ROZDZIAŁ IX

Viridoviks powiedział:

— Ostatnie wydarzenia tylko potwierdzają to, co mówiłem od początku; tym Videssańczykom nie wolno ufać. Mieszkańcy miasta przez całe oblężenie opowiadali się za Sphrantzesami, a potem, gdy ci przegrali, zwrócili się przeciwko nim.

— Rzeczy rzadko są takie proste — odparł Marek, odchylając się na krześle.

Rzymianie wrócili do koszar, które zajmowali w zeszłym roku, zanim Mavrikios rozpoczął kampanię przeciwko Yezda. Słodki zapach kwitnących pomarańczy wpadał przez szeroko otwarte okiennice; drobna siatka zatrzymywała nocne owady.

Gajusz Filipus ugryzł twardą bułkę z żelaznych racji każdego legionisty, które naruszono, gdyż w mieście zaczynało brakować jedzenia. Przeżuwał kęs w zadumie, a po chwili sięgnął po stojący na niskim stole kubek wina i napił się.

— Tak, ci przeklęci głupcy sami sprowadzili nieszczęście na własne głowy — przyznał. — Gdyby bandyci Rhavasa… nie, powinien powiedzieć Avshara… nie wyprawili się na plądrowanie, by uczcić odparcie naszego ataku, przewrót Zigabenosa zakończyłby się niczym.

— Jego i Alypii Gavry — poprawił Marek.

Huk upuszczonego cebra sprawił, że Gajusz Filipus aż podskoczył.

— Uważać, wy czwororękie durnie! — krzyknął.

Koszary nie były w tak schludnym stanie, w jakim Rzymianie je zostawili. W czasie oblężenia zajmowali je Khamorthci oraz, sądząc z zapachu i brudu, również ich konie. Legioniści zamiatali, szorowali i wyrzucali śmieci; inni robili nowe słomiane materace w miejsce tych, które służyły nomadom.

Starszy centurion niechętnie wrócił do tematu.

— No cóż, tak — mruknął niezobowiązująco do Skaurusa, nieskory jak zwykle do wyrażenia uznania dla kobiecego rozumu i odwagi.

Ale uznanie jest jak najbardziej na miejscu — pomyślał Marek. Videssos nadal huczało od plotek; dojrzewały przez cały dzień niby ser i teraz, wieczorem, niektóre były naprawdę dziwaczne. Ale Skaurus, w przeciwieństwie do wielu innych, rozmawiał z tymi, którzy brali bezpośredni udział w wypadkach, i dzięki temu zyskał wiarygodną wiedzę na temat tego, co naprawdę się stało.

— Na szczęście dla nas, Alypia zrozumiała, że Thorisin nigdy nie weźmie miasta z zewnątrz — upierał się. — Czas działał na jej korzyść i chyba nie mogło być lepiej.

Księżniczka i Mertikes Zigabenos — nadal będący oficerem straży cesarskiej — spiskowali przeciwko Sphrantzesom, zanim jeszcze Thorisin rozpoczął oblężenie. Pokojówka Alypii, Kalline, była doskonałym łącznikiem; jej ciąża chroniła ją przed podejrzeniami i, jako że była wynikiem gwałtu zadanego przez jednego z łajdaków Rhavasa, wiązała dziewczynę ze sprawą spiskowców. Ale dopóki wydawało się, że Thorisin może zdobyć Videssos, konspiracja pozostawała w sferze słów.

Po niepowodzeniu ataku na mury, nagle pilny stał się atak od wewnątrz. Alypia zdołała zawiadomić Zigabenosa, że Ortaias zamknął się w odosobnieniu, w prywatnych komnatach, by ułożyć zwycięską mowę do swoich żołnierzy. Gajusz Filipus również znał tę część historii. Jego komentarz brzmiał następująco:

— Szkoda, że księżniczka nie odczekała jeszcze jednego dnia. Gdyby po takiej mowie nie doszło do buntu, to nie znam żołnierzy.

Starszy centurion był zmuszony do wysłuchania niejednej oracji Ortaiasa Sphrantzesa i niewiele przesadzał.

Większość regimentów straży cesarskiej została wybita pod Maraghą, więc chociaż Mertikes Zigabenos zatrzymał swój tytuł, tak naprawdę Sphrantzesów strzegli żołnierze Outisa Rhavasa. Ale Rzymianie dali im twardą nauczkę przy murach i później większość z nich udała się na pijacką hulankę, która szybko przemieniła się w grabieże i bijatykę na pięści. Ich ofiary naturalnie nie pozostawały bierne, w związku z czym żołnierze z dzielnicy pałacowej ruszyli na ratunek swoim kamratom, co dało Zigabenosowi wymarzoną okazję.

Dowodził tylko trzema oddziałami ludzi, ale na czele jednego z nich zaatakował Ortaiasa w jego komnatach, pojmał nieskazitelnego Autokratora przy jego biurku i uprowadził go do Najwyższej Świątyni Phosa. Patriarcha Balsamon od dawna skłaniał się ku Gavrasom.

Pozostałe dwa oddziały zaatakowały Wielki Dwór, by uratować Alypię i wykorzystać pomieszczenia jako punkt zborny powstania. Ci mieli mniejsze szczęście niż ich dowódca. Kalline, wracająca do swej pani, została złapana. Przesłuchiwał ją sam Rhavas; wkrótce wydobył z niej wszystko, co chciał.

Marek przypomniał, co powiedziała Alypia:

— Zaczęła krzyczeć godzinę przed pomocą, a kiedy przestała, wiedziałam, że tajemnica wyszła na jaw. Nigdy nie przypuszczałam, że Rhavas może być Avsharem, ale byłam pewna, że nie pozwoli jej umrzeć, póki nie dowie się wszystkiego.

I tak, ludzie idący na odsiecz księżniczce, wpadli w zasadzkę. Nikt z niej nie wyszedł żywy.

Ale Zigabenos albo przestudiował poprzednie zamachy, albo miał wrodzony dar do prowadzenia akcji wywrotowych. Z Najwyższej Świątyni rozesłał gońców do każdej dzielnicy miasta z wezwaniem: „Chodźcie wysłuchać patriarchę!”.

Każdy, kto twierdził, że cytuje mowę Balsamona, podawał Skaurusowi odmienną wersję. Trybun pomyślał, że to wielka szkoda. On sam mógł tylko wyobrazić sobie Balsamona na schodach Świątyni, prawdopodobnie odzianego w wyświechtany mnisi habit, który wolał od patriarchalnych szat. Dramatyczna chwila — pochodnie wznoszone wysoko w noc, morze pełnych oczekiwania twarzy — wydobyła ze starego dostojnika wszystko co najlepsze.

Bez względu na to, jak brzmiały jego słowa, w kwadrans porwały za sobą całe miasto. Marek był pewien, że widok Ortaiasa Sphrantzesa, związanego i drżącego u stóp patriarchy, był równie dobrym bodźcem, który wpłynął na tę nagłą zmianę nastrojów, co złodziejska banda Rhavasa, łupiąca sklepy videssańskich kupców. Miejski tłum, otrzymawszy cel wyznaczony przez Balsamona, był zdolny do przejęcia spraw we własne ręce.

— Prawie można by żywić współczucie dla Vardanesa — powiedział Viridoviks, wycierając grzbietem dłoni tłuszcz z brody; nie wiadomo skąd, w głodującym mieście wytrzasnął tłustą pieczoną kuropatwę. — Lalkarz odkrył, że ostatecznie nie może poradzić sobie bez swej marionetki.

Po tym, co zobaczył w sypialni nad salą tronową, Marek nie był w stanie żałować Vardanesa Sphrantzesa. Uwaga Celta była wielce trafna. Mieszkańcy Videssos w dużo większym stopniu niż żołnierze uznali wymuskaną, głupawą pedanterię Ortaiasa nie tyle za denerwującą, ile za zabawną, i dzięki temu stryj Autokratora nie miał większych kłopotów z rządzeniem w jego imieniu. Ale starszym Sphrantzesem, chociaż był dużo zdolniejszy od swego bratanka, miasto gardziło. Gdy tylko Ortaias został obalony, Vardanes nie znalazł nikogo, kto wykonywałby polecenia pochodzące bezpośrednio od niego.

Jego posłańcy wybiegali z pałacu z rozkazami, by regimenty obsadzające mury opuściły posterunki i zdusiły powstanie. Ale jedni z nich zdezerterowali, gdy tylko zniknęli z zasięgu wzroku rozkazodawcy, inni zostali przechwyceni przez tłum, a ci, którzy wypełnili swoje zadanie, spotkali się z kompletnym lekceważeniem. Videssańscy żołnierze Sevastosa lubili go nie bardziej od swych cywilnych kuzynów, a jego najemnicy stawiali wyżej własne bezpieczeństwo i byli przekonani, że Gavras również im zapłaci, gdy tylko zasiądzie na tronie.

W końcu tylko bandyci i mordercy Rhavasa zostali przy Sphrantzesie. Wszyscy Videssańczycy zwrócili się przeciwko nim tak samo, jak przeciwko niemu; ani oni, ani on nie mogli pozwolić sobie na grymaszenie.

— Vardanes dostał to, na co zasłużył — podsumował trybun. — Był w większym stopniu marionetką Avshara niż Ortaias jego. — Pomyślał, że być może ryba na haczyku byłaby lepszym porównaniem.

Gorgidas powiedział:

— Jeżeli Rhavas i Avshar to jedna i ta sama osoba, prawdopodobnie wiemy, dlaczego Doukitzesa spotkał taki, a nie inny koniec.

— Co? Czemu? — zapytał głupawo Marek, tłumiąc ziewnięcie.

Po dwóch dniach ciężkiej walki był zbyt zmęczony, by nadążać za rozumowaniem lekarza.

Gorgidas obrzucił go lekceważącym spojrzeniem, bowiem według Greka umysł służył do tego, by go używać.

— Była to groźba, oczywiście, czy, co bardziej prawdopodobne, obietnica. Wiesz, że czarnoksiężnik nienawidzi cię od czasu, gdy pokonałeś go na miecze owej nocy w Sali Dziewiętnastu Tapczanów. Z pewnością żałował, że to nie ty znalazłeś się pod jego nożem.

— Avshar nienawidzi wszystkich — powiedział Skaurus, ale słowa Gorgidasa niosły w sobie nieprzyjemny posmak prawdy.

Trybun sam podzielał zdanie lekarza, ale starał się o tym nie myśleć. Świadomość, że jest się osobistym wrogiem nad wyraz okrutnego i groźnego maga, nie była pocieszająca. Nagle poczuł zadowolenie ze swego wyczerpania, które nie pozwalało mu na roztrząsanie tego problemu.

Mimo podnoszących na duchu zapewnień, jakich nie skąpił sobie tego ranka, Marek nie palił się do poinformowania Helvis, że zostają w Videssos. Odwlekał tę nieprzyjemną chwilę tak długo, jak mógł, rozmawiając z przyjaciółmi, póki powieki nie zaczęły mu się kleić.

Chłodne nocne powietrze rozbudziło go nieco, gdy szedł do baraku, przeznaczonego dla legionistów związanych z kobietami. Nie był to ten sam rzymski czworak, który zajmowali rok wcześniej. Sala, z przepierzeniem dla zapewnienia prywatności, pierwotnie była stajnią Khamorthów i trybun żałował, że nie było tu Herkulesa, by przepuścił przez nią rzekę.

Chociaż pomieszczenie, które wybrał dla swoich ludzi, było schludniejsze od innych, zastał Helvis zajętą czyszczeniem. Najwyraźniej nie była zadowolona z pracy wykonanej przez legionistów.

— Witaj — powiedziała, dając mu całusa w policzek. — W czasie kampanii nie mam nic przeciwko brudowi, ale kiedy jesteśmy w koszarach, nie mogę go ścierpieć.

W innych okolicznościach te słowa sprawiłyby przyjemność Skaurusowi, który, gdy tylko miał czas, potrafił być nad wyraz wymagający. Ale w głosie Helvis brzmiało wyzwanie.

— Zostajemy tutaj, prawda? — naciskała.

Trybun miał ochotę zasnąć tam, gdzie siedział. Będąc tak bardzo zmęczony, nie chciał kłótni. Pojednawczo rozłożył ręce.

— Tak, na czas…

— W porządku — powiedziała Helvis tak nagle, że aż zamrugał. — Nie jestem ślepa: widzę, że obecnie opuszczenie Videssos byłoby szaleństwem.

Marek nieledwie zakrzyknął z ulgi. Miał nadzieję, że Helvis po paru latach życia z żołnierzem nauczy się rozumieć, jak się rzeczy mają, ale nigdy nie śmiał w to tak do końca wierzyć.

Jednakże ona nie skończyła. Błękit jej oczu przywodził Skaurusowi na myśl stal, gdy podjęła:

— Tym razem niech tak będzie. Ale następnym zrobimy to, co trzeba.

Trybun nie miał najmniejszych wątpliwości, co ona przez to rozumie, ale był zadowolony, że już po wszystkim. Pomyślał, że w związku z końcem wojny domowej problem dezercji umarł śmiercią naturalną. Zdjął zbroję i zasnął w ciągu paru sekund.

Thorisin Gavras był samozwańczym Autokratorem od prawie roku. Po pokonaniu Ortaiasa Sphrantzesa nikt nie kwestionował jego roszczeń do tronu. Jednakże w myśl prawa Videssos do czasu koronacji pozostawał pretendentem.

Jak we wszystkich innych aspektach imperatorskiego życia, etykieta przewidywała ceremonię. Ledwo Gavras znalazł się w mieście, a już wzięli go w obroty szambelanowie; dzięki rozgardiaszowi panującemu w polityce Imperium, stali się prawdziwymi ekspertami w organizowaniu prawie nie zapowiedzianych koronacji. Thorisin chociaż raz nie sprzeczał się z nimi — usankcjonowanie go jako Imperatora było zbyt ważne, by podejmować zbędne ryzyko.

I dlatego Skaurus został wyrwany z łóżka dużo wcześniej, niżby sobie życzył, a następnie zmuszony do wysłuchania zarozumiałego eunucha, który udzielił mu pośpiesznych instrukcji dotyczących jego roli w zbliżającej się ceremonii. Później stanął na czele manipułu Rzymian zaraz za lektyką, która miała zanieść Thorisina z pałacu do Najwyższej Świątyni Phosa, gdzie Balsamon miał namaścić go i koronować na Imperatora Videssańczyków.

Thorisin, z kamiennym wyrazem twarzy, wyłonił się z Sali Dziewiętnastu Tapczanów i ruszył powoli obok zgromadzonych kontyngentów żołnierzy do lektyki. Zgodnie z obyczajem, procesja winna zacząć się przy Wielkim Dworze, ale ten budynek już był w rękach gromady rzemieślników, którzy pośpiesznie naprawiali poczynione poprzedniego dnia zniszczenia.

Jednakże pod wszelkimi innymi względami nowy Autokrator przestrzegał tradycji. Tego dnia zrezygnował z żołnierskiego przyodziewku na rzecz wspaniałego videssańskiego stroju Imperatora. Miał czerwone wysokie buty i farbowane na niebiesko obcisłe wełniane spodnie; wysadzany klejnotami pas ze złotych ogniw podtrzymywał błękitny z białą lamówką kilt. U pasa wisiała równie wspaniała pochwa, ale Marek zauważył, że kryje ona zwyczajną szablę; skórę rękojeści znaczyły pociemniałe plamy potu. Tunika Gavrasa była szkarłatna, przetykana złotą nicią. Na nią narzucił pelerynę z białej wełny, spiętą przy szyi złotą fibułą. Głowę miał gołą.

Namdalajczycy, videssańscy żołnierze, videssańscy marynarze, Khatrishe, inni Videssańczycy w miarę jak Thorisin Gavras mijał kompanie, padali na kolana, a potem na brzuchy w akcie poddaństwa, uznając w nim swego pana. Był to obyczaj, do którego Marek — nie mogący zapomnieć o republikańskim Rzymie — nadal nie potrafił się zastosować. On i jego ludzie skłonili się głęboko, ale nie upadli na twarz przed Imperatorem.

Na chwilę przez imperatorską fasadę wyjrzał Thorisin-człowiek.

— Suczy syn o sztywnym karku — mruknął kątem ust, tak cicho, że tylko trybun go usłyszał.

Potem przeszedł dalej, by wreszcie usadowić się w złoconej błękitnej lektyce, która była używana jedynie w czasie koronacji.

Do jej niesienia został wyznaczony Mertikes Zigabenos i siedmiu jego ludzi. Na tę zaszczytną funkcję zasłużyli sobie przewrotem, który obalił Ortaiasa. Zigabenos — młody człowiek o pociągłej twarzy i brodzie krzaczastej na styl vaspurakański — zajmował miejsce z przodu po prawej stronie. Na plecach miał wielką, owalną tarczę o licu z brązu. Nie przypominała ona tych, których obecnie używali Videssańczycy do bitwy, ale Marek wiedział, jaką rolę ma ona wkrótce odegrać.

— Gotowi? — zapytał Gavras.

Zigabenos skinął.

— Zatem ruszamy — rozkazał Imperator.

Przed lektyką otworzono tuzin jaskrawych parasoli, będących dalszymi świadectwami — jak gdyby były one potrzebne — imperatorskiej godności. Ludzie Zigabenosa na znak swego dowódcy schylili się do drążków, potem wyprostowali się, unosząc Thorisina na swych ramionach. Wolnym marszowym krokiem podążyli za ludźmi niosącymi parasole i heroldem o silnych płucach przez pałacowe ogrody w kierunku placu Palamasa.

— Oto Thorisin Gavras, Autokrator Videssańczyków — ryknął herold do zgromadzonych tłumów. Mieszkańcy stolicy, tak samo jak dworscy urzędnicy, znali przypadającą im w koronacji rolę.

— Tyżeś najwyższym, Thorisinie! — odkrzyknęli.

Był to tradycyjny okrzyk aprobaty dla nowego Imperatora, wywodzący się z liturgii Phosa i wymawiany w archaicznym videssańskim.

— Tyżeś najwyższym! Tyżeś najwyższym! — skandowali, gdy imperatorski orszak przemierzał plac.

Marek był zaskoczony ich entuzjazmem. Z tego, co wiedział, mieszkańcy miasta z radością uczestniczyli w przedstawieniach wszelkiego rodzaju, ale prędzej stanęliby przed kołem tortur, niż przyznali, że są pod wrażeniem.

Kilka sekund później zrozumiał wszystko, gdy słudzy pałacowi zaczęli ciskać w tłum garście złotych i srebrnych monet. Trybun nie miał o tym pojęcia, ale Videssańczycy doskonale wiedzieli, do jakiej hojności mają prawo podczas zmiany Imperatorów.

— Hej, to prawdziwe złoto! Niech żyje Thorisin Gavras! — krzyknął ktoś w tłumie.

Był tak zaskoczony jakością monet Thorisina, że nie baczył, iż jego zachowanie kłóci się z zasadami etykiety. Radosne okrzyki przybrały na sile. Ale Skaurus wiedział, że kopalnie vaspurakańskie, z których Thorisin wziął to złoto, teraz są w rękach Yezda. Zastanowił się, ile czasu trzeba, by pieniądz znowu stracił na wartości.

Jednakże nie był to czas na takie ponure rozmyślania; nie wtedy, gdy wokół grzmiały radosne okrzyki.

— Niech żyją Rzymianie! — usłyszał i ujrzał w przelocie Arsabera stojącego w grupce zamożnych kupców. Podejrzewał, że co najmniej jeden z nich wróci do domu lżejszy o sakiewkę.

Rozradowana gawiedź tłoczyła się również po obu stronach Ulicy Środkowej; w każdym oknie dwupiętrowego gmachu, zajętego przez urzędników, widniały po dwie czy trzy twarze.

— Patrz na tych wszystkich przeklętych gryzipiórków, jak zastanawiają się, czy Gavras da im na obiad — powiedział Gajusz Filipus. — Ha, mam nadzieję, że da.

Kilka przecznic dalej pochód skręcił na północ, w kierunku Najwyższej Świątyni Phosa. Złote kule na szczytach jej iglic błyszczały w porannym słońcu.

Wielki wewnętrzny dziedziniec Najwyższej Świątyni był, o ile to możliwe, jeszcze bardziej zatłoczony niż plac Palamasa. Kapłani i żołnierze tworzyli szpaler, powstrzymując tłum od wtargnięcia na szerokie schody świątyni.

Na ich szczycie, wcale nie pomniejszony przez ogrom wznoszącej się za nim budowli, stał Balsamon. Patriarcha był grubym, łysiejącym starcem o żartobliwym usposobieniu, ale Skaurusa nagle uderzyło to, jak wielka jest jego władza w Videssos. Ortaias Sphrantzes nie był pierwszym Imperatorem, do którego obalenia kapłan przykładał rękę, a Thorisin Gavras był — …trzecim? piątym? — którego miał koronować.

Ale jego kolej jeszcze nie nadeszła. Mertikes Zigabenos i jego strażnicy przenieśli Gavrasa przez tłum, który ucichł nagle wiedząc, co dalej nastąpi. Cesarska lektyka, za którą podążały ceremonialnie kontyngenty, została wniesiona na schody. Żołnierze zatrzymali się dwa stopnie poniżej patriarchy i opuścili lektykę. Thorisin wstał i czekał, podczas gdy jego żołnierze ustawili się na niższych stopniach.

Zigabenos zdjął tarczę i położył ją, licem w górę, przed Imperatorem. Thorisin wszedł na nią; brąz wytrzymał ciężar jego ciała. Marek już maszerował ku niemu wraz z innymi komendantami jednostek: admirałem Elissaiosem Bouraphosem, Baanesem Onomagoulosem, Laonem Pakhymerem, Utprandem synem Dagobera i Namdalajczykiem, którego trybun nie znał; wysokim, ponurym człowiekiem o jasnych, nieprzeniknionych oczach. Skaurus przypuszczał, że musi to być wielki hrabia Drax, obecny tutaj być może po to, by pokazać, że mimo zmiany władzy jego najemnicy nadal pragną służyć Imperium.

Jednakże raz jeszcze to Zigabenos miał pierwszeństwo. Wyjął zza pasa złoty diadem, który zaoferował Thorisinowi Gavrasowi. Zgodnie z obyczajem, Thorisin odmówił. Zigabenos zaproponował go po raz drugi i znów spotkał się z odmową. Gdy wyciągnął go po raz trzeci, Gavras na znak zgody schylił głowę. Zigabenos założył mu diadem i głośno oznajmił:

— Thorisinie Gavrasie, nadaję ci tytuł Autokratora!

Był to znak, na który czekali Skaurus i inni oficerowie Gavrasa. Razem schylili się i podnieśli na wysokość ramion ceremonialną tarczę wraz ze stojącym na niej Imperatorem. Oczekujący dotychczas w milczeniu tłum ryknął:

— Tyżeś najwyższym, Thorisinie! Tyżeś najwyższym! Chroma noga Baanesa Onomagoulosa prawie odmówiła mu posłuszeństwa, gdy oficerowie stawiali Thorisina na ziemi, ale Drax i Marek, którzy stali po obu stronach Videssańczyka, przejęli ciężar tak sprawnie, że tarcza ledwo się zachybotała.

— Spokojnie, stary. Już po wszystkim — powiedział Gavras, schodząc z tarczy.

Onomagoulos wyszeptał słowa przeprosin. Skaurus był zadowolony widząc, że tych dwóch, zazwyczaj drażliwych we własnym towarzystwie, zachowuje się teraz tak uprzejmie. Wyglądało to na dobry omen.

Gdy Gavras stanął na stopniu, zszedł do niego Balsamon, odziany w szaty niemal równie wspaniałe jak imperatorskie. Patriarcha nie dokonał aktu poddaństwa; w obrębie świątyni jego władza ustępowała jedynie władzy Autokratora. Skłonił się nisko przed Thorisinem, a szare kosmyki brody opadły na koronę, którą trzymał na błękitnej jedwabnej poduszce.

Gdy patriarcha się wyprostował, jego oczy, niezwykle żywe pod krzaczastymi, nadal czarnymi brwiami, skierowały się na towarzyszy Thorisina. Przez chwilę na wpół rozbawione, na wpół ironiczne spojrzenie spoczywało na Skaurusie. Trybun potrząsnął głową — czyżby Balsamon do niego mrugnął? Już kiedyś miał okazję zastanawiać się nad tym. Było to w zeszłym roku w Świątyni. Z pewnością nie, a jednak…

Znów, jak poprzednio, nie był pewien. Nim zdołał zebrać myśli, Balsamon patrzył już gdzieś indziej. Patriarcha wyjął małą srebrną flaszeczkę.

— Kieszenie to nie najgorszy z wynalazków Phosa — zauważył.

Być może słyszeli go żołnierze w najwyższym szeregu; ci w drugim na pewno nie.

Potem na dziedzińcu zabrzmiał jego piskliwy tenor. Niedaleko stał młodszy kapłan, którego zadaniem było powtarzanie słów patriarchy, ale okazało się, że nie jest to konieczne.

— Pochyl głowę — polecił Gavrasowi Balsamon, i Autokrata Videssańczyków posłuchał.

Patriarcha odkorkował flaszeczkę i wylał jej zawartość na głowę Thorisina. Olej lśnił złociście w porannym słońcu; Skaurus wychwycił słodki, piżmowy zapach mirry i trochę bardziej gorzką, ale przyjemną woń aloesu.

— Jak światło Phosa spływa na nas wszystkich — zaczął Balsamon — tak może jego błogosławieństwo spłynie na ciebie wraz z tym olejem.

— Niech tak się stanie — odpowiedział poważnie Thorisin.

Balsamon, nadal trzymając koronę w lewej dłoni, wtarł olej w głowę Thorisina. Zrobiwszy to, odmówił credo, a zebrani powtarzali jego słowa:

— Błogosławimy cię, Phosie. Panie wielki i dobry, który chronisz nas i strzeżesz w swojej łasce, i błagamy, by w oczach twoich wielki sprawdzian życia wypadł na naszą korzyść.

— Amen — zakończył tłum.

Marek usłyszał, jak Namdalajczycy dodają własne słowa do videssańskiego wyznania wiary:

— Na co stawiamy nasze własne dusze. — Utprand wypowiedział dodatek zdecydowanie, ale Drax, stojący bliżej, milczał. Zdziwiony Skaurus obejrzał się — czyżby wielki hrabia przyjął obyczaje Imperium? Zobaczył, że usta Draxa poruszają się bezgłośnie, wypowiadając namdalajską klauzulę, i zastanowił się, czy przyczyną tej dyskrecji jest kurtuazja, czy też myślenie o własnej korzyści.

Na szczęście chóralne „Amen” było dość głośne, by zagłuszyć słowa herezji. Tego by jeszcze brakowało, by koronacja została przerwana przez religijne zamieszki — pomyślał Marek.

Balsamon ujął oburącz koronę, niską złotą kopułę wysadzaną perłami, szafirami i rubinami, i osadził ją mocno na schylonej głowie Thorisina Gavrasa. Tłum zgromadzony poniżej westchnął. Dokonało się; nowy Autokrator władał Videssos. Pomruk ucichł szybko, bowiem tłum czekał na słowa patriarchy.

Balsamon na chwilę pogrążył się w zadumie, po czym przemówił:

— No cóż, przyjaciele, zostaliśmy wyprowadzeni z błędu, choć nie bez bólu. Tron to co prawda tylko kilka desek ozdobionych złotem i obitych aksamitem, ale mówi się, że dzięki magii subtelniejszej od tej, jaką parają się w Akademii, uszlachetnia on fundamenty, na których spoczywa. Wiecie, że posiadanie tronu na własność zawsze uważałem za bzdurę… — jedna krzaczasta brew kapłana wzniosła się na tyle, by słuchacze zrozumieli, że ostatniej uwagi nie mają traktować zbyt poważnie — …ale czasami trzeba dokonać wyboru nie miedzy złym a dobrym, ale raczej między złym a gorszym. Bez Autokratora zginęlibyśmy niczym ciało bez głowy.

Marek pomyślał o końcu Mavrikiosa i zadrżał. Potem zastanowił się głębiej nad słowami Balsamona. Pochodząc z republikańskiego Rzymu, podchodził do jego stwierdzenia z dystansem, ale po chwili doszedł do wniosku, że Videssos było Imperium tak długo, iż prawdopodobnie ta przepowiednia okazałaby się prawdziwa. Balsamem kontynuował:

— Wstąpieniu nowego cesarza na tron zawsze towarzyszy nadzieja, bez względu na to, jak nieodpowiedni może się on wydawać, doradcy zaś nowego monarchy mają mu służyć niczym mózg ludzkiej twarzy, która w przeciwnym wypadku byłaby pusta i pozbawiona wyrazu.

Ktoś krzyknął:

— Phos świadkiem, ze Ortaias nie ma własnego rozumu! — co spowodowało wybuch gromkiego śmiechu.

Marek przyłączył się do ogólnej wesołości, ale zarazem zdał sobie sprawę, jak świetną linię obrał Balsamon, próbując usprawiedliwić własne poczynania przed tłumem i, co ważniejsze, przed Thorisinem Gavrasem.

Partriarcha powrócił do swego porównania.

— Ale rak zżerał mózg poprzedniego cesarza, rak, którego naturę poznałem dość późno, ale nie za późno. Jak widzicie, zdołałem naprawić błąd. — Skłonił się nisko raz jeszcze. Marek usłyszał jego sceniczny szept skierowany do Gavrasa: — Teraz twoja kolej.

Imperator skinął i spojrzał na tłum.

— Mimo swego wygadania, Ortaias Sphrantzes wie o wojnie niewiele więcej ponad to, jak od niej uciekać, a na temat władzy tylko tyle, jak ją wykradać pod nieobecność prawowitego Imperatora. Po pięciu latach jego rządów uznalibyście Strobilosa za wzór cnót — o ile ci cholerni Yezda wcześniej nie wzięliby miasta, co jest dość prawdopodobne.

Thorisin nie był wytrawnym retorykiem; jak Mavrikios, posługiwał się stylem bezpośrednim, wziętym wprost z pola bitwy. Dla wyrafinowanych słuchaczy stolicy stanowiło to miłą odmianę.

— Niewiele można obiecać — podjął. — Jesteśmy w bagnie, a ja zrobię co w mojej mocy, by wyciągnąć nas z niego w jednym kawałku. Powiem jeszcze jedno; jak Phos dopomoże, nie będziecie przeklinać mojej twarzy za każdym razem, gdy zobaczycie ją na sztuce złota.

Ta uwaga wywołała okrzyki niekłamanego zadowolenia; fałszowany pieniądz Ortaiasa nie zjednał mu miłości. Jednakże Skaurus nadal zastanawiał się, w jaki sposób Thorisin zamierza wywiązać się z tej obietnicy. Skoro videssańskim gryzipiórkom z całym ich biurokratycznym kuglarstwem nie udało się utrzymać wartości imperialnego pieniądza, jak zdoła osiągnąć to żołnierz?

— I ostatnia sprawa — powiedział Imperator. — Wiem, że miasto poparło Ortaiasa z braku kogoś lepszego, a potem z konieczności, ponieważ znalazło się w ręku jego żołnierzy. Było, minęło; nie obchodzi mnie, kto kogo popierał albo kto co mówił o mnie do dnia wczorajszego, wiec nie bójcie się. — Nad tłumem przepłynął niski pomruk aprobaty i ulgi. Marek słyszał o informatorach, którzy pienili się w Rzymie w czasie wojny domowej między Marianami a Sullą, i o przeprowadzanych przez obie strony czystkach. Pomyślał, że zdrowy rozsądek przynosi Gavrasowi zaszczyt, i czekał na ostrzeżenie Imperatora dla przyszłych spiskowców.

Jednakże Thorisin rzekł tylko:

— Nie usłyszycie ode mnie niczego więcej. Powiedziałem, że to ostatnia sprawa, wiec tak będzie. Jeżeli zależy wam na pustych słowach, nie trzeba było obalać Ortaiasa.

Gajusz Filipus, obserwując powoli rozpraszający się tłum, rzekł z niezadowoleniem:

— Powinien był tchnąć w nich strach przed karą Phosa.

Ale trybun zaczynał rozumieć Videssańczyków lepiej od swego zastępcy i orientował się, że zbrojne szeregi żołnierzy na schodach Najwyższej Świątyni są silniejszym argumentem przeciwko konspiracji niż obojętnie jakie słowa. Otwarta pogróżka ze strony nowego Autokratora wywołałaby jedynie lekceważenie. Gavras był dość mądry, by to przewidzieć. Skaurus pomyślał, że nowy Imperator jest bardziej subtelny, niż się wydawało, i był z tego raczej zadowolony.


— Co mamy z nim zrobić? — Głos, bezlitosny i trochę piskliwy z gniewu, należał do Komitty Rhangawe. Odpowiedziała na własne pytanie: — Powinniśmy dać mu taką nauczkę, by nikt nie śmiał buntować się przez następne pięćdziesiąt lat. Wypalić mu oczy gorącym żelazem, obciąć uszy, a potem ręce i nogi, i spalić to, co pozostanie, na placu Wołu.

Thorisin Gavras, wciąż jeszcze w ceremonialnym stroju, zagwizdał, w ten sposób dając wyraz nie pozbawionemu przerażenia szacunkowi dla dzikości swej kochanki.

— No cóż, Ortaiasie, jak ci się podoba taki pomysł? Ostatecznie ciebie dotyczyłby najbardziej. — Jego chichot nie zabrzmiał przyjemnie w uszach pokonanego rywala.

Ortaias miał ręce związane za plecami; żołnierze Zigabenosa stali po obu stronach kanapy, na której siedział w bibliotece patriarchy. Wyglądał tak, że gdyby tylko mógł, z przyjemnością by pod nią się schował. Według Skaurusa młody arystokrata nigdy nie był sympatyczną postacią: wysoki, chudy i niezgrabny, z kępką zamiast brody. W tej chwili, odziany tylko w cienką płócienną koszulę, z włosami w nieładzie, twarzą zaś brudną i przerażoną, wydawał się trybunowi figurą nie tyle podstępną czy budzącą nienawiść, ile raczej żałosną.

Ortaias odpowiedział drżącym głosem:

— Gdybym to ja wygrał, nie potraktowałbym się w taki sposób.

— Nie, prawdopodobnie nie — przyznał Gavras. — Nie miałbyś odwagi. Bardziej by ci odpowiadała bezpieczna, cicha trucizna.

Wokół ciężkiego stołu z wiązu, zajmującego większą część biblioteki, przebiegł szmer zgody. Dobył się on z ust Komitty, Onomagoulosa i Elissaiosa Bouraphosa, Draxa i Utpranda syna Dagobera, i Mertikesa Zigabenosa. Marek nie mógłby zaprzeczyć, że Thorisin prawdopodobnie powiedział prawdę. Nie mógł jednakże nie zauważyć również milczenia patriarchy i, co być może było bardziej zaskakujące, Alypii Gavry.

Księżniczka w ciemnej tunice i ciemnozielonej spódnicy, z twarzą bez śladu makijażu, raz jeszcze wyglądała tak, jak Skaurus pamiętał z przeszłości: na osobę zimną, kompetentną, prawie odpychającą. Był zadowolony, gdy zobaczył ją na radzie; był to widoczny znak, że mimo jej obaw Thorisin nadal ma do niej zaufanie. Ale Alypia wbiła oczy w stół i nawet nie spojrzała na Ortaiasa Sphrantzesa. Srebrny kubek z winem w jej dłoni drżał leciutko.

Balsamon odchylił się na krześle tak, że stanęło na dwóch nogach, i sięgnął po tom z na wpół pustej półki. Skaurus wiedział, że w przeciwieństwie do biblioteki jego komnata audiencyjna jest zawalona książkami do tego stopnia, że prawie uniemożliwia to spełnienie jej funkcji. Ale przecież patriarchę cieszyło zaskakiwanie i rozwiewanie oczekiwań — tak w drobnych, jak i wielkich sprawach.

Tym samym trybun nie był zaskoczony, gdy Balsamon bez otwierania odłożył cienką książkę w skórzanej oprawie na kolana. Balsamon powiedział do Komitty:

— Wiesz, moja droga, naśladowanie Yezda nie jest najlepszym sposobem na ich pokonanie.

Wyrzut był uprzejmy, ale kochanka cesarza nastroszyła się. Parsknęła:

— A co oni mają do rzeczy? Arystokrata rozprawia się ze swymi wrogami tak, żeby już nigdy nie mogli mu zaszkodzić. — Podniosła głos. — I prawdziwy arystokrata nie zwraca uwagi na takich doradców-niedołęgów jak ty, kapłanie, bo przecież, skoro twój ojciec był tylko folusznikiem, nie należy spodziewać się, że będziesz wiedział takie rzeczy.

— Komitto, zechciej… — zaczął Thorisin, trochę za późno, by przerwać swej porywczej metresie.

Onomagoulos i Zigabenos gapili się w konsternacji na siebie; nawet Drax i Utprand, dla których Balsamon nie był nikim więcej, jak heretykiem, nie byli przyzwyczajeni do urągania kościelnemu dostojnikowi.

Ale umysł patriarchy był bronią ostrzejszą od wściekłości.

— Tak, to prawda, że wyrosłem w smrodzie szczyn, ale wszak to dzięki nim mamy czyste, wybielone ubrania. Teraz… — Zmarszczył nos i zerknął z ukosa na Komittę.

Ona parsknęła z wściekłością, ale Gavras przerwał jej.

— Cicho, masz, na co zasłużyłaś. — Komitta pogrążyła się w sztywnym, buntowniczym milczeniu.

Nie po raz pierwszy Marek podziwiał Imperatora za sposób, w jaki ukrócał jej cugle — w każdym razie czasami.

Thorisin mówił dalej:

— I tak nie mam zamiaru zrobić tego, co powiedziałaś. Powiem ci szczerze, że nie ścierpiałbym, gdyby coś takiego spotkało tego zasmarkanego łajdaczynę.

— Zatem od tej pory, skoro nie masz zamiaru słuchać moich rad, nie każ mi marnować czasu na tego typu spotkania. — Komitta wstała, pełna gniewnego wdzięku, i godnie niczym jednoosobowa procesja wymaszerowała z pokoju.

Gavras odwrócił się do Marka.

— No cóż, stary, co powiesz? Czasami odnoszę wrażenie, że trzeba wyciągać z ciebie myśli jak zęby. Czy mam wysłać go do Kynegionu i zamknąć sprawę? — Kynegion, mały park w pobliżu Największej Świątyni, był również głównym miejscem straceń w Videssos.

W Rzymie kara śmierci była wyrokiem ferowanym nadzwyczaj rzadko, ale — pomyślał Skaurus — została wymierzona Katylinie, który zamierzał przeprowadzić zamach stanu. Odpowiedział powoli:

— Tak, chyba tak, jeżeli może to być tak przeprowadzone, by wszystkie gryzipiórki nie obróciły się przeciwko tobie.

— Pieprzyć ich — warknął Bouraphos. — Są dobrzy tylko w mówieniu, dlaczego człowiek nie może dostać złota na konieczne naprawy.

— Tak, to w większości niewiele warci ludzie — powiedział Baanes Onomagoulos. — Ściąć go i posiać strach w sercach ich wszystkich.

Ale Thorisin, pocierając w zadumie szczękę, przyglądał się trybunowi z niechętnym podziwem w oczach.

— Masz zwyczaj wytykania nieprzyjemnych faktów, prawda? Jestem za bardzo żołnierzem, by brać biurokratów na poważnie, ale bezsprzecznie posiadają oni władzę; zbyt wielką, na Phosa.

— Kto mówi, że bezsprzecznie? — burknął Onomagoulos. Wskazał pogardliwie kciukiem na Ortaiasa Sphrantzesa. — Patrz na ten wyrwany z korzeniami chwast. Oto kogo te urzędasy chciały mieć za przywódcę.

— A co z Vardanesem? — zapytał Zigabenos, który przebywał w mieście podczas panowania Ortaiasa i rządów jego stryja.

Onomagoulos zamrugał, ale powiedział:

— No cóż, co z nim? Jeszcze jeden tchórz. Podsuń biurokracie pod nos kawałek stali, a zrobisz z nim, co zechcesz.

— I to oczywiście dzięki temu na imperialnym tronie zasiadali biurokraci bądź ludzie przez nich popierani przez czterdzieści pięć z ostatnich pięćdziesięciu jeden lat — powiedziała Alypia Gavra, a jej opanowany ton był bardziej kąśliwy niż jawne szyderstwo. — To dlatego w tym czasie biurokraci i ich najemcy stłumili… ile? dwa tuziny? trzy?…powstań zorganizowanych przez prowincjonalną szlachtę, i bez większych problemów sprowadzili prawie wszystkich videssańskich wieśniaków do poziomu gnębionych podatkami niewolników. Czyż te przykłady nie świadczą, że odnoszą zwycięstwa bez najmniejszego wysiłku?

Onomagoulous zarumienił się aż po łysinę. Otworzył usta i zamknął je bez słowa. Thorisina pochwycił nagły atak kaszlu. Ortaias Sphrantzes, nie mając nic do stracenia, wybuchnął głośnym śmiechem na widok kłócących się między sobą ludzi, którzy mieli decydować o jego losie.

Imperator, nie spuszczając oczu z bratanicy, zapytał:

— Co zatem według ciebie mamy zrobić z tym łotrem?

Księżniczka po raz pierwszy od początku spotkania zwróciła oczy na człowieka, którego żoną, przynajmniej z nazwy, była. Równie dobrze mogłaby patrzeć na połeć wołowiny. W końcu powiedziała:

— Nie sądzę, że można by skazać go na śmierć bez wywoływania wrogości, której lepiej nie wzbudzać. Ze swej strony nie czuję palącej potrzeby zobaczenia go martwym. W pewien sposób był tak samo więźniem swego stryja jak ja, i wcale nie w większym stopniu mógł decydować o swym przeznaczeniu czy poczynaniach.

Ortaias, ze swego miejsca na kanapie, rzekł cicho:

— Dziękuję, Alypio — i, co było dlań nietypowe, znów zamilkł.

Księżniczka nie okazała, że usłyszała jego słowa.

Baanes Onomagoulous, ciągle zdenerwowany jej uszczypliwym sarkazmem, dostrzegł szansę na zemstę. Powiedział:

— Thorisinie, to oczywiste, że ona będzie się za nim opowiadać. I dlaczegóż miałaby tego nie robić? Ostatecznie są mężem i żoną, a jak wiadomo wspólne łoże to wspólne troski.

— Zaczekaj chwilę… — zaczął zapalczywie Skaurus, ale Alypia nie potrzebowała obrońcy.

Poruszając się z lodowatym wdziękiem, który prezentowała przy większości okazji, wstała i chlusnęła winem w twarz Onomagoulosa. Mężczyzna zaniósł się kaszlem, klnąc i pocierając piekące oczy. Gęste czerwone wino ściekało z jego szpiczastej brody na haftowaną jedwabną tunikę, która przylgnęła mu do piersi.

Zaczął szukać rękojeści miecza, ale zmienił zdanie jeszcze nim Elissaios Bouraphos złapał go za nadgarstek. Spod już podpuchniętych powiek spojrzał na Thorisina Gavrasa, ale na twarzy Imperatora nie znalazł niczego, co mogłoby go zadowolić.

— Nic tu po mnie — mruknął, wstał i pokuśtykał do drzwi; jego chromy chód był niezamierzoną parodią zwinnego wyjścia Komitty Rhangawe.

— Może cię zainteresuje — powiedział Balsamon — że zeszłej nocy na usilne naleganie księżniczki ogłosiłem unieważnienie małżeństwa, o ile w ogóle można tak nazwać ten związek, miedzy Sphrantzesem a Alypią Gavrą. Może również zainteresuje cię to, że kapłan, który udzielił ślubu, przebywa w klasztorze na południowym brzegu rzeki Astris i zesłałem go na to wygnanie w dniu, w którym dowiedziałem się o ślubie, nie ubiegłej nocy.

Ale Onomagoulos tylko warknął:

— Ba! — i zatrzasnął drzwi za sobą.

Nie większa od dłoni figurynka z kości słoniowej zachwiała się i spadła z półki na podłogę. Balsamon, bardziej rozdrażniony niż wcześniej w czasie spotkania, zerwał się z krzykiem. Sapnął, schylił się, podniósł statuetkę i obejrzał ją niespokojnie.

— Dzięki niech będą Phosowi, nic się jej nie stało — powiedział, odstawiając posążek na półkę.

Marek wspomniał jego namiętność do wyrobów z kości słoniowej z Makuranu; królestwa, które było zachodnim sąsiadem i rywalem Videssos, dopóki Yezda nie ruszyli ze stepów i nie podbili go pokolenie wcześniej. Patriarcha poskarżył się półgłosem, mówiąc bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego:

— Od czasu odejścia Gennadiosa wszystko się wali.

Skaurus wiedział, że ponury kapłan był tyleż towarzyszem, co psem łańcuchowym Balsamona, i nierzadko zdarzało się, że patriarcha czerpał prawdziwie świecką radość z dokuczania mu. Teraz, po jego odejściu, wydawało się, że Balsamonowi go brakuje.

— Co się z nim stało? — zapytał trybun bez szczególnego zainteresowania.

— Co? Przecież mówiłem — odparł drażliwym tonem Balsamon. — Spędza czas nad Astris, modląc się, by Khamorthom nie wpadł do głowy pomysł przepłynięcia na drugą stronę i najechania tego kurnika.

— Och — mruknął Marek.

Patriarcha nie nazwał po imieniu kapłana, który udzielił ślubu Alypii i Ortaiasowi, ale trybun nie był zaskoczony, że chodziło o Gennadiosa. Był on człowiekiem Strobilosa Sphrantzesa, poprzednika Marvikiosa, i bez wątpienia pozostawał wierny klanowi. Skaurus pomyślał, że taka lojalność byłaby chwalebna w lepszej sprawie; nie odczuwał zbytniego żalu z powodu wygnania kapłana.

— Czy ta pusta gadanina nigdy się nie skończy? — zapytał Thorisin ze źle ukrywaną niecierpliwością.

— Pusta gadanina? — zawołał Balsamon z udawanym oburzeniem. — Bzdura! W pół godziny będzie po wszystkim. Ty możesz zrobić tak samo z biurokratami!

— Hmm — mruknął cesarz.

Wyrwał włos z brody i zrobił zeza, by przyjrzeć mu się z bliska. Włos był biały.

Odrzucił go. Odwracając się do Alypii, zapytał:

— Mówisz, że nie chcesz jego głowy?

— Nie, naprawdę — odparła. — Jest głupią marionetką, tchórzliwą i okropnie nudną. — Przez chwilę na twarzy Ortaiasa Sphrantzesa oburzenie walczyło ze strachem. — Ale, stryju, gdybyś skazywał na śmierć każdego, kto pasuje do tego opisu, wkrótce zabrakłoby ci poddanych. Gdyby tu był Vardanes…

Jej głos pozornie nie uległ zmianie, lecz ledwo uchwytna lodowata nuta sprawiła, że strach go było słuchać.

— Tak. — Prawa ręka Thorisina zwinęła się w pięść. — No cóż — podjął — przypuszczam, że darujemy życie temu szubrawcowi. — Ortaias, ożywiony nadzieją, pochylił się gwałtownie; strażnicy pchnęli go z powrotem na oparcie kanapy. Imperator zignorował go, warcząc: — Skotos zaciągnąłby mnie do piekła, gdybym tak po prostu puścił go wolno. Zacząłby spiskować, zanim znikłyby mu pręgi po więzach. Musi zrozumieć, i ludzie muszą zrozumieć, jakim był skończonym idiotą, i dlatego zostanie ukarany.

— Oczywiście — Alypia skinęła; była co najmniej równie dobrym politykiem jak jej stryj. — Jak ci się podoba coś takiego…?


Prawie wszystkie jednostki, które towarzyszyły Thorisinowi w czasie marszu koronacyjnego, zostały odesłane do koszar. W czasie gdy Imperator i jego doradcy debatowali nad losem Ortaiasa Sphrantzesa, tylko parę oddziałów videssańskiej straży przybocznej czekało na Thorisina przed rezydencją patriarchy. Razem z nimi stali ludzie noszący parasole, którzy wchodzili w skład obowiązkowej publicznej świty Autokratora.

Ulice były prawie puste. Nieliczni Videssańczycy stali i gapili się na pomniejszoną cesarską eskortę, gdy wracała ona w kierunku pałaców, ale większość mieszkańców miasta już znalazła sobie inną rozrywkę.

Z tego powodu Marek z daleka zauważył przepychającego się ku nim wysokiego mężczyznę, ale nie poświęcił mu uwagi — po prostu jeszcze jeden Videssańczyk o chodzie marynarza. W wielkim porcie, jakim była stolica, coś takiego raczej nie przyciągało uwagi.

Nawet kiedy człowiek ten pomachał do Thorisina Gavrasa, Skaurus zignorował go. Tak wiele osób robiło to samo na widok Imperatora, że trybun przestał na to reagować. Dopiero kiedy mężczyzna krzyknął:

— Witam Waszą Imperatorską Mość! — Skaurus poczuł lodowate ciarki na krzyżu. Zgrzytliwy bas, lepiej pasujący do szumu wiatru i fal niż do miasta, mógł należeć tylko do Tarona Leimmokheira.

Trybun spotkał drungariosa z floty Ortaiasa zaledwie dwukrotnie, raz w nocy, na plaży i drugi raz, gdy był ścigany przez jego galerę. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie miał okazji zobaczenia rysów Leimmokheira, ale jak teraz stwierdził, nie były też one wcale godne uwagi: może czterdziestopięcioletni admirał miał surową twarz, pobrużdżoną i spaloną przez słońce, a włosy i brodę zbyt posiwiałe, by można było poznać, na ile zostały wybielone przez słońce.

Marek miał zatem wymówkę, by nie rozpoznać Leimmokheira, lecz nie można było powiedzieć tego samego o Thorisinie Gavrasie, który za panowania swego brata miał do czynienia z drungariosem prawie codziennie. Mimo wszystko Thorisin był mniej zaskoczony pojawieniem się Leimmokheira niż trybun. Zatrzymał się i wytrzeszczył oczy jakby na widok ducha.

Dzięki temu admirał przecisnął się między strażnikami.

— Gratulacje, Gavrasie! Dobra robota! — zawołał i upadł na kolana, a potem na brzuch na środku ulicy.

Leżał w akcie poddaństwa, gdy Thorisin w końcu odzyskał głos.

— Taka niewiarygodna bezczelność dosłownie zasługuje na nagrodę — wyszeptał. Potem z nagłą wściekłością ryknął na całe gardło: — Straż! Pojmać mi tego zdradzieckiego łotra!

— Co? Co to jest? Zabierać ze mnie łapy!

Leimmokheir chciał walczyć z żołnierzami, ale było ich zbyt wielu, a poza tym trudno wymyślić gorszą pozycję do obrony niż leżenie na brzuchu. W ciągu paru sekund admirał został poderwany na nogi i unieruchomiony, z wykręconymi do tyłu rękami. Prawie dokładnie tak — pomyślał mimochodem Marek — jak Vardanes Sphrantzes trzymał Alypię.

Drungarios spiorunował wzrokiem Thorisina Gavrasa.

— O co chodzi?! — zawołał, ciągle próbując się uwolnić. — Czy w taki sposób dziękujesz każdemu, kto nie pada do twych kolan i nie oddaje ci czci? Jeżeli tak, to co robi obok ciebie ten wąż, Namdalajczyk? Przecież on sprzedałby własną matkę za dwa miedziaki, gdyby tylko myślał, że jest tyle warta.

Hrabia Drax warknął i zrobił krok w jego stronę, ale Thorisin zatrzymał go ruchem ręki.

— Jesteś doskonałym partnerem do rozmowy o wężach, Leimmokheirze, wraz ze swoją perfidią i wynajętymi przez siebie mordercami.

Krzaczaste brwi Tarona Leimmokheira — prawie identyczne jak Balsamona — wzniosły się do połowy czoła, niczym dwie szare gąsienice — admirał odrzucił w tył głowę i roześmiał się.

— Nie wiem, co ostatnio pijasz, chłopcze. — Gavras poczerwieniał niebezpiecznie, lecz Leimmokheir nie zwrócił na to uwagi. — Daj mi butelkę, jeżeli jakaś ci została. Nie mam pojęcia, co w niej jest, ale to coś sprawia, że człowiek widzi dziwne rzeczy. — Mówił jak do równego sobie, kompletnie ignorując trzymających go strażników.

Skaurus przypomniał sobie, co pomyślał wówczas, gdy po raz pierwszy usłyszał głos drungariosa — że nie ma w nim podstępu. Teraz to pierwsze wrażenie powróciło i było równie silne. Jednakże dwa lata życia w Imperium nauczyły go, że podstęp czai się wszędzie, zbyt często umiejętnie przebrany za szczerość.

I tak pojmował to Imperator. Jego gniew był tym gorętszy, gdyż został zdradzony przez człowieka, którego uważał za uczciwego. Powiedział:

— Możesz kłamać, póki nie padniesz, Leimmokheirze, ale robisz z siebie głupca, próbując. Nie ma żadnego dowodu świadczącego na twoją korzyść, by prowadzić jakąkolwiek dyskusję. Byłem tam, jak wiesz, i widziałem twoich wynajętych zabójców na własne oczy…

— Toś widział więcej, niż ja — odpalił Leimmokheir, ale Gavras ruszył jak burza.

— Tak, i zabiłem paru z nich.-Imperator zwrócił się do strażników. — Zabierzcie tego świetnego, prawomyślnego jegomościa do więzienia. Zapewnimy mu miłe, spokojne miejsce, w którym będzie mógł przemyśleć pewne rzeczy, dopóki nie zdecyduję, co z nim zrobić. W drogę, precz z moich oczu.

Żołnierze trzymali drungariosa, nie mogli więc zasalutować, ale skinęli głowami i posłusznie zabrali admirała.

Zdawało się, że dopiero wtedy Leimmokheir zrozumiał, iż nie padł ofiarą okrutnego żartu.

— Gavrasie, ty przeklęty durniu, na lodowate piekło Skotosa, nie mam pojęcia, o co mnie posądzasz, ale ja tego nie zrobiłem! Uważajcie, niezguły! — krzyknął do żołnierzy, którzy powlekli go przez kałużę. Jego protesty ścichły w oddali.

Realizacja zamierzeń dotyczących Ortaiasa Sphrantzesa była przewidywana na dwa dni później, ale z powodu ulewnego deszczu termin został przełożony. Następnego dnia znów padało, i trzeciego także. Obserwując gnane z północy brudnoszare chmury, Skaurus zdał sobie sprawę, że są one tylko pierwszym zwiastunem długiej fali deszczów. Gdzie podział się rok? — zapytał się w myślach; na to pytanie nigdy nie było odpowiedzi.

Wreszcie pogoda poprawiła się. Północny wiatr nadal niósł wilgoć i zimno, ale słońce świeciło jasno; odbijało się oślepiająco od nadal mokrych murów i przemieniało ostatnie krople wody w tęczę. I chociaż nie miało dość czasu, by wysuszyć wszystkie siedzenia w olbrzymim videssańskim amfiteatrze, ludzie nie uskarżali się. W porównaniu z widowiskiem, na jakie czekali, mokry tyłek był mniejszą niewygodą.

— Ale tłum! — powiedział Viridoviks, a jego oczy wędrowały z miejsca zajmowanego przez legionistów w górę boków wielkiej wapiennej czary. — Ci biedni omadhaunowie w ostatnim rzędzie są tak daleko, że dopiero w przyszłym tygodniu zobaczą, co tu się dzisiaj będzie działo.

— Jeszcze jedna celtycka bzdura — parsknął Gajusz Filipus. — Ale gwarantuję ci, że nie będziemy dla nich więksi od pluskiew. — Omiótł spojrzeniem tłumy. — Bezwartościowi, większość z nich, jak te tłuściochy w domu… — miał na myśli Rzym i Marek skrzywił się tęsknie — …które przychodzą w święta obejrzeć, jak zabijają się gladiatorzy.

Skaurus zgodził się z tym stwierdzeniem; pomruk unoszących się nad trybunami rozmów był jakby przesycony okrucieństwem, a na twarzach ludzi siedzących w pierwszych rzędach widniała aż nazbyt wyraźna lisia pożądliwość.

Trybun dojrzał Gorgidasa w kontyngencie cudzoziemskich posłów, którzy siedzieli nieco niżej. Grek, mający historyczne ambicje, chciał spojrzeć na dzień świętowania z mniejszego dystansu i wolał towarzystwo ambasadorów, by nie rozpoznano w nim legionisty. Słuchał jakiejś opowieści Arigha syna Arghuna, i kreślił notatki na trzyczęściowej woskowej tabliczce. Dwie dalsze wisiały mu u pasa.

Taso Vones, ambasador z Khatrish, pomachał radośnie do trybuna, a ten w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko. Lubił tego małego Khatrisha, którego bystry, żartobliwy umysł zadawał kłam jego mysiej powierzchowności.

W amfiteatrze rozbrzmiały spiżowe dźwięki rogów. Pełen oczekiwania szmer tłumu przybrał na sile. Poprzedzany przez świtę z parasolami, na arenę wszedł Thorisin Gavras. Rozległy się brawa i okrzyki, gdy pokonywał tuzin stopni wiodących na trybunę, ale wypadły one nikło w porównaniu z ogłuszającym tumultem, jaki Skaurusowi dane było usłyszeć w Amfiteatrze przy innych okazjach. No, ale ostatecznie to nie Imperatora mieli oglądać.

Każda jednostka żołnierzy zaprezentowała broń, gdy Gavras przechodził obok; na wyszczekaną komendę Gajusza Filipusa Rzymianie wysunęli przed siebie na długość ramienia swe pila. Gavras skinął lekko. On i starszy centurion, obaj będący żołnierzami przez całe życie, rozumieli się doskonale.

W przeciwieństwie do biurokratów, których Thorisin mijał w drodze do tronu. Wyglądali na zdenerwowanych, gdy kłaniali się swemu nowemu władcy; Goudeles, na przykład, wydawał się blady w szacie z ciemnoniebieskiego jedwabiu. Ale Gavras poświęcił im nie więcej uwagi niż mijanym po drodze i liczącym sobie setki lat pomnikom z brązu i marmuru — niektórym malowanym, innym nie — statuom wykładanym złotem i kością słoniową, a nawet obeliskowi ze złoconego granitu, który dawno temu został złupiony w Makuranie.

Imperator ożywił się raz jeszcze, gdy podszedł do cudzo ziemskich dygnitarzy. Zatrzymał się na chwilę, by powiedzieć coś Gawtruzowi z Thatagush; przysadzisty, smagły poseł skinął w odpowiedzi. Potem Gavras zagadnął Taso Vonesa. Khatrish roześmiał się i smutnym gestem potargał brodę, tak zaniedbaną i nieporządną jak broda Gawtruza.

Marek nie słyszał słów, ale domyślił się, o co chodzi. Pomyślał również, że Vones wygląda głupio z kędzierzawą brodą, bez której mógłby uchodzić za Videssańczyka. Ale jego władca narzucał swoim poddanym zwyczaje rodem z Khamorth, ku pamięci swych przodków, którzy przed wiekami wykroili państwo ze wschodnich prowincji Videssos, i dlatego mały poseł był skazany na noszenie kosmatego zarostu, choć nim szczerze gardził.

Thorisin usadowił się na wysokim stołku w środku widowni; stołek nie miał oparcia, żeby wszyscy mogli go widzieć. Wokół niego skupili się ludzie z parasolami. On wzniósł rozkazująco prawicę; tłum ucichł i pochylił się na swoich miejscach, wyciągając szyje dla lepszego widoku.

Wszyscy wiedzieli, gdzie patrzeć. Przez bramę, która właśnie stanęła otworem, zawsze wchodziły na arenę konie wyścigowe. Dzisiaj orszak był dużo krótszy; w jego skład wchodził obdarzony potężnym głosem herold Thorisina Gavrasa, dwaj videssańscy strażnicy w złoconych półpancerzach i stajenny wiodący jednego osła.

Na grzbiecie zwierzęcia jechał Ortaias Sphrantzes, ale wierzchowiec potrzebował przewodnika, bowiem siodło było odwrócone, a jeździec siedział twarzą do ogona. Od dawna obznajomieni z aktem rytualnego poniżenia Videssańczycy zatrzęśli się ze śmiechu. Przejrzały owoc pożeglował nad trybunami i roztrzaskał się pod kopytami osła. Inne poleciały jego śladem, ale ten obstrzał był litościwie skąpy; Videssos było ostatnio zbyt długo oblężone, by mieszkańcy mogli pozwolić sobie na marnowanie żywności.

Herold, żwawo uskakując przez lecącym melonem, krzyknął:

— Oto Ortaias Sphrantzes, który postanowił zbuntować się przeciwko prawowitemu Autokratorowi Videssańczyków, Jego Imperatorskiej Mości, Thorisinowi Gavrasowi!

Tłum odkrzyknął:

— Tyżeś najwyższym, Gavrasie! Tyżeś najwyższym! — Marek pomyślał, że ludzie wrzeszczą z taką ochotą, jakby już zapomnieli, że tydzień wcześniej swoim panem nazywali Ortaiasa.

Przy nie cichnącym ryku tłumu Ortaias i jego strażnicy okrążyli wolno arenę; herold przez cały czas wykrzykiwał swoją kwestię. Marek słyszał mlaśnięcia roztrzaskujących się wokół Sphrantzesa pocisków; powiew przyniósł przyprawiający o mdłości smród zepsutych jaj.

Niektóre z pocisków trafiały w cel. Nim Ortaias wrócił na miejsce, z którego wyruszył, jego szata była pełna plam z miękiszu i soku. Skaurus doszedł do wniosku, że osioł musiał być pod wpływem jakiegoś narkotyku. Szedł spokojnym krokiem, zatrzymując się tylko po to, by podnieść kawałek jabłka. Wtedy jego przewodnik szarpał za długi postronek i zwierzę porzucało ogryzek, by ruszyć w dalszą drogę.

Wreszcie osioł okrążył arenę i zatrzymał się przed bramą. Dwaj strażnicy zdjęli Ortaiasa z jego grzbietu, potem powiedli go przed Thorisina Gavrasa.

Kiedy go puścili, mężczyzna upadł na ziemię w akcie poddaństwa. Imperator wstał.

— Widzimy twoją uległość — powiedział. W Amfiteatrze była tak dobra akustyka, że jego słowa, chociaż wypowiadane normalnym tonem, docierały do najwyższych rzędów. — Czy wobec tego wyrzekasz się, raz i na zawsze, wszelkich roszczeń do najwyższej władzy w naszym Imperium chronionym przez Phosa?

— Tak, żałuję, że wyciągnąłem ręce po tron. Ja… — w chwili gdy Gavras usłyszał to, co chciał, przerwał Ortaiasowi władczym gestem.

Gajusz Filipus cicho zachichotał.

— Pewne rzeczy nigdy nie ulegają zmianie. Założę się, że temu chudemu bękartowi właśnie zduszono w zarodku dwugodzinną mowę abdykacyjną. I dobrze.

Znów przemówił Thorisin:

— Otrzymasz teraz nagrodę za swą zdradę.

Strażnicy podnieśli Ortaiasa. Szybko ściągnęli mu szatę przez głowę. Tłum zawył. Gajusz Filipus mruknął:

— Chudzielec. — Jeden ze strażników, większy i bardziej muskularny, stanął za niefortunnym Sphrantzesem i wymierzył straszliwego kopniaka w jego nagi zadek. Ortaias krzyknął i runął na kolana.

Viridoviks zagdakał z rozczarowania.

— Gavras jest zdecydowanie za miękki — powiedział. — Powinien wpakować tego kundla do wiklinowego kosza, podobnie jak wielu z tych, którzy podążyli jego śladem, a potem podpalić. Dopiero takie widowisko ludzie na długo by zapamiętali.

— Ty i Komitta Rhangawe — mruknął do siebie Marek, nieco zdumiony dzikością Gala.

— Tak postąpiliby świątobliwi druidzi — powiedział Viridoviks.

Skaurus wiedział, że jest to aż nazbyt prawdziwe. Celtyccy kapłani zjednywali sobie bogów przez składanie im w ofierze przestępców… albo niewinnych, gdy nie było pod ręką tych pierwszych.

Gdy Ortaias Sphrantzes, pocierając obolałą część ciała, podniósł się na nogi, z widowni zszedł jeden z kapłanów Phosa. W rękach miał nożyce i długą, lśniącą brzytwę. Tłum zamilkł; religia zawsze była szanowana w Videssos. Ale Marek wiedział, że nie dojdzie do rozlewu krwi. Za pierwszym zszedł drugi kapłan, z prostą błękitną szatą i egzemplarzem świętej księgi Phosa w oprawie z emaliowanego brązu.

Ortaias schylił głowę przed pierwszym kapłanem. Nożyce błysnęły w jesiennym słońcu. Lok brązowych włosów upadł do stóp niedawnego Imperatora, potem drugi i następne, dopóki na jego głowie nie pozostała jedynie krótka szczecina. Wtedy do akcji ruszyła brzytwa i wkrótce w słońcu zalśniła łysina.

Drugi kapłan przesunął się do przodu. Składając mnisią szatę na zgiętej ręce, wyciągnął w stronę Ortaiasa uświęconą księgę i powiedział:

— Oto prawo, w imię zasad którego będziesz żył, o ile tak zadecydujesz. Jeżeli w sercu czujesz, że zdołasz go przestrzegać, wstąp do klasztoru; jeżeli nie, mów.

Ale Ortaias, jak i wszyscy inni, wiedział, jaka kara grozi za odmowę.

— Będę przestrzegał prawa — powiedział.

Obdarzony silnym głosem herold powtórzył jego słowa zgromadzonym na trybunach. Rozległo się zbiorowe westchnienie. Wstępowanie do zakonu zawsze było poważną sprawą, nawet jeżeli następowało wyłącznie z powodów politycznych. Zresztą wiara i polityka w Imperium były praktycznie nie do rozdzielenia. Skaurus pomyślał o Zemarkhosie w Amorionie i poczuł, że jego usta zaciskają się w cienką, twardą linię.

Kapłan powtórzył propozycję jeszcze dwukrotnie, za każdym razem otrzymując tę samą odpowiedź. Podał świętą księgę swemu koledze, potem ubrał nowego mnicha w klasztorny przyodziewek, mówiąc:

— Jak błękit Phosa pokrywa twoje nagie ciało, tak może jego prawość spowije twoje serce i osłoni je przed złem. — Herold znów powtórzył jego słowa.

— Niech tak się stanie — odparł Ortaias, ale został zagłuszony przez tysiące ludzi, którzy powtarzali słowa jego modlitwy. Marek był poruszony wbrew samemu sobie, zdumiewając się siłą wiary w Videssos. Czasami prawie żałował, że jej nie podziela, ale, jak Gorgidas, był zbyt zakorzeniony w świecie materialnym, by czuć się dobrze w świecie ducha.

Ortaias Sphrantzes opuścił Amfiteatr przez tę samą bramę, którą przybył, ramię w ramię z dwoma kapłanami, którzy uczynili go częścią swej wspólnoty. Tłum, usatysfakcjonowany widowiskiem, zaczął powoli się rozchodzić. Przekupnie wykrzykiwali: „Wino! Słodkie wino!”, „Korzenne placki!”, „Święte obrazki dla ochrony waszych ukochanych!”.

Gajusz Filipus, niezadowolony z takiego zakończenia, burknął:

— I teraz ten drań spędzi resztę swoich głupich dni na dostatnim życiu w mieście, tylko że z łysą głową i w błękitnej szacie, by wszystko dobrze wyglądało.

— Niezupełnie — zaśmiał się Marek. Thorisin mógł być tępy, ale nie aż tak naiwny. Trybun pomyślał, że Gennadiosowi należy się odpowiednie towarzystwo w klasztorze na dalekiej granicy Videssos. On i jego nowy brat, Ortaias, bez wątpienia będą mieli o czym rozmawiać.

Загрузка...