— Co to znaczy, że fundusze nie są dostępne? — zapytał Thorisin Gavras niebezpiecznie opanowanym głosem.
Jego spojrzenie przeszyło logothetę, jak gdyby urzędnik finansowy był wrogiem, którego należy wyeliminować.
W Sali Dziewiętnastu Tapczanów zapadła cisza. Marek słyszał skwierczenie pochodni i westchnienia wiatru na zewnątrz. Wiedział, że jeśli odwróci głowę, zobaczy płatki śniegu całujące szerokie okna sali. Zima w stolicy nie była tak surowa jak na zachodnich płaskowyżach, ale i tak dość paskudna. Szczelniej owinął się płaszczem.
Logotheta przełknął ślinę. Miał jakieś trzydzieści lat, był chudy, blady i niezmiernie pedantyczny. Skaurus przypomniał sobie, że nazywa się Addaios Vourtzes; był jakimś dalekim kuzynem gubernatora miasta Imbros, leżącego na pomocnym wschodzie. Musiał zebrać całą odwagę, by stawić czoło wrogości Imperatora.
Ale zaczął mówić. Z początku urywanie, a potem, w miarę jak brał się w garść, z coraz większym ożywieniem.
— Wasza Wysokość oczekuje zbyt wiele od podległych nam urzędów podatkowych. To, co mimo wszystko zgromadził każdy z nich, powinno być wysławiane jako jeden z cudów Phosa. Ostatnie nieporozumienie… — Oto — po myślał trybun — świetny biurokratyczny eufemizm na określenie wojny domowej — …i, co gorsza, obecność wielkiej liczby nie upoważnionych intruzów… — Marek wiedział, że Vourtzes ma na myśli Yezda — …na cesarskiej ziemi sprawiło, że uzyskanie jakichkolwiek dodatkowych wpływów stało się oczywistą niemożliwością.
O czym on mówi? — zastanowił się z irytacją trybun. Jego videssański był już płynny, ale ten urzędniczy żargon był dlań zupełnie niezrozumiały.
Na szczęście tłumaczenie Baanesa Onomagoulosa było może powierzchowne, ale użyteczne.
— Mówi, że twoi bezcenni poborcy robią pod siebie ze strachu, kiedy tylko wydaje im się, że widzą nomadę, i uciekają, nim sprawdzą, czy mają rację. — Wielmoża wybuchnął gromkim śmiechem.
— Tak jest — zgodził się Namdalajczyk Drax. Skierował szacujące spojrzenie na Vourtzesa. — Na ile znam was, gryzipiórków, to korzystacie z każdej wymówki, by tylko nie płacić. Na Wagera, myślałby kto, że pieniądze pochodzą z waszych, a nie z chłopskich sakiewek.
— Dobrze powiedziane! — zawołał Thorisin.
Jego normalna nieufność do wyspiarzy zmalała, gdy Drax wyraził podzielaną przez niego opinię. Hrabia skinął głową na znak podziękowania.
Vourtzes wyciągnął gruby zwój pergaminu.
— Oto liczby obrazujące stan, jaki nakreśliłem… Jednakże liczby miały niewielkie znaczenie dla żołnierzy, którym chciał je zaprezentować. Thorisin odtrącił zwój na bok, warcząc:
— Krukom dać te śmiecie! Potrzebuję złota, nie wymówek.
Elissaios Bouraphos powiedział:
— Te łajdaczące się urzędasy myślą, że papier załata wszystkie dziury. To dlatego podpisuję się pod twoim zdaniem, Wasza Wysokość. Nadal dostaję raporty zamiast pieniędzy na naprawy i też robi mi się od tego niedobrze.
— Jeżeli zanalizujesz sprawozdania, jakie ci zaprezentowałem — zaczął Vourtzes z rozpaczliwą determinacją — dojdziesz do nieuchronnego wniosku, że…
— …że biurokraci mają w dupie uczciwych ludzi — dokończył za niego Onomagoulos. — Wszyscy to wiedzą, i tak jest od czasów mego dziada. Zawsze chcieliście trzymać władzę w swoich oślizłych łapskach. A gdy wbrew waszej woli na tronie zasiadł żołnierz, głodzicie go za pomocą swych oszukaństw.
— Tu nie ma żadnego oszustwa! — jęknął Vourtzes.
Marek nie miał powodów, by kochać udręczonego logothetę, ale potrafił rozpoznać szczerość, gdy ją słyszał.
— Myślę, że on może mieć trochę racji — powiedział.
Thorisin i jego oficerowie spojrzeli na Rzymianina tak, jakby nie dowierzali własnym uszom.
— Po czyjej stoisz stronie? — zapytał Imperator.
Nawet pełne wdzięczności spojrzenie Vourtzesa było zarazem czujne. Zdawało się, że urzędnik podejrzewa jakąś pułapkę, która może sprowadzić nań jedynie większe kłopoty.
Ale Alypia Gavra przypatrywała się trybunowi z zainteresowaniem. Z jej twarzy jak zwykle nie można było niczego odczytać, lecz chyba nie dlatego Skaurus nie znalazł na niej dezaprobaty. I, w przeciwieństwie do Videssańczyków-żołnierzy, posiadał nie tylko militarne, ale i cywilne doświadczenia i wiedział, o ile łatwiej jest wydawać pieniądze, niż je gromadzić.
Ignorując słowa Thorisina, będące nieledwie oskarżeniem, upierał się:
— Ściąganie podatków w zeszłym roku nie było łatwe. Przykładowo, panie, zarówno twoi ludzie, jak i Ortaiasa udawali się na ziemie zachodnie, a żadnej ze stron nie udało się zebrać wszystkiego, co było należne. I Baanes częściowo ma rację; z hulającymi bez przeszkód Yezda pewne części cesarstwa nie są bezpieczne dla poborców. Ale nawet tam, gdzie w danej chwili nie ma Yezda, kraj jest tak spustoszony, że po prostu nie może dostarczyć gotówki, bo łysa owca nie da wełny.
— Najemnik orientujący się w podstawowych zasadach funkcjonowania skarbu państwa — powiedział do siebie Vourtzes. — Nadzwyczajne. — Po chwili rzucił, jakby zdawkowo: — Dziękuję.
Imperator wyglądał na zadumanego, ale na twarzy Baanesa Onomagoulosa pojawiło się wzburzenie. Skaurus na widok czerwieniejącej łysiny szlachcica nagle pożałował przypadkowo wybranej metafory.
Alypia przeszyła Baanesa wzrokiem.
— Nie wszystkie zaległości są winą poborców — rzekła. — Gdyby wielcy właściciele ziemscy zapłacili to, co są winni, skarb państwa byłby w dużo lepszym stanie.
— I właśnie o to chodzi — poparł ją Vourtzes. — Prawnie usankcjonowani agenci urzędu skarbowego bywali napadani, a czasami nawet zabijani podczas prób wyegzekwowania należnego podatku z ogromnych posiadłości, a niektóre z nich są reprezentowane w tej sali. — Nie wymieniając nazwisk on również spojrzał na Onomagoulosa.
Wściekłe spojrzenie wielmoży było dość gorące, by usmażyć biurokratę, Marka i Alypię Gavrę. Trybun, widząc wznoszące się brwi Alypii, skinął prawie niedostrzegalnie na znak, że dostrzega niebezpieczeństwo.
Jak w bibliotece Balsamona, admirał Elissaios Bouraphos spróbował powściągnąć gniew Onomagoulosa — położył mu rękę na ramieniu i rzekł coś szeptem do ucha. Ale, sam będąc właścicielem rozległych posiadłości, powiedział do Thorisina:
— Wiesz, dlaczego zalegamy z zapłatami gryzipiórkom. Robiłeś to samo u siebie, zanim twój brat wyrzucił Strobilosa. Dlaczego mielibyśmy dawać im linę, na której chcieliby nas powiesić?
— Nie powiem, że nie masz racji — przyznał z chichotem Imperator. — Jednakże skoro ja nie jestem gryzipiórkiem, Elissaiosie, z pewnością zapłacisz mi wszystko bez skamlania?
— Oczywiście — przytaknął Bouraphos.
Potem zaczął skowyczeć tak przekonująco, że wszyscy przy stole wybuchnęli śmiechem. Nawet usta Addaiosa Vourtzesa skrzywiły się w uśmiechu. Marek zrewidował swój osąd na temat admirała, którego nie podejrzewał o poczucie humoru.
Utprand syn Dagobera odezwał się po raz pierwszy i ponure ostrzeżenie w jego głosie przygasiło wesołość.
— Możecie wszyscy wykłócać się, kto ile płaci, nic mi do tego. Ale najpierw ustalcie, kto zapłaci mnie.
— Spokojnie — zmitygował go Thorisin. — Jakoś nie widzę, by twoi chłopcy żebrali na ulicach o drobniaki.
— Nie — powiedział Utprand — ani nie zobaczysz.
To nie było ostrzeżenie, ale nie ulegająca wątpliwości groźba. Wielki hrabia Drax wyglądał na szczerze zranionego przez otwartą mowę swego rodaka, ale Utprand zignorował go. Żaden z nich nie przejmował się tym, co myśli drugi. Skaurus podejrzewał, że Namdalajczycy nie byli wolni od choroby podziału na frakcje.
Gavras ze swej strony był tym, który doceniał szczerość.
— Dostaniesz swoją zapłatę, cudzoziemcze — oznajmił. Widząc, że Addaios Vourtzes ściąga usta, by zaprotestować, zwrócił się do logothety. — Daj mi zgadnąć — rzekł kwaśno. — Nie masz na to pieniędzy.
— Właśnie. Jak próbowałem wykazać, szczegółowa sytuacja jest nakreślona…
Imperator przerwał mu tak szorstko, jak Ortaiasowi Sphrantzesowi w Amfiteatrze.
— Czy możesz dać tyle, by wszyscy byli zadowoleni do wiosny?
Stojąc przed problemem, którego rozwiązania nie było w jego cennym zwoju, Vourtzes stał się ostrożny. Jego usta poruszały się bezgłośnie, gdy rachował w pamięci.
— To zależy od wielu różnorodnych czynników, nie podlegających kontroli mego ministerstwa: od stanu dróg, wielkości zbiorów, zdolności agentów do spenetrowania obszarów ogarniętych niepokojami… — Wnosząc z tego, w jaki sposób biurokrata unikał słowa „Yezda”, Marek zaczął dochodzić do przekonania, że wywołuje ono u niego wysypkę.
— Jest coś, co on pomija — powiedział Baanes Onomagoulos — prawdopodobieństwo, że te cholerne urzędasy chowają jedną na trzy sztuki złota do własnych kieszeni. Och, tak, podsuwają nam pod oczy ten stek bzdur. — Wskazał pogardliwie na dokument Vourtzesa. — Ale kto potrafi to zrozumieć? Oto w jaki sposób zachowują swoją władzę. Ponieważ ten, kto nie został wychowany na ich pokrętny sposób, nie ma pojęcia, że jest oszukiwany, póki nie jest za późno, by mógł cokolwiek w związku z tym zrobić.
Vourtzes zaczął zaprzeczać, ale Thorisin obrzucił go długim, szacującym spojrzeniem. Nawet Alypia Gavra pokiwała głową, jakkolwiek niechętnie. Mogła pogardzać Onomagoulosem, ale bynajmniej nie uważała go za głupca.
— Zatem — zaczął Marek — potrzebny jest ktoś, kto pilnowałby, żeby urzędnicy robili to, co mówią.
— Nad wyraz błyskotliwa uwaga; powinieneś wstąpić do Akademii — zadrwił Elissaios Bouraphos. — Kto miałby to robić? Komu można by zaufać? Jesteśmy żołnierzami. Co wiemy o sztuczkach, jakich używają gryzipióry? Założę się, że rejestrując okrętowe zapasy i tak dalej, wypełniam więcej rachunków niż większość z was, ale poddałbym się po tygodniu w kancelarii, nie mówiąc o znudzeniu do utraty zmysłów.
— Masz rację — powiedział Imperator. — Nikt z nas nie zna się na takiej robocie, którą, co gorsza, należy wykonać. — Jego głos zdradzał zadumę, a jego oczy, pełne wyrachowania, skoczyły ku trybunowi. — Pamiętam, Skaurusie, że kiedy przybyłeś do Videssos ze swego drugiego świata mówiłeś, że nie tylko dowodziłeś żołnierzami, ale i zajmowałeś jakieś cywilne stanowisko? Czy to prawda?
— Tak, byłem jednym z pretorów w Mediolanie. — Marek uświadomił sobie, że to niewiele znaczy dla Gavrasa i wyjaśnił: — Pracowałem w magistracie w swoim rodzinnym mieście i byłem sędzią najwyższym, odpowiedzialnym również za wydawanie edyktów oraz zbieranie trybutów, które następnie wysyłałem do Rzymu, naszej stolicy.
— Zatem orientujesz się trochę w tych machlojkach? — naciskał Thorisin.
— Czasami tak.
Imperator przenosił spojrzenie z jednego ze swych oficerów na następnego. Ich uśmieszki mówiły wyraźniej od słów, że są tego samego zdania. Istnieje niewiele rzeczy przyjemniejszych od przyglądania się, jak ktoś inny zostaje obarczony zadaniem, które samemu by się znienawidziło. Thorisin znów odwrócił się do Skaurusa.
— Powiedziałbym, że właśnie załatwiłeś sobie robotę. — A zwracając się do Vourtzesa, dodał: — Ha, gryzipiórku, co o tym myślisz? Spróbuj teraz swojej żonglerki cyframi i zobacz, co z tego wyniknie!
— Jak Wasza Imperatorska Mość każe, oczywiście — wymamrotał logotheta, ale nie wyglądał na zadowolonego.
Skaurus wtrącił szybko:
— Nie będę mógł poświęcić temu zajęciu całego swego czasu; muszę dbać o podległych mi ludzi.
— Jasne, jasne — zgodził się Imperator. Marek zobaczył, że Utprand, Drax i Onomagoulos zgodnie kiwają głowami. Thorisin kontynuował: — Jednakże ten twój zastępca jest solidnym człowiekiem i doskonale potrafi poradzić sobie z codziennymi sprawami. Dzięki temu będziesz miał więcej czasu. Zobaczę, czy nie mógłbym nadać ci jakiegoś fantazyjnego tytułu i wyznaczyć pensji. Myślę, że trochę zarobisz.
— Dość uczciwe — powiedział trybun.
Oficerowie zaczęli chrząkać współczująco. Marek przyjął kondolencje i odpowiedział na ich żarty własnymi.
Prawdę mówiąc, ani trochę nie czuł się tak nieprzyjemnie, jak czułby się każdy z nich. Jako umiarkowanie ambitny młody człowiek, już dawno zdał sobie sprawę, że istnieją wyraźnie określone granice, do których może wspinać się cudzoziemski dowódca piechoty w Videssos, w oparciu jedynie o siłę swoich żołnierzy. I jego plany w Rzymie zdecydowanie wiązały się z polityką, nie z armią. Wojskowy trybunat był krokiem, jaki podejmowali nie pozbawieni aspiracji młodzi ludzie, ale nikt nie zostawał na tym etapie na zawsze.
Dlatego podsunął Imperatorowi tę sugestię; gdyby Thorisin Gavras jej nie podchwycił, nie miałby nic do stracenia. Ale Imperator dał się złapać i teraz trybun miał zobaczyć, co z tego wyniknie. Przepełniało go uczucie oczekiwania. Bez względu na pogardę żywioną przez żołnierzy-szlachciców dla pałacowych urzędników, biurokracja była podporą Videssos w nie mniejszym stopniu niż armia. I, jak podkreśliła Alypia Gavra, niekoniecznie stanowiła słabszą partię.
Zobaczył, jak księżniczka przygląda mu się z ironicznym rozbawieniem i odniósł nieprzyjemne wrażenie, że cały ten na wpół uformowany, niejasny plan jest dla niej całkowicie przejrzysty.
— Jest mi niezmiernie przykro, panie — mówił sekretarz Pandhelis do kogoś przed biurem, które przydzielono Markowi — ale otrzymałem konkretne instrukcje, że epoptesowi pod żadnym pozorem nie wolno przeszkadzać. — Thorisin, zgodnie z obietnicą, nadał Rzymianinowi imponująco niejasny tytuł, znaczący mniej więcej tyle samo co „inspektor”.
— Och, niech ospa weźmie ciebie i twoje instrukcje. — Drzwi stanęły otworem. Do małego pomieszczenia wpadł Viridoviks, a zaraz za nim Helvis. Na widok Skaurusa Gal dramatycznym gestem klepnął się w czoło.
— Widziałem tę twarz wcześniej, naprawdę. Nic nie mów, nazwisko przypomni mi się lada chwila, jestem pewien. — Zmarszczył czoło w udawanej koncentracji.
Pandhelis, niespokojnie wykręcając palce, powiedział do trybuna:
— Przepraszam, panie, nie chcieli mnie słuchać…
— Nieważne. Cieszę się, że ich widzę. — Marek z westchnieniem ulgi rzucił pióro; na wskazującym palcu prawej ręki tworzył mu się nowy odcisk. Spychając wykazy podatkowe i liczydła na jedną stronę nieporządnego biurka, popatrzył na swoich gości. — Co trzeba zrobić?
— Nic nie trzeba robić. Przyszliśmy tu po ciebie — oznajmiła stanowczo Helvis. — Na wypadek gdybyś zapomniał, dzisiaj jest Święto Środka Zimy… czas na zabawę, nie niewolniczą harówkę.
— Ale… — zaczął protestować Marek.
Potem potarł oczy, podkrążone i zaczerwienione od wlepiania ich w nie kończące się szeregi cyfr. Wystarczy — pomyślał. Wstał i przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w stawach.
— W porządku, jestem twój.
— Mam nadzieję — odparła Helvis z nagłym żarem w błękitnych oczach. — Już zaczęłam się zastanawiać, czy pamiętasz.
— Ho, ho! — zakrzyknął Viridoviks, mrugając znacząco. Złapał Skaurusa, wypchnął go zza biurka i wyprowadził na korytarz, nie dając mu szansy na zmianę zdania. — Chodź, drogi Rzymianinie. Kroi się przyjęcie, które ożywi nawet takiego ramola jak ty.
Lodowate powietrze jak zawsze sprawiło, że trybun zakaszlał, napełniwszy nim płuca. Jego własny oddech wydobywał się w wielkich obłokach pary. Cokolwiek można było przeciw nim powiedzieć, biurokraci utrzymywali w swoim skrzydle Wielkiego Dworu prawie temperaturę bliską letnim upałom, przez co mróz na zewnątrz był dwakroć gorszy do zniesienia. Marek zadrżał.
Lód lśnił na nagich drzewach; gładkie trawniki, które latem tworzyły szmaragdowe dzieła sztuki pałacowych ogrodników, teraz były łaciate i brązowe. Gdzieś wysoko zaskrzeczała mewa. Większość ptaków odleciała do ciepłych krajów na nieznanym południu, ale mewy pozostały. Jako padlinożercy i złodzieje, pasowały do stolicy.
— I jak tam wasz dzieciak? — zapytał Viridoviks, gdy szli w kierunku rzymskich koszar.
— Dosti? Nie mógłby być lepszy — odparł z dumą Marek. — Ma już cztery zęby, dwa u góry i dwa na dole. I lubi ich używać; niedawno ugryzł mnie w palec.
— W palec? — powiedziała Helvis. — Nie masz się na co skarżyć, mój drogi. Najwyższy czas, by chłopaka odstawić od piersi.
— Auu — mruknął współczująco Viridoviks.
Wielki Gal machnął ręką, gdy tylko koszary znalazły się w zasięgu wzroku. Skaurus zobaczył, że jakiś Rzymianin odpowiedział mu tym samym gestem z okna.
— Do jakiej to zasadzki mnie prowadzisz? — zapytał.
— Niedługo zobaczysz — odparł Viridoviks. Gdy tylko znaleźli się w koszarach, krzyknął: — Płać sztukę złota, Soteryku, bo oto on we własnej osobie!
Namdalajczyk wyłuskał monetę.
— Nie żałuję przegranej. Myślałem, że jest zbyt zakochany w swoich atramentach i pergaminach, by pamiętać, jak świętują zwyczajni ludzie.
— Krukom cię dać — powiedział Marek do człowieka, którego uważał za swego szwagra, i wymierzył mu leniwego kuksańca.
Viridoviks przygryzł wygraną złotą monetę.
— Nie jest najlepsza, ale i nie najgorsza — rzekł filozoficznie i wetknął ją do sakiewki u pasa.
Trybun, nie zwracając uwagi na Celta, popatrzył na otaczające go uśmiechnięte szeroko twarze.
— Iz nimi mam wyruszyć na hulankę? — zapytał Viridoviksa.
Celt wyszczerzył zęby i radośnie pokiwał głową.
— Zatem niech dzisiejszej nocy bogowie mają Videssos w opiece! — zawołał Marek, co spowodowało radosne okrzyki zebranych.
Był tam Taso Vones z hożą Videssanką, wyższą od niego o parę cali. Obok nich stał Gawtruz z Thatagush, mocno zajęty bukłakiem z winem.
— A co dla reszty? — zapytał uszczypliwie Gajusz Filipus.
— A cóż to znaczy bukłak na jednego? — odciął się Gawtruz i podjął picie.
Chwilę później odstawił bukłak od ust, ale tylko po to, by beknąć.
Soteryk przyprowadził Fayarda z Sotevag. Turgot nie musiał dopraszać się o bukłak Gawtruza, bo już chwiał się na nogach. Towarzyszyła mu jasnowłosa Namdalajka imieniem Mavia. Skaurus wątpił, czy dziewczyna ma więcej niż dwadzieścia lat. W tym kraju ciemnowłosych jej jasne warkocze połyskiwały niczym złoto wśród starych miedziaków.
Fayard przywitał Helvis w wyspiarskim dialekcie; jej nie żyjący mąż był jego kapitanem. Ona uśmiechnęła się i odpowiedziała mu w tym samym języku.
Arigh syn Arghuna opowiadał sprośną historyjkę trzem kochankom Viridoviksa. Marek zastanowił się po raz kolejny, w jaki sposób Celtowi udaje się powstrzymać je od dzikich bijatyk. Prawdopodobnie dzięki temu, że beztroski Gal nie jest zazdrosny — pomyślał. Viridoviks nie miał nic przeciwko temu, że jego kobiety wybuchnęły śmiechem pod koniec pieprznej opowieści Arigha.
Kwintus Glabrio powiedział coś szeptem do Gorgidasa, który uśmiechnął się i skinął. Stający obok nich Katakolon Kekaumenos drgnął niecierpliwie.
— Zatem jesteśmy wszyscy? — zapytał. — Skoro tak, ruszajmy na hulankę. — Jego akcent był prawie tak archaiczny jak uświęcona liturgia; Agder, choć niegdyś wchodził w skład cesarstwa, od wielu lat nie nadążał za videssańskimi zmianami języka. Sam Kekaumenos był solidnie zbudowanym, małomównym człowiekiem, odzianym w kurtkę ze skór śnieżnych lampartów, która w stolicy warta była małą fortunę.
Marek uważał go za zarozumialca. Gdy towarzystwo wyszło z koszar, zapytał Taso Vonesa:
— Kto zaprosił tego psa do koryta?
Ezop nie znaczył nic dla Khatrisha, co Skaurus powinien był wiedzieć. Westchnął. Czasami właśnie takie drobiazgi skłaniały go do myślenia, że nigdy nie zdoła dopasować się do tego świata. Wyjaśnił Vonesowi znaczenie metafory.
— Prawdę mówiąc, to ja go zaprosiłem — oświadczył Vones. Zdawał się rozbawiony zakłopotaniem Rzymianina; dzielił zamiłowanie Balsamona do zbijania rozmówców z tropu. — Mam swoje powody. Jak wiesz, Agder to daleki pomocny kraj, i zimowe przesilenie znaczy dla jego mieszkańców więcej, niż dla Videssańczyków czy dla mnie. Oni zawsze na poły boją się, że słońce już nie wróci. Wierz mi, gdy widzą, że znów rusza na północ, potrafią hulać na całego.
Videssos mogło nie obawiać się o powrót słońca, ale świętowało z równym zapamiętaniem. Marek widział dwa takie święta w prowincjonalnych miastach. Festyn w stolicy był może mniej hałaśliwy od tamtych rozpustnych zabaw, ale obchodzony z wcale nie mniejszym polotem. I sama wielkość miasta pozwalała trybunowi wyobrazić sobie, jak szaleją mieszkańcy nastawieni na czyste przyjemności.
Wczesny zimowy wieczór zapadał szybko, ale pochodnie i świece dawały mnóstwo światła. Na wszystkich rogach płonęły ogniska i zapraszały chętnych do skoku.
Helvis uwolniła się z objęć Marka. Podbiegła do jednego z ognisk i skoczyła. Włosy otoczyły jej głowę niczym ciemna aureola. Mimo że trzymała ręką spódnicę, materiał uniósł się i odsłonił jej nogi. Ktoś po drugiej stronie ognia zagwizdał z podziwu. Trybunowi też przyśpieszył puls. Ona wróciła do niego zarumieniona od biegu i zimna, z roziskrzonymi oczami. Kiedy znów ją objął, czule przycisnęła jego dłoń do biodra.
Nic nie mogło umknąć ptasiemu wzrokowi Taso Vonesa. Uśmiechając się do swojej towarzyszki — Skaurus pamiętał, że dziewczyna nazywa się Plakidia Teletze — powiedział:
— Lepsze od mitrężenia czasu nad kodeksami, prawda?
— Ty wiesz to najlepiej — odparł trybun i złapał Helvis za brodę, by szybko ją pocałować. Jej usta były ciepłe i żywe.
— Wstyd! Robisz z siebie publiczne widowisko — poskarżył się Viridoviks.
By pokazać, jak bardzo jest poważny, pocałował wszystkie swoje przyjaciółki, one zaś wydawały się zupełnie zadowolone z jego szarmanckiej bezstronności. Dzięki długiej praktyce zrobił to z wdziękiem równym temu, z jakim kuglarz po raz dziesięciotysięczny wyławia z powietrza złoty pierścień.
Z Amfiteatru dobiegły kaskady śmiechu. Videssańskie trupy mimów były naturalnie najlepszym, co mogło zaoferować Imperium. Patrząc na ciemniejące niebo, Gorgidas powiedział:
— Prawdopodobnie jest za ciemno, żeby dali jeszcze jedno przedstawienie. Co powiecie, żebyśmy znaleźli jakąś jadłodajnię, zanim tłum przepełni ją ponad granice wytrzymałości?
— Jedzenie to zawsze dobry pomysł — powiedział Gawtruz z ciężkim akcentem Khamorthów, który przez większość czasu udawał.
Poseł z Thatagush poklepał się po okazałym brzuchu. Jego apetyt był prawdziwy, ale Skaurus wiedział, że prostackie zachowanie było sztuczką mającą zwieść naiwnych. Pod powierzchownością wieprza krył się zręczny dyplomata.
Szósty zmysł Gorgidasa doprowadził ich do znajdującej się o kilka przecznic od placu Palamasa karczmy, która tylko w połowie była pełna. Właściciel i służąca zsunęli im dwa stoły. Nim dopili pierwszą kolejkę wina — Soteryk, Fayard i Katakolon Kekaumenos wybrali piwo — w sali zrobiło się tłoczno. Właściciel wyciągnął z kuchni kilka zmaltretowanych stołów i ustawił je na ulicy, by obsłużyć klientów, którzy nie zmieścili się wewnątrz. Dla ich wygody postawił na każdym stole grube świece.
Marek usłyszał jak oberżysta, krzątając się spiesznie, powtarza pod nosem:
— Żałuję, że nie kupiłem większego lokalu.
Z kuchni płynęły apetyczne zapachy. Skaurus i jego przyjaciele przekąszali słodkie mięsa i pili, czekając na główne danie. Wreszcie służąca, uginając się pod ciężarem tacy, podała tłustą pieczoną gęś. Stal błyskała w świetle pochodni, gdy zręcznie dzieliła ptaka na porcje.
Trybunowi generalnie smakowały videssańskie potrawy i kiedy właściciel karczmy nazwał gęś „naszą specjalnością”, zabrał się do niej bez najmniejszych obaw. Po pierwszym kęsie zmienił zdanie. Gęś była polana sosem z cynamonu i ostrego sera, co stanowiło kombinację dość pikantną, by łzy zakręciły mu się w oczach. Niekiedy dążenie Videssańczyków do osiągnięcia wyrafinowanej rozkoszy przez używanie kłócących się z sobą przypraw, zdecydowanie przekraczało tolerancję jego podniebienia.
Gajusz Filipus był chyba podobnie zakłopotany, ale reszta towarzystwa jadła z wszelkimi oznakami zadowolenia. Trybun, tłumiąc westchnienie, wziął garść migdałów z talerza, na którym leżała już na wpół zjedzona gęś. Migdały były posypane sproszkowanym czosnkiem. Westchnienie przerodziło się w jęk; dlaczego zamiast tego nie dodano czosnku do gęsi?
— Bardzo mało jesz — powiedziała Helvis.
— Tak.
Może miało to swoje dobre strony. Siedzący tryb życia sprawił, że Marek przybrał na wadze. I — pomyślał wznosząc kubek do ust — dzięki temu mam więcej miejsca na wino.
— Hej, ładniutka, usiądziesz przy mnie? — Gajusz Filipus witał kurtyzanę w obcisłej sukni z cienkiego żółtego materiału. Zabrał krzesło od sąsiedniego stołu; właściciel musiał wyjść za potrzebą. Jego towarzysze zerknęli wściekle na starszego centuriona. On odpowiedział im równie groźnym spojrzeniem; długie lata dowodzenia nadały mu powagę, z którą mieszkańcy miasta nie mieli co konkurować.
Kobieta również dostrzegła siłę w oczach żołnierza. Na jej twarzy pojawiło się prawdziwe zainteresowanie, a nie tylko udawana namiętność dziwki. Z zapałem zabrała się do jedzenia i picia. Ładniutka — pomyślał Marek i był zadowolony w imieniu Gajusza Filipusa, któremu w takich sprawach zazwyczaj nie dopisywało szczęście.
Odcień sukienki przypomniał trybunowi, przezroczyste jedwabie, jakie Vardanes Sphrantzes kazał nosić Alypii Gavrze, i jej szczupłe ciało. Ta myśl rozgrzała go i jednocześnie zaniepokoiła. Miał przy sobie Helvis, której palce pieściły go po karku, więc takie wspomnienia nie powinny mieć doń dostępu.
Turgot wyciągnął ręce nad stołem, by sięgnąć po migdały. Wrzucił garść w usta, a potem spróbował zakląć.
— Śmierdzący czosnek! — wydusił wreszcie, spłukując smak potężnym łykiem wina. — W Duchy nie paskudzimy dobrego jedzenia tym świństwem. — Znów się napił, a jego twarz straciła żołnierską twardość, gdy pomyślał o swoim domu.
— No cóż, ja to lubię — rzekła Mavia, potrząsając głową.
Jej włosy błysnęły w świetle pochodni niczym czerwone złoto, miały bowiem barwę samego płomienia. Na poparcie swych słów zjadła jeden, potem drugi migdał. Marek przypuszczał, że przybyła do Imperium dawno temu jako córka najemnika i zdążyła przyzwyczaić się do smaku videssańskiego jedzenia. Turgot, zgarbiony nad kubkiem wina, nagle posmutniał. Wydawał się zmęczony i stary.
Wrócił Videssańczyk, którego krzesło zaanektował Gajusz Filipus. Przez chwilę stał niezdecydowanie, podczas gdy przyjaciele wyjaśniali mu, co się stało. Później odwrócił się niepewnie w stronę Rzymianina, bowiem wypił już sporo wina.
— Ty, panie, słuchaj… słuchaj… — wyjąkał.
— Idź do domu i wytrzeźwiej — poradził mu wcale grzecznie starszy centurion.
Miał na głowie inne sprawy; nie był zainteresowany bijatyką. Jego oczy pożądliwie przywierały do ciemnych sutków kurtyzany, doskonale widocznych pod cienkim materiałem.
Na ten sam obiekt skierowało się pełne podziwu spojrzenie Viridoviksa. Dopiero gdy pijany Videssańczyk zaczął protestować, Celt jakby go zauważył. Wybuchnął śmiechem i powiedział do Gaiusa Philippusa:
— Jasne, że ten biedny opój zapomniał, że siusiak służy nie tylko do sikania, ale i do dużo przyjemniejszej rzeczy!
Mówił w języku cesarstwa, żeby wszyscy siedzący przy złączonych stołach mogli pośmiać się z żartu. I tak było, ale obrażony mężczyzna również go zrozumiał. Stęknął z gniewu i zamachnął się dziko prawą ręką.
Viridoviks skoczył na nogi, szybko niczym kot, mimo wypitego wina. W jego zielonych oczach rozbłysło rozbawienie innego rodzaju.
— Na honor, nie powinieneś był tego robić — powiedział.
Złapał pechowego Videssańczyka, podniósł go i posadził w olbrzymiej wazie z gulaszem z morskich żółwi, która stała na środku stołu jego towarzyszy.
Mocny stół nie zarwał się, ale tłusty zielonkawy gulasz i kawałki białego mięsa bryznęły na wszystkie strony. Pijak niemrawo majtał nogami, próbując się wydostać, zaś jego przyjaciele, schlapani jedzeniem, klęli, pluli i wycierali twarze.
— Co ty robisz, ty parchata rybo, ty zarażona zakało ludzkiego rodu, ty cuchnąca, zawszona, żukogłowa kanalio! — wrzeszczała kurtyzana Gajusza Filipusa, wycierając się bez większych efektów.
Spory kawałek mięsa tkwił w jej włosach nad złotym kółkiem w prawym uchu, ale ona o tym nie wiedziała.
A Celt nie zwrócił najmniejszej uwagi na jej wymyślne przekleństwa. Mężczyźni, których za pośrednictwem Videssańczyka ochlapał, ruszyli ku niemu — jeśli nie z wielką zręcznością, to z determinacją. Viridoviks rozłożył pierwszego, ale drugi chlusnął mu winem w twarz. Podczas gdy Celt prychał i sapał, tamten rzucił się na niego, a w sekundę później w jego ślady podążył następny.
Gajusz Filipus i Gawtruz z Thatagush odciągnęli ich na bok.
— Dwóch na jednego to nieuczciwe — oświadczył uprzejmie starszy centurion i szarpnął swojego człowieka w jedną stronę. Gawtruz, nie strzępiąc języka, pchnął swojego w drugą. Jeżeli obaj rozjemcy mieli nadzieję na stłumienie bijatyki, to nie mogli zrobić niczego gorszego. Odepchnięci zatoczyli się na stoły, zderzając z dwoma mężczyznami przy jednym, a z kobietą przy drugim. Polało się jedzenie i wino. To, co dotychczas było prywatną sprzeczką, w jednej chwili przerodziło się w ogólną awanturę.
Upiorne wycie Viridoviksa, będące wyrazem zadowolenia z bijatyki, zagłuszyło zirytowane okrzyki właściciela oberży i szczęk tłuczonych naczyń. Dwa stoły momentalnie stały się oblężonym bastionem i wyglądało na to, że szturmują je wszyscy inni obecni w jadłodajni.
Marek słyszał już nieraz o burdach Viridoviksa, ale dotychczas nie brał w niczym takim osobistego udziału. Kubek ze świstem przeleciał obok jego głowy i roztrzaskał się o ścianę. Tłusty Videssańczyk trzasnął go w brzuch.
— Uff! — sapnął trybun i zwinął się we dwoje.
Zamachnął się i walnął na odlew w brzuch grubasa.
— Wybaczcie mi, proszę — powiedział Taso Vones i zanurkował pod stół, pociągając za sobą Plakidię Teletze. Dziewczyna pisnęła w ramach protestu i zniknęła.
Marek pomyślał, że to najbardziej przyzwoita bijatyka, w jakiej kiedykolwiek brał udział. Może wszyscy uczestnicy byli w odświętnych nastrojach, a może to po prostu Viridoviks, z gruntu poczciwa dusza, nadał charakter rozpoczętej przez siebie burdzie? Niezależnie od powodów, nikt nie wykazywał najmniejszej ochoty sięgnięcia po noże, które wisiały u większości pasów. Wszyscy okładali się wzajemnie z wyraźnym upodobaniem, ale nie dochodziło do poważnych obrażeń.
— Uhu! — pokrzykiwał Skaurus, wymachując pięściami na wszystkie strony.
Ktoś złapał go za tunikę i wrzucił mu za kołnierz czarę osłodzonego syropem śniegu. Centurion miał wrażenie, że po jego plecach mknie milion lodowatych mrówek.
Właściciel karczmy biegał od jednej pochłoniętej bijatyką grupki do drugiej, wrzeszcząc:
— Przestańcie! Przestańcie natychmiast, mówię wam! — Nikt nie zwracał na niego uwagi, póki tłusty Videssańczyk zdenerwowany tym hałasem, nie trzasnął go w bok głowy. Karczmarz, zataczając się, wybiegł w noc. — Straż! Straż! — Jego krzyki cichły stopniowo, gdy pędził w dół ulicy.
Jakiś mieszczuch zaszarżował na Arigha syna Arghuna, który był od niego prawie o połowę mniejszy. Ręce i nogi zakotłowały się w powietrzu — Marek nie mógł zobaczyć, co się dzieje, bowiem wymieniał ciosy z rzygającym winem człowiekiem — Videssańczyk rąbnął w ziemię i znieruchomiał. Jakakolwiek była technika walki wręcz Arigha, była skuteczna.
Prawie przy uchu trybuna pękł z trzaskiem talerz. Marek okręcił się i zobaczył oddalającego się chwiejnie Videssańczyka. Mężczyzna trzymał się za głowę, a Helvis miała jeszcze w ręku kawał talerza.
— Dziękuję, kochanie — powiedział trybun.
Ona zaś uśmiechnęła się i skinęła.
Ale nie była jedyną Namdalajką potrafiącą poradzić sobie w czasie bijatyki. Mavia i dziwka Gajusza Filipusa walczyły z zapamiętaniem; szczypały, drapały i targały się za włosy, ale nietrudno było zauważyć, że blondynka jest zdecydowanie lepsza. Jej przeciwniczka również była dzielna; kiedy starszy centurion spróbował ją odciągnąć, rozorała mu paznokciem policzek, o włos mijając oko.
— No to zostań i walcz, ty parszywa suko! — wrzasnął rozwścieczony Gajusz Filipus, zapominając o resztkach rycerskości.
Katakolon Kekaumenos nadal popijał swoje wino — bąbelek spokoju w oceanie harmideru. Jeden z walczących pochopnie wziął jego opanowanie za tchórzostwo i od tyłu zaczął wywracać mu krzesło. Ledwo sprzęt zaczaj się ruszać, Kekaumenos stał na nogach i odwracał się ku Videssańczykowi. Trzasnął go raz w twarz i raz w brzuch, potem podniósł bezwładne ciało nad głowę i wyrzucił je przez okno. Zrobiwszy to, poprawił krzesło i wrócił do swego wina, znów pozornie ospały niczym śnieżny lampart po obfitej uczcie.
— To cię oduczy lekceważenia uczciwego człowieka, no nie? — ryknął za znikającym w oknie Videssańczykiem Viridoviks. Nie otrzymał odpowiedzi.
Trybun zarobił cios nad uchem. Zobaczył gwiazdy, ale jego napastnik zawył zaciskając lewą dłoń wokół złamanego kciuka, gdy Skaurus, zbyt doświadczony, by samemu wyprowadzać cios tego samego rodzaju, trzepnął go w dołek. Mężczyzna zwinął się wpół i upadł, łapczywie chwytając powietrze. Turgot i Gawtruz jednocześnie skoczyli na niego.
— W porządku, wystarczy! — rozbrzmiał od strony drzwi naznaczony obcym akcentem tenor. — Przestańcie, bo inaczej potraktujemy was drzewcami włóczni! — Do jatki w głównej izbie karczmy wpadli Vaspurakanerzy w kolczugach. — Spokój, powiedziałem! — powtórzył oficer, a ktoś krzyknął, gdy jeden z żołnierzy spełnił jego pogróżkę.
— Witaj, Senpacie — mruknął niewyraźnie Marek. Trzymał jedną rękę w ustach, próbując sprawdzić, czy tylny ząb mu się nie rusza. Ruszał się. Splunął czerwoną śliną i zapytał: — Jak twoja pani?
— Nevrata? Świetnie… — Młody vaspurakański szlachcic przerwał w połowie zdania, a na jego przystojnej twarzy pojawił się komiczny wyraz zaskoczenia. — Ty, Skaurusie, w tawernianej burdzie? Ty, wrażliwy, trzeźwy człowiek, który powstrzymuje innych od wdawania się w kłopoty? Na Vaspura Pierworodnego, nie uwierzyłbym, gdybym nie widział tego na własne oczy.
— Herezja — mruknął ktoś, ale po cichu, bo po izbie kręciło się piętnastu Vaspurakanerów, wszyscy uzbrojeni po zęby.
Zażenowany trybun tak dalece zapomniał o swych stoickich zasadach, że zrzucił winę na kogoś innego.
— To wina Viridoviksa. On zaczął.
— Nie słuchaj go nawet przez sekundę, drogi Sviodo — rzekł Celt do Senpata. — Cieszył się rozróbą jak wszyscy inni.
I Marek, którego krew nadal burzyło wino i bijatyka, nie mógł zaprzeczyć.
Oberżysta, patrząc w pełnej przerażenia konsternacji na powywracane stoły, połamane krzesła, potłuczone naczynia i pół tuzina wytworów jego kuchni walających się po całej izbie, wydał skrzek rozpaczy. Nie dość, że jadłodajnia była zniszczona, to ten wzgardzony przez Phosa cudzoziemski kapitan straży okazał się przyjacielem rozrabiaków!
— Kto za to wszystko zapłaci? — jęknął.
Nagle zapadła cisza. Ludzie patrzyli na siebie, na swych nieprzytomnych towarzyszy, na drzwi — pełne Vaspurakanerów.
— Lepiej, żeby ktoś zapłacił — ciągnął oberżysta, a przygnębienie ustąpiło groźbie w jego głosie — albo całe miasto dowie się, dlaczego tego nie zrobiliście, a wtedy…
— Zamknij się — warknął Skaurus; widział w Videssos dostatecznie dużo zamieszek przeciwko cudzoziemcom, by nie pragnąć żadnej innej.
Sięgnął do pasa. Oczy karczmarza rozszerzyły się ze strachu, ale trybun szukał sakiewki, nie miecza.
— Podzielimy się równo kosztami — powiedział, spoglądając na wszystkich uczestników bijatyki.
— Dlaczego i mnie wliczasz? — zapytał Gorgidas. — Nie pomagałem w demolowaniu tego miejsca. — Mniej więcej było to prawdą; Grek, nie zainteresowany rozróbami nijakiego rodzaju, trzymał się na uboczu.
— Zatem nazwij to swoją grzywną za wątrobę pełną mleka — zawył Viridoviks. — Jeżeli wykręcisz się sianem, co powstrzyma resztę tych omadhaunów od zrobienia tego samego?
Gorgidas spiorunował go wzrokiem i otworzył usta, by wykłócać się dalej, ale Kwintus Glabrio dotknął jego ramienia. Młodszy centurion był drugim, który nie uważał bijatyki za rozrywkę, ale podpuchnięta warga i siniak na policzku wskazywały, że nie próżnował. Mruknął coś Gorgidasowi do ucha. Grek schylił głowę na zgodę.
Nikt inny nie zgłaszał sprzeciwu. Skaurus odwrócił się do właściciela karczmy.
— W porządku, na ile wyceniasz zniszczenia? — Widząc przed sobą cudzoziemskiego najemnika, karczmarz podwoił cenę. Ale trybun roześmiał mu się w twarz; wiara, że zdoła się oszukać kogoś doskonale zorientowanego w sprawach podatkowych, była najwyższą głupotą. Oberżysta wzdrygnął się i wezwał Phosa, gdy usłyszał propozycję Skaurusa, ale stał się bardziej rozsądny. Szybko doszli do porozumienia.
— Nie zapomnijcie o tym, który leży tam w śniegu — podpowiedział Senpat Sviodo. — Im więcej udziałowców, tym mniej każdy płaci. — Trzej z jego ludzi wciągnęli nieprzytomnego i spryskali mu twarz wodą. Cucenie zabrało kilka dobrych minut; Marek cieszył się, że Kekaumenos jest przyjacielem.
— To wszyscy? — zapytał, rozglądając się po zdemolowanej sali.
— Chyba tak — powiedział Gajusz Filipus, ale Gawtruz wtrącił:
— A gdzie jest Vones? — Miał zadowolony wyraz twarzy, bowiem uwielbiał wystawiać na pośmiewisko swego kumpla dyplomatę.
Wszyscy zaczęli się rozglądać, ale nikt nie znalazł małego Khatrisha. Wtem Viridoviks powiedział:
— Gołąbek zmył się z pola walki.
I podniósł serwetę. Plakidia Teletze wrzasnęła. Vones, szybciej myślący, wyrwał serwetę z ręki Viridoviksa i ściągnął na dół.
— Błagam o wybaczenie — powiedział Viridoviks uprzejmie niczym ambasador — ale kiedy skończysz, z przyjemnością zamienimy z tobą słówko. — Potem wysiłek zachowania powagi okazał się zbyt wielki i Celt zwinął się ze śmiechu.
W chwilę później Vones, układny jak zawsze, wyłonił się spod stołu.
— To nie było to, na co wyglądało — rzekł dobrotliwie. — Wyłącznie zbieg okoliczności. Rozumiecie, po prostu upadliśmy.
Arigh wyszczerzył zęby i przerwał mu:
— Masz rozpięty rozporek, Taso.
— A, tak. — Ani trochę nie zbity z tropu Vones uporządkował ubranie. — Zatem, panowie, ile wynosi moja zapłata za udział w festynie?
Plakidia wyszła spod stołu, nim skończył zdanie. Odskoczyła od niego; na znak Senpata Sviodo jego ludzie rozstąpili się i pozwolili jej wyjść.
— To nie nam powinieneś zapłacić, nie nam — zarechotał Viridoviks.
Skaurus wsunął rękę do sakiewki i wyciągnął garść srebra. Odliczył kilka monet; na jedną sztukę złota składało się ich dwadzieścia cztery. Zauważył, że paru miejscowych zapłaciło swoją część fałszowanymi złotymi monetami Ortaiasa, lecz nawet wtedy właściciel oberży był jakby niezadowolony.
Gajusz Filipus również to zobaczył i pogardliwie zmrużył oczy.
— Mogłeś dostać stal, nie złoto — podkreślił, bawiąc się rękojeścią krótkiego miecza.
Wyglądał na człowieka, który ma za sobą dziesiątki takich awantur i wiele z nich kończył właśnie w taki sposób. Oberżysta nerwowo zwilżył usta, przeliczył monety i oznajmił, że jest zadowolony. Prawdę mówiąc, raczej nie kłamał; zbyt często tym, co otrzymywał po bijatykach, były wyłącznie pogróżki.
— Wstąp przy okazji do koszar — powiedział Marek do Senpata Sviodo, gdy wyszli z oberży. — Ostatnio nieczęsto cię widujemy.
— Wstąpię — obiecał młody szlachcic. — Wiem, że powinienem zrobić to już dawno, ale w mieście było tyle do obejrzenia. To jest jak inny świat. — Skaurus skinął na znak, że rozumie. W porównaniu z Videssos vaspurakańskie miasta przypominały zabite deskami wsie.
Kurtyzana w żółtym stroju spróbowała powrócić do Gajusza Filipusa, ale on, z nadal piekącym policzkiem, odprawił ją radą bardziej uszczypliwą od udzielonej karczmarzowi. Ona w odpowiedzi pokazała mu dwa palce — gest znany każdemu Videssańczykowi — i spojrzała zalotnie na grubasa, którego Marek trzasnął w żołądek. Odeszli ramię w ramię.
Starszy centurion spojrzał za nią z wściekłością. Viridoviks zachichotał.
— Ho, ho, nieczęsto spotyka się tak marnotrawnych mężczyzn jak ty. W tej dziewczynie płonął istny ogień; uraczyłaby cię rzadką przejażdżką.
— Kobiety! — mruknął Gajusz Filipus, jak gdyby to słowo wyjaśniało wszystko.
— Poznanie ich, drogi Rzymianinie, wymaga jedynie czasu, a wtedy nie znajdziesz w nich niczego dziwnego — powiedział Viridoviks. — A poza tym dają człowiekowi niemało przyjemności, nieprawdaż, moje drogie, moje kochane? — Zgarnął wszystkie trzy w ramiona; to, w jaki sposób dziewczyny przytuliły się do niego, dobitniej od wszelkich słów wyrażało ich opinię.
Gajusz Filipus robił co mógł, by nie dać się wytrącić z równowagi; Marek był prawdopodobnie jedynym, który zauważył jego zaciskające się szczęki i zwężające się oczy. Docinek Celta tym razem drasnął głęboko, chociaż sam Viridoviks nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy Celt otworzył usta, by rzucić kolejną ciętą uwagę, trybun nastąpił mu na nogę.
— Au! Uważaj, ty niezdarny cymbale! — krzyknął Viridoviks, podskakując na jednej nodze. — O co ci chodzi?
Skaurus przeprosił, i to naprawdę szczerze; w pośpiechu nacisnął mocnej, niż zamierzał.
— No, to w porządku — powiedział Gal. Przeciągnął się rozkosznie. — Zaprawdę, ta burda nie była złym sposobem na rozpoczęcie wieczoru, chociaż trochę nudnym. Chodźmy do następnej karczmy i zróbmy to je… och, ty wredny kundlu, to nie był przypadek! — Trybun nastąpił mu na drugą stopę.
Viridoviks schylił się i cisnął mu w twarz garść śnieżnego puchu. Marek, z policzkami szczypiącymi z zimna i brwiami białymi od śniegu, nie pozostał dłużny — podobnie jak Helvis, której też przy okazji się dostało. W jednej chwili wszyscy zaczęli obrzucać wszystkich, śmiejąc się i wykrzykując radośnie. Marek był zadowolony; walka na śnieżki była bezpieczniejsza od większości rzeczy, jakie Viridoviks uważał za rozrywkę.
Gdy siedziało się bezpiecznie w Videssos, nietrudno było wyobrażać sobie, że Imperium nadal włada wszystkimi swoimi ziemiami — albo byłoby to łatwe, gdyby Skaurus nie musiał zmagać się z imperialnymi zeznaniami podatkowymi. W swoim biurze miał mapę zachodnich krain, pokazującą poszczególne dzielnice. Większość miast i wiosek na nadmorskich nizinach oznaczona była szpileczkami z brązu, które oznajmiały, że agenci Imperium zdołali w nich zebrać należne podatki. Jednakże centralne płaskowyże, naturalne tereny nomadów, takich jak Yezda, były nie tknięte. Co gorsza, długi jęzor tej samej złowieszczej pustki wysuwał się na wschód, w dolinę rzeki Arandos i sięgał w kierunku Garsavry. Gdyby to miasto padło, przed najeźdźcami otworzyłaby się droga na wybrzeże Morza Żeglarzy.
Baanes Onomagoulos był równie dobrze świadom tej ponurej prawdy, jak imperialne ministerstwo finansów. Posiadłości wielmoży leżały niedaleko Garsavry i jego cierpliwość, w stosunkach z Imperatorem nigdy nie nazbyt wielka, z każdym raportem o nadciąganiu Yezda wyczerpywała się coraz bardziej.
Imperator znał przyczyny stałych upomnień Onomagoulosa i wiedział, że w pewien sposób są one usprawiedliwione. Znosił je z niezwykłym opanowaniem; Marek nigdy nie podejrzewał Thorisina o tyle zimnej krwi. Wysłał do doliny Arandos tyle wojska, ile tylko mógł. Według Skaurusa pomoc ta była dużo większa, niż stać było zagrożone na całym zachodzie Videssos. Ale Onomagoulos na każdym posiedzeniu imperialnej rady żądał jeszcze więcej ludzi.
W końcu Thorisinowi skończyła się cierpliwość. Mniej więcej sześć tygodni po zimowym festynie powiedział swemu nienasyconemu marszałkowi:
— Baanesie, nie zrobię ci żołnierzy z powietrza, a Garsavra nie jest jedynym słabym punktem Videssos. Nomadowie prą z Vaspurakanu w kierunku Pitos i tak samo najeżdżają od południa. A zima jest dość ostra, by zmrozić Astris, więc Khamorthci prawdopodobnie ruszą na południe i będą chcieli wiedzieć, co o tym myślimy. Kompania, którą wysłałem na zachód przed dziesięcioma dniami, musi być ostatnią.
Onomagoulos przeciągnął palcami po czaszce; Marek przypuszczał, że gest ten pochodzi z czasów, gdy rosły tam włosy.
— Dwustu siedemdziesięciu pięciu ludzi! Ha! — wykrzyknął kwaśno. — Ilu Namdalajczyków, tak, i innych cholernych cudzoziemców — dodał, zerkając na Skaurusa — siedzi bezczynnie tu w mieście, obżerając się jak wieprze?
Drax odpowiedział z zimną logiką najemnika, której Marek się po nim spodziewał.
— Dlaczego Jego Wysokość miałby rzucać ludzi do walki, do której nie są przystosowani? Jesteśmy ciężej uzbrojeni niż wy, Videssańczycy. W większości przypadków jest to korzystne, ale w głębokim śniegu stajemy się wolni i niezdarni, co czyni nas łatwym łupem lekkich koni nomadów.
— Ta sama prawda odnosi się do moich ludzi, ale co więcej, my nie dosiadamy koni — powiedział Marek.
Sprzeczka mogłaby zostać ułagodzona, bowiem Onomagoulos był żołnierzem i żołnierskie racje trafiały mu do przekonania, ale tak się złożyło, że na naradzie zamiast przedsiębiorczego Utpranda był obecny Soteryk. Zawzięty szwagier Skaurusa przyczepił się do drwiącej wypowiedzi Baanesa na temat Namdalajczyków i odpłacił mu tym samym.
— Wieprze, co? Ty cholerna, zarozumiała żmijo, gdybyś wiedział wszystko o nomadach, nie dałbyś się złapać w pułapkę pod Maraghą. Wtedy nie siedziałbyś tutaj, ganiać rezultat własnej głupoty!
— Ty barbarzyński bękarcie! — wrzasnął Onomagoulos.
Krzesło wywróciło się, gdy próbował zerwać się na nogi; ręka śmignęła do rękojeści miecza. Ale chroma noga ustąpiła pod jego ciężarem i musiał przytrzymać się stołu. Rana ta była pamiątką po wspomnianej przez Soteryka bitwie, więc Namdalajczyk roześmiał się złośliwie.
— Zechcesz powstrzymać swój brudny jęzor? — syknął do niego Skaurus.
Drax położył mu ostrzegawczo rękę na ramieniu, ale Soteryk strząsnął ją gniewnie. Ani on, ani Utprand nie mieli powodów, by kochać wielkiego hrabiego.
Onomagoulos w końcu odzyskał równowagę. Wyszarpnął szablę.
— Stawaj, suczy synu! — zawył, nieledwie wychodząc z siebie z wściekłości. — Jedna noga wystarczy, by rozprawić się z takim śmieciem!
Soteryk zerwał się gwałtownie. Marek i Drax, siedzący po jego obu stronach, chcieli go złapać i powstrzymać, ale to ryk Thorisina zmroził wszystkich obecnych — Rzymianina i wielkiego hrabiego nie mniej, niż rwących się do walki oficerów.
— Dość! — ryknął ponownie Imperator. — Na światło Phosa, jesteście gorsi od dwójki berbeciów wykłócających się, który z nich zgubił cukierek. Mertikes, podaj Baanesowi krzesło — zdaje się, że źle je odstawił. — Zigabenos zerwał się, by wykonać polecenie. — Teraz obaj usiądźcie i milczcie, skoro nie macie do powiedzenia niczego sensownego.
Zajęli miejsca, przynaglani groźnym wzrokiem. Soteryk był nieco zawstydzony, ale Onomagoulos niewiele czynił, by ukryć kipiącą w nim wściekłość.
Videssański wielmoża, zwracając się do Gavrasa jak do małego chłopca, upierał się:
— Garsavra musi dostać więcej żołnierzy, Thorisinie. To bardzo ważne miasto, samo w sobie i z powodu położenia.
Imperator zadygotał poznając ton, który słyszał od Onomagoulosa od tak wielu lat. Ale nadal starał się odpowiadać rzeczowo:
— Baanesie, dałem Garsavrze co najmniej dwa i pół tysiąca ludzi. Razem z pachołkami, jakich zbierzesz ze swoich posiadłości, z pewnością wystarczy wojowników, by wstrzymać Yezda do wiosny. Wiesz, że wcześniej nie przedrą się przez śniegi, bo pełzną przez nie w ślimaczym tempie jak wszyscy inni. Planuję uderzyć na nich z nadejściem wiosny i nie mam zamiaru rozdzielać głównych sił uderzeniowych na oddział tu, a kompanię tam, dopóki nic mi nie zostanie.
Onomagoulos zacisnął szczęki; jego szpiczasta broda wskazała na Gavrasa.
— Powtarzam, że ci ludzie są potrzebni. Dlaczego nie słuchasz głosu zdrowego rozsądku?
Nikt z obecnych przy stole nie miał ochoty spojrzeć Thorisinowi w oczy w trakcie takiej reprymendy. Wszyscy patrzyli tam, gdzie on. Imperator rzekł tylko:
— Nie dostaniesz ich — ale w jego głosie dźwięczała stal.
Wszyscy usłyszeli ostrzeżenie z wyjątkiem Onomagoulosa, który w gniewie krzyknął:
— Twój brat dałby mi ich!
Marek miał ochotę zniknąć. Gdyby Baanes szukał nawet przez rok, nie znalazłby gorszego argumentu. Zazdrość Thorisina o przyjaźń miedzy Mavrikiosem a Onomagoulosem była wręcz legendarna. Thorisin, zapominając o imperatorskim dostojeństwie, pochylił się do przodu i ryknął:
— Dałby ci po pysku za twoją bezczelność, ty kulawy kurduplu!
— Ty szczeniaku, ślepy na świat przed własnym nosem! — Baanes nie wrzeszczał na Autokratora, ale na małego braciszka swego nieodłącznego towarzysza.
— Ty śmieciu ze sterty gówna! Myślisz, że twoje posiadłości są warte więcej od całego Imperium?!
— Zmieniałem ci pieluchy, zasmarkany zasrańcu! — Miotali wyzwiska i przekleństwa przez dobrą minutę, nieświadomi obecności innych. Wreszcie Onomagoulos wstał raz jeszcze, krzycząc: — Na Phosa, nie licz na żadnego człowieka z Garsavry! Nie zostanę w tym samym mieście co ty, bo od twojego smrodu odpada mi nos.
— Jest za duży — odciął się Thorisin. — Dobrej drogi; Videssos jest dla ciebie zamknięte.
Do tej pory — pomyślał Skaurus — powinienem przywyknąć do widoku ludzi wychodzących z godnością z narad u Thorisina. Baanes Onomagoulos co prawda kulał, ale efekt pozostawał taki sam. Gdy dotarł do drzwi z polerowanego brązu, odwrócił się i obrzucił Imperatora pogardliwym wzrokiem, na co ten odpowiedział obscenicznym gestem. Onomagoulos splunął na podłogę, jak robią Videssańczycy przed piciem i jedzeniem, by pokazać, że odrzucają Stokosa, i wykuśtykał w śnieg.
— Na czym stanęliśmy? — zapytał Imperator.
Marek spodziewał się, że Baanes wróci do łask Thorisina, bowiem złość Imperatora była gwałtowna jak powódź, ale równie szybko opadała. Onomagoulos jednakże był bardziej zawzięty. Dwa dni po burzliwej naradzie wielmoża dotrzymał obietnicy — przepłynął przez Koński Bród i wyruszył do Garsavry.
— Nie podoba mi się to — powiedział trybun,. gdy usłyszał nowiny. Chociaż był w rzymskich koszarach, rozejrzał się bacznie, nim ściszonym głosem dodał: — Jawnie poderwał autorytet Imperatora. — Pomyślał z niezadowoleniem, że ostrożność wypowiedzi jest ceną za życie w Imperium.
— Obawiam się, że masz rację — powiedział Gajusz Filipus. — Gdybym był Gavrasem, przywlókłbym go z powrotem w łańcuchach.
— Obaj mówicie bez sensu — oświadczył Viridoviks. — To Gavras pozwolił mu odejść, a dokładniej: rozkazał.
— Może rozkazał mu paść trupem — powiedział Gorgidas — ale na pewno nie odejść i rozpoczynać kolejną wojnę domową. — Podniósł brwi i spojrzał z ironią na Gala. — Kiedyż się wreszcie nauczysz, że słowa mogą wyrażać jedno, a znaczyć co innego?
— Och, myślisz, że jesteś takim szczwanym Grekiem. Ale powiem ci, że gdyby to mój dom był w niebezpieczeństwie, starałbym się go bronić, i niech licho weźmie każdego, kto by próbował mnie powstrzymać, łącznie z mną samym. — Gal splótł ręce na piersiach, jakby ośmielał lekarza do wyrażenia sprzeciwu.
Jednakże Gajusz Filipus prychnął na niego.
— Prawdopodobnie tak byś zrobił, i może w zamian straciłbyś swój dom i wszystkich swoich sąsiadów. Oto co się dzieje, gdy najpierw myśli się o sobie, a na końcu o swych bliźnich. Jak myślisz, dlaczego Cezar mógł walczyć z celtyckimi klanami po jednym naraz?
Viridoviks przygryzł obwisły wąs; docinek starszego centuriona był celny. Ale odpowiedział:
— To nie ma najmniejszego znaczenia. Podzieleni czy nie, zadamy wam takiego bobu, że będziecie zmykać z podkulonymi ogonami.
— Nie ma szans — powiedział Gajusz Filipus i znów zaczęła się stara dyskusja.
Nawet po przybyciu Rzymian do Videssos wykłócali się, kto wygra walkę w Galii. Obaj traktowali pytanie poważnie, chociaż — czy może ponieważ — nie mogli na nie odpowiedzieć.
Marek nie miał ochoty ich słuchać i udał się do swego biura w skrzydle Wielkiego Dworu. Tutaj czekały go inne problemy, a ich rozwiązanie wydawało się wcale nie łatwiejsze niż dyskusja przyjaciół.
Pandhelis znosił mu księgi i raporty nie kończącym się strumieniem. Dane równie często wyjaśniały, jak gmatwały różne kwestie. Videssańscy biurokraci ze swym retorycznym wyszkoleniem czerpali dumę z czynienia ich treści tak niejasną, jak tylko możliwe. Próbując przegryźć się przez gąszcz ledwo zrozumiałych aluzji, Skaurus zastanawiał się, dlaczego kiedykolwiek zamarzył o politycznej karierze.
Tej nocy zasnął przy biurku, ogłupiony stosem podatkowych dokumentów wypisanych charakterem tak drobnym, że męczyły mu się oczy. Legioniści byli już na placu ćwiczeń, gdy wyruszył do koszar. Szedł Ulicą Środkową, by się do nich przyłączyć i zjeść maczaną w miodzie twardą bułkę z żytniej mąki, którą kupił na placu Palamasa.
Był kolejny mroźny dzień, w powietrzu wirowały płatki śniegu. Kiedy zbliżył się do łaźni o imponującej fasadzie ze złocistego piaskowca i białego marmuru, jego entuzjazm do zajmowanego stanowiska nagle zmalał do zera. Uśpił sumienie i wszedł do środka. Powiedział sobie, że zasypianie pod nawałem pracy wystarcza, by każdy poczuł się podle.
Przy drzwiach właściciel łaźni uśmiechnął się szeroko, wziął od niego miedziaka i wskazał mu drogę do rozbieralni. Marek dał drugiego miedziaka chłopcu, który miał dopilnować, by nie ukradziono mu ubrania, gdy będzie zażywał kąpieli. Z westchnieniem ulgi zdjął płaszcz z owczej skóry, tunikę i spodnie.
Prowadziły go głosy kąpiących się. Jak w Rzymie, tutaj także łaźnie służyły nie tylko do utrzymania higieny, ale były miejscami spotkań towarzyskich. Sprzedawcy kiełbasek, wina i ciastek zachwalali swoje towary; człowiek zajmujący się usuwaniem owłosienia polecał swe usługi amatorom. Mężczyzna zamilkł na chwilę, a potem Skaurus usłyszał wrzask klienta, któremu zaczęto wyskubywać pachę.
Zazwyczaj trybun ze stoickim samozaparciem ograniczał się do zimnej kąpieli, ale nie zniósłby czegoś takiego po wejściu z mrozu. Pocił się przez pewien czas w łaźni parowej, która skutecznie pozwalała zapomnieć o zimie.
Dopiero wtedy zimna kąpiel wydawała się nie torturą, a przyjemnością. Marek wyskoczył z basenu, gdy lodowata woda zaczęła kąsać mu skórę, i rozłożył się na kafelkach, by odprężyć się przed kąpielą w przyjemnie ciepłej wodzie w drugim basenie.
— Podrapać cię, panie? — zapytał młodzieniec z zakrzywionym strigilisem w dłoni.
— Tak, proszę — powiedział trybun.
Wziął ze sobą drobne, by płacić właśnie za tego typu luksusy, bo podrapanie się samemu po plecach było dla kąpiącego się dość karkołomne. Westchnął, gdy przyjemnie szorstki strigilis przesuwał się po jego skórze.
Wokół niego pulchni mężczyźni w średnim wieku sapali, zmagając się z ciężarami. Masażyści okładali stękające ofiary, to klepiąc po ramionach na płask, to składając dłonie w łódki, czemu towarzyszył hałas do złudzenia przypominający bicie w bębny. Trzej młodzi ludzie grali w videssańską grę zwaną trigonem, polegającą na niespodziewanym podawaniu sobie piłki. Robili zmyłki i krzyczeli. Gdy tylko jeden upuszczał piłkę, pozostali dwaj, wołali, że stracił punkt. W kącie grupka poważniejszych obywateli spędzała poranek na grze w kości.
Rozległ się okropny plusk, gdy ktoś wskoczył do basenu z ciepłą wodą w sąsiedniej sali. Żartowniś, złajany przez schlapanych ludzi, ani trochę nie był speszony. Po wydmuchnięciu wody z nosa i ust zaczął śpiewać dźwięcznym barytonem.
— Wszyscy myślą, że to brzmi cudownie w czasie kąpieli — powiedział młodzieniec ze strigilisem, krytycznie potrząsając głową. Pozował na konesera muzyki łaźniowej. — Ale trzeba przyznać, że nie jest zły, mimo tego śmiesznego akcentu.
— Nie, nie jest — zgodził się Marek, chociaż miał słuch tak kiepski, że z trudnością potrafił odróżnić zły śpiew od dobrego. Ale tylko jeden człowiek w Videssos miał taki akcent. Wręczył młodzieńcowi ostatniego miedziaka, wstał i poszedł przywitać się z Viridoviksem.
Celt stał twarzą do wejścia i przerwał w połowie nuty, gdy zobaczył trybuna.
— Czyżby to on? Tak, we własnej osobie, przyszedł zmyć z siebie atrament! — krzyknął. — I przydałoby się zmyć też co innego, bo jest tego sporo!
Skaurus spojrzał w dół. Czuł, że przybrał na wadze, ale nie zdawał sobie sprawy, że rezultat jest tak bardzo widoczny. Zirytowany przebiegł trzy kroki i skoczył do ciepłej wody dużo zgrabniej od Viridoviksa. Był to płytki skok; woda w basenie sięgała ledwo do piersi.
Podpłynął do Celta. Obaj wyróżniali się wśród ciemnowłosych Videssańczyków o oliwkowej skórze: Marek — ciemny blondyn, z opaloną trwale twarzą, rękami i nogami, ale resztą ciała dużo bledszą; i Viridoviks, o różowobiałej galijskiej karnacji, która nijak nie chciała się opalić, ze strzechą spalonych słońcem miedzianych włosów na głowie oraz jasnymi loczkami na klatce piersiowej, na brzuchu i podbrzuszu.
— Znowu się obijasz — powiedzieli jednocześnie i razem wybuchnęli śmiechem.
Żaden nie śpieszył się do wyjścia. Woda była ogrzana do tej doskonałej temperatury, w której skóra przestaje ją rejestrować. Marek pomyślał o srożącej się na zewnątrz zimie i zadecydował, że zostaje.
Mały chłopiec, przyciągnięty być może przez odmienność Celta, chlapnął go wodą od tyłu. Viridoviks odwrócił się i zobaczył roześmianego wroga.
— Zrób to jeszcze raz! — ryknął, udając rozwścieczenie, i odwzajemnił się z nawiązką. Baraszkowali, póki ojciec nie zabrał opierającego się syna z basenu. Viridoviks pomachał do obu, gdy odchodzili. — Wspaniały malec i wspaniały czas — powiedział do Skaurusa.
— Wnosząc z twojego wyglądu, miałeś wspaniały czas ubiegłej nocy — odparł trybun. Miał okazję obejrzeć plecy i ramiona Viridoviksa, gdy Gal odwrócił się w trakcie zabawy z chłopczykiem. Widniały na nich zadrapania niewątpliwie zadane przez kobiece paznokcie. Jedno czy dwa — pomyślał Skaurus — musiały krwawić; nadal były czerwone.
Viridoviks pogładził wąsy, dosłownie mrucząc z zadowolenia. Powiedział kilka zdań po celtycku, po czym znów przeszedł na łacinę, którą wolał od videssańskiego.
— Prawda, to istna kocica — oznajmił, uśmiechając się na samo wspomnienie. — Nie możesz tego zobaczyć pod włosami, ale pod koniec odgryzła mi kawałeczek ucha.
Był w tak wspaniałym nastroju, że Marek zapytał:
— Która to była? — Trudno mu było wyobrazić sobie którąś z trzech kobiet Celta w roli dzikiej kocicy. Wyglądały na zbyt uległe.
— Och, żadna z nich — odparł Viridoviks, rozumiejąc pytanie i wcale nim nie zgniewany: po prostu lubił się chwalić. — Są dość dobre, nie przeczę, jednakże przychodzi taki czas, gdy zbyt wiele słodyczy zaczyna przyprawiać człowieka o wymioty. Ale ta nowa! Jest chuda, prawda, ale dzika i chutliwa niczym wilczyca w rui.
— Ty to masz dobrze — powiedział Skaurus.
Pomyślał, że Viridoviks prawdopodobnie namówi tę nową do przyłączenia się do swego stadka. Celt miał dryg do takich rzeczy.
— Tak, jest pod każdym względem taka, jak sobie wyobrażałem — ciągnął radośnie Gal. — Od kiedy bezczelnie puściła do mnie oko, tam na zamglonej plaży wiedziałem, że nie będzie miała nic przeciwko zwabieniu pod prześcieradła.
— Ty to… — zaczął powtarzać trybun, lecz przerwał w połowie zdania i zamilkł z przerażenia, gdyż dotarło do niego pełne znaczenie słów Viridoviksa.
Zaczął się rozglądać, by zobaczyć, kto mógł ich usłyszeć, i dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, że przecież rozmawiają po łacinie. Był za to wdzięczny — i tylko za to.
— Czy chcesz mi powiedzieć, że zadarłeś spódnicę Komitty Rhangawe?
— Nie jesteś za bystry, co? Ale to spódnica sama się uniosła. Słowo! W życiu nie widziałem takiej pożądliwej szparki.
— Czyś ty upadł na głowę, człowieku? Zabawiasz się z kochanką Imperatora, nie z jakąś dziewką z tawerny.
— I co z tego? Celtycki szlachcic ma prawo do czegoś lepszego od zwykłej ladacznicy — rzekł dumnie Viridoviks. — Poza tym, jeśli Thorisin nie chce, bym zabawiał się z jego panią, niech wcześniej chodzi do łóżka. Inaczej nie doczeka się synów.
— A ty chcesz mu dać rudzielca? Jeżeli nie dowie się tego w inny sposób, to pozna kukułkę po piórach.
Viridoviks zachichotał, ale Rzymianin nie skłonił go do zmiany zdania. Był zadowolony z siebie i należał do ludzi, którzy nie myślą o jutrze. Znów zaczął śpiewać skoczną miłosną piosenkę. Zawtórowało mu pół tuzina Videssańczyków, a melodia odbijała się echem od ścian.
Marek w tym czasie próbował zadecydować, czy utopienie Celta tu i teraz zmieniłoby stan rzeczy na lepszy czy na gorszy.