyznaniem, iż tajemnica pisarstwa polega na tym, że pisarstwo nie skrywa w sobie żadnej tajemnicy, a jeśli przyjmiemy to stwierdzenie jako obowiązujące, doprowadzi nas ono do wniosku, że skoro nie ma tajemnicy w pisarstwie, nie ma jej też w pisarzu. Bawi się Raimundo Silva tym małpowaniem głębokich medytacji, jego redaktorska pamięć pełna jest wierszy i prozy, kawałków, fragmentów, a także pełnych zdań unoszących się w pamięci jak spokojne i błyszczące komórki przybyłe z innych światów, odnosi wrażenie zanurzenia w kosmosie, uczenia się doskonałego znaczenia wszechrzeczy, bez tajemnic. Gdyby Raimundo Silva potrafił ułożyć w odpowiedniej kolejności wszystkie zdania i wyrażenia, które mieści jego pamięć, wystarczyłoby je podyktować, zarejestrować na taśmie magnetofonowej, a miałby w ten sposób, bez wysiłku pisania, Historię oblężenia Lizbony, której jeszcze poszukuje, a gdyby kolejność była inna, inna byłaby też historia, inne oblężenie, inna Lizbona i tak w nieskończoność.

Wypływają już krzyżowcy na morze, uwalniając nas od wymagającej i niewygodnej obecności trzynastu tysięcy statystów, jednakże zadanie Raimunda Silvy nie stało się przez to łatwiejsze, bo Portugalczyków jest przynajmniej tylu co tamtych, a zdecydowanie więcej niż jednych i drugich razem wziętych jest Maurów zamkniętych w mieście, wliczając uciekinierów z Santarem, którzy przybyli tu w poszukiwaniu schronienia za murami, biedni, ranni i nieszczęśni. W jaki sposób ma sobie poradzić Raimundo Silva z tymi wszystkimi ludźmi, oto jest pytanie. Przypuśćmy, że powodowany pasją dokumentalisty wziąłby każdego z nich oddzielnie, przestudiował jego życie, przodków, potomnych, miłości, kłótnie, zło i dobro, jakie miał w sobie, a szczególnie zająłby się tymi, którzy niebawem mają umrzeć, bo trudno oczekiwać, aby w najbliższym czasie pojawiło się jakieś pisemne świadectwo tego, kim byli i czego dokonali. Ma Raimundo Silva pełną świadomość, iż nie mogą tak wysoko aspirować jego ograniczone talenty, po pierwsze dlatego, że nie jest Bogiem, a gdyby nawet Nim był, też by mu się nie udało, skoro ten drugi, pomimo swej sławy, nie dokonał niczego takiego, po drugie dlatego, że nie jest historykiem, a więc człowiekiem, który najbliższy jest boskości w sposobie patrzenia, a po trzecie, co wyznał na wstępie, dlatego, że nigdy nie miał zdolności do twórczości literackiej, słabość ta w oczywisty sposób utrudni mu przekonywające wymyślanie fabuły, w czym wszyscy, mniej lub bardziej, bierzemy udział. Po stronie Maurów najlepiej mu się udał pojawiający się od czasu do czasu almuadem, znajdujący się w niezbyt dogodnej sytuacji, bo będąc trochę więcej niż statystą, nie jest wystarczająco wyrazisty, by stać się bohaterem. Po stronie Portugalczyków, pomijając króla, arcybiskupa, biskupa i kilku szlachciców, a i tych znamy tylko z imienia, widać niemożliwy do odróżnienia gąszcz twarzy, które nie wiedzieć do kogo należą, trzynaście tysięcy ludzi, którzy mówią nie wiadomo jakim językiem i którzy, mając niewątpliwie jakieś uczucia, któż by ośmielił się w to wątpić, wyrażają je w sposób tak niezrozumiały, że zdają się bliżsi wrażych Maurów niż nas, swych legalnych potomków. Raimundo Silva wstaje i otwiera okno. Stąd, jeżeli informacje zawarte w Historii oblężenia Lizbony, której był redaktorem, nie są fałszywe, można zobaczyć miejsce obozowiska Anglików, Akwitańczyków i Bretończyków, poza zboczem Świętej Trójcy od strony południowej, aż do parowu przy schodach Świętego Franciszka, gdzie stoi kościół Męczenników, który dobrze o tym zaświadcza. Teraz, w Nowej historii, jest tam obóz Portugalczyków, na razie trwających w oczekiwaniu, co zdecyduje król, czy zostajemy, czy się wycofujemy, czy jeszcze coś innego. Pomiędzy miastem i obozem Luzytan, nazwijmy ich tak, jak oni siebie nie nazywali, widzimy szeroką zatokę, tak wielką, że obejście jej wymagałoby przejścia od początku ulicy Palma od strony wschodniej do okolic ulicy Pretas po stronie zachodniej, porządny marsz przez pola, które jeszcze wczoraj były pieszczone dłońmi rolników, a teraz, oprócz tego, że ograbiono je z wszystkiego, co nadawało się do zjedzenia, są zadeptane i spalone, jakby kawaleria Apokalipsy przegalopowała tam swymi ognistymi kopytami. Oświadczył Maur, że w obozie portugalskim nastąpił ruch, i rzeczywiście tak było, lecz szybko wszystko się uspokoiło, bo Dom Alfons Henriques chciał przyjąć z całym wojskiem zbliżających się panów krzyżowców, kroczących na czele szczupłego oddziału, oddając im w ten sposób szczególny honor, tym bardziej że mocno go wzburzyło odpłynięcie pozostałych. Skoro znamy już wystarczająco przebieg spotkań i zebrań ludzi dobrze urodzonych i dzierżących władzę, czas zobaczyć, kto jeszcze tam jest, jacy żołnierze, rozrzuceni pomiędzy Karmelem i Trójcą Świętą, czekający na rozkazy, siedzą tam, stoją albo przechadzają się pośród przyjaciół w cieniu drzew oliwnych, bo z powodu dobrej pogody nie rozbito wielu namiotów, a większość ludzi śpi pod gołym niebem, z głową na tarczy, czując w nocy przez jakiś czas ciepło ziemi, a potem ogrzewając ją swym własnym ciałem aż do chwili, kiedy jeden chłód spotka się z drugim, wtedy będzie już za późno. Mamy poważny powód, żeby przyglądać się tym mężczyznom, prymitywnie uzbrojonym w porównaniu z nowoczesnymi arsenałami Bonda, Rambo i spółki, a powód jest następujący, trzeba odnaleźć tam kogoś, kto będzie mógł posłużyć za bohatera Raimundowi Silvie, bo ten, nieśmiały z natury albo charakteru, wrogo nastawiony do zgromadzeń, pozostał w swym oknie na ulicy Cudu Świętego Antoniego, nie ośmielając się wyjść z domu, a źle czyni, skoro nie ma odwagi przyjść sam, mógł poprosić o pomoc panią doktor Marię Sarę, widzieliśmy już, że jest to kobieta zdolna do zdecydowanych działań, albo, co byłoby może bardziej romantyczną i interesującą oznaką samotności, jeśli nie ślepoty, mógłby zabrać ze sobą psa ze schodów Świętego Kryspina, jakże pięknym obrazem byłaby łódź przepływająca przez spokojną zatokę, redaktor wiosłujący po wodzie niczyjej i pies, który siedząc na rufie, oddycha świeżym powietrzem, a w przerwach, tak dyskretnie jak tylko potrafi, gryzie pchły kąsające go we wrażliwe miejsca. Zostawmy więc w spokoju tego mężczyznę, jeszcze nie całkiem gotowego na to, by widzieć, jego, którego zawód polega na przeglądaniu i który tylko okazyjnie, dzięki przelotnym zaburzeniom psychicznym zauważa, i poszukajmy mu kogoś, kto nie tyle dzięki własnym zasługom, zresztą zawsze dyskusyjnym, ile wskutek przeznaczenia mógłby zająć w opowiadaniu jego miejsce, w sposób tak naturalny, że później powie się, jak mówi się o ewidentnych zbiegach okoliczności, że urodzili się jedno dla drugiego. Jednakże nie jest to proste. Jedną rzeczą jest złapać człowieka i umieścić go w tłumie, jak to widziano nieraz, inną jest wybrać z tłumu człowieka i raz rzuciwszy okiem, stwierdzić, To ten. Niemal nie ma w obozie ludzi w podeszłym wieku, jesteśmy w czasach, kiedy umiera się wcześnie i często, nie mówiąc już o tym, że na wojnie ciążyłyby im nogi i słabły ramiona, nie każdy może wytrzymać tyle, co Goncalo Mendes da Maia, Rębajło, który mając teraz siedemdziesiąt wiosen, zda się w kwiecie wieku, a w wieku dziewięćdziesięciu lat będzie jeszcze walczył na miecze z królem Tangeru i w końcu zginie. Chodzimy, szukając i słuchając, jak dziwnym językiem mówią nasi ludzie, jest to trudność, którą należy dodać do pozostałych, że niełatwo nam ich zrozumieć, podobnie jak nas im, choć należymy do tej samej portugalskiej ojczyzny, w końcu to, co współcześnie nazywamy konfliktem pokoleń, może nie jest niczym więcej jak różnicą języka, to tylko przypuszczenie. Grupa mężczyzn zasiadła w kręgu pod rozłożystym drzewem oliwnym, które sądząc po poskręcanym pniu i ogólnej sędziwości wyglądu, ma przynajmniej dwa razy tyle lat co Rębajło, a o ile ten okalecza i zabija, o tyle drzewu wystarczy produkowanie oliwy, każdy robi to, do czego został stworzony, jak się mawia, ale to powiedzenie wymyślono dla drzew oliwnych, nie dla ludzi. Tymczasem tutaj słuchają młodego wysokiego chłopca, o krótkiej brodzie i czarnych włosach. Niektórzy mają miny, jakby słyszeli już tę historię tysiąc razy, ale nie okazują znudzenia, to żołnierze, którzy byli w Santarem, gdy nastąpiło słynne przejęcie miasta, pozostali, sądząc po uwadze, z jaką słuchają opowiadania, zostali wcieleni niedawno, przyłączyli się do wojska po drodze, opłaceni na trzy miesiące, jak pozostali, od żołdu pochodzi słowo żołdnierz, a od żołdnierza żołnierz, i póki wojna się nie zaczęła, gaszą pragnienie własnej chwały, słuchając o chwale cudzej. Należy poznać imię tego męża, ma je z pewnością jak każdy z nas, ale problem polega na tym, że będziemy musieli wybrać pomiędzy tym, które on uważa za swoje, Mogueime, i innym, które nada mu się później, będzie to Moigema, proszę nie myśleć, że takie pomyłki zdarzały się tylko w dawnych, prymitywnych czasach, wiemy o kimś z tego wieku, kto przez trzydzieści lat utrzymywał, że się nazywa Diogo Luciano, aż do chwili, kiedy potrzebował dokumentów i okazało się, że był po prostu Dioklecjanem, i nic nie zyskał na tej zamianie, mimo cesarskiego imiennika. Kwestii imion nie należy uznawać za nic nie znaczącą, Raimundo nie mógłby być Józefem, Maria Sara nie chciałaby być Carlotą, a Mogueime nie zasługuje, by go nazywać Moigema. Po wyjaśnieniu tego będziemy mogli się zbliżyć, usiąść na ziemi, jeśli przyjdzie nam ochota, i posłuchać.

Mówi Mogueime, W nocnej ciszy czekaliśmy na przedświt w zasłoniętej i cichej dolinie, tak blisko miasta, że słyszeliśmy nawoływania wart na murach, trzymaliśmy cugle w rękach, uważając, żeby konie nie parskały, a kiedy wzeszedł księżyc i dowódcy upewnili się, że straże były zaspane, wyszliśmy wszyscy stamtąd, tylko giermkowie zostali ze zwierzętami, i na przełaj doszliśmy do źródła Atamarma, które zostało tak nazwane, bo ma słodkie wody, a przeszedłszy obok, zbliżyliśmy się do muru, ale akurat ront robił obchód, więc musieliśmy znowu czekać, cichutko, cichutko, w polu pszenicy, a kiedy wydało się Mem Ramiresowi, który nami dowodził, że nadeszła odpowiednia chwila, wspięliśmy się po stoku, zamiar był taki, żeby zahaczyć drabinę o mur, wysuwając ją na lancy, ale pech chciał albo Zły, żeby nam przeszkodzić, że ześliznęła się z hałasem na dach jakiegoś garncarza, wszyscyśmy się bardzo przestraszyli, gdyby straże się obudziły, przedsięwzięcie mogło się nie udać, przywarliśmy do ziemi w cieniu muru, a potem, skoro Maurowie nie dawali znaku życia, przywołał mnie Mem Ramires, ponieważ jestem najwyższy, i kazał mi wejść sobie na plecy, i ja zahaczyłem drabinę u góry, potem wspiął się on, a ja z nim i jeszcze jeden, a kiedy czekaliśmy, aż wejdą pozostali, zbudziły się straże i jeden z nich zapytał, Menfu, co znaczy, Kto tu jest, i Mem Ramires, który mówi po arabsku, jakby był Maurem, powiedział, że jesteśmy z rontu i że wróciliśmy po jakieś rozkazy, a kiedy Maur zszedł z wieży, ten odrąbał mu głowę, którą zaraz zrzuciliśmy na dół, co było znakiem dla naszych, że weszliśmy do warowni, ale drugi strażnik zorientował się, kim jesteśmy, i zaczął wrzeszczeć na cały głos, Anauchara, anauchara, co w ich języku znaczy, Zasadzka chrześcijan, w tej chwili było nas już dziesięciu na murach, zaraz przybiegł ront i zaczęła się walka na miecze, krzyczał Mem Ramires, wzywając na pomoc świętego Jakuba, patrona Hiszpanii, a król Alfons, który był na zewnątrz, odpowiadał głośno, święty Jakubie i święta Mario Dziewico, wspomóżcie nas, i jeszcze mówił, Wszystkich ich zabijcie, niech żaden nie ucieknie, no czyli zwykłe zagrzewanie do boju, tymczasem w innym miejscu weszło jeszcze dwudziestu pięciu naszych i próbowali otworzyć wrota, ale udało im się dopiero wtedy, gdy z zewnątrz rzucili im żelazny młot, którym skruszyli skoble i zamki, i wtedy wszedł król ze swoimi i rzuciwszy się na kolana pośrodku wejścia, zaczął dzięki składać Bogu, ale zaraz się podniósł, bo nadbiegali Maurowie, żeby bronić wrót, jednakże już wybiła godzina ich śmierci, bo nasi po załatwieniu się z rontem zabili ich, a z nimi razem wiele kobiet i dzieci, i wiele sztuk bydła, a tyle było krwi, że płynęła po ulicach jak rzeka, i w ten sposób zostało zdobyte Santarem, w czym wziąłem udział, a i inni, którzy tu ze mną są. Niektórzy z wymienionych skinęli głowami, potwierdzając, bez wątpienia też dokonali czegoś, o czym warto by opowiedzieć, ale ponieważ są z tych, którym zawsze brakuje słów, po pierwsze, bo nie ma ich wystarczająco dużo, po drugie dlatego, że nie zjawiają się, kiedy są potrzebne, siedzieli w milczeniu, słuchając tego bardziej elokwentnego i zręcznego w rodzącej się sztuce przemawiania po portugalsku, proszę nie zwracać uwagi na tę wielką przesadę, z której można by wywnioskować, że mieliśmy najbardziej zaawansowany język na świecie, skoro osiem i pół wieku temu zwykły żołnierz bez wykształcenia już mógł stworzyć tak przejrzysty dyskurs, w którym nie brak nawet narracyjnych eksperymentów, przeplatania długich fraz z krótkimi, nagłego cięcia, zmiany planu, zawieszenia, nawet ironii z lekka lekceważącej króla, który musiał przerwać swą dziękczynną modlitwę, aby nie zdarzyło się, że dosięgnie go pałasz, zanim wypowie słowo amen, albo aby po raz tysięczny zasięgnąć z niewyczerpanej skarbnicy mądrości ludowych, zawierz się Dziewicy i nie zmykaj, a zobaczysz, co się stanie, należy przypuszczać, iż nie byłoby to nic dobrego. Jeden z szeregowych piechurów, którego jedynym doświadczeniem wojskowym było oglądanie defilad, choć nie brakowało mu bystrości umysłu i zdrowego rozsądku, rozumiejąc, że nikt ze starszych nie chce zabrać głosu, powiedział to, o czym z pewnością wszyscy myśleli, Nie ma co gadać, Lizbona będzie twardszą kością do zgryzienia, interesująca to metafora, ponownie przywołująca do opowiadania psa i psy, bo wielu ich trzeba będzie, aby zdołały wziąć na ząb wysokie i solidne mury, co z oddali nas wyzywają, gdzie bielą się burnusy i skrzy broń. Ostrzeżenie to przy-gasiło zapał towarzyszy, w wojennych potrzebach nigdy nie wiadomo, kto odda ducha, i rzeczywiście, szczęście miewa się raz w życiu i nigdy więcej, wielkimi szaleńcami byliby ci Maurowie, układając się do snu, gdy nadejdzie zgubna chwila, możemy iść o zakład, że tym razem żaden wartownik nie będzie musiał krzyczeć, Menfu, bo aż za dobrze wszyscy wiedzą, z kim mają do czynienia i czego tamci chcą. Szczęśliwie w tej chwili zadumy znaleźli się tam dwaj giermkowie, pilnujący wówczas koni w zacisznej dolinie koło Santarem, którzy wśród śmiechu zaczęli zabawiać wszystkich wspominkami o tym, co też wyrabiali oni sami i inni z kilkoma kobietami Maurów, które uciekając z miasta, zostały przez los, zły los, doprowadzone w tamto miejsce, jako że wzięte siłą po wielokroć, raz za razem, zostały zabite bez litości, wszak niewiernymi były. Sprzeciwił się im jednak Mogueime, korzystając ze swego autorytetu bojownika pierwszej linii, i oznajmił, iż dobrze jest w zgiełku bitewnym zabijać, nie patrząc kogo, jednak w ten sposób nie godzi się, zabawiwszy się ich ciałami, bardziej po chrześcijańsku byłoby puścić je wolno, na to humanitarne oświadczenie giermkowie odrzekli, iż zawsze należy je zabijać, zerżnięte czy też nie, żeby więcej nie mogły rodzić tych przeklętych mauretańskich psubratów. Wydawało się, że nie będzie potrafił Mogueime znaleźć odpowiedzi na tak radykalne stwierdzenie, lecz z ukrytych zakamarków rozumu wydobył kilka słów, które sprawiły, że giermkowie zaniemówili, Wielce jest prawdopodobne, że zabiliście w nich dzieci chrześcijan, a w rzeczy samej brakowało im słów, wszak mogli odpowiedzieć, że dzieckiem chrześcijańskim jest tylko takie, którego matka też jest chrześcijanką, zaskoczyło ich pewnie nagłe odkrycie własnego znaczenia jako apostołów, gdziekolwiek bowiem rzucą nasienie, zostawiają tam znamię chrześcijaństwa. Gdyby trafił się tu jakiś duchowny, kapelan wojskowy, ostatecznie wyjaśniłby problem, oczyszczając dusze z wątpliwości i wzmacniając rozum i wiarę, niestety wszystkie duchowne osoby zostały przy królu w oczekiwaniu zagranicznej szlachty, o, teraz pewnie się pojawili, świadczy o tym wrzawa, każdy cieszy się, jak umie, w granicach przyzwoitości, w tym przypadku tak wiele za tak mało.

Raimunda Silvę, którego przede wszystkim interesuje obrona nowatorskiej tezy, że krzyżowcy odmówili pomocy przy zdobywaniu Lizbony, niewiele obchodzi ta czy inna postać, choć oczywiście będąc osobą impulsywną, nie zdoła uniknąć chwilowych przypływów sympatii i antypatii, peryferyjnych w stosunku do zagadnienia, które nierzadko uzależniają od nieracjonalnych preferencji albo osobistych antypatii coś, o czym powinno zdecydować się według zasad logicznych, a w tym wypadku historycznych. W Mogueime spodobała mu się zuchwałość czy pewna błyskotliwość, z jaką opowiedział historię zdobycia Santarem, ale bardziej jeszcze niż literacka swada ten jego humanitarny impuls zdradzający duszę dobrze ukształtowaną albo naturalnie niedostępną dla negatywnych wpływów środowiska, co kazało mu ulitować się nad nieszczęsnymi kobietami Maurów, i to nie żeby nie podobały mu się córy Ewy, choć zdegenerowane, gdyby mógł, z przyjemnością udałby się do doliny, zamiast siec ich mężów, aby zaznać rozkoszy cielesnych, jak to czynili inni, ale podrzynać szyje, które chwilę wcześniej całowało się i gryzło z rozkoszy, co to, to nie. Akceptuje więc Raimundo Silva Mogueime jako bohatera, ale uważa, że kilka spraw należy z góry wyjaśnić, aby nie wkradło się jakieś nieporozumienie, mogące przynieść szkodę w przyszłości, gdy więzy nieuniknionego uczucia łączącego autora z jego światami staną się nierozerwalne, szkodę przy uznaniu przyczyn i skutków zacieśniających te więzy z podwójną mocą konieczności i nieuchronności. Trzeba w rzeczy samej wiedzieć, kto tu kłamie, a kto mówi prawdę, a nie chodzi nam o kwestię imion, czy to Mogueime, czy Moqueine, jak też go zwano, albo Moigema, jak stwierdzono, zaprawdę imiona są ważne, ale stają się takie dopiero, gdy je poznajemy, wcześniej osoba jest tylko osobą to wszystko, patrzymy na nią, potrafimy rozpoznać ją w innym miejscu, znam ją, mawiamy, i kwita. A jeśli w końcu dowiemy się, jak się zwie, najpewniej ograniczymy się do wybrania jednego z imion albo też otrzymamy tylko jego część, jako bardziej dokładne określenie, co dowodzi, że choć imię jest ważne, nie całe ma jednakowe znaczenie, to, że Einstein miał na imię Albert, jest nam względnie obojętne, tak jak nie męczy nas nieznajomość innych imion Homera. Naprawdę chciałby się dowiedzieć Raimundo Silva tego, czy wody ze źródła Atamarma rzeczywiście były słodkie, jak oznajmił Mogueime, wyprzedzając Kronikę pięciu królów Portugalii, czy też, wręcz przeciwnie, były gorzkie, jak wyraźnie stwierdza cytowany już przy innych okazjach brat Antonio Brandao w swej cenionej Kronice Dom Alfonsa Henriquesa, który posuwa się do oświadczenia, że z powodu gorzkiego posmaku wody nazwano źródło Atamarma, co w rodzimym, zrozumiałym dla wszystkich języku miało oznaczać dokładnie Gorzkie Wody. Choć nie jest to najważniejsza kwestia wymagająca wyjaśnienia, Raimundo Silva zadał sobie trud przemyślenia tego wystarczająco głęboko, by dojść do logicznego wniosku, choć rzeczywistość nie zawsze zdąża prostą drogą logiki, że nie miałoby sensu, skoro źródła na ziemi zwykle są słodkie, próbować wyróżnić jakiegoś z nich z powodu cechy, która jest właściwa im wszystkim, tak samo jak nie nazwiemy paprociowym źródła obrośniętego przez paprocie, więc zdecydował, że do czasu ewentualnego spenetrowania historycznych i dokumentalnych źródeł wody Atamarmy będą gorzkie, i dalej myślał, że któregoś dnia sprawdzi to w praktyce, to znaczy napije się z niego, dzięki czemu drogą empiryczną dojdzie do ostatecznego wniosku, że są słonawe, co satysfakcjonuje wszystkich, jako że o słonawym można powiedzieć, iż znajduje się w połowie drogi pomiędzy słodkim i gorzkim.

Jednakże o imiona i smaki nie troszczy się Raimundo Silva aż tak bardzo, jak można by sądzić, mimo obszerności tej ostatniej dygresji, będącej być może tylko przejawem asymetrycznego myślenia, które pani doktor Maria Sara rzekomo w nim odkryła, znając go wszak tak słabo. Tak naprawdę redaktor martwi się, skoro już zdecydował się zaakceptować Mogueime jako bohatera, że złapał go na sprzeczności, jeśli nie na oczywistym kłamstwie, a dla tej sytuacji nie może być innej alternatywy poza prawdą, bo nie ma tu już miejsca na nowe źródło Atamarma ofiarowujące pojednawczo wody nie będące ani tak, ani nie. Powiedział Mogueime i bardzo jasno to wyłożył, że wspiął się na ramiona Mem Ramiresa, aby zahaczyć drabinę o blanki muru, na poparcie czego przytoczył konkretny fakt historyczny, a co mogło sprawić, że wyobrazimy sobie, iż tamte czasy tak blisko znajdują się jeszcze złotego wieku, że przejęły z niego chwalebną skłonność do niektórych czynów, w tym wypadku do użyczenia przez rycerza króla Alfonsa swego cennego ciała jako cokołu i piedestału dla plebejskich stóp żołnierza, którego jedyną zasługą było to, iż wyrósł wyżej niż inni. Lecz to, co powiedział Mogueime i potwierdza brat Antonio Brandao, dementuje starszy tekst Kroniki pięciu królów, gdzie stoi jasno napisane, że boleści ukrutney sirce Dom Menda by uznało, yżby odpowiednicze strzodze zaalertovane chełstem nieyakiem bezpochybnie larum podniosły, natenczas zastawił się owże smieszany, a zaczem przykazawszy z młodzieństwa Mogueimowi chrzbiet ugiąć, na plecy wstąpił yegoż, królewskie odyąwszy na ymprezę ową dobrorzeczenie i hned ponad niemi leziwo o mur zawadził, tak więc wszystko jest jasne i oczywiste, pomimo dziwaczności leksykalnych i ortograficznych, stoi czarno na białym, że Mogueime się pochylił, żeby na plecy wspiął mu się Mem Ramires, i że z jego to rozkazu tak uczynił, nie ma magicznych prób interpretacji ani kazuistyki dopuszczającej odmienną lekturę. Raimundo Silva ma przed sobą oba teksty, porównuje je, nie może się pojawić żadna wątpliwość, Mogueime jest bezdyskusyjnie kłamcą, wynika to zarówno z hierarchii, on żołnierz, a ten drugi dowódca, jak również ze szczególnego źródła, na którym redaktor się opiera, a które jest najwcześniejsze, z Kroniki pięciu królów. Osobom zainteresowanym tylko wielkimi syntezami historycznymi kwestie te muszą się wydawać niezmiernie śmieszne, ale my musimy zważać na Raimunda Silvę, który ma zadanie do wykonania i który już na początku staje przed kłopotem współistnienia z tak wątpliwą postacią, tym Mogueime, Mogueime albo Moigema, który to, pomijając fakt, że sam nie wie, kim jest, może jeszcze znęca się nad prawdą, którą jako bezpośredni świadek ma obowiązek szanować i przekazywać potomnym, czyli nam.

Jednakże, jak już jeden taki powiedział, kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamień. Rzeczywiście bardzo łatwo jest oskarżać, Mogueime kłamie, Mogueime skłamał, ale my tutaj, świetnie wykształceni w kwestiach kłamstwa i prawdy przez ostatnie dwadzieścia wieków, katujący dusze psychologią, nieumiejętnie stosowaną psychoanalizą i całą resztą, której zwykłe wymienienie zajęłoby następnych pięćdziesiąt stron, nie powinniśmy brać na czubek bezlitosnej szpady przywar innych ludzi, skoro tak wyrozumiali bywamy dla naszych własnych, dowodem na to jest brak wiadomości o istnieniu kogoś, kto oceniwszy surowo popełnione przez siebie czyny, sam ukamienowałby własne ciało. Zresztą, wracając do ewangelii, mamy podstawy, by wątpić w to, że w owym czasie świat był tak zatwardziały w grzechu, że aż Bóg musiał poświęcić Syna, aby go ocalić, wszak już sam przykład cudzołóstwa dowodzi, że sprawy w Palestynie nie wyglądały aż tak źle, teraz rzeczywiście jest okropnie, proszę zwrócić uwagę, że w tych odległych czasach nie rzucono ani jednego kamienia w nieszczęsną kobietę, wystarczyło, że Jezus wygłosił te nieuchronne słowa i zaraz opadły ręce napastników, dając poznać niniejszym, wyznając, a nawet obwieszczając, iż On ma rację, że byli grzeszni. Cóż, ludzie potrafiący publicznie przyznać się do winy, nawet nie wprost, z pewnością nie byli całkowicie straceni, zachowywali w sobie nietknięte pokłady dobroci, co pozwala nam przypuszczać, z równym prawdopodobieństwem popełnienia błędu, iż być może nadmiernie przyspieszono przyjście Zbawiciela. Dzisiaj, owszem, warto by było, zważywszy, że nie tylko zdemoralizowani uparcie trwają przy swym zdemoralizowaniu, ale i coraz trudniej znaleźć powody do przerwania raz rozpoczętego kamienowania.

Na pierwszy rzut oka nie wydaje się, by te moralizatorskie dygresje miały wystarczający związek z niechęcią, jaką okazał Raimundo Silva, akceptując Mogueime jako bohatera powieści, ale niebawem zrozumiemy ich użyteczność, kiedy przypomnimy sobie, że Raimundo Silva, przyjmując, iż wolny jest od większych przewinień, posiada liczne winy innego typu, z pewnością nie mniej istotne, lecz ogólnie tolerowane z racji swej powszechności i wielkiego rozplenienia, chodzi o udawanie. Doskonale rozumie, że nie ma różnicy między kłamstwem dotyczącym tego, kto wszedł na czyje plecy, czyja na plecy Mem Ramiresa, czy Mem Ramires na moje, i na przykład banalną czynnością farbowania włosów, wszystko to jest w końcu kwestią próżności, chęci odpowiedniego zaprezentowania, zarówno walorów fizycznych, jak i przymiotów ducha, a możemy nawet sobie wyobrazić czasy, w których ludzkie zachowanie będzie całkowicie sztuczne, będzie się bezceremonialnie postponować szczerość, spontaniczność, prostotę, te jakże pożądane cnoty, których nazwanie i wprowadzenie w życie przysporzyło tyle pracy w epoce, kiedy to świadomi już istnienia kłamstwa, jeszcze sądziliśmy, iż jesteśmy zdolni do życia prawdą. Późnym popołudniem, w przerwie pomiędzy oblężeniem i poprawieniem powieści, tej, na którą czeka wydawnictwo, Raimundo Silva wyszedł na ulicę, żeby pospacerować. Nie myślał o niczym więcej, przejść się, rozerwać, uporządkować myśli. Jednak przechodząc koło kwiaciarni, wszedł i kupił różę. Białą. I teraz wraca do domu, trochę zawstydzony tym, że w dłoni niesie kwiat.

Bez żadnego Uwaga, uciekajcie, japońskie samoloty zaatakowały podstępnie północnoamerykańską flotę moczącą się w Pearl Harbor, gotując wrogowi klęskę nie największą pod względem liczby ofiar w ludziach, gdy porównamy ją z Hiroszimą albo Nagasaki, ale jeśli chodzi o dobra materialne, była to całkowita katastrofa, pancerniki, lotniskowce, niszczyciele i cała reszta, wszystkiego trzynaście okrętów posłanych na dno bez oddania choćby jednego strzału na serio, pomijając ćwiczenia. Odległą przyczyną morskiej katastrofy było odstąpienie w jakiejś godzinie nocy dziejów, która przechowuje tajemnice, odstąpienie, jak powiedzieliśmy, od rycerskiego zwyczaju wypowiadania wojny z trzydniowym wyprzedzeniem, aby wrogowi nie zabrakło czasu na przygotowanie albo, jeśli taka była jego wola, na salwowanie się ucieczką, w przeciwnym razie na tego, kto zerwał rozejm, spadała hańba, gdyż splamił honor żołnierza. Czasy te nigdy już nie wrócą. Bo jedną rzeczą jest zaatakowanie w nocnej ciszy, bez bębnów i trąb, lecz wysławszy uprzednio wiadomość, inną jest z zaskoczenia podejść bezszelestnie w pełnym uzbrojeniu pod same drzwi, otwarte przez niedbałość, i wejść do środka, zabijając. Już wiemy, że nikt nie umknie przed swym losem, i jest rzeczą oczywistą, że kobietom i dzieciom z Santarem owej nocy pisana była śmierć, co do tej sprawy zgodni byli Allach Maurów i Bóg chrześcijan, ale przynajmniej nie mogli uskarżać się nieszczęśnicy, że nie zostali ostrzeżeni, jeśli pozostali w mieście, to z własnej woli, bo do Santarem wysłał nasz dobry król Martina Moaba wraz z dwoma towarzyszami, żeby oznajmili Maurom wypowiedzenie wojny za trzy dni, dlatego też nie ściągnął na siebie urojonych ani rzeczywistych win, kiedy powiedział przed bitwą, Nie przepuśćcie płci ani wiekowi, niech umrze dziecko w ramionach matki i sędziwy starzec, młoda dziewica i zgrzybiała starucha, wyobrażał sobie bowiem, że skoro dopełnił obowiązków przewidzianych w kodeksie, to oczekiwać będą go tylko rycerze, sami mężczyźni, i to w sile wieku.

Tak więc w przypadku, którym się zajmujemy, oblężenia Lizbony, wypowiedzenie wojny było niepotrzebne, nie tylko dlatego, że pokój był zerwany od zdobycia Santarem, ale też z tej przyczyny, że aż nazbyt oczywiste były intencje tego, kto zebrał tak liczne wojsko na pobliskich wzgórzach i nie może dołożyć kilku dywizji z powodu błędu drukarskiego wzmocnionego uczuciami złości i urażonej dumy. Jednakże należy mimo to dopełnić formalności i przestrzegać zasad, dostosowując je do okoliczności, dlatego król zdecydował, by Dom Joao Peculiar i Dom Pedro Pitóes udali się na układy z zarządcą miasta w otoczeniu szlachty, przy wsparciu odpowiedniej liczby zbrojnych, zarówno dla dodania splendoru, jak i dla bezpieczeństwa. Aby uniknąć ewentualnego zaskoczenia lub zdrady, nie przepłynęli zatoczki, wszak nie trzeba być strategiem, takim jak Napoleon albo Clausewitz, aby zrozumieć, że gdyby Maurom przyszło do głowy schwytać w garść posłów, a ci zdecydowaliby się uciekać, zatoczka udaremniłaby każdą próbę szybkiego odwrotu, jeśli grupa uderzeniowa Maurów w manewrze oskrzydlenia nie zniszczyłaby w tym czasie barek transportowych. Dokonali więc nasi obejścia przez miejsca, o których mówiono, że tamtędy obejścia dokonać należy, podążając ulicą Taipas w dół, aż do ulicy Salitre, następnie, czując zwykły strach ludzi wchodzących na teren nieprzyjaciela, chlupocząc w błocie, w kierunku ulicy Pretas, po czym wchodząc pod górę i schodząc w dół, najpierw na Wzgórze Świętej Anny przez ulicę Sao Lazaro, przechodząc w bród strumień spływający od Almirante Reis i znowu forsownie się wspinając, co to za pomysły, żeby zdobywać miasto leżące na wzgórzach, ulicą Cavaleiros i schodami Świętego Andrzeja aż w okolice bramy, którą dzisiaj nie wiadomo dlaczego nazywamy bramą Martima Moniza. Marsz był długi, do tego jeszcze ten upał pomimo wczesnej porannej godziny, sierść mułów pokryła się pianą, a konie, niewiele ich jest, stąpają w równie złym stanie, jeśli nie w jeszcze gorszym, brak im wszak wytrzymałości mieszańców, są delikatniejszymi zwierzętami. Piechota nie uskarża się, choć pot spływa z niej strumieniami, lecz gdy wszyscy czekają na otwarcie bramy, głowy ich zaprząta jedna myśl, mają nadzieję, że po tak ciężkiej przeprawie nie trzeba będzie walczyć. Mogueime jest z nimi, tak wypadło, z przodu, tuż przy arcybiskupie, widzimy też Mem Ramiresa, interesujący zbieg okoliczności, że spotkali się w tym historycznym momencie dwaj główni aktorzy santaremskich wydarzeń, obaj z jednakowym wpływem na jego zakończenie, przynajmniej dopóki ostatecznie nie zostanie wyjaśnione, który z nich był wio-konikiem którego. Wszyscy ludzie przybyli na te rozmowy są Portugalczykami, nie wydało się królowi słuszne posłużenie się obcokrajowcami, aby wzmocnić wydźwięk ultimatum, chociaż, powiedzmy to przy okazji, istnieją poważne wątpliwości, czy w żyłach arcybiskupa Bragi w rzeczywistości krąży luzytańska krew, cóż, już w tych zamierzchłych czasach cieszyliśmy się sławą narodu dobrze przyjmującego ludzi z zewnątrz, obdarzającego ich stanowiskami i prebendami, a ten Dom Joao Peculiar odpłacił nam za to oddaną służbą. A jeśli, o czym też się mówi, był rzeczywiście Portugalczykiem, i to z Coimbry, postrzegajmy go jako pioniera naszego migracyjnego powołania, wywodzącego się z ogromnej diaspory, wszak całą swą młodość spędził we Francji na studiowaniu, a trzeba w tym momencie zwrócić uwagę na wyraźną różnicę w stosunku do ostatnich tendencji w naszej emigracji do owego kraju, plutót przeznaczonej do prac brudnych i ciężkich. Bez wątpienia obcokrajowcem, ale traktowanym inaczej, z racji swej specjalnej misji, jest ten rudy i piegowaty mnich, którego, co słyszymy właśnie w tej chwili, zwą Rogeiro, ale naprawdę ma na imię Roger, co pozostawia nie rozwiązaną kwestię tego, czy jest Anglikiem czy Normanem, co zresztą w tym przypadku nie ma dla nas żadnego znaczenia. Uprzedził go biskup Porto, żeby przygotował się do pisania, co oznacza, że brat Roger czy Rogeiro przybył w charakterze kronikarza, co teraz się potwierdza, gdy widzimy, jak z juków wydobywa niezbędne przybory, tylko rylce i tabliczki, bo kołysanie muła rozlałoby atrament i rozsypało litery, wszystko to, jak już wiemy, to przypuszczenia narratora trapiącego się prawdopodobieństwem wydarzeń bardziej niż ich prawdziwością, której jego zdaniem dosięgnąć niepodobna. Ten Rogeiro nie zna ani słowa po arabsku ani po galisyjsku, lecz w tym wypadku niewiedza nie będzie przeszkodą, wszak cała debata, niezależnie od tego, jakie zatoczy kręgi, zawsze musi skończyć się na łacinie, dzięki tłumaczom symultanicznym. Po łacinie będzie mówił arcybiskup Bragi, na arabski przetłumaczy go któryś z przybyłych mnichów, jeżeli nie będą woleli skorzystać z pomocy Mem Ramiresa, oświeconego przedstawiciela armii, który wykazał się już swą kompetencją, potem odpowie Maur we własnym języku, a ten sam albo inny mnich przełoży to na łacinę, i tak po kolei, nie wiemy tylko, czy będzie tam ktoś odpowiedzialny za streszczanie rozmowy po galisyjsku, aby mogli śledzić ją Portugalczycy mówiący tylko jednym językiem. Nie ulega wątpliwości jedynie to, że przy całym tym systemie i jeśli dyskursy będą długie, spędzimy tutaj resztę popołudnia.

Tarasy, blanki i ścieżki rontów na alkazarze zatłoczone są smagłymi i brodatymi Maurami wygrażającymi nadchodzącym, ale zachowującymi ciszę, oszczędzającymi słowa, bo może chrześcijanie wycofają się, jak to miało miejsce pięć lat wcześniej, a wtedy byłyby to przekleństwa rzucone na wiatr. Rozwarły się na oścież oba skrzydła bramy wzmocnionej gwoźdźmi i żelaznymi obręczami i wolnym krokiem wyszło z niej kilku Maurów, jeden z nich, sędziwy już, może być zarządcą, tytuł ten może odnosić się do wszystkiego, a w tym wypadku używa się go z braku pewności, co do właściwego, konkretnego i dokładnego jego tytułu, który w końcu nie został wspomniany, bo niełatwo jest utrafić w jeden z dwóch albo trzech możliwych, pomijając fakt, że na spotkanie posłów mogli wysłać na przykład jakiegoś fakih, kadi, amira albo nawet muftiego, w większości są tam urzędnicy i ludzie wojny w liczbie dokładnie takiej samej jak liczba Portugalczyków, dlatego Maurowie tak długo zwlekali z wyjściem, najpierw należało przygotować świtę. Powszechnie uważa się, że władze cywilne, wojskowe i religijne w dawnych czasach wszystkie obdarzone były donośnym głosem, słyszalnym na wielkich przestrzeniach, zwłaszcza że w przekazach historycznych, kiedy jakiś dowódca musi przemówić do wojska albo innych tłumów, nikogo nie zdumiewa, iż słyszały go bez problemów setki i tysiące zgiełkliwych słuchaczy, jakże często niespokojnych, a wiemy wszak, jak wiele pracy kosztuje dziś instalowanie i strojenie elektronicznych urządzeń, aby do publiczności z ostatnich rzędów dotarły dźwięki nie osłabione, bez zniekształceń i akustycznych kleksów, które w oczywisty sposób wpłynęłyby na zmysły i zmieniły znaczenie słów. Dlatego wbrew zwyczajom i konwencjom i z wielkim żalem, że sprzeciwiamy się uznanym tradycjom spektakli i historycznych scenografii, jesteśmy zmuszeni z miłości do prawdy oświadczyć, że emisariusze z jednej i z drugiej strony zatrzymali się kilka kroków od siebie i z tak niewielkiej odległości zaczęli prowadzić rozmowę, jako że był to jedyny sposób na to, by mogli się usłyszeć, a wszyscy w okolicy, zarówno Maurowie w zamku, jak i Portugalczycy, czekali na zakończenie dyplomatycznego dialogu albo na wiadomości szybko dostarczane przez posłańców, fragmenty zdań, figury retoryczne, nagłe niepokoje, wątpliwe nadzieje. W ten sposób ostatecznie dowiadujemy się, że nie rozbrzmiewało w dolinach echo debaty ani też nie przeskakiwało od wzgórza do wzgórza, niebo się nie poruszyło, nie zadrżała ziemia, rzeka nie zawróciła swego biegu, naprawdę jak dotąd ludzkie słowa nie zdołały uczynić takich rzeczy, nawet jeśli zawierały pogróżki wojenne jak te, wbrew temu, co sobie wyobrażaliśmy, naiwnie wierząc w przesadę epików.

Powiedział arcybiskup i Rogerio zaraz w skrócie to zastenografował, na później zostawiając oratorskie upiększenia, którymi obdaruje swego odległego odbiorcę zwanego Osbernem, kimkolwiek jest i kimkolwiek był, tym niemniej już wprowadza ozdobniki własnego pomysłu, owoce pobudzonej inspiracji, Przybyliśmy tu, aby zawrzeć ugodę, rozpoczął arcybiskup i ciągnął dalej, wszak pomyślawszy, że wszyscyśmy, wy i my, dziećmi tej samej natury, wywodzącymi się z tego samego źródła, niegodną zda nam się kontynuacja tej nieprzystojnej potyczki, a zatem pragnęlibyśmy, byście zrozumieli, iż nie przybyliśmy zdobywać tego miasta albo przegnać was z niego, dzięki czemu już teraz możecie chwalić dobroć wszystkich chrześcijan, którzy nawet żądając tego, co do nich należy, nie okradają bliźniego, a jeśli będziecie utrzymywać, że w tym właśnie celu przybyliśmy, odpowiemy, iż domagamy się jedynie władzy nad tym miastem, co prawnie nam przysługuje, a skoro istnieją w was choćby mizerne ślady naturalnej sprawiedliwości, już dzisiaj, bez zbędnych żądań, z waszymi bagażami, pieniędzmi i oszczędnościami, z waszymi żonami i dziećmi, bez wahania wyruszcie do ojczyzny Maurów, skąd na naszą zgubę przybyliście, zostawiając nam co nasze, nie, pozwólcie, że skończę, dobrze widzę, że kręcicie głowami w geście zaprzeczenia, którego usta jeszcze nie wymówiły, zważcie, że wy, wywodzący się z rodu Maurów i Moabitów, podstępnie zagarnęliście z waszego i naszego królestwa królestwo Luzytanii, niszcząc aż po dziś dzień miasta, wioski i kościoły, już od trzystu pięćdziesięciu ośmiu lat niesprawiedliwie trzymacie nasze miasta i ziemie, lecz wiedząc, iż od tak dawna zajmujecie Lizbonę i że rodziliście się w niej, chcielibyśmy potraktować was z chrześcijańską dobrocią i prosimy, abyście nam wydali jedynie wasz zamek, zachowując dawną wolność, jako że nie chcemy wypędzać was z waszych domów, gwarantuję wam, iż będziecie mogli w nich żyć wedle waszych zwyczajów, chyba że postanowicie przechrzcić się i z wolnej woli zasilić Kościół Boży, jedyny i prawdziwy, ten, kto was ostrzega, jest waszym przyjacielem, miasto takie jak Lizbona u wielu wzbudza pożądanie, tak jest bogate i zdaje się tak szczęśliwe, spójrzcie na obóz, okręty, na tłum sprzysiężonych przeciwko wam, dlatego proszę was, oszczędźcie sobie pustoszenia pól i grabieży owoców, zlitujcie się nad swym bogactwem, zlitujcie się nad swoją krwią, przyjmijcie ofiarowany pokój, dopóki dobrze jesteśmy do was usposobieni, gdyż sami powinniście wiedzieć, iż lepszy jest pokój osiągnięty bez wojny niż okupiony wielkim rozlewem krwi, tak jak milsze jest zdrowie, którego nigdy się nie straciło, niż zdrowie, które na siłę, niejako pod przymusem broni się przed ciężkimi i niemal śmiertelnymi chorobami, nie przypadkiem o tym mówię, zważcie, jak ciężka i niebezpieczna jest atakująca was choroba, więc jeśli nie podejmiecie zdrowotnego rozwiązania, zdarzy się jedno z dwóch, albo zdołacie przemóc zło, albo staniecie się jego ofiarą, a ja już teraz wam mówię, byście się nie fatygowali wyszukiwaniem innych możliwości, wprzódy powinniście strzec się, gdyż dotarliście do końca, chrońcie więc swe zdrowie póki czas, pamiętajcie o rzymskim przysłowiu, Na arenie gladiator słucha tylko własnych rad, i nie odpowiadajcie mi, że jesteście Maurami, a nie gladiatorami, bo ja wam odpowiem, że przysłowie jednakowo dobrze służy im, jak i wam, skoro pójdziecie na śmierć, co wyłożywszy, nie mam nic więcej do dodania, jeśli macie coś do powiedzenia, powiedzcie teraz, byle szybko.

Nie są to słowa, które przystoją pasterzowi dusz, ten chłód i suchość, jaką wyczuwamy pod delikatnością i słodyczą, w końcu wybuchają brutalnym ostrzeżeniem, jednakże zanim podążymy naprzód, pozwolimy sobie na nową uwagę na temat dość nieoczekiwanego stwierdzenia, że ludzie, którzy się tu znajdują, chrześcijanie i Maurowie, wszyscy są dziećmi jednej natury i tego samego źródła, co oznacza, jak sądzimy, że Bóg, z natury ojciec i jedyny autor źródła, z którego pochodzą wszystkie źródła, jest niekwestionowanym ojcem i stwórcą tych poróżnionych dzieci, które to, walcząc pomiędzy sobą, postępują wbrew woli wspólnego ojca i jego niepodzielnej miłości, można nawet powiedzieć i nie będzie w tym przesady, że na nieuzbrojonym ciele starego Boga będą walczyć na śmierć i życie jego dzieci. Dał tymi słowy arcybiskup Bragi jasny dowód wiedzy, że Bóg i Allach to jedno i że cofając się w czasie aż do chwili, kiedy nikt i nic nie miało swej nazwy, nie sposób byłoby znaleźć różnice pomiędzy Maurami i chrześcijanami, poza takimi, które istnieją pomiędzy człowiekiem i człowiekiem, kolor, wzrost, fizjonomia, ale czego na pewno nie pomyślał prałat ani też nie możemy tego od niego wymagać, biorąc pod uwagę zacofanie intelektualne i powszechny w tych epokach analfabetyzm oraz to, że problemy zawsze się zaczynają wtedy, kiedy na scenę wkraczają pośrednicy Boga, czy ich imię brzmi Jezus czy Mahomet, żeby nie wspomnieć już pomniejszych proroków i zwiastunów.

Należą się dzięki arcybiskupowi Bragi uzbrojonemu i wyekwipowanemu na wojnę, w kolczudze, z dwuręcznym mieczem przytroczonym do łęków siodła, w hełmie z nosalem, choćby za to, że tak głęboko wszedł w spekulacje teologiczne, może nie pozwoli mu ta broń dojść do wniosków bardziej humanitarnych, bo wtedy można byłoby zobaczyć, jak bardzo wojenne artefakty mogą skłonić człowieka do zmiany myślenia, dzisiaj mamy tego znacznie większą świadomość, chociaż w dalszym ciągu niewystarczającą, aby odebrać broń temu, kto zwykle posługuje się nią jako jedynym swoim orężem, zapominając o mózgu. Jednakże nie w głowie nam obrażanie tych mężczyzn, nie do końca jeszcze będących Portugalczyka-mi, walczących o zdobycie ojczyzny, w otwartym polu, kiedy taka jest konieczność, podstępem, gdy nadarzy się sposobność, bo w taki właśnie sposób rodziły się ojczyzny i prosperowały, bez wyjątku, dlatego też, skoro plama spadła na wszystkich, może uchodzić za ozdobę i znak wzajemnego odpuszczenia.

Poddając się tym prawdopodobnie ryzykownym rozważaniom, straciliśmy początek odpowiedzi mauretańskiego rządcy i żal nam niepomiernie, bo według tego, co posłaniec był w stanie zrozumieć i przekazać, rozpoczął on od wyrażenia kilku wątpliwości co do prawa albo nawet zwykłej geograficznej przynależności do wzmiankowanego królestwa Luzytanii. Doprawdy żal, powtórzmy, zważywszy na to, że kontrowersyjna kwestia granic i bardziej jeszcze niż ona, kwestia tego, kim w końcu jesteśmy, czy nie potomkami i historycznymi dziedzicami słynnych Luzytan, otrzymałaby może jakieś wyjaśnienie z ust ludzi tak wykształconych, jakimi w owym czasie byli uczeni w piśmie Maurowie, nawet jeśli mielibyśmy je odrzucić jako niekorzystne wraz z dumą i narodową pychą, według której nie warto żyć, jeśli nie ma się w żyłach choć dwóch lub trzech kropli krwi Viriata. I gdyby się okazało, że z Luzytanii mamy jeszcze mniej niż tyle, w związku z czym nie powinien Andre de Resende tworzyć przymiotnika luzytański od Luso, jest niemal pewne, że Camóes nie znalazłby lepszego rozwiązania, niż nazwać swą książkę banalnie, Portugalczycy, którymi my jesteśmy, choć nie na wiele nam się to przydaje. A teraz, zanim stracimy resztę przemowy, posłuchajmy rządcy Maurów, zwracając od razu uwagę, jak spokojnym przemawia głosem, tonem kogoś, kto dostojnie rozprawia o sprawach nie budzących wątpliwości, którym nie zamierza zaprzeczać, Jak możecie pragnąć, pytał on, abyśmy uwierzyli w to, że chcecie tylko, byśmy oddali wam zamek, a zachowamy wolność, i że nie chcecie wypędzić nas z naszych domów, skoro przeczy temu to, co zrobiliście w Santarem, gdzie w swym okrucieństwie zabraliście nawet tę odrobinę życia, która została starcom, a bezbronne kobiety pozarzynaliście jak niewinne baranki, i nie pękło wam serce od słabego lamentu, gdy ćwiartowaliście dzieci, nie mówcie mi teraz, że uleciały wam z pamięci te smutne wydarzenia, bo jeśli jest prawdą, że nie możemy przyprowadzić wam tutaj zabitych z Santarem, możemy jednak zwołać wszystkich rannych i okaleczonych, którzy mieli jeszcze dość sił, by schronić się w naszym mieście, tych samych, których teraz chcecie wybić do nogi, bo nie starczyło wam pierwszej zbrodni, jednakże pozbądźcie się złudzeń, nigdy nie było naszym zamiarem oddanie wam Lizbony bez walki ani poddanie się waszemu panowaniu w mieście, zgodzicie się, iż wielce byśmy byli lekkomyślni, zamieniając pewne na wątpliwe, bezpieczeństwo na niepewność, opierając się jedynie na słowie, które tak niewiele znaczy, na waszym słowie. Uczynił biskup Porto gwałtowny gest, jakby chciał przerwać Maurowi, lecz arcybiskup powstrzymał go, Zachowajcie spokój, wysłuchajmy reszty, do was należeć będzie ostatnie słowo. Maur kontynuował, To miasto drzewiej do waszych należało, teraz jednakże jest nasze i w przyszłości być może do was wróci, lecz to zależy od Boga, który dał je nam, kiedy taka była Jego wola, i odbierze je nam, kiedy tego zapragnie, bo żaden mur nie jest nie do zdobycia wbrew Jego woli, zawsze w to wierzymy, bo chcemy tylko tego, co ucieszy Boga, który tyle razy ocalił nas z waszych rąk i którego w związku z tym, i słusznie, tak jak i jego odwiecznych zamysłów, nie przestaniemy wielbić, nie tylko dlatego, że w Jego rękach znajduje się wszelkie zło, ale też z tego powodu, że za sprawą swego najwyższego rozumu poddaje nas cierpieniom, bólom i zniewagom, na koniec, odejdźcie stąd, bo tylko przed żelazem ustąpią wrota Lizbony, a co do tych nieuniknionych klęsk, które nam wieszczycie, czy na nas spadną, to sprawa przyszłości, a trapienie się tym, co przyniesie przyszłość, jest oznaką szaleństwa i celowym przyzywaniem biedy. Maur uczynił przerwę, jakby szukał innych argumentów, ale musiały zdać mu się bezużyteczne, wzruszył ramionami i zakończył, Nie traćcie więcej czasu, róbcie co w waszej mocy, a my usłuchamy woli bożej.

Szczerą przyjemność sprawiły Raimundowi Silvie rozważne słowa, nie dlatego, że Bogu zostawiły ocenę różnic, które pchają ludzi do walki przeciwko sobie, rzekomo w Jego imieniu i wyłącznie dla Jego chwały, ale z powodu godnego podziwu spokoju w obliczu przewidywalnej śmierci, która, zawsze będąc pewną, staje się, by tak rzec, nieuchronną, jaką była, gdy objawiła się w swej prawdopodobnej postaci, wydaje się to wewnętrznie sprzeczne, jednakże wystarczy odrobinę pomyśleć. Porównując obie przemowy, redaktor zasmucił się, uświadamiając sobie, jak zwykły Maur, choć z tytułem zarządcy, któremu brak było oświecenia prawdziwą wiarą, potrafił roztropnością i elokwencją wzbić się wyżej niż arcybiskup Bragi, pomimo jego głębokich studiów nad traktatami, bullami i doktrynami. Zgoła naturalne jest w nas pragnienie, by we wszystkim wygrywali nasi, a Raimundo Silva, choć podejrzewa, że w tkance narodu płynie więcej krwi Maurów niż aryjskich Luzytan, wolałby oklaskiwać dialektykę Dom Joao Peculiara, miast upokarzać się intelektualnie w obliczu przykładnej przemowy niewiernego, którego imienia nie przechowała historia dziejów. Tym niemniej, istnieje jeszcze możliwość ostatecznego zwycięstwa nad wrogiem w tym pojedynku krasomówstwa, a to za sprawą biskupa Porto, który zabrał głos, także i on w pełnym uzbrojeniu, kładzie dłoń na rękojeści miecza, na znajdującym się tam krzyżu, i odzywa się w te słowa, Tknięci dobrocią do was przemówiliśmy, oczekując, iż odnajdziemy w was wdzięcznych słuchaczy, ale skoro wysłuchaliście nas w rozdrażnieniu, czas już, byśmy drażliwymi słowy przemówili, a będą one takie, byście dowiedzieli się, jak wielką pogardą darzymy ten wasz obyczaj czekania na bieg wypadków i zło z tego się biorące, gdy jasno widać, że krucha i słaba jest nadzieja nie polegająca na zaufaniu we własne męstwo, lecz w nieszczęście innych, to tak jakbyście z góry uznawali siebie za przegranych, a skoro już mówiliście o niepewnej przyszłości, wiedzcie, że im bardziej niekorzystny będzie dla nas wynik jakiegoś przedsięwzięcia, tym bardziej będziemy się starać, by dopiąć swego, a ponieważ nasze na was ataki do dziś kończyły się niepomyślnie, przybywamy ponownie próbować, abyście w końcu zaznali czekającego was losu, gdy sforsujemy owe wrota, których nie chcecie nam otworzyć, tak, żyjcie zgodnie z wolą bożą, nam ta sama wola da zwycięstwo, a nie mając więcej nic, co byłoby warte powiedzenia, wycofujemy się, nie pozdrawiając was, tak jak i nie chcemy waszych pozdrowień. Wypowiedziawszy te słowa obraźliwego pożegnania, ściągnął biskup Porto cugle wierzchowcowi, choć z racji starszeństwa do kogo innego należało podjęcie takiej decyzji, pchał go impuls gniewu, i już prawie pociągnął za sobą całą kompanię, kiedy dobiegł ich głos Maura, bez najmniejszych śladów ufnej rezygnacji, która wyprowadziła prałata z równowagi, teraz z nie mniejszą zuchwałością przemawiała duma, i oto co powiedział, Niebezpieczny to błąd mylić cierpliwość ze słabością ducha i strachem przed śmiercią, baczcie, że nie tak czynili wasi ojcowie i dziadowie, których zwyciężyliśmy tysiąckrotnie siłą naszego oręża, w całej Hiszpanii, w tej ziemi leżą ci, którym zdawało się, że mają dość sił, by oprzeć się naszej mocy, nie sądźcie więc, że wam nie przyjdzie już ponieść klęski, na tych oto murach połamiecie sobie kości, tutaj odjęte wam zostaną zręczne dłonie, idźcie i gotujcie się na śmierć, my, jak wiecie, zawsze jesteśmy gotowi. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, gorące słońce jarzy się wysoko na niebie, stado jaskółek przelatuje w tę i z powrotem, krzycząc chropawo. Mogueime spogląda w niebo, czuje dreszcz, może z powodu szaleńczego skrzeczenia ptaków, może groźby Maura, słońce go nie ogrzewa, dziwny chłód sprawia, że nagle zaczynają mu szczękać zęby, wstyd to dla człowieka, który za pomocą zwykłej drabiny spowodował upadek Santarem. W ciszy usłyszano głos arcybiskupa Bragi, polecenie wydane skrybie, Bracie Rogeiro, nie notujcie tego, co powiedział ten Maur, to były słowa rzucone na wiatr, nas już tam nie było, schodziliśmy po zboczu Świętego Andrzeja do obozu, gdzie oczekuje król, on zobaczy, gdy nasze obnażone miecze rozbłysną w słońcu, że rozpoczęła się bitwa, to tak, to możecie zapisać.

W ciągu pierwszych kilku dni po wylaniu do zlewu farby do włosów, którą przez lata maskował zniszczenia dokonywane przez czas, Raimundo Silva niczym siewca oczekujący wzejścia pierwszych kiełków w obsesyjnym skupieniu obserwował o poranku i z wieczora swe włosy, chorobliwie rozkoszując się czekaniem na osłupienie, w jakie z pewnością wprawi go odkrycie kapilarnej prawdy, odartej z wszelkich sztuczności. Ponieważ jednak włosy w pewnym wieku nie wykazują pośpiechu przy wzrastaniu lub dlatego, że farba podczas ostatniego malowania osiągnęła albo dosięgnęła nawet warstw podskórnych, powiedzmy przy okazji, że wszystko to jest zwykłym przypuszczeniem wynikającym z konieczności wyjaśnienia czegoś, co i tak ma nikłe znaczenie, Raimundo Silva stopniowo zaczął zwracać na tę sprawę coraz mniejszą uwagę, aż w końcu zagłębiał grzebień we włosy tak beznamiętnie, jakby na powrót znalazł się w czasach swej pierwszej młodości, musimy jednak w tym momencie zwrócić uwagę, iż w takim stosunku do tej sprawy zawarta była odrobina złej woli, jakby chęć oszukania samego siebie, mogąca się przełożyć mniej więcej na zdanie, które nie zostało ani pomyślane, ani wypowiedziane, Nie widzę, dlaczego więc miałbym udawać, że widzę, wyrażając przekonanie pozorne i nieracjonalne, że ostatnie farbowanie było ostateczne, niczym nagroda przyznana przez los za odważne odrzucenie próżności. Dziś jednakże, kiedy musi zawieźć do wydawnictwa wreszcie przeczytaną i poprawioną powieść, Raimundo Silva, wszedłszy do łazienki, powoli zbliżył twarz do lustra, ostrożnie przesunął palcami do góry pęk włosów i nie chciał uwierzyć w to, co ujrzały jego oczy, oto pojawiły się siwe odrosty, tak białe, że kontrast czynił je wyraźnie widocznymi, i miały wygląd nagły, jeżeli można tak powiedzieć, zupełnie jakby wykiełkowały przez noc, podczas gdy siewca ze zwykłego zmęczenia pozwolił sobie na sen. W jednej chwili pożałował Raimundo Silva powziętej przez siebie decyzji, to znaczy nie do końca pożałował, lecz pomyślał, że mógł ją był odwlec jeszcze na jakiś czas, głupio wybrał najmniej korzystny moment, a zmartwienie, jakie go ogarnęło, było tak wielkie, iż zapragnął odnaleźć gdzieś jeszcze jeden zapomniany flakon z resztką farby na dnie, przynajmniej na dzisiaj, jutro powrócę do moich postanowień. Jednak nie udał się na poszukiwania, częściowo powodowany wiedzą, że pozbył się wszystkiego, częściowo w obawie, że coś znajdzie i będzie musiał po raz kolejny podejmować decyzję, mógłby wszak podjąć decyzję przeciwną, i kręcić się w kółko w tej grze, w której niewystarczająco silna wola, nieustannie sprzeciwia się poddaniu własnej i uświadomionej słabości.

Minęło wiele lat od chwili, kiedy młodziutki Raimundo Silva po raz pierwszy założył na rękę zegarek, owego dnia chciała fortuna połechtać jego ogromną próżność, gdy przechadzał się po Lizbonie ze wspaniałą nowiną, i postawiła mu na drodze aż cztery osoby z niepokojem pytające o godzinę, Ma pan zegarek, pytały, a on szczodrze udzielał informacji. Wyciąganie ręki, aby podsunąć rękaw i wystawić na widok publiczny błyszczący cyferblat, napawało go uczuciem ważności, którego nigdy później nie doświadczył. A już na pewno nie doświadcza go teraz, kiedy pokonuje trasę z domu do wydawnictwa, starając się pozostać nie zauważonym na ulicy i pośród pasażerów autobusu, by nawet najdrobniejszym gestem nie przyciągnąć uwagi kogoś, kto chcąc się dowiedzieć, która jest godzina, zwróciłby kpiące spojrzenie na niemożliwą do ukrycia białą linię przecinającą wysokie czoło, w czasie gdy on nerwowo wyłuskiwałby zegarek spod trzech rękawów, które dzisiaj go przykrywają, koszuli, swetra i płaszcza, Jest dziesiąta trzydzieści, odpowiada w końcu Raimundo Silva wściekły i zawstydzony. Przydałby się kapelusz, lecz jest to przedmiot nigdy nie używany przez redaktora, a nawet gdyby go używał, dzięki niemu rozwiązałby tylko część problemów, z pewnością nie wszedłby do wydawnictwa w kapeluszu nasadzonym na głowę, Cześć, jak się wszyscy macie, po czym nie zdejmując kapelusza, przejdzie do gabinetu pani doktor Marii Sary, Proszę, oto powieść, bez wątpienia najlepiej będzie udawać, że nic się nie stało, siwe, czarne, pofarbowane, patrzy się raz, za drugim razem się nie patrzy, a za trzecim już nikt nie zwraca uwagi. Jednakże jedną rzeczą jest dojść do takiego wniosku, rozumując chłodno, powołując się na teorię względności, która godzi wszystkie różnice, zapytując samego siebie, czym z perspektywy Wenus jest jeden biały włos na ziemi, a inną rzeczą jest stawić czoło telefonistce, wytrzymać jej niedyskretne spojrzenie, wyobrazić sobie uśmieszki i plotki, jakie z jego powodu wypełnią przerwy w pracy w ciągu kilku następnych dni, Silva przestał farbować sobie włosy, wygląda komicznie, wcześniej się śmiali, boje farbował, zdarzają się ludzie, którzy we wszystkim widzą powody do uciechy. I nagle wszystkie te śmieszne obawy znikły, gdy telefonistka Sara powiedziała, Pani doktor Marii Sary nie ma w pracy, jest chora, nie przychodzi od dwóch dni, z powodu tych zwykłych słów Raimundo Silva znalazł się na rozdrożu pomiędzy dwoma uczuciami, zadowolenia, bo pani doktor nie mogła zobaczyć jego odrastających siwych włosów, i ogromnego niepokoju, nie spowodowanego chorobą, bo jeszcze nie wiemy nic o tym, czy jest ciężka, może to być zwykła grypa bez komplikacji albo jakieś przypadkowe złe samopoczucie, na przykład sprawy kobiece, lecz dlatego, że nagle poczuł się zagubiony, człowiek ryzykuje tak wiele, naraża się na zawstydzenie, wszystko po to, by do rąk własnych dostarczyć oryginał powieści, a rąk tam nie ma, być może spoczywają na poduszce przy bladym obliczu, gdzie, do kiedy. Raimundo Silva w jednej chwili spostrzega, że z takim zacięciem poświęcał się pracy nad tekstem po to, by delektować się, z podświadomą lubieżnością, oczekiwaniem na chwilę, która właśnie teraz mu umyka, Pani doktor Marii Sary nie ma w pracy, a on odwrócił się na pięcie, lecz w chwilę potem przyszło mu do głowy, że musi komuś zostawić tekst, Coście rzecz jasna, Pan Costa jest, zapytał, w tej chwili zdał sobie sprawę, iż stanął do telefonistki bokiem, z oczywistym zamiarem uniknięcia jej wzroku, i zirytowany tą oznaką słabości, uczynił zwrot i wystawił się cały na ciekawość świata, ale panienka Sara nawet nie podniosła wzroku, była zajęta przekładaniem wtyczek centrali telefonicznej, jednej z tych dawnych, i ograniczyła się do potwierdzającego kiwnięcia głową, jednocześnie wskazującego w głąb korytarza, wszystko to oznaczało, że Costa jest i że Coście nie trzeba anonsować wizyt, co zresztą Raimundo Silva doskonale wiedział, wszak przed pojawieniem się pani doktor Marii Sary wystarczyło, że wszedł i ruszył na poszukiwanie Costy, który jako pracownik działu produkcji, mógł się znajdować w którymkolwiek z gabinetów, prosząc, żądając, protestując lub najzwyczajniej w świecie usprawiedliwiając się w administracji, co zawsze musiał czynić, bez względu na to, czy sam ponosił odpowiedzialność za potknięcia w programie czy nie. Drzwi do gabinetu pani doktor Marii Sary są zamknięte. Raimundo Silva otwiera je, zagląda do środka i czuje skurcz przepony, nie z powodu jej nieobecności, lecz z powodu uczucia przygnębiającej pustki, ostatecznego opuszczenia, być może wywołanego widokiem dokładnie uporządkowanych przedmiotów, co, jak pomyślał pewnego dnia, jest dopuszczalne tylko wtedy, gdy ów wzorowy porządek zakłóca ludzka obecność. Nad biurkiem pochylała się omdlała biała róża, dwa jej płatki już opadły. Raimundo Silva nerwowo zamknął drzwi, nie mógł tam pozostać, narażając się na to, że go ktoś nakryje, lecz ta wizja pustego gabinetu, gdzie jedyne życie, życie róży, powoli nikło, przechodząc w śmiertelny uwiąd poprzez stopniowy zanik komórek, natchnęła go złymi przeczuciami, czarnymi wizjami, a wszystko to zupełnie nie na miejscu, pomyśli później, Co ja mam wspólnego z tą kobietą, ale nawet to udawane odcięcie się od wszystkich wcześniejszych uczuć i myśli nie uspokoiło go. Costa przywitał go serdecznie, Tak, pani doktor Maria Sara jest chora, ja się tym zajmę, niepotrzebne to słowa, wszystkie, Raimundo Silva już wiedział, że pani doktor jest chora, a to, że Costa się tym zajmie, nietrudno było przewidzieć, a co do reszty nie należy się martwić, niewiele go interesował los powieści w bliskiej czy dalekiej przyszłości, jemu chodziło o zasięgnięcie informacji, których nikt mu nie udzieli rzecz jasna, jeśli nie zapyta o nie, niepojawienie się kogoś w pracy nie może być przyczyną publikowania co godzinę medycznego biuletynu informacyjnego. Ryzykując więc tym, że Costę zdziwi jego zainteresowanie, odważył się w końcu zapytać, To coś poważnego, Poważnego, co, zapytał ten drugi, nieświadom doniosłości sytuacji, Choroba pani doktor, w tej chwili Raimundo Silva trapi się myślą o swym prawdopodobnym rumieńcu, Aha, wydaje mi się, że nie, i kierując rozmowę na temat swych zawodowych trosk, Costa dodał, rzucając nieco ironiczną uwagę zarówno pod adresem nieobecnej pani doktor, jak i obecnego redaktora, Nawet jeśli bardzo długo zostanie w domu, proszę się nie niepokoić, praca w wydawnictwie nie zostanie przerwana. W tej samej chwili Costa odrobinę odwrócił wzrok, grymas radosnej złośliwości na chwilę wykwitł na jego obliczu. Raimundo Silva natychmiast przybrał obojętny wyraz twarzy w oczekiwaniu komentarza, lecz Costa już powrócił do powieści, kartkował ją, jakby poszukiwał czegoś, czego nie potrafił zdefiniować, jednakże jego postawa, widać to było wyraźnie, nie była całkowicie świadoma, i tym razem to redaktor uśmiechnął się na wspomnienie dnia, kiedy Costa kartkował inną książkę, Historię oblężenia Lizbony, której zafałszowanie, w końcu odkryte, stało się przyczyną tych wielkich zmian, burzliwych restrukturyzacji, nowego oblężenia, spotkania, którego nikt nie był w stanie przewidzieć, uczuć budzących się powoli, jak ogromne fale w morzu rtęci. Nagle Costa zauważył, iż jest obserwowany, wydawało mu się, że odgadł dlaczego, i jak człowiek dokonujący spóźnionej zemsty, zapytał, Tym razem też pan tu wpisał jakieś nie, a Raimundo Silva odpowiedział ze spokojną ironią, Proszę się nie martwić, tym razem wpisałem tak. Costa gwałtownie odrzucił stos kartek i odezwał się sucho, Jeśli nie ma pan już dla mnie nic więcej, pozwolił zdaniu zawisnąć w powietrzu, z niewidocznym wielokropkiem, lecz Raimundo Silva dzięki wieloletniemu doświadczeniu redaktora nie potrzebował go, żeby wiedzieć, iż powinien wyjść.

Загрузка...