ROZDZIAŁ VIII

Całą wschodnią ścianę katedry Harrington stanowiła tafla różnokolorowego szkła, dzięki czemu poranne słońce napełniało wnętrze gamą ciepłych barw. Honor siedziała w samym jej środku, otoczona zapachem kadzideł i zasłuchana w muzykę chóralną. Tym razem chór śpiewał bez akompaniamentu, którego zresztą nie potrzebował — śpiewacy mieli doskonale wyszkolone głosy i muzyka instrumentalna nie zawsze z nimi współgrała. W tym wypadku stanowiłaby przeszkodę w pełnym rozkoszowaniu się śpiewem. Honor zawsze lubiła muzykę, choć nigdy nie nauczyła się grać na żadnym instrumencie, a jej śpiew mógł w najlepszym wypadku wywołać bolesną uprzejmość i ulgę, że już się skończył. Co prawda tradycyjna muzyka graysońska oparta była o ziemską z gatunku „country and western” i trzeba było czasu, by do niej przywyknąć, ale po tylu miesiącach Honor była w stanie słuchać z pewną przyjemnością rozrywkowych utworów. A muzyka sakralna od początku zapierała jej dech w piersiach. Chór umilkł, więc wyraźnie usłyszała zadowolone mruknięcie Nimitza siedzącego obok niej na poduszce. Za nimi stał LaFollet — z gołą głową, ale w pełnym uzbrojeniu, kościół nie kościół, on był na służbie. Podobnie jak dwaj członkowie jego zespołu pilnujący pustej Loży Patrona usytuowanej nieco z lewej. Jako nie należąca do Kościoła Ludzkości Uwolnionej, Honor zgodnie z prawem kościelnym zobligowana była zasiadać w Nawie Gości, nawet we własnej katedrze, co znacznie skomplikowało życie jej projektantom.

Bowiem Honor regularnie chadzała na msze. Po pierwsze, by pokazać, że szanuje religię swych poddanych, choć jej nie wyznaje. A zobowiązana była ją chronić, toteż jej gotowość do zajęcia miejsca w Nawie Gości, a nie upieranie się przy Loży Patrona, do czego teoretycznie miała prawo w katedrze stojącej w stolicy jej własnej domeny, spotkała się z przychylnością i zrozumieniem. Po drugie, lubiła słuchać muzyki chóralnej, a katedra miała doskonałą akustykę.

Nie tylko mieszkańcy domeny cenili szczerość, toteż większość ludności planety szanowała ją za to, że uczciwie siedziała tam, gdzie innowiercy, a nie udawała, iż jest tego co oni wyznania. Regularne pojawianie się na mszach podkreślało z kolei, iż szanuje tę wiarę, mimo iż jej nie wyznaje. Faktem było, że ją szanowała, bowiem Kościół Ludzkości Uwolnionej sobie na ten szacunek zasłużył. Honor uważała też, że powinna dołożyć starań, by zrozumieć na ile się da religię swoich poddanych, a tym samym i ich. A poza tym msze stanowiły naprawdę miłe dla oka i ucha przedstawienie.

Honor jak większość mieszkańców Sphinxa nie była religijna, choć wychowana została przez Trzecią Międzygwiezdną Misję Komunijną (Zreformowaną). Nauczono ją, że każdy powinien mieć indywidualny kontakt z Bogiem, do czego w zasadzie nie jest potrzebna żadna instytucja kościelna ani kapłani, co nadal uważała za rozsądne. Msze były w Trzeciej Zreformowanej krótkie i nastawione na introspekcję każdego z wiernych. Matka Helena, z którą miała najwięcej do czynienia, miałaby masę zastrzeżeń choćby do samego wyglądu katedry, nie mówiąc już o zdecydowanie za długiej i zbyt przeładowanej liturgii. Co naturalnie nie musiało mieć nic wspólnego z wiarą uczestniczących w niej ludzi.

Ponieważ na Graysonie przeważały osoby autentycznie religijne (choć nie zdewociałe), architekci projektujący katedrę mieli prawdziwy kłopot, gdy dowiedzieli się, że Honor zamierza regularnie chodzić na msze, ale nie zamierza się przechrzcić.

Nawa Gości zawsze znajdowała się z lewej strony nawy głównej tuż obok sanktuarium. Takie umiejscowienie miało uzmysłowić zasiadającym w niej, że są mile widziani i dlatego zajmują centralne miejsce w kościele, a nie są zepchnięci gdzieś na bok. Niejako przy okazji wystawiało ich to również na widok całej kongregacji. Oznaczało to, że miejsca owe znajdowały się dokładnie naprzeciwko Loży Patrona. Architekci projektujący katedrę Harrington zdecydowali się na nieortodoksyjne posunięcie, nie chcąc, by patronka w tak oczywisty sposób była odseparowana od przynależnego jej miejsca, co musiałoby prowokować komentarze. Honor nie była pewna, czy jest to najlepsze rozwiązanie, ale nikt jej specjalnie o zdanie nie pytał, więc się nie odzywała. W efekcie katedra w stolicy jej domeny różniła się od wszystkich zbudowanych na Graysonie dwoma elementami.

Zamiast umieścić ambonę jak zwykle z prawej strony, umieszczono ją z lewej zamiast chóru, co z kolei wymusiło przestawienie Loży Patrona także w lewo, jako że tradycyjnie zawsze była w pobliżu ambony. Dzięki temu znalazła się tuż obok Nawy Gości — czyli Honor siedziała bardzo blisko miejsca przeznaczonego dla patrona.

Jej samej nawet by do głowy nie przyszło cokolwiek zmieniać, ale była wzruszona tą troską, jak i tym, że nikt tego nie skomentował. W końcu mieszkańcy stolicy mogli poczuć się urażeni, a okazało się, że byli dumni: to przecież oni mieli jedyną inną niż tradycyjne katedrę, co podkreślali na każdym kroku. Koronnym argumentem było to, że dzięki tej modyfikacji znacznie poprawiła się akustyka.

Przed ołtarzem pojawił się tymczasem wielebny Hanks. Zmierzał ku ambonie. Każda z osiemdziesięciu domen miała w stolicy katedrę i zgodnie z odwieczną tradycją zwierzchnik Kościoła co niedzielę celebrował mszę w innej.

Dawniej musiało to być niezwykle męczące, dopiero nowoczesne środki transportu ułatwiły całą operację. Mimo to wielebny musiał zmienić cały plan wizyt, by zjawić się dziś w katedrze Harrington, i Honor podobnie jak reszta zgromadzonych zastanawiała się, dlaczego zadał sobie tyle trudu.

Hanks wdrapał się na ambonę i rozejrzał po zebranych. Biel i szkarłat szaty najwyższego kapłana zdawały się płonąć w świetle wpadającym przez witraż, kiedy dostojnymi ruchami otwierał oprawną w skórę księgę i pochylił głowę.

— Wysłuchaj nas, o Panie — jego głos był wyraźnie słyszalny nawet bez elektronicznego wzmocnienia — aby nasze słowa i myśli były Tobie znane. Amen.

— Amen — zawtórowali obecni.

Hanks uniósł głowę.

— Dzisiejsze kazanie pochodzi z Medytacji Szóstej, rozdział trzeci, wersy od dziewiętnastego do dwudziestego drugiego z Księgi Nowej Drogi — powiedział ciszej, odchrząknął i zacytował z pamięci. — „Sławić winny nas nasze czyny i nasze słowa, które są odbiciem naszych myśli. Dlatego zawsze prawdę powiadajcie, nie bojąc się tych myśli okazać, bowiem nie wszyscy są dziećmi bożymi, a nikt nie jest bez błędu. I niech nikt się nie waży atakować słowem brata swego czy siostry, lecz dyskutuje z nim i próbuje przekonać, albowiem pamiętajcie, że powiedzieć możecie wszystko, a Bóg i tak znać będzie myśli wasze. Nie próbujcie tedy oszukać Go ani nauczać nienawiści, ubierając kłamstwo w słowa Jego, gdyż wszyscy ludzie prawego ducha, nawet obcy Nowej Drodze, są Jego dziećmi. Każdy kto z nienawiści czy strachu chce krzywdę wyrządzić bożemu dziecku, sługą zła i zepsucia jest i ohydny staje się w oczach Tego, który Ojcem jest nas wszystkich”.

Hanks umilkł. Katedrę wypełniała cisza absolutna, a wszyscy odruchowo spojrzeli na Honor, bo nikt, kto był świadkiem czy choćby słyszał o ostatnim ataku na nią, nie mógł nie zrozumieć, dlaczego Hanks wybrał ten właśnie tekst i po czyjej opowiada się stronie. Sama zaś Honor odruchowo wstrzymała oddech, czekając, co będzie dalej.

— Bracia i siostry — podjął Hanks po chwili. — Cztery dni temu w tym mieście sługa boży zapomniał, jakie są jego obowiązki. Pełen gniewu zapomniał, że wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi, i zamiast dyskutować, zaatakował, zapominając o słowach świętego Austina, który wyraźnie mówi, że człowiek, tak mężczyzna, jak i kobieta, nie musi być naszej wiary, by być dzieckiem bożym. Różne bowiem są ścieżki Pana i w różny sposób poznać Go można. My znamy tylko jeden taki sposób, ale w przeciwieństwie do Boga nie jesteśmy ani wszechwiedzący, ani wszechmocni. Zbyt łatwo zapominamy, że istnieją inne sposoby, i nie zawsze pamiętamy, jak ograniczone są nasze zmysły. On w przeciwieństwie do nas widzi serca wszystkich ludzi i wie, kto jest Jego dzieckiem, obojętne jak inny czy dziwny ten ktoś mógłby nam się wydać.

Wielebny ponownie umilkł, pokiwał głową z namysłem i dodał wolno, a wyraźnie:

— Trudno jest odruchowo nie traktować czegoś czy kogoś „odmiennego” jako „złego”. Wszystkim nam jest trudno, ale ci z nas, którzy poczuli powołanie, by służyć Bogu jako kapłani, wzięli też na siebie specjalne obowiązki. Naturalnie wszyscy popełniamy błędy, bo wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Nawet mając jak najlepsze chęci, można popełnić błąd. Zwracamy się do Niego w modłach i medytacjach, ale zdarza się, że nasz strach staje się nietolerancją, a nawet nienawiścią, bo nawet w modlitwie możemy pomylić własny brak zaufania do tego nowego czy innego z boskim. I tak właśnie stało się w waszym mieście, bracia i siostry. Kapłan nie poradził się Boga, lecz własnego strachu i nienawiści. Zmiany, które widział wokół, przerażały go, wyzwalały jego uprzedzenia i strach przed tymi zmianami uznał za głos Boga, pozwalając, by strach pchnął go w służbę zła i korupcji. Opętany własną nienawiścią zapomniał o najważniejszej, najbardziej podstawowej z nauk świętego Austina: że Bóg jest większy niż zdoła to objąć ludzki umysł, a Nowa Droga nie ma końca. Zawsze będziemy uczyć się czegoś nowego o Bogu i Jego woli. Musimy przetestować każdą nową lekcję nie pasującą do prawd, których Bóg już nas nauczył, ale sprawdzić, to nie znaczy po prostu mówić: „Nie! To jest dziwne i obce, a więc jest to przeciw prawom boskim!”. Brata Marchanta przerażały zmiany, które widział wokół i o których wiedział, że czekają nasz świat. Mogę go zrozumieć, bowiem zmiany zawsze przerażają. Ale jak napisał święty Austin: „Niewielka zmiana od czasu do czasu jest bowiem przypomnieniem danym od Boga, że nie wiemy jeszcze wszystkiego i nie wszystkiego żeśmy się już nauczyli”. Brat Marchant zapomniał o tym i opętany strachem wziął własny osąd za osąd boski. Nie szukał sposobu, by przetestować zmiany, lecz zakazać ich, a kiedy okazało się, że nie zdoła ich zakazać, wpadł w grzech nienawiści jeszcze groźniejszy niż poprzednie. I ta właśnie nienawiść doprowadziła go do ataku na niewinną kobietę, dobrą i miłą Bogu. O tym, jaka jest jego ofiara, mieliśmy wszyscy okazję przekonać się cztery lata temu, kiedy to gołymi rękoma obroniła naszego Protektora, a potem uratowała cała naszą planetę. Nie należy do naszego kościoła, a przecież nikt w całej historii Graysona nie bronił nas bardziej bohatersko przed wszystkimi, którzy chcieli nas zniszczyć. Wasza Patronka, bracia i siostry, jest osobą nową i dziwną dla nas wszystkich. Wyrosła w wierze, której nie znamy, i nie zmieniła jej na naszą, przez co niektórym z nas wydaje się zagrożeniem. Znacznie jednak większym zagrożeniem jest zapomnieć o Teście i odwrócić się od zachodzących zmian tylko dlatego, że są zmianami. Najpierw należałoby się zastanowić, czy może przez tę kobietę obcego pochodzenia Bóg nie mówi nam, że zmiany są konieczne. A czyż nie gorzej by o niej świadczyło, gdyby udawała i jedynie dla świętego spokoju wstąpiła do naszego kościoła? Czyż nie winniśmy szanować jej za uczciwość, za odkrycie tego, co naprawdę myśli i czuje?

Przerwał, a katedrę wypełnił cichy, ale wyraźny pomruk zgody.

— Podobnie jak wy, bracia i siostry, i podobnie jak brat Marchant, ja także jestem omylny i boję się zmian, które nadejdą po sprzymierzeniu się z obcym państwem, w którym panują inne niż nasze przekonania. Widzę jednak zmiany, które już zaszły, i uważam, że są one dobre. Nie zawsze są miłe czy wygodne, ale Bóg nigdy nie obiecywał, że Jego próby będą łatwe. Mogę być naturalnie w błędzie, sądząc, że te, które nas jeszcze czekają, także okażą się dobre, ale jeśli tak jest, z pewnością Bóg pokaże mi to w miarę, jak będę je poznawał. A jak długo to nie nastąpi, moim obowiązkiem jest służyć Mu, tak jak przysiągłem, przyjmując powołanie, a powtórzyłem przysięgę, gdy wyniesiono mnie do godności wielebnego. Nie dlatego, że zawsze będę postępował słusznie, ale dlatego, że zawsze będę próbował tak postępować… i zawsze będę sprzeciwiał się złu, gdziekolwiek bym go nie spotkał i jakiej by nie przybrało formy. — Hanks przerwał na moment, po czym kontynuował poważniej i dobitniej: — Niełatwo jest, bracia i siostry, uznać, że sługa boży popełnił błąd. Nikt z nas nie chce uwierzyć, że kapłan może popełnić błąd, a tym trudniej jest w to uwierzyć innym kapłanom. Obawiamy się bowiem otworzyć drogę schizmie i kusi nas wybranie łatwiejszego sposobu. Jeśli bowiem unikniemy próby i ukryjemy przed naszymi oczyma taki wewnętrzny podział, nie stracimy nic na autorytecie. A przecież nasz autorytet, podobnie jak całego Kościoła Ludzkości Uwolnionej, zależy wyłącznie od Boga i przynależy kościołowi tylko tak długo, jak długo szczerze robimy, co możemy, by poznać i wypełnić Jego wolę. I dlatego mamy obowiązek zignorować takie obawy i uporządkować świątynię Pana, jeśli wkradł się do niej bałagan, najlepiej jak możemy, ufając, że Bóg pomoże nam rozróżnić tych, którzy naprawdę służą Jego woli, od tych, którzy tylko myślą, że to robią. I wypełniając ten obowiązek, przybyłem do was dziś, by ogłosić wam dekret władz Kościoła.

Umilkł i w idealnej ciszy panującej w katedrze doskonale było słychać szelest pergaminu i trzask łamanej pieczęci. A potem głośniejszy szelest, gdy rozwijał zwój. Dopiero po chwili ponownie rozległ się jego głos:

— „Niechaj ogłoszone zostanie do wiadomości wszystkich wiernych, że my, Synod Kościoła Ludzkości Uwolnionej, zebraliśmy się, by poznać i wypełnić wolę bożą. Zgodnie z tym, jak ją dzięki Jego łasce rozumiemy, jednogłośnie podjęliśmy decyzję, by zwrócić się z prośbą do Benjamina IX, z łaski bożej Protektora Wiary i Graysona, aby usunął brata Edmonda Augustusa Marchanta z probostwa w katedrze Burdette oraz z funkcji kapelana przy Williamie Fitzclarence’ie, lordzie Burdette. Wysoka Kongregacja Kościoła Ludzkości Uwolnionej uznała bowiem, iż rzeczony Edmond Augustus Marchant zszedł z drogi testu życia i wstąpił na ścieżkę błędu. Niechaj także ogłoszonym zostanie, że były brat Edmond Augustus Marchant zostaje decyzją Wysokiej Kongregacji Kościoła Ludzkości Uwolnionej zawieszony i pozbawiony wszystkich urzędów i praw jako sługa boży, którym także przestaje być aż do czasu, gdy swym postępowaniem zadowoli Synod, udowadniając szczery żal i powrót na duchową drogę tolerancji i miłosierdzia, które są miłe Bogu”.

Wielebny Hanks zwinął z szelestem pergamin, odłożył go i rozejrzał się po wnętrzu katedry. Panowała w niej absolutna cisza. Kiedy przemówił ponownie, w jego głosie słychać było żal, ale także i dotychczasową stanowczość. — Bracia i siostry, jest to decyzja poważna i niełatwa, albowiem odrzucenie któregokolwiek dziecka bożego jest bolesne dla wszystkich. Synod zdaje sobie również sprawę z tego, że uznając i potępiając czyjś błąd, sam może błądzić. Możemy jednakże działać tylko tak, jak wierzymy, że chce Bóg. i choć zdajemy sobie sprawę, że możemy postąpić źle, nie oznacza to, iż odwrócimy się od testów, które stawia przed nami Pan. Zarówno ja, jak i pozostali członkowie Synodu modlimy się, by ten, który był bratem Marchantem, powrócił do nas, tak byśmy ponownie mogli powitać go na łonie Kościoła i radować się, jak raduje się rodzina, gdy znajdzie się uznany za zaginionego. Jak długo jednak nie zdecyduje się on do nas powrócić, jest obcym, bo dziecko, które z własnej woli chce zostać obce, obce pozostaje, obojętnie jak bardzo nas to boli, a decyzja o powrocie, tak jak wszystkie podejmowane w teście życia, musi być jego własna. Módlmy się więc, bracia i siostry w Bogu, by Edmond Augustus Marchant odnalazł drogę do Boga i zgodnie z Jego wolą pozostał w miłości w najtrudniejszej godzinie swego testu.


Wracając z katedry, Honor w milczeniu wpatrywała się w okno samochodu. Podobnie jak wszyscy była zaskoczona szybkością reakcji kościoła i trochę bała się jej konsekwencji. Synod był najwyższym organem władzy kościelnej i miał pełne prawo zareagować jak zareagował, ale suspendowanie księdza było jak by nie patrzeć naprawdę poważną decyzją. I to taką, która musiała doprowadzić do furii wszystkich dewotów i zatwardziałych fanatyków na planecie. Niewielu będzie skłonnych uwierzyć, że nie wpłynęła na tę decyzję, a żadnemu nie zrobi to najmniejszej nawet różnicy. Dostrzeże jedynie, że heretycki wpływ, o który ją oskarżają, dosięgnął nawet Synod, i mogą zareagować naprawdę gwałtownie. Tym bardziej, że już uważają się za prześladowaną mniejszość.

Z westchnieniem opadła na oparcie, słuchając uspokajającego mruczenia Nimitza. Dodatkowym problemem stało się zgranie czasowe, które było już dziełem przypadku. Następnego dnia miała zameldować się na okręcie, więc dzisiejsza msza była ostatnią, w której mogła uczestniczyć w przewidywalnej przyszłości. Z pewnością istniały zalety płynące z faktu, że nie będzie jej na Graysonie, kiedy wybuchnie piekło, ale istniały też i wady. Co prawda kościół powinien dać sobie radę, ale z pewnością fanatycy uznają to za tchórzostwo z jej strony i zorganizowanie wszystkiego tak, by uniknęła gniewu wiernych wyznawców za prześladowanie bogobojnego księdza. Albo jako oznakę pogardy, jaką wobec nich żywiła, w myśl prostej zasady: skoro pozbyła się najgłośniejszego wroga z tych kręgów, nie musi już udawać, że szanuje kościół czy wiarę innych.

A nawet jeśli pominąć te możliwości, pozostała jeszcze najistotniejsza kwestia — reakcja patrona Burdette oraz pytanie, ilu patronów będzie z nim sympatyzowało i do jakiego stopnia. Pewne było tylko to, że Burdette będzie wściekły, a jego wypowiedzi mogą sprowokować innych, dotąd milczących, do otwartego sprzeciwu wobec wojny wydanej przez kościół fanatyzmowi i nietolerancji. Zresztą jeżeli by nawet tak się nie stało, domena Burdette była jedną z pierwszej piątki i jako taka należała do najbogatszych i najgęściej zaludnionych, a ród Fitzclarence od siedmiuset lat patronował tejże domenie. Dzięki temu lord Burdette posiadał duży prestiż i autorytet. Z drugiej strony domena Harrington należała do najbiedniejszych i najsłabiej zaludnionych, jako że była najnowsza, a prestiż Honor wynikał z tego, kim jest, a nie z jej osiągnięć jako patronki, o tradycjach rodu nie wspominając. A prestiż wynikający z poparcia opinii publicznej był o wiele mniej stabilny niż dynastyczny, tym bardziej że nie wiadomo, jak długo utrzyma popularność, gdy zniknie z mediów. Jedno było pewne — nawet jeśli Burdette dotąd jej tylko nie lubił (a tego była pewna), to teraz ją serdecznie znienawidził.

Pogłaskała Nimitza i uśmiechnęła się smętnie — oto kolejny przykład niesprawiedliwości wszechświata. Nie chciała i nie szukała politycznej władzy, ba, robiła co mogła, by jej umknąć, bo niezależnie od tego, co myśleli inni, wiedziała, że się do jej sprawowania nie nadaje. A mimo to czego by nie zrobiła i gdzie by się nie udała, władza i zamieszanie z nią związane podążały za nią, jakby była przeklęta. Jak na razie nie zanosiło się w dodatku na to, by kiedykolwiek miało się to zmienić.

Nie miała zamiaru rozwścieczyć Liberałów czy Postępowców, kiedy obejmowała placówkę Basilisk. O ich istnieniu nawet nie pamiętała, po prostu chciała jak najlepiej wypełnić nałożone na nią obowiązki. Wypełniła je, a że dzięki temu przywódcy obu tych partii wyszli na durniów, to już naprawdę nie była jej wina — mogli nie próbować jej w tym przeszkodzić. Spróbowali — nie wyszło i zyskała ich nienawiść, która jedynie pogłębiła się po tym, jak wytarła podłogę Housemanem. Kiedy to robiła, nie myślała o tym, że wszarz należał do jednej z najpotężniejszych rodzin liberalnych. Po prostu zareagowała na tchórzostwo i niezgodne z prawem rozkazy, którymi próbował zniszczyć sojusz stworzony przez admirała Courvosiera i zostawić mieszkańców Graysona na pewną śmierć. Należało mu się, fakt, ale mogła nad sobą lepiej panować i nie przylać mu przy świadkach. A tak opozycja wściekła się na nią jednogłośnie.

No a potem był Young. Sąd i skazanie go za ucieczkę w trakcie bitwy o Hancock wywołało najzaciętszy i najbardziej odrażający polityczny kryzys w dziejach Izby Lordów, a potem okazało się, że był on przygrywką do tego, co nastąpiło po tym, gdy zabiła go w pojedynku. Jak to ktoś kiedyś powiedział: „W porównaniu z tym pożar w burdelu był cichą mszą”. Omal nie doprowadziło to do upadku rządu, ją kosztowało dowodzenie okrętem, brak przydziału i wyrzucenie z Izby Lordów, w której zresztą nie miała najmniejszej ochoty zasiąść. A pośrednio stało się powodem wyjazdu na Grayson.

A teraz to. Jak by nie dosyć było demonstracji, musiał się jeszcze wmieszać nawiedzony katabas. Gdzie i jak cała sprawa mogła się skończyć, nawet nie próbowała sobie wyobrazić. Starała się postępować najlepiej jak potrafiła, wypełniać swe obowiązki i troszczyć się o tych, o których powinna, i za każdym razem los dawał jej kopa, przeważnie zresztą w najmniej spodziewanym momencie. Zaczynała mieć tego naprawdę dość. I nie pomagała już nawet świadomość, że ci, których najbardziej szanowała i ceniła, wspierali ją i podzielali jej zdanie. Wysiłek toczenia ciągłych politycznych sporów, do których nie była przygotowana psychicznie, był zbyt duży. Była, do cholery, oficerem marynarki, więc czemu nie pozwolili jej robić tego, do czego została wyszkolona i co umiała, i nie odczepili się od niej?! Dlaczego wszyscy uparli się obarczać ją odpowiedzialnością za polityczne i religijne zamieszanie w dwóch systemach planetarnych?!

Westchnęła ponownie, otworzyła oczy i wzięła się w garść. Właśnie ma znów zostać czynnym oficerem, a wielebny Hanks i Protektor Benjamin są bardziej niż wystarczająco zdolni do tego, by wygrywać własne bitwy. Poza tym wszechświat nie zawsze był przeciwko niej, tylko od czasu do czasu, i nie należało przesadzać z użalaniem się nad sobą. Musi robić co może i najlepiej jak może, a dopóki będzie tak postępować, będzie też w stanie z czystym sumieniem stawiać czoło przeciwności om. Jak by to określili jej graysońscy poddani: dojrzała do własnego testu.

Odruchowo uśmiechnęła się ironicznie, ledwie to pomyślała — nic dziwnego, że tak dobrze się rozumieli mimo różnic wyznaniowych. Byli po prostu podobni do siebie, a w dodatku zasady ich wiary nie wymagały, by człowiek zatryumfował w każdym teście zesłanym mu przez Boga, lecz żeby próbował. A to były zasady dające szansę na sukces i to na dodatek takie, które był w stanie docenić każdy wojownik.

Wyprostowała ramiona i spojrzała przez okno akurat, gdy mijali wejście do parku Yanakova, ciesząc oczy soczystą zielenią. Nagle zmrużyła oczy, widząc grupę mężczyzn maszerujących ku bramie. Czując jej niepokój, Nimitz wyprostował się, stawiając jednocześnie uszy na baczność. W następnej sekundzie Honor odwróciła się i poleciła LaFolletowi:

— Połącz się z pułkownikiem Hillem! Natychmiast!

— Proszę? — LaFollet przez moment wpatrywał się w nią, nim spojrzał za szybę, równocześnie sięgając po komunikator.

Spojrzał na nią ponownie, zaskoczony, i spytał: — O co chodzi, milady?

— Każ mu wysłać pluton Gwardii do parku i postawić na nogi policję!

LaFollet nadal gapił się na nią, co było tak nietypowe, że nawet nie przyszło jej do głowy, by zrugać go za gapiostwo — za bardzo była zaskoczona jego tępotą.

— No… dobrze, milady — powiedział tak łagodnie, że omal nie zaklęła. — A mogę mu powiedzieć, dlaczego ma tak postąpić?

— Dlaczego?! — Honor sama się zdziwiła swoim spokojem, gdy wskazała znikającą za bramą grupę. — Przez nich, oczywiście!

— A co z nimi jest nie w porządku, milady? — spytał nader ostrożnie, odbierając jej na dłuższą chwilę zdolność artykułowanej wymowy.

W odzyskaniu jej pomogła więź z Nimitzem, który przekazał autentyczne zaskoczenie LaFolleta i brak zrozumienia, o co jej chodzi.

— A to, że mamy dość rannych w zamieszkach, na które uczestnicy nie przynoszą pałek, Andrew!

— Pałek?!

LaFollet odwrócił się i wyjrzał przez okno akurat, gdy druga grupa uzbrojonych w drewniane pały mężczyzn zdecydowanym krokiem skierowała się ku bramie. Byli tak bezczelni, że nawet nie próbowali ukryć pał, tylko nieśli je ostentacyjnie na ramionach. Obserwująca go uważnie Honor dostrzegła z ulgą błysk zrozumienia na jego twarzy, a w następnej sekundzie osłupiała kompletnie, bowiem LaFollet zaczął się śmiać!

Najpierw zachichotał, potem poczerwieniał, próbując opanować wesołość, ale mu się nie udało i ryknął tak radośnie, że jego śmiech wypełnił cały pojazd. Honor i Nimitz przyglądali mu się z pełnym niezrozumieniem i całkowitym zaskoczeniem, a widok ich osłupiałych min doprowadził go do jeszcze silniejszego ataku wesołości. Kiedy zaczął płakać ze śmiechu, Honor ocknęła się — złapała go za ramiona i potrząsnęła solidnie.

— P…pppałki, milady? — wykrztusił, łapiąc oddech i trzymając się za brzuch. — To nie są pałki… to kije baseballowe!

— Kije baseballowe? — powtórzyła tępo Honor.

LaFollet uspokoił się na tyle, że zdołał otrzeć łzy. Korzystając z tego, Honor zażądała informacji.

— Co to jest kij baseballowy i czym on się różni od zwykłej pały?!

— Jak to co to?… — Tym razem LaFolletowi prawie odebrało mowę.

Otrząsnął się jednak, wziął głęboki oddech, i tłumiąc wesołość, odparł:

— Kij baseballowy to nieodzowny element do gry w baseball, madam.

— A co to takiego, jeśli wolno spytać, jest ta gra w baseball? — warknęła przez zaciśnięte zęby.

— To wy na Manticore nie gracie w baseball?! — LaFollet wyglądał na równie zaskoczonego co ona przed chwilą.

— Nie tylko na Manticore, ale na pozostałych dwóch planetach też nie! A ja nadal czekam na odpowiedź.

— A… a tak, oczywiście. — LaFollet odchrząknął i dodał: — Baseball to gra sportowa. Wszyscy w nią grają na Graysonie, milady.

— Pałami?! — Honor zamrugała gwałtownie, próbując sobie to wyobrazić: zawsze uważała rugby za brutalny sport, ale jeśli ci tu ganiali się po boisku i okładali kijami, to najwyższy czas, by przewartościowała swą ocenę dyscyplin sportowych.

— Nie, milady: kijami. — LaFollet przyjrzał się jej twarzy i nagle się uśmiechnął. — Kij służy do trafiania w niedużą piłeczkę. Nie w przeciwnika.

— Aha… — Honor uśmiechnęła się słabo. — W takim razie, jak rozumiem, ci tam nie przygotowywali jednak zamieszek?

— Nie milady. Choć widziałem kilka rozgrywek, w których przegrywający, a raczej ich kibice do tego doprowadzili. Na Graysonie traktujemy baseball poważnie: to ogólnonarodowy sport. Nasi dopiero zaczynają, ale gdyby pani zobaczyła którąś z zawodowych drużyn w akcji… każda domena ma taką. Naprawdę nie znacie tej gry w Królestwie? — Najwyraźniej taka możliwość nie mieściła mu się w głowie.

— Nigdy nawet o niej nie słyszałam. Jest podobna do golfa?

Już zadając to pytanie, wiedziała, że palnęła gafę: golf trudno było określić mianem gry zespołowej, a myśl o próbie wybicia piłeczki takim kawałem drąga, jakie nieśli gracze, była czystym absurdem.

— Golfa? — powtórzył ostrożnie LaFollet. — Nie wiem, milady. Nigdy nie słyszałem o golfie.

— Tak? — zdziwiła się z kolei Honor i zamyśliła głęboko.

Nie trwało to długo — oczywiste było, że na Graysonie gra w golfa była równie niewykonalna jak pływanie — od samej myśli o tym, ile wysiłku kosztowałoby zbudowanie i utrzymanie przeciętnego pola golfowego w takim środowisku, zakręciło się jej w głowie. Co akurat w niczym nie pomogło jej zrozumieć, o czym mówi LaFollet.

— Dobra, Andrew — zdecydowała po namyśle. — Taka rozmowa do niczego nie prowadzi, bo możemy jeszcze długo przerzucać się nazwami gier, o których drugie nie słyszało. Lepiej będzie, jak wytłumaczysz mi po prostu, co to jest za gra, o co w niej chodzi i jakie są zasady.

— Mówi pani poważnie?!

— Oczywiście, że mówię poważnie! Skoro „wszyscy” w nią grają, to powinnam chociaż wiedzieć, na czym ona polega. I jeszcze jedno: skoro każda domena ma zawodową drużynę, to dlaczego my takiej nie mamy?

— Cóż… zawodowa drużyna jest kosztowna. Same płace to piętnaście do dwudziestu milionów rocznie, a sprzęt też kosztuje, stadion i wyjazdy również… Nawet gdyby liga zgodziła się natychmiast przyjąć nową drużynę do rozgrywek, to koszty jej utrzymania byłyby obecnie zbyt dużym obciążeniem dla domeny, milady. Obawiam się, że nie bylibyśmy w stanie ich ponieść…

— Hm… — mruknęła Honor pogrążona w myślach.

— Co się zaś tyczy samej gry, to prowadzą ją dwa zespoły po dziewięciu graczy każdy. — LaFollet usiadł wygodniej i zajął się tłumaczeniem zasad z zapałem prawdziwego kibica. — Na boisku wytyczone są cztery bazy tworzące kształt rombu, na górze jest baza-matka, na dole druga baza, a celem jest…

Zostawili za sobą park, a lady Honor Harrington zdołała nawet zapomnieć o pozbawionym świeceń księdzu, kryzysie politycznym i zbliżającym się powrocie na pokład, słuchając wyjaśnień szefa osobistej ochrony tłumaczącego, jak też gra się w baseball.

Загрузка...