ROZDZIAŁ XIII

Było późno i Honor narzuciła jedwabne kimono na piżamę, kończąc ostateczny raport. Przeczytała go raz jeszcze, zamknęła pliki i odchyliła oparcie fotela. Przez moment pocierała czubek nosa, po czym sięgnęła po kakao zostawione przez MacGuinessa na biurku. Zanim wyszedł spiorunował ją wzrokiem i bez słowa wskazał na wiszący na ścianie chronometr. Uśmiechnęła się, pijąc gęsty, słodki płyn drobnymi łyczkami, by nie oparzyć języka. Pora była późna, ale nie miała ochoty na sen.

Jej eskadra co prawda nie nadawała się jeszcze do walki, ale sztab stawał się już sprawnie działającą maszyną. Spokojna i kompetentna Mercedes stanowiła idealną przeciwwagę dla pozbawionego poczucia humoru i dbałego o szczegóły Bagwella oraz radosnej improwizacji Sewella. W połączeniu z analitycznym, ostrym Paxtonem tworzyli doskonały instrument czuły na jej rozkazy i doskonale wykonujący zlecone im zadania.

Do osiągnięcia pełnej gotowości eskadra potrzebowała jednakże wiele więcej, a dowodzący jej częściami składowymi oficerowie nadal popełniali błędy, których nie powinien popełniać nikt mający tak wysoki stopień. Było to zrozumiałe, jako że wszyscy dostali przyspieszone awanse i musieli objąć stanowiska, do których po prostu nie mieli odpowiedniego przygotowania. Nadal dopiero poznawali wady, zalety i możliwości swych okrętów, a ilość czasu spędzana przez okręt flagowy w doku nie pomagała im w tym. Komandor Matthews i załoga maszynowa pracowali ciężko, ale napęd ujawniał nadal niewielkie, acz irytujące usterki lub niedoróbki, jak zresztą przewidział to Yu. Z początku nie tylko napęd nawiedzała plaga usterek, które odkryto dopiero w trakcie prób odbiorczych, ale stopniowo radzono sobie z nimi. Tym niemniej spowodowało to za dużo symulowanych, a za mało rzeczywistych ćwiczeń całej eskadry. Jeśli dodać do tego dowódcę, która nadal miewała koszmary, to miało się wszystko, czego potrzeba do uczciwego nieszczęścia w pierwszej walce.

Upiła kolejny łyk i skrzywiła się. Może i sprawy nie wyglądały najlepiej, ale i tak bardziej zachęcająco niż kilka dni temu i stale szły ku lepszemu. Musiała dopilnować jedynie, by tak działo się nadal. A to oznaczało pamiętanie o paru sprawach, z których najważniejszy był problem z koordynacją kierowania ogniem graserów. Najprawdopodobniej dlatego, że grasery zostawiono oryginalne, czyli produkcji Ludowej Republiki, a centrala kierowania ogniem była nowiutka, produkcji graysońskiej na licencji Gwiezdnego Królestwa. Specjaliści ze stoczni twierdzili, że w ciągu paru dni ją usuną, a sądząc po tym, jak im szło z napędem, można było założyć, że mówili prawdę. Zresztą wszystkie te doświadczenia z usterkami ponownie uświadomiły jej, jak wyrozumiałym admirałem okazał się Mark Sarnow w systemie Hancock. Była zdecydowana okazać podobną wyrozumiałość i cierpliwość w stosunku do Yu i pozostałych oficerów pracujących wraz ze stoczniowcami nad usunięciem problemów pomodernizacyjnych na Terrible.

Gdy wreszcie znikną, będzie musiała położyć główny nacisk na manewry, bowiem było to tym, czego eskadra najbardziej potrzebowała. Owszem — symulowane ćwiczenia odbywali regularnie i wszyscy sporo się na nich uczyli, ale nawet najlepsza symulacja nie mogła zastąpić prawdziwych ćwiczeń z prostego powodu: uczestnicy wiedzieli, że to symulacja. Z własnego doświadczenia wiedziała, że reaguje inaczej, niezależnie od tego jak bardzo przekonujące były komputery, i wiedziała też, że do właściwej oceny tak oficerów, jak i załóg potrzebuje normalnych ćwiczeń w przestrzeni. Musiała przekonać się, jak naprawdę reagują jej admirałowie i jaką mają prawdziwą hierarchię ważności. Podobnie jak oni musieli zobaczyć ją w takich samych warunkach, bo tylko tak mogli wyrobić sobie wyczucie jej sposobu myślenia taktycznego. A to dawało jedynie systematyczne ćwiczenie w warunkach maksymalnie zbliżonych do bojowych. Czyli w próżni.

Czasami zastanawiała się, czy dowódca-choleryk nie odniósłby szybciej sukcesu. Służyła pod admirałami, którzy puszczali wodze tak temperamentowi, jak i zdolnościom aktorskim, drąc się i cholerując na podkomendnych i musiała przyznać, że w niektórych przypadkach rzeczywiście szybko osiągali pożądane rezultaty. Honor wierzyła jednak w zasadę Royal Manticoran Navy, której gorącym zwolennikiem był Raoul Courvosier, głoszącą, iż ludzie dawali z siebie znacznie więcej dla oficerów, których lubili i szanowali, niż dla tych, których jedynie się bali. Był to jeden z powodów, dla których musiała mieć jak najszybciej w pełni sprawny okręt. Dowódca zdobywał szacunek tylko wtedy, gdy udowadniał, że potrafi dowodzić, a to było niemożliwe, jeśli siedział w doku. Załoga ciężko pracowała, ale brak jej było esprit de corps, poczucia jedności, które wyrabiało się w trudzie i współzawodnictwie, ale dopiero gdy dowódca udowodnił, że jest kompetentny. Większość jej oficerów miała zbyt krótki staż, by być świadkami czy brać udział w bitwie o Blackbird czy drugiej bitwie o Yeltsin, za to wszyscy wiedzieli, jak postąpiła z nią Admiralicja Królewskiej Marynarki. Dopóki nie udowodni, ile jest warta, jej reputacja będzie poddawana pod wątpliwość jako nie sprawdzona doświadczalnie.

Musiała też pilnować się w stosunkach z graysońskimi oficerami. Trailman na przykład żywił nadal jakieś obiekcje religijnej natury co do pomysłu, by kobiety służyły w wojsku. W jego przypadku równoważyła to jej reputacja zdobyta w czasie ratowania Graysona przed fanatykami z Masady. Czuła się winna, wykorzystując ją cynicznie i z wyrachowaniem, ale było to najskuteczniejsze narzędzie w tym przypadku, a potrzebowała każdego, jakie zdoła znaleźć i użyć. Trailman miał problemy z traktowaniem kobiet-oficerów jak „prawdziwych” oficerów, ale nie dotyczyło to jej — ją traktował z prawdziwym szacunkiem. Podejrzewała, że nie żywiłby takiego szacunku dla żadnego mężczyzny, który jednym skokiem awansowałby z kapitana na pełnego admirała.

Oczywiście szacunek i autorytet to niezupełnie to samo. Wszyscy (pomijając tego nawiedzonego eks-klechę) mężczyźni wychowani na Graysonie szanowali kobiety, ale nie znaczyło to bynajmniej, że akceptowali fakt, iż kobieta wie, co robi, zajmując się czymś, co dotąd było wyłącznie męskim zajęciem. Podejrzewała, że w ten sposób właśnie podchodził do niej Trailman, dopóki Yanakov nie zrobił go na szaro w symulowanych ćwiczeniach. Trailman był wściekły z powodu „nonszalanckiego traktowania ram ćwiczeń” tak przez niego, jak i przez Yu — zwykłego kapitana, który uratował mu skórę, ale przyznał się uczciwie do własnych błędów, a to, że zmyła mu na pobitewnej odprawie głowę, przekonało go, że popełnił także błąd w jej ocenie.

Honor poprowadziła zresztą tę odprawę nader przemyślnie — pochwaliła Yanakova i Yu, choć temu pierwszemu powiedziała kilka słów, co stało się ze zbyt sprytnymi pomysłami admirała, ale analizę błędów Trailmana wykonała na tyle obiektywnie, na ile mogła. Naturalnie skrytykowała jego decyzje, ale ani go nie upokorzyła, ani nie ośmieszyła, mimo iż w odprawie brało udział najwęższe z możliwych grono. Jej obowiązkiem było wytknąć mu błędy i przeanalizować je tak samo jak sukcesy Yu i Yanakova, ale nigdy nie lubiła przełożonych, którzy do bólu rozwodzili się nad błędami podkomendnych. Jej doświadczenia ze współpracy z Sarnowem umocniły ją w tym podejściu.

Celem było wyciągnięcie odpowiednich wniosków i uczenie się na błędach, nie zaś szukanie chłopców do bicia. Jeżeli oficer okazywał się naprawdę niekompetentny, jej obowiązkiem było usunąć go, natomiast nim do tego doszło, musiała upewnić się, że ma ku temu naprawdę dobre powody.

Mimo to Trailman był najsłabszym ogniwem w łańcuchu dowodzenia. Miał reputację odważnego wojownika, ale brak mu było finezji i na razie nie potrafiła określić, czy jest to część jego osobowości, czy efekt braku wiary we własne możliwości. Oficer, który nie miał zaufania do własnych umiejętności, często szarżował na siłę, dążąc do zwarcia, bo wówczas odwaga i siła liczyły się bardziej od finezji taktycznej wymagającej myślenia i zdolności przewidywania. Martwiła ją także skłonność Trailmana do reagowania tak, jak napisano w regulaminie walki, ale to akurat nie stanowiło żadnej podstawy do pozbawienia go dowództwa, tym bardziej że był doskonałym administratorem i cieszył się szacunkiem tak swego sztabu, jak i dowódców okrętów. Zwiększało to jego skuteczność i zwiększyłoby też niechęć do niej czy nawet sprzeciw, gdyby go odwołała. A poza tym lubiła go — był szczery i uczciwy i nawet jeśli nie należało liczyć na jego błyskotliwość, to miał determinację i zajadłość godne buldoga.

Walter Brentworth udowodnił, że jest tak godny zaufania i samodzielny, jak sądziła. To, że raz dał się podejść i zobaczył dokładnie to, co chciał przeciwnik, było gorzką lekcją, ale wyciągnął z niej stosowną naukę i nie powtórzył tego błędu. W przeciwieństwie do Trailmana nie miał żadnych problemów dotyczących kobiet-oficerów w ogóle, a nie tylko Honor jako wyjątku, a poza tym działał, wykazując precyzyjną dbałość o detale. To też stanowiło jedyną jego słabość, jeśli można było to tak określić. Honor podejrzewała, że był to właśnie powód, dla którego dał się zwieść Yanakovowi — tak go zaabsorbowały mniej ważne szczegóły, które powinien powierzyć oficerowi operacyjnemu czy kapitanowi flagowemu, że nie zastanowiło go, dlaczego Yanakov próbuje tak nieudolnego manewru na samym początku starcia.

Jeżeli nauczy się zlecać zadania podkomendnym, stanie się nadzwyczajnym oficerem, jeśli nie, pozostanie tylko bardzo dobrym. Nawet teraz Honor była z niego całkowicie zadowolona jako ze swego zastępcy (był najstarszy stopniem po niej). Słusznie też przewidziała jego reakcję na krytykę — w pełni zdawał sobie sprawę z własnych błędów i nie żywił cienia urazy do Yanakova czy do niej za zablokowanie mu łączności i tym samym pozbawienie możliwości dowodzenia. Co więcej, wykorzystał otrzymaną lekcję już w następnych ćwiczeniach i z każdym dniem zdawał się odzyskiwać pewność siebie.

Zupełnie inny problem stwarzał Judah Yanakov — Honor musiała cały czas uważać, by nie puszyć się z racji tego, że ma go pod swoimi rozkazami, i nie dać odczuć, że jest jej faworytem. Yanakov był dokładnym przeciwieństwem Trailmana tak fizycznie, jak psychicznie, zupełnie jakby skonstruowano go z takim właśnie zamiarem. Był najmłodszym z jej dowódców — niski, chudy, z szopą blond włosów i szarymi oczyma, poruszał się, przywodząc na myśl sprężynę, z energią, której brak było pozostałym, a zwłaszcza Trailmanowi. Był także agresywny, ale tę cechę równoważyła zimna kalkulacja zawodowego gracza. No i był siostrzeńcem świętej pamięci Bernarda Yanakova, czyli kuzynem Protektora. I nie miał żadnych uprzedzeń do kogokolwiek odmiennej płci.

Ponieważ Honor nigdy nie lubiła faworyzować czy być faworyzowaną, celowo dokładała wysiłków, by uniknąć takiego traktowania Yanakova. Jednakże niezbitą prawdą było, iż o wiele bardziej ufała jego instynktowi niż instynktowi Trailmana czy Brentwortha. Jak zademonstrowały ćwiczenia, mógł wykazać aż za dużo pomysłowości, ale stopniowo ustatkowywał się, nie tracąc przy tym wyczucia i inicjatywy. Jedynym poważnym problemem, jaki z nim miała, było to, że on miał problemy z zaakceptowaniem Alfredo Yu.

Honor westchnęła ciężko i potarła ponownie nos, spoglądając niewidzącym wzrokiem na ciemny ekran komputera. Wszyscy podlegający jej graysońscy oficerowie mieli swoje powody, by krzywo patrzeć na kogoś, kto praktycznie zniszczył całą ich flotę systemową tuż przed podpisaniem traktatu z Królestwem Manticore. Brentworth i Trailman albo doszli ze swoimi zastrzeżeniami do ładu, albo starannie je ukrywali, w co wątpiła. Yanakov nie doszedł, choć starał się, by nie dawały o sobie znać na płaszczyźnie zawodowej. On i Honor znajdowali się w nader podobnej sytuacji — ona obwiniała Yu za śmierć Courvosiera, on za śmierć wuja, w czym nie było nic dziwnego, jako że obaj zginęli w zorganizowanej przez niego zasadzce. Honor zresztą w miarę upływu czasu coraz bardziej żałowała, że wraz z poprzednikiem admirała Matthewsa nie mieli dość czasu i okazji, by poznać się bliżej i przezwyciężyć różnice kulturowe, gdyż wszystko, czego się o nim dowiadywała, potwierdzało, iż był naprawdę wyjątkowym człowiekiem.

Obecnie najistotniejsze było jednak nie to, jak nadzwyczajnym człowiekiem był admirał Yanakov, lecz to, że jego śmierć stanowiła powód rozdźwięku między jego siostrzeńcem i Yu. Było to tym groźniejsze, że sama czuła niechęć do Yu i zdawała sobie sprawę, że powinna to uczucie przezwyciężyć. Wydawało jej się, że powoli to osiąga, ale proces trwał zbyt długo i było to całkowicie jej winą.

Alfredo Yu był jednym z najlepszych i najbardziej kompetentnych oficerów, jakich miała okazję poznać. Jego reakcja na zasadzkę Yanakova nie była przypadkowym przebłyskiem geniuszu — połączenie spokoju, nie poddawania się panice i błyskawicznego myślenia było dlań typowe i Honor doskonale zdawała sobie sprawę, jakim był cennym pomocnikiem z zawodowego punktu widzenia. Co gorsze, dzięki Nimitzowi znała uczucia skrywane za kamiennym obliczem i wiedziała, że naprawdę żałował tego, co zrobił, wypełniając rozkazy związane z operacją „Jerycho”. Podobnie jak wiedziała, że Mercedes miała rację odnośnie roli, jaką odegrał w losach rozbitków z niszczyciela Madrigal. I właśnie dlatego nie potrafiła sobie wybaczyć własnej niezdolności do wybaczenia mu tego, co stało się wcześniej.

Z pewnym zadowoleniem przyjrzała się cicho chrapiącemu Nimitzowi. Gdyby nie spał, bez wątpienia zrugałby ją po swojemu za to, że czuje się winna. On sam nie miał nic przeciwko Yu i nie widział powodów, by ona miała do siebie pretensje o to, że nie lubi tego oficera. Co zresztą niczego nie zmieniało — Yu był ideałem kapitana flagowego i prawdopodobnie posiadał większe kwalifikacje na admirała niż ona, a poza tym był uczciwy i porządny i zasługiwał na lepsze traktowanie i sprawiedliwszą ocenę, na które ona nie mogła się zdobyć. Nie podobało się jej, że jest aż tak małostkowa i pamiętliwa.

Jeszcze raz westchnęła, wstała i zdjęła Nimitza z wyściełanej grzędy, po czym skierowała się w stronę sypialni. Treecat poruszył się leniwie, otworzył jedno oko i poklepał ją delikatnie chwytną łapą po policzku. Wyczuła jego leniwe zadowolenie płynące z faktu, że w końcu idzie spać, i podrapała go za uszami. Była tak zmęczona, że nie spodziewała się żadnych snów — ani dobrych, ani złych. Jutro i ją, i całą eskadrę czeka ciężki dzień… Ziewnęła szeroko i zgasiła światło.


Trzech mężczyzn siedziało w wygodnych fotelach w bibliotece, której ściany zastawione były regałami pełnymi starych, drukowanych jeszcze na papierze książek. Każdy dzierżył smukły kielich pełen rubinowego w barwie wina, a jego zapas stał na niskim stoliku. Za oknami panowała gwiaździsta noc, a masywna budowla zwana Burdette House, mieszcząca tę bibliotekę, pogrążona już była w ciszy i spokoju. Scenka ta mogła się wydawać symbolem spokoju czy wręcz sielskości, jak długo nie spojrzało się na gospodarza. William Fitzclarence bynajmniej nie był spokojny, a jego błękitne oczy ciskały gromy.

— A więc ich decyzja jest ostateczna? — spytał jeden z siedzących.

Patron Burdette zgrzytnął zębami.

— Jest — przyznał. — Synod podporządkował się całkowicie temu pozbawionemu jaj cymbałowi zajmującemu fotel Protektora i gotów jest skazać cały Kościół i nas przy okazji na potępienie wieczne.

Pytający poruszył się niespokojnie, ale widząc zdziwione spojrzenie gospodarza, wzruszył z irytacją ramionami i wyjaśnił:

— Zgadzam się, że Synod nie wykazał mądrości, której wierni mieliby prawo po nim oczekiwać, ale Benjamin Mayhew jest dobrym Protektorem.

— Doprawdy? — Burdette skrzywił się pogardliwie.

— Doprawdy — odparł stanowczo John Mackenzie. Domena Mackenzie była prawie tak stara jak domena Burdette, a on był bezpośrednim potomkiem pierwszego patrona, co dawało mu pozycję równą, a w niektórych sytuacjach wyższą od gospodarza. Ród Fitzclarence rządził domeną Burdette zaledwie od siedmiuset lat.

— Co byś nie sądził o Protektorze Benjaminie, jest wyłącznie twoją sprawą. Jego ród od początku dobrze służył Graysonowi, a on sam parę lat temu uratował nas wszystkich przed tymi szaleńcami z Masady. Nikt nie będzie go obrażał w mojej obecności — stwierdził Mackenzie, przyglądając się twardo gospodarzowi.

Zapadła pełna napięcia cisza, którą przerwało dopiero chrząknięcie trzeciego z obecnych.

— Panowie, kłócąc się, nie służymy ani interesom Graysona, ani Boga — upomniał ich spokojnie patron Mueller.

Obaj spojrzeli na niego i po paru sekundach Burdette pociągnął z kielicha, mruknął coś i zwrócił się do Mackenziego:

— Samuel ma rację. Nie cofnę tego, co powiedziałem, ale i nie powtórzę.

Mackenzie kiwnął głową świadom, że właśnie usłyszał przeprosiny w jedynej formie dopuszczalnej dla przepraszającego — Burdette był po prostu psychicznie niezdolny przyznać się, że postąpił źle.

— Tym niemniej, jak sądzę, podzielasz mój pogląd, że potem zboczył z boskiej drogi i robi co może, żebyśmy wszyscy wylądowali w piekle? — upewnił się Burdette.

— Podzielam — przyznał niechętnie Mackenzie.

— W takim razie pozostaje kwestia, co z tym zrobimy, prawda? — Burdette wyraźnie poweselał.

— Nie bardzo wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić — Mackenzie wzruszył ramionami. — Wspieraliśmy cię dotąd i myślę, że będziemy cię nadal wspierali… Wszyscy ponosimy koszty wysłania na południe ludzi próbujących przemówić do rozsądku poddanym Harrington. Dodatkowo przyłączyłem się do twojego protestu przed Synodem i rozmawiałem o całej sprawie z Protektorem. Musimy natomiast pamiętać, że poza granicami naszych domen mamy niewielkie możliwości i jeśli Protektor i Synod są zdecydowani kroczyć tą drogą, możemy jedynie ufać, że Bóg wskaże im, iż błądzą, nim będzie za późno.

— To nie wystarczy! — zaprotestował Burdette. — Bóg oczekuje po wiernym działania, a nie bezczynnego oczekiwania na Jego interwencję. Chyba że sugerujesz, żebyśmy po prostu zignorowali test, który nam zesłał?

— Niczego takiego nie sugeruję! — Widać było, że Mackenzie z trudem nad sobą panuje: pochylił się i oparł pięści na kolanach, ale nadal mówił spokojnie. — Po prostu przypomniałem, że mamy ograniczone możliwości, i jak sądzę, wyczerpaliśmy je. I w przeciwieństwie do ciebie nie wierzę, by Bóg pozwolił komukolwiek wieść swój lud w grzech i potępienie. Chyba że ty sugerujesz, żebyśmy zapomnieli, jaką moc ma modlitwa?!

Burdette zgrzytnął zębami i poczerwieniał, ale nie odezwał się. Mackenzie po paru chwilach opadł na oparcie fotela i przestał zaciskać dłonie w pięści. Dopiero wtedy dodał łagodniej:

— Nie powiedziałem, że się z tobą nie zgadzam. Będę cię wspierał, ale nie ma sensu udawać, że możemy zrobić więcej, niż naprawdę jesteśmy w stanie.

— Ale to za mało! Ten świat jest poświęcony Bogu! Święty Austin przywiódł tu naszych przodków, by zbudowali święte miejsce rządzące się prawami boskimi! — wybuchnął Burdette. — Ludzie nie mają prawa mieszać się do boskich praw czy zmieniać ich tylko dlatego, że jakiś pogański uniwersytecik na innej planecie przekonał Protektora, że to co było, jest już „niemodne”! John, nie potrafisz tego dostrzec, do nagłej cholery?!

Twarz rozmówcy zbielała i stężała. Przez długą, pełną napięcia chwilę siedział bez ruchu, po czym wstał i spojrzał na Muellera. Ten jednakże nadal siedział i wpatrywał się w kielich, wyraźnie unikając jego wzroku.

— Podzielam twoje uczucia — oznajmił Mackenzie spokojnie, ale słychać było, że sporo go to kosztowało — ale obaj powiedzieliśmy, co mieliśmy do powiedzenia, i nie przekonamy się nawzajem. Uważam, że zrobiliśmy wszystko, co tylko mogliśmy, i teraz pozostało nam jedynie ufać, iż Bóg dokona reszty. Ty się z tym nie zgadzasz, a ja nie mam ochoty się z tobą kłócić. W tych warunkach sądzę, że lepiej będzie, jak odejdę, zanim któryś z nas powie coś, czego obaj będziemy żałować.

— Też tak myślę — przyznał chrapliwie Burdette.

— Samuel? — Mackenzie spojrzał na Muellera.

Zapytany potrząsnął jedynie głową, nie unosząc wzroku. Stojący spoglądał na niego przez moment, odetchnął głęboko i spojrzał na gospodarza. Ten podniósł się. Obaj wymienili płytkie, oficjalnie uprzejme ukłony i Mackenzie wymaszerował długimi krokami, nie kryjąc rozdrażnienia.

Dopiero gdy zamknęły się za nim drzwi, ostatni z obecnych wstał z krzesła, na którym dotąd siedział z boku w milczeniu, i odniósł kielich Mackenziego na stolik. Brzęk kryształu o drewno rozbrzmiał w ciszy panującej w bibliotece niczym dzwon. Mueller wreszcie uniósł głowę.

— On ma rację, William — powiedział cicho. — Wyczerpaliśmy wszystkie możliwości legalnego działania.

— Legalnego? — powtórzył dotąd milczący świadek ich rozmowy. — A według jakich praw: ludzkich czy boskich?

— Nie podoba mi się dokąd zmierza ta dyskusja, bracie Marchant — upomniał go Mueller, ale nie tak stanowczo jak powinien.

Skarcony wzruszył ramionami — miał swoje wątpliwości odnośnie Muellera, ale wolał ich głośno nie wyrażać.

Mueller był za sprytny, by oficjalnie sprzeciwiać się Protektorowi, ale był też głęboko wierzący i zdecydowanie przeciwny jego reformom. Pod tym względem nie ustępował ani na krok patronowi Burdette. A to, że miał przy tym bardziej doczesne cele na względzie, cóż — Bóg posługiwał się rozmaitymi narzędziami, a ambicja i niechęć, by ktokolwiek ograniczał jego władzę, w przypadku Muellera stanowiły naprawdę skuteczne narzędzia.

— Może i ma pan rację, patronie Mueller — odezwał się po chwili Marchant. — Nie chciałem urazić ani pana, ani patrona Mackenziego, ale chyba zgodzi się pan, że prawa boskie są znacznie ważniejsze od praw stworzonych przez człowieka. Są bowiem prawami naturalnymi.

— Oczywiście.

— W takim razie jeśli ludzie czy to ze złej woli, czy to po prostu błądząc, łamią boskie prawa, to czyż obowiązkiem innych ludzi nie jest zmiana tego stanu rzeczy i przywrócenie naturalnego, boskiego porządku?

— On ma rację. — Burdette nie musiał już ukrywać wściekłości. — Obaj z Johnem gadacie o „legalnych” sposobach. Wasze prawo! Tylko popatrzcie, do czego nas doprowadziło użycie waszych prawnych metod. Ta kurew jedna pozwoliła swoim bandytom prawie zatłuc brata Marchanta tylko za to, że głosił wolę bożą!

Mueller zmarszczył brwi — widział nagrania całego zajścia i był pewien, że jedynie interwencja Gwardii Harrington uratowała Marchanta przed samosądem, z którym Harrington też nie miała wiele wspólnego. No, ale z drugiej strony nie mogła dopuścić do jego śmierci, bo to przecież jej ludzie, pracownicy Sky Domes przewodzili grupom rozbijającym wcześniej demonstracje przed Harrington House. Większość ludzi nie zwróciłaby na to uwagi, ale on zwykł bacznie uważać na drobiazgi i w tym przypadku niechętnie, ale musiał przyznać, że dobrze to obmyśliła. Ukrycie własnego udziału w sprawie było proste, acz skuteczne, tyle że nie mogła dopuścić do śmierci Marchanta, który zresztą sam się o nią prosił, łamiąc wszystkie zasady traktowania kobiety, bo wtedy wszystko by się wydało. A gdyby tak się stało, reszta mieszkańców Graysona zobaczyłaby, jaką w rzeczywistości jest grzesznicą i sługą zła.

— Może masz rację — przyznał w końcu. — Ale nadal nie wiem, co moglibyśmy zrobić. Współczuję bratu Marchantowi, ale wszystko odbyło się zgodnie z prawem i…

— Prawo! — Burdette prawie splunął tym słowem. — a od kiedy to taki samozwańczy gówniarz jak Mayhew ma prawo dyktować patronowi, co ten ma robić we własnej domenie!

— Momencik! — W oczach Muellera błysnęła złość, choć nie skierowana przeciw gospodarzowi. — To akurat zarządził nie sam Protektor, ale także Synod i parlament! Większość patronów poparła projekt przedstawiony przez wielebnego Hanksa. Zgadzam się, że za wszystkim stał Mayhew i że to był jego pomysł, ale za dobrze zatarł ślady, by był sens wszczynać otwartą walkę o przywileje patrona. Sam dobrze zresztą o tym wiesz.

— A dlaczego patroni poparli projekt?! — warknął Burdette. — Powiem ci dlaczego. Z tego samego powodu, dla którego rok temu siedzieliśmy jak wykastrowane eunuchy i pozwoliliśmy Mayhewowi zrobić z tej dziwki patronkę! Dobry Boże, ona cały czas pieprzyła się z tym, jak mu tam… Tankersleyem, zdaje się, i Mayhew o tym wiedział. Ale nam nic nie powiedział, bo miał świadomość, że wtedy nie byłby w stanie wymusić na nas zgody!

— Przesadzasz. To, czy się pieprzyła czy nie, było bez znaczenia: uratowała nam wszystkim życie i wiesz o tym. Gdyby nie ona, ci idioci z Masady zmieniliby nas w radioaktywny pył.

— To ty przesadzasz. Zrobiła to nie po to, by nas uratować, tylko żeby Manticore mogło nas połknąć! Ci z Masady to znany wróg, więc szatan wymyślił coś bardziej podstępnego: ofiarował nam „bohaterkę” i przynętę „nowoczesnych technologii”, a ten kretyn Mayhew połknął wszystko razem z żyłką! Jakie znaczenie ma to, czy Masada zniszczyłaby nas bombardowaniem, czy Manticore zniszczy nas, korumpując stopniowo przekupstwami i oszustwami?

Mueller nie odpowiedział. Upił łyk wina i westchnął w duchu. Zgadzał się, że „reformy” Mayhewa zatruwają dusze, ale męczyła go religijna zawziętość gospodarza. Burdette zanadto zbliżał się do etapu fanatyka, a to robiło się niebezpieczne, bowiem fanatycy działali nieostrożnie i w pośpiechu, co przeważnie przynosiło katastrofalne dla nich skutki. Mayhew i Harrington byli zbyt popularni i nim coś konkretnego się przeciwko nim przedsięwzięło, należało najpierw pozbawić ich choć części tej popularności. A to wymagało czasu, planowania i finezji, więc należało wyhamować nieco zapaleńca.

— A co z Ludową Republiką? — spytał. — Jeśli zerwiemy sojusz z Królestwem, to co powstrzyma Haven przed podbiciem nas? Na cud bym nie liczył, żebyś nie miał złudzeń.

— Haven nie interesowałoby się nami, patronie Mueller, gdyby Królestwo nie wciągnęło nas do tego twojego Sojuszu — odpowiedział Marchant, nim Fitzclarence zdążył się odezwać. — Tej całej ich Królowej nie wystarczyło moralne zepsucie i zepchnięcie nas na drogę grzechu — musiała jeszcze nas wciągnąć we własną brudną wojnę!

— A to wszystko stało się możliwe dzięki głupocie Mayhewa! — dodał jadowicie, choć spokojniejszym tonem gospodarz. — I zrobił to wyłącznie dla prywaty! Przez ponad sto lat Rada rządziła Graysonem i było dobrze, a ten skurwiel wykorzystał „kryzys”, który sam pomógł stworzyć, by przekonać Radę do sojuszu z Królestwem Manticore. A potem cofnął nas do rządów absolutnych i zmusił wszystkich, żeby przyjęli jego „osobiste rządy”! Osobiste!

Tym razem Burdette splunął na podłogę.

— On jest dyktatorem, a wy obaj z Johnem opowiadacie mi pierdoły o legalnych metodach postępowania!

Mueller ugryzł się w język i ponownie upił wina. Wnioski płynące z tyrady Williama były zatrważające, a Marchant znał się na geopolityce jak kura na pieprzu, więc nie było sensu z nim dyskutować. Z drugiej strony, gdyby Grayson wystąpił z Sojuszu, Ludowa Republika powinna zostawić ich w spokoju, bo zachęciłoby to innych członków Sojuszu do rozważenia zalet neutralności. Co się zaś tyczyło sytuacji wewnętrznej, to może i Mayhew nie stworzył zagrożenia, jak uważał Burdette, ale wykorzystał je dokładnie tak, jak gospodarz to przedstawił, co było nader bolesną prawdą.

Rada stopniowo redukowała Protektora do roli figuranta na długo przed urodzeniem się Benjamina i wszyscy patroni byli zadowoleni z tej sytuacji, ponieważ to oni kontrolowali Radę. Benjamin zagrał na czymś, o czym oni zapomnieli — liczył na to, że mieszkańcy Graysona nadal darzyli szacunkiem jego ród, i wykorzystał tę popularność i szacunek, podejmując zdecydowane działania, gdy zdawało się, że przegrali wojnę z Masadą. W tym czasie tak Rada, jak i Konklawe były sparaliżowane strachem, na wspomnienie którego Muellera nadal palił wstyd, ale był zbyt uczciwy, by temu zaprzeczyć. Wszyscy spanikowali i nikt nie był zdolny do działania — z wyjątkiem Benjamina Mayhewa.

Już to najprawdopodobniej by wystarczyło, żeby odebrać Radzie władzę, ale Mayhew przeżył zamach Machabeusza, Królestwo Manticore zaś zlikwidowało ostatecznie zagrożenie, jakim byli fanatycy z Masady, a połączenie tych elementów zniszczyło cały stary system. Od stuleci żaden Protektor nie cieszył się taką popularnością jak on i to mimo heretyckich „reform”. Konklawe zaś przyklaskiwało mu i dzięki temu miał taką władzę, że najtrafniej charakteryzowało ją słowo „absolutna”. Niższa izba parlamentu, dotąd pozbawiona znaczenia tak jak i Protektor, teraz do spółki z nim szachowała każde posunięcie Rady, które jej nie pasowało, i to, że dotąd nie wysunęła poważnych żądań, nie zmieniało faktu, że chciała być traktowana jako równorzędny partner Konklawe.

A najgorsze w tym wszystkim było to, że nikt nic na to nie mógł poradzić. Prestwick nadal był kanclerzem, a został poplecznikiem Mayhewa, głośno twierdząc, że silniejsza władza wykonawcza jest niezbędna w czasie wojny, co było policzkiem dla reszty patronów za brak zdecydowanej polityki zagranicznej. Tyle że wcześniej nie istniała potrzeba prowadzenia żadnej polityki zagranicznej. Zaistniała ona dopiero, gdy Gwiezdne Królestwo Manticore ściągnęło do ich systemu tę przeklętą wojnę, a to już nie było winą patronów.

Muellera rozbolała głowa, więc potarł zamknięte powieki, ale nie przestał intensywnie myśleć. Był głęboko wierzący i nigdy nie zależało mu na tym, by żyć w niepewnych czasach zmian. Zawsze próbował żyć po bożemu i najlepiej jak umiał przechodzić przez zsyłane przez Niego próby, ale nie potrafił zrozumieć, dlaczego Bóg zesłał mu tę. Jedyne czego chciał w życiu, to wypełniać wolę bożą, a gdy przyjdzie właściwy czas, przekazać władzę w domenie swemu synowi.

Benjamin Mayhew nie miał zamiaru mu na to pozwolić, o czym Mueller wiedział, choć nikt nigdy nie powiedział na ten temat słowa. Teoretycznie Protektor nie mógł zrobić niczego takiego, bo autonomia patronów stanowiła najdawniejszą tradycję, ale upiorny nowy porządek, do którego zmierzały jego reformy, był niemożliwy do wprowadzenia bez olbrzymiego zwiększenia władzy Miecza. Aby reformy ogarnęły naprawdę całą planetę i wszystkich jej mieszkańców, Protektor coraz bardziej będzie musiał ingerować w sprawy każdej domeny. Z początku uprzejmie, a długo jeszcze pod płaszczykiem „równości”, ale nie było co się oszukiwać — jeśli jego władza nie zostanie szybko ograniczona, to nieuchronną konsekwencją będzie ograniczenie władzy patronów. A ograniczyć władzę Protektora było trudno, tym trudniej, że w czasie wojny niezbędny jest silny przywódca cieszący się ogólnym posłuchem. Już to chociażby stanowiło potężną broń w rękach Mayhewa, a jedynym sposobem, by mu ją odebrać, było wymuszenie wyjścia z Sojuszu. A to można było osiągnąć jedynie przez…

Opuścił dłonie i spojrzał na gospodarza.

— Co chcesz, żebym zrobił? — spytał wprost. — Protektora wspiera nawet wielebny Hanks, a czy nam się to podoba czy nie, znajdziemy się w stanie wojny z największym imperium w tej części galaktyki. Jeżeli nie potrafimy zmienić tej sytuacji, to lepiej nie dawać mu pretekstu, bo zgniecie nas pod pozorem sabotowania wysiłku wojennego, zdrady czy czegoś równie patriotycznego.

— Ten świat należy do Boga! — oznajmił Burdette cicho, lecz nieugięcie, a jego oczy rozbłysły wewnętrznym ogniem. — Czego możemy się obawiać ze strony jakiegokolwiek imperium, jeśli Bóg jest naszym kapitanem?

Mueller wpatrzył się w jego oczy jak zahipnotyzowany — w tym, co mówił pobrzmiewało echo słów zwolenników Machabeusza i ich fanatycznych szefów z Masady, ale to nie wydawało się w tej chwili ważne. Chciał całym sercem, by pewność dawana przez wiarę i świat, który odziedziczył po ojcu i chciał przekazać synom, wróciły. I dlatego tak bezgranicznie sprzeciwiał się zmianom wprowadzanym przez Benjamina Mayhewa i Honor Harrington. Słowa Williama umocniły go w tym postanowieniu, przyciągając jak magnes.

— Co chcesz, żebym zrobił?… — powtórzył bardziej ulegle. Burdette uśmiechnął się i uniósł kielich, by Marchant go ponownie napełnił. Gdy to się stało, rozsiadł się wygodniej i powiedział z przekonaniem:

— Nic. W tej chwili absolutnie nic. W tej chwili tylko pomyśl. Mayhew przekreślił wiek prawnych precedensów, by sięgnąć po władzę. Zignorował cały system rządów, zmieniając tym samym sposób życia zamierzony dla nas przez Boga… Dlaczego w jakimkolwiek stopniu mamy poczuwać się do lojalności wobec kogoś takiego?… Nie jesteśmy mu nic winni, za to wszystko zawdzięczamy Bogu. Więc niech On ma prawo oczekiwać od nas, że przynajmniej spróbujemy zachować Jego świat takim, jak go zamierzył. Takim, jakim tworzyli go przez tysiąc lat nasi przodkowie, kierując się Jego prawami. Jak bardzo by Mayhew nie zwiódł ludzi, gdzieś wewnątrz każdy o tym wie równie dobrze jak my, tyle że nie każdy ma dość odwagi. A większość po prostu potrzebuje przywódcy. I przypomnienia, czego oczekuje od nich Bóg… i co dzieje się z tymi, którzy wkroczą na drogę grzechu.

— Jakiego przypomnienia? — na wpół wyszeptał Mueller, czując dziwną chęć działania.

Miał też niezrozumiałe przeczucie, że broń potrzebna do przywrócenia światu równowagi, jaką znał i rozumiał, może znajdować się prawie w zasięgu jego ręki…

Burdette uśmiechnął się z satysfakcją.

Загрузка...