— Niech Phos rozwali tego bezczelnego zdrajcę, Bouraphosa, na tysiąc kawałków, a potem upiecze każdy z nich na ogniu z krowiego łajna! — wybuchnął Thorisin Gavras. Imperator stał na videssańskim nabrzeżu i patrzył, jak tonie jedna z jego galer. Dwie inne uciekały do portu, ścigane przez okręty zbuntowanego drungariosa. Głowy podskakiwały w falach Końskiego Brodu, gdy marynarze ze staranowanego okrętu płynęli do Videssos i bezpieczeństwa. Nie wszyscy mieli je osiągnąć; zbliżały się ku nim czarne płetwy.
Gavras przeciągnął ręką po wzburzonych przez wiatr włosach.
— I dlaczego nie mam admirałów z rozumem wystarczającym, by nie lać pod wiatr? — warknął. — Dwulatek w basenie radzi sobie ze swoim stateczkiem z większą finezją niż ci durnie!
Wraz z innymi oficerami Skaurus robił co mógł, by zachować niewzruszony wyraz twarzy. Rozumiał bezsilną wściekłość Thorisina. Onomagoulos, hulający na zachodnim brzegu Końskiego Brodu, dowodził armią dużo słabszą od imperialnej. I co z tego, skoro Gavras nie mógł zmierzyć się ze swym wrogiem?
— Gdybyś miał parę okrętów z Duchy… — zaczął Utprand syn Dagobera, ale wściekłe spojrzenie Thorisina zatrzymało Namdalajczyka w połowie zdania.
Drax popatrzył na swego krajana tak, jakby był on tępakiem. Wszyscy wiedzieli, że Imperator podejrzewa wyspiarzy; oczy hrabiego zdawały się pytać, po co Utprand zraża go sobie bez potrzeby.
Gavras, wściekły jak szczuty niedźwiedź, odwrócił się do Marka.
— Przypuszczam, że teraz ty powiesz, że powinienem uwolnić Leimmokheira.
— Nie, dlaczego, Wasza Wysokość, absolutnie — odparł niewinnie trybun. — Gdybyś zamierzał mnie słuchać, zrobiłbyś to już dawno.
Podrapał się po ręku. Rana swędziała go okropnie, jednak zagoiła się na tyle, że Gorgidas dzień wcześniej wyjął szwy. Zabieg nie był bolesny, lecz wspomnienie prześlizgującego się przez ciało metalu było tak nieprzyjemne, że mimo woli zadrżał.
— Ba! — Thorisin znów spojrzał na Koński Bród.
Tylko rozrzucone belki wskazywały, gdzie zatonął okręt; jednostki Bouraphosa podjęły patrol. Jakby kontynuując dyskusję, Imperator powiedział:
— Co by mi dało, gdybym go wypuścił? Po tylu miesiącach pobytu w lochach z pewnością zwróciłby się przeciw mnie.
Niespodziewanie za Leimmokheirem wstawił się Mertikes Zigabenos. Oficer straży podziwiał starego żeglarza, który za rządów Sphrantzesów pokazywał, jak porządny człowiek może zachować godność mimo plugawego reżimu.
— Jeżeli złoży ci przysięgę na wierność, dotrzyma jej. Bez względu na to, co mówisz, panie, Taron Leimmokheir nigdy nie złamie danego słowa. Za bardzo boi się lodu.
— A poza tym — powiedział Marek z zamierzoną złośliwością i bez najmniejszych skrupułów — co za różnica, jeżeli cię zdradzi? Nadal będziesz bez admirała, podczas gdy… — Zamilkł, pozostawiając Thorisinowi dokończenie przekornej myśli.
Imperator, nadal w paskudnym nastroju, tylko chrząknął. Szarpał z zadumą za brodę i, godne uwagi, nie wpadł we wściekłość na samą wzmiankę o uwolnieniu Leimmokheira. Jego wola jest niczym granit — pomyślał trybun — ale nawet granit w końcu kruszeje.
— Myślisz, że go wypuści? — spytała wieczorem Helvis, gdy Skaurus zdał jej sprawozdanie z wypadków dnia. — Zatem punkt dla ciebie.
— Chyba tak, o ile admirał po uwolnieniu nie przejdzie na drugą stronę. To na dobre rozpętałoby piekło.
— Nie sądzę, by tak się stało. Leimmokheir jest uczciwy — rzekła z powagą Helvis.
Marek szanował jej zdanie; mieszkała w Videssos lata dłużej niż on i wiedziała niemało o znaczących personach. Co więcej, jej słowa wyrażały opinię podzielaną przez wszystkich innych — z wyjątkiem Imperatora.
Ale kiedy trybun spróbował pociągnąć ją za język, nie wykazała dalszego zainteresowania sprawami publicznymi, co było do niej niepodobne.
— Co ci jest? — zapytał zaintrygowany Marek.
Zastanowił się, czy Helvis przypadkiem nie domyśla się, jakie on żywi uczucia do Alypii Gavry, i nie przeczuwa straszliwej sceny, jaka rozegra się w efekcie.
Helvis odłożyła spódnicę, której rąbek podszywała, i uśmiechnęła się do trybuna. On pomyślał, że powinien znać to spojrzenie; w jej oczach było coś figlarnego, coś, co widział już kiedyś. Odgadł jego znaczenie w chwili, gdy powiedziała:
— Przykro mi, kochanie, że myślę o czymś innym. Próbuję obliczyć, kiedy wypada rozwiązanie. O ile się nie mylę, na krótko przed festiwalem przesilenia.
Marek milczał tak długo, że iskierki w jej oczach przygasły.
— Nie cieszysz się? — zapytała ostro.
— Oczywiście, że się cieszę — odpowiedział i mówił prawdę.
Zbyt wielu Rzymian wyższych sfer było z wyboru bezdzietnych; kochali ich tylko łowcy spadków.
— Zaskoczyłaś mnie, to wszystko.
Podszedł do niej i pocałował ją, a potem żartobliwie szturchnął w żebra. Zapiszczała.
— Lubisz zaskakiwać mnie w ten sposób — poskarżył się. — Zrobiłaś tak samo, gdy spodziewałaś się Dostiego.
Jak gdyby wymówienie imienia syna było jakimś zaklęciem, dziecko przebudziło się i zaczęło płakać. Helvis skrzywiła się. Wstała i podniosła małego.
— Zsiusiałeś się czy chcesz, by cię przytulić? — zapytała.
Okazało się, że to drugie; po kilku minutach Dosti znów spał.
— Przypuszczani, że znów będę musiał przyzwyczaić się do wstawania po pięć razy w nocy. Dlaczego nie załatwisz tego tak, by od razu mieć trzylatka i zaoszczędzić nam tego całego zamieszania?
Helvis skorzystała z okazji, by odwzajemnić wcześniejszego kuksańca.
Przytulił ją, uważając na jej brzuch i na własne zranione ramię. Pomogła mu ściągnąć bluzę przez głowę. Jednak nawet wtedy, gdy leżeli nadzy na macie, trybun widział twarz Alypii Gavry, rozpamiętywał dotyk jej ust. Dopiero wtedy zrozumiał, dlaczego nie zareagował z oczekiwaną radością na nowiny Helvis.
Uświadomił sobie również coś innego i zaśmiał się cichutko.
— O co chodzi kochanie? — zapytała, dotykając jego policzka.
— Nic ważnego. Takie tam głupie myśli.
Chrząknęła z zaciekawieniem, ale on nie wyjaśnił nic więcej. Nie ma mowy — pomyślał — przecież nie może powiedzieć jej, że teraz rozumie, dlaczego tak często popełniała gafę i nazywała go imieniem zmarłego kochanka.
— Rzućmy na to okiem — rozkazał Gorgidas następnego ranka. Marek zasalutował i wyciągnął rękę. Rana wyglądała dobrze; skraje były nierówne i zaczerwienione, ale rozcięcie pokrywał brązowy strup. Grek chrząknął z zadowolenia na ten widok, a potem jeszcze raz, gdy ją powąchał.
— Nie psuje się — powiedział trybunowi. — Twoje ciało dobrze się goi.
— To twoja mikstura spełniła swe zadanie, chociaż paskudnie szczypała. — Gorgidas potraktował ciecie ciemnobrązowym płynem, który nazwał barbarum: była to mieszanina sproszkowanego grynszpanu, tlenku ołowiu, ałunu, smoły i żywicy z równymi częściami octu i oleju. Rzymianin krzywił się za każdym razem, gdy Grek smarował mu ranę, ale lekarstwo okazało się skuteczne.
Gorgidas znów tylko chrząknął, nie wzruszony pochwałą. Nic nie było w stanie go poruszyć od śmierci Kwintusa Glabrio. Teraz zmienił temat pytaniem:
— Czy wiesz, kiedy Imperator planuje wysłać misję do Arshaum?
— Nie tak szybko. Okręty Bouraphosa zatapiają wszystko, co wystawia dziób z portu. Dlaczego pytasz?
Grek spojrzał nań pustym wzrokiem. Marek zobaczył, jak bardzo zmizerniał, w dodatku miał wystrzępione włosy po obcięciu loka na znak żałoby po Glabrio.
— Dlaczego? — powtórzył Gorgidas. — Nic prostszego: mam zamiar z nimi jechać. — Zacisnął szczęki, bez zmrużenia oka przyjmując spojrzenie Skaurusa.
— Nie wolno ci — rzekł przestraszony trybun.
— A dlaczego? Jak zamierzasz mnie powstrzymać? — Głos lekarza był niebezpiecznie spokojny.
— Mogę wydać ci rozkaz.
— Czy na pewno możesz i czy będzie to zgodne z prawem? To byłoby doskonałą kwestią dla adwokatów w Rzymie. Jestem przydzielony do legionów, tak, ale czy jestem legionistą? Chyba nie, nie bardziej niż markietan czy miejski szewc, który pracuje na kontrakcie. O ile nie każesz mnie skuć, nie posłucham twego rozkazu.
— Ale dlaczego? — zapytał bezradnie Marek.
Nie miał zamiaru zakuwać Gorgidasa w żelaza. To, że Grek był jego przyjacielem, miało mniejsze znaczenie. Gorgidas był na tyle uparty, że nie potrafiłby zmusić go do wykonywania obowiązków wbrew jego woli.
— Odpowiedź jest dość prosta; znasz moje zainteresowania — wyprawa uzupełni moje informacje na temat plemion i obyczajów Arshaum, bo Arigh nie wszystko może mi powiedzieć. Myślę, że etnografia jest czymś, czym, jak mam nadzieję, uda mi się zająć na poważnie.
Gorycz zawarta w słowach Greka dała Skaurusowi klucz, którego potrzebował.
— A medycyna? A co z nami, twoimi pacjentami, kurowanymi niekiedy po tuzin razy? Co z tym? — Wyciągnął ku lekarzowi zranioną rękę.
— Co z tym? Jeśli chcesz wiedzieć, nadal jest to kawał paskudnie rozpłatanego mięsa. — Skoncentrowany na swoim nieszczęściu i pogardzie dla samego siebie, Gorgidas pomijał fakt, że jest doskonałym lekarzem. — Videssański uzdrawiacz załatwiłby to w pięć minut, zamiast przez półtora tygodnia martwić się, czy nie zacznie się jątrzyć.
— O ile w ogóle mógłby coś zrobić — odciął się Marek. — Wiesz, że nie potrafią leczyć niektórych ran, a gdy zbyt długo używają swej mocy, to wycieka ona z nich jak woda z dziurawego garnka. A ty zawsze dajesz z siebie wszystko.
— Kiepskie i godne pożałowania jest to „wszystko”. Mimo moich starań Minucjusz już byłby martwy, i Publiusz Flakkus, i Kotyliusz Rufus po Maraghrze, i ilu jeszcze? Jesteś durniem uważając mnie za lekarza, skoro nie mogę nawet nauczyć się sztuki, która dała im życie. — W oczach Greka pojawił się nawiedzony wyraz. — Nie mogę! Widzieliśmy to, prawda?
— Więc uciekniesz na stepy i zrezygnujesz nawet z prób?
Gorgidas skrzywił się, ale powiedział:
— Nie próbuj mnie zawstydzić, Skaurusie. To nic nie da.
Trybun zarumienił się, zły na siebie, że dał się przejrzeć. Grek kontynuował:
— W Rzymie nie byłem złym lekarzem, ale tutaj jestem zerem. Jeżeli mam jakiś talent do historii, może na tym polu zdołam zostawić coś wartościowego. Naprawdę, Marku… — Skaurus był wzruszony, bowiem lekarz nigdy wcześniej nie użył jego imienia — …wszystkim wam lepiej będzie z kapłanem-uzdrawiaczem. Znosiliście moje fochy wystarczająco długo.
Jasne było, że żaden zwykły argument nie może zmienić zdania Gorgidasa. Gdy zabrakło mu ważkich argumentów, Marek zawołał:
— Ale jeżeli nas zostawisz, z kim będzie się kłócił Viridoviks?
— No, teraz prawie ci się udało — przyznał Gorgidas z uśmiechem. — Będzie mi brakowało tego rudego opryszka, mimo jego zadziornego charakteru. Ale nie trafiłeś; dopóki Viridoviks ma Gajusza Filipusa, nigdy nie braknie im tematów do kłótni.
Skaurus, pokonany, wyrzucił ręce w powietrze.
— Zatem niech tak będzie. Ale po raz pierwszy cieszę się, że Bouraphos przyłączył się do buntowników. Nie tylko dzięki niemu zostaniesz z nami dłużej, ale będziesz miał więcej czasu na odzyskanie rozsądku.
— Nie sądzę, bym go stracił. Może pojechałbym nawet wtedy, gdyby… wszystko poszło inaczej. — Grek przerwał i poderwał głowę. — Bezużyteczność nie jest przyjemnym uczuciem. — Wstał. — Jeśli wybaczysz, Gawtruz obiecał opowiedzieć mi o podaniach swego ludu na temat najazdu na Thatagush. Porównanie ze sprawozdaniami historyków videssańskich powinno okazać się fascynujące, nie sądzisz?
Jakakolwiek by była odpowiedź Marka, Grek nie czekał, by ją usłyszeć.
Trybun stał na baczność po prawej stronie imperatorskiego tronu. Na tej uroczystości nie cieszył się miejscem honorowym; patriarcha Balsamon stał krok bliżej Imperatora. Nie wiadomo, jak udało mu się osiągnąć taki efekt, ale naczelny dostojnik Videssos, w szatach z błękitnego jedwabiu i złotogłowiu, wyglądał jak pospolity włóczęga. Szpakowata broda spływała nieporządnie po perłach zdobiących przód jego ornatu.
Po lewej stronie Imperatora stała Alypia Gavra, w stroju tak ciemnym, jak tylko dopuszczał protokół. Skaurus po uczcie sprzed dwóch tygodni widywał ją jedynie z daleka; dwa razy prosił o posłuchanie i dwa razy dostał odpowiedź odmowną. Prawie bał się spotkać z nią oko w oko, ale jej skinienie, gdy zebrali się przy tronie, przywróciło mu odwagę.
Komitta Rhangawe, nie posiadająca oficjalnego statusu, została odprawiona między dworzan, którzy stali w szpalerze wzdłuż długiej centralnej kolumnady. Jej ostre, twarde oblicze wyróżniało się w morzu pulchnych, dobrotliwych twarzy, niczym sokół w stadzie gołębi. Zobaczywszy Rzymianina, zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu Viridoviksa; Marek był zadowolony, że go nie ma.
Komnatę przepełniał pełen oczekiwania szmer. Skrzydła Wielkiej Bramy rozchyliły się powoli. Ukazał się jeden człowiek — ciemna sylwetka na tle padającego z zewnątrz światła. Jego długie, rozkołysane kroki zdawały się nie pasować do tego królestwa przemykających eunuchów i stąpających miękko urzędników.
Taron Leimmokheir nosił świeże szaty, ale wisiały one na nim jak na kiju. Zwolnienie nie usunęło z jego twarzy bladości, nabytej w czasie długich miesięcy pobytu w lochach. Włosy i broda były czyste, ale nie przystrzyżone.
Skaurus słyszał, że admirał nie zgodził się przyjąć balwierza; jego słowa brzmiały: „Niech Gavras zobaczy, co ze mnie zrobił”.
Trybun zastanowił się, czego jeszcze Leimmokheir mógł odmówić. Na ile się orientował, targ jeszcze nie został dobity.
Były admirał podszedł do imperatorskiego tronu, po czym zatrzymał się, patrząc Thorisinowi w oczy. W myśl videssańskiej etykiety było to szczytem bezczelności; w ciszy, jaka nagle zapadła w komnacie, Marek słyszał skwierczenie pochodni. Potem, z rozmysłem i najwyższą godnością, Leimmokheir powoli położył się przed swoim władcą.
— Wstań, wstań — przynaglił niecierpliwie Thorisin; nie były to słowa zgodne z protokołem, ale ministrowie dworu przestali już rozpaczać nad zmianami wprowadzanymi przez Imperatora.
Leimmokheir podniósł się. Imperator, który miał taką minę, jakby każde wypowiedziane słowo piekło go w język, kontynuował:
— Wiedz, że oddalamy od ciebie oskarżenie o spiskowanie przeciwko naszej osobie, i że zostają ci przywrócone wszystkie posiadłości i prawa, uprzednio uznane za podlegające konfiskacie.
Dworzanie westchnęli przeciągle. Leimmokheir zaczął schylać się, by ponownie paść przed Imperatorem na twarz, ale Thorisin powstrzymał go ruchem ręki.
— Teraz przejdziemy do rzeczy — powiedział, bardziej jak targujący się kupiec niż Autokrator Videssańczyków. Leimmokheir pochylił się. — Czy zechcesz służyć mi jako drungarios floty przeciwko Bouraphosowi i Onomagoulosowi? — Marek zauważył, że Gavras zrezygnował z mówienia w pierwszej osobie liczby mnogiej.
— Dlaczego tobie, a nie im?
Skaurus miał okazję się przekonać, że więzienie nie zabiło tupetu Leimmokheira. Dworzanie zbledli, zatrwożeni taką otwartością.
Imperator jednakże wyglądał na zadowolonego. Jego odpowiedź była równie bezpośrednia.
— Bo nie jestem człowiekiem, który wynajmuje morderców.
— Nie, natomiast wtrącasz ludzi do więzienia.
Opasły mistrz ceremonii, który stał wśród wysokich dygnitarzy, wyglądał tak, jakby miał zamiar zemdleć. Thorisin siedział z kamiennym wyrazem twarzy, ze splecionymi na piersiach rękami, czekając na prawdziwą odpowiedź. Wreszcie Leimmohkeir skłonił głowę; szare loki przysłoniły jego twarz.
— Wspaniale! — Thorisin odetchnął jak hazardzista, który ograł przeciwnika. Skinął na Balsamona. — Patriarcha odbierze przysięgę wierności.
Dosłownie mruczał jak zadowolony kocur; dla człowieka tak religijnego jak Taron Leimmokheir, przysięga była niczym zakucie w żelazne kajdany.
Balsamon zrobił krok do przodu, wyjmując mały egzemplarz videssańskiej świętej księgi z fałd szaty. Ale drungarios odegnał go ruchem ręki; w sali tronowej rozbrzmiał jego głos — żeglarza, przywykłego do przekrzykiwania sztormowych wichrów.
— Nie, Gavrasie, nie złożę ci przysięgi.
Na chwilę wszyscy zamarli; oczy Imperatora stały się twarde i zimne.
— Zatem co, Leimmokheirze? — zapytał i groźnie podniósł głowę. — Czy ma mi wystarczyć twoje „tak”?
Jego zamierzony sarkazm admirał przyjął za dobrą monetę.
— Tak, na Phosa, w przeciwnym razie ile będzie warte twoje ułaskawienie? Będę twoim człowiekiem, ale nie twoim psem. Jeżeli nie potrafisz zaufać mi bez najeżonej słowami obroży na moim karku, odeślij mnie do lochów i bądź przeklęty.
Teraz on czekał dumnie na decyzję Imperatora.
Rumieniec wypełzł z wolna na policzki Thorisina. Ręce jego przybocznych strażników zacisnęły się na drzewcach włóczni. Byli Autokratorzy — wcale nie nieliczni — którzy zmazywali taką ujmę krwią. Balsamon nieraz widział coś takiego. Rzekł nagląco:
— Wasza Wysokość, może ja…
— Nie. — Thorisin przerwał mu jednym chrapliwym słowem.
Marek znów zdał sobie sprawę z przytłaczającej władzy, jaka emanowała z murów tego gmachu. W komnatach pałacu Balsamon mógł przewracać oczami i wykłócać się; tutaj skłoniwszy się, zamilkł potulnie. Jedynie Leimmokheir pozostał nie zastraszony, czerpiąc siłę z tego, co już przecierpiał.
Imperator nadal go nie lubił, ale powoli gniew na jego obliczu ustąpił miejsca wstrzemięźliwemu szacunkowi.
— Zatem niech tak będzie. — Nie tracił czasu na pogróżki czy ostrzeżenia; jasne było, że niewiele one znaczą dla przywróconego na stanowisko admirała.
Leimmokheir, równie porywczy jak Gavras, skłonił się i odwrócił do wyjścia.
— Dokąd idziesz tak szybko? — zapytał ostro Thorisin z rozbudzoną na nową podejrzliwością.
— Do portu, oczywiście. A gdzie według ciebie powinien pójść twój drungarios? — Leimmokheir ani się nie odwrócił, ani nawet nie zwolnił.
Skaurus pomyślał, że gdyby mógł zatrzasnąć za sobą skrzydła Wielkiej Bramy, na pewno by to zrobił. Uparty admirał i obdarzony równie silną wolą Imperator zdołali wspólnie postawić videssański ceremoniał na głowie. Dworzanie zaczęli się rozchodzić; potrząsali głowami, wspominając lepiej zorganizowane widowiska.
— Nie odchodź — powiedział Imperator do trybuna, gdy ten miał zamiar ruszyć za innymi. — Mam dla ciebie robotę.
— Słuchani?
— I oszczędź mi tego niewinnego spojrzenia — warknął Imperator. — Może łapią się na nie wszystkie dziewki, ale nie ja.
Marek zobaczył, że kącik ust Alypii Gavry drgnął lekko, ale księżniczka nie spojrzała na niego.
Jej stryj mówił dalej:
— Byłeś tym, który pragnął uwolnienia tego siwobrodego świętoszka, więc będziesz musiał mieć na niego oko. Mam nadzieję, że będę wiedział o każdym jego oddechu. Rozumiesz?
— Tak. — Rzymianin na wpół spodziewał się takiego rozkazu.
— Tylko „tak”? — Gavras spiorunował go wzrokiem, ale zrezygnował z okazji do wybuchnięcia gniewem. — No to idź i zajmij się tym.
Gdy Marek wracał do koszar legionistów, dogoniła go Alypia Gavra.
— Muszę prosić cię o wybaczenie — powiedziała. — Udawanie, że nie dotarły do mnie twe prośby o spotkanie, byłoby niegrzecznością z mej strony.
— Sytuacja nie była zwyczajna — odparł trybun.
Nie mógł mówić tak swobodnie, jakby sobie życzył. Na ścieżce panował ożywiony ruch; niejedna głowa odwracała się ciekawie na widok najemnego dowódcy idącego ręka w rękę z bratanicą Autokratora Videssańczyków.
— Skromnie mówiąc. — Alypia wzniosła brew.
Ona także używała zdań o wielu znaczeniach. Marek zastanowił się, czy świadomie postanowiła spotkać się z nim w miejscu publicznym, by istniejąca miedzy nimi więź pozostała nieskrystalizowana.
— Mam nadzieję — zaczął ostrożnie — iż nie myślisz, że byłem… ach, że ją wykorzystałem.
Spojrzała na niego pewnie.
— Istnieje wiele korzyści, jakie może osiągnąć oficer w pewnych okolicznościach; mogę dodać, że czasem potrafię patrzeć jego oczami.
— To główna przyczyna mojego długiego wahania.
— Nigdy w głębi serca nie wierzyłam… — Alypia położyła rękę na lewej piersi — …że jesteś taki. — Nagle potrząsnęła głową. — „Główna przyczyna”? A co z twoim małym synem? Co z rodziną, jaką założyłeś po przybyciu do Videssos? Na bankiecie wyglądałeś na zadowolonego z Helvis.
Skaurus zagryzł wargi. Księżniczka ubrała w słowa jego własne myśli.
— A twierdziłaś, że nie potrafisz czytać w moich myślach! — zawołał.
Po raz pierwszy Alypia uśmiechnęła się. Uczyniła ruch, jakby miała zamiar położyć mu rękę na ramieniu, ale powstrzymała się pamiętając, gdzie się znajdują. Rzekła cicho:
— Gdyby te myśli zostały odczytane, to ta… ach, sytuacja… — bez zbytniej złośliwości sparodiowała wcześniejsze zająknięcia się trybuna — …nigdy nie miałaby miejsca.
Ścieżka rozwidlała się.
— Teraz, jak myślę, każde z nas ruszy inną drogą — oznajmiła, skręcając w stronę kwitnących wiśni, które rosły wokół imperatorskiej rezydencji.
Tak, na jakiś czas — powiedział Marek do siebie.
— Popatrz, z czym według Gavrasa mam pracować! — krzyknął Taron Leimmokheir. — Dlaczego nie kazał mi powiesić się na rei? — Po chwili odpowiedział na własne pytanie: — Bo pomyślał, że złamałaby się pod moim ciężarem, i miał rację! — Spojrzał ze wstrętem na port Neorhesian.
Wielkie północne kotwicowisko stolicy stanowiło część miasta niezbyt dobrze znaną Skaurusowi. Rzymianie patrolowali sąsiedni port Kontoskalion, leżący na zwróconym na południe wybrzeżu Videssos, i również z niego wyprawili się na kampanię przeciwko Yezda. Ale Kontoskalion był portem-zabawką w porównaniu z Neorhesian, nazwanym tak od nazwiska dawno zmarłego prefekta, który nadzorował jego budowę.
Przy pirsach wychodzących w Morze Videssańskie stało wiele okrętów; ich maszty tworzyły istny las. Ale w większości były to opasłe, nieruchawe statki handlowe i małe łodzie rybackie, takie jak ta, którą Marek płynął w czasie przeprawy sił Thorisina przez Koński Bród. Burty statków wznosiły się wysoko nad poziom wody — ładunki zostały wyładowane dawno temu, a nowych nie było; nieprzyjacielskie patrole skutecznie blokowały port. Elissaios Bouraphos, wyruszając do Pityos, zabrał najlepsze okręty cesarskiej floty wojennej i wraz z nimi przyłączył się do rebelii Onomagoulosa.
Leimmokheirowi pozostało niewiele: około dziesięciu trirem i może tuzin mniejszych dwurzędowców, znanych trybunowi jako liburniany. Nieprzyjacielska flota była prawie trzy razy większa, a poza tym Bouraphos miał również lepszych kapitanów i załogi.
— Co można zrobić? — zapytał Marek.
Martwił się tym, że drungarios uważa, iż stojące przed nim zadanie przerasta go. Leimmokheir patrzył na morze; nie na spienione fale tańczące wewnątrz falochronów, ale dalej, na zachodnie krańce horyzontu.
Zdawało się, że admirał nie usłyszał go, ale po chwili powoli wyrwał się z zadumy.
— Hmmm? Na światło Phosa, naprawdę nie wiem. Ktoś nawarzył piwa, a ja mam je wypić. Poczekam i rozejrzę się, aby się zorientować, co tu się działo od czasu mego zejścia na ląd. Wróciłem i patrzę z innej strony, i wszystko wygląda dziwnie.
W videssańskiej grze w szachy zdobyte piony mogły być użyte przeciwko ich pierwotnemu właścicielowi, i w ciągu gry po kilka razy przechodzić z ręki do ręki. Skaurus pomyślał, że tutaj ma do czynienia z grą jak najbardziej odpowiadającą zamysłom wynalazców.
Leimmokheir widząc, że Rzymianin ma kłopoty z ułożeniem komentarza, poklepał go po ramieniu.
— Nigdy nie trać nadziei — rzekł poważnie. — Namdalajczycy są heretykami, którzy swoją wiarą narażają dusze na potępienie, ale mają do tego prawo. Niezależnie od tego, jak źle wygląda sztorm, kiedyś musi się skończyć. To Skotos zastawia na człowieka sidła rozpaczy.
On jest chodzącym dowodem własnej filozofii — pomyślał Marek; miesiące więzienia opadły z niego tak, jakby nigdy ich nie było.
Ale zauważył, że drungarios nie odpowiedział na jego pytanie.
Wreszcie ciche tony pandoury ucichły w rzymskich koszarach. Rozległy się burzliwe brawa. Senpat Sviodo odłożył strunowy instrument i na jego przystojnej, smagłej twarzy zakwitł uśmiech zadowolenia. Podniósł kubek z winem w stronę publiczności.
— To było cudowne — powiedziała Helvis. — Sprawiłeś, że zobaczyłam góry Vaspurakanu tak wyraźnie, jakby stały mi przed oczami. Phos dał ci wielki dar. Gdybyś nie był żołnierzem, twój talent wkrótce uczyniłby cię bogatym.
— Ciekawe, że to powiedziałaś — rzekł nieśmiało Senpat. — Gdy byłem mały, myślałem o tym, by uciec z trupą muzyków, którzy grali w posiadłości mego ojca.
— Dlaczego tego nie zrobiłeś?
— Ojciec dowiedział się i złoił mi skórę. Miał rację, niech Phos da mu wieczne odpoczywanie. Byłem potrzebny tutaj; nawet wtedy Yezda byli liczni jak poborcy podatków wokół człowieka, który wykopał skarb. I gdybym uciekł, patrz, co bym stracił. — Otoczył ramieniem siedzącą obok Nevratę. Jaskrawe wstążki spłynęły strumieniem z jego trójrożnej vaspurakańskiej czapki, łaskocąc ją w szyję; odsunęła je i przytuliła się do męża.
Marek napił się wina. Już prawie zapomniał, jakie dobre towarzystwo stanowi para młodych przybyszów z zachodu, nie tylko z powodu muzyki Senpata, ale też zapału i dobrego humoru, z jakim stawiają czoło życiu. Senpat i Nevrata czuli się ze sobą tak dobrze, że wszystkie pary w ich obecności stawały się szczęśliwsze.
— Gdzie twój przyjaciel z wąsami jak stopiony brąz? — zapytała Nevrata trybuna. — Ma ładny głos. Miałam nadzieję, że usłyszę go śpiewającego do wtóru z Senpatem, nawet gdyby miały to być tylko videssańskie piosenki, jedyne zrozumiałe dla nich obu.
— „Mała ptaszyna o żółtym dziobku…” — zaczął Gajusz Filipus ochrypłym barytonem.
Nevrat skrzywiła się i rzuciła w niego orzechem. On, zawsze czujny, złapał go w locie, po czym zmiażdżył głowicą sztyletu.
Nevrata mimo wszystko nie zapomniała o pytaniu. Uniosła znacząco brew. Skaurus odparł nieskładnie:
— Powiedział, że ma jakieś sprawy do załatwienia. Nie wiem dokładnie, o co chodzi. — Ale mogę się domyślać — dokończył w myśli.
Druga brew powędrowała w górę, gdy Nevrata dostrzegła jego niezdecydowanie. W przeciwieństwie do większości Videssanek nie regulowała brwi, co tylko podkreślało jej silną urodę.
W tym przypadku Marek był odporny na kokieterię. Żałował, że zna sekret Viridoviksa. Nevrata odwróciła się do Helvis.
— Jesteś dużą dziewczynką, moja droga, zatem dlaczego nie jesz, a skubiesz jedzenie?
Powiedziane obojętnym tonem słowa mogłyby sprawić ból, ale Nevrata była wyraźnie zatroskana. Uśmiech Helvis był trochę blady.
— Im więcej zjem, tym więcej jutro rano zwrócę.
Nevrata przez chwilę patrzyła na przyjaciółkę bez śladu zrozumienia, a potem przytuliła ją serdecznie.
— Gratuluję — powiedział Senpat, ściskając rękę Marka. — Cóż to, czyżby myśl o wyruszeniu na zachód zrobiła z ciebie jurnego ogiera? Ho, ho, to byłby już drugi raz!
— Och, więcej — zaprzeczyła zarumieniona Helvis, zerkając spod oka na trybuna.
Kiedy śmiechy ucichły, Senpat spoważniał.
— Wy, Rzymianie, wyruszacie na zachód, prawda?
— Nie słyszałem nic innego — odparł Skaurus. — Jak na razie nikt nigdzie nie pójdzie, dopóki Bouraphos trzyma Koński Bród. A jakie to ma dla ciebie znaczenie? Odszedłeś od nas całe miesiące temu.
Senpat nie odpowiedział na pytanie. Zamienił parę zdań w gardłowym vaspurakańskim z Gagikiem Bagratouni. Odpowiedź nakharara zabrzmiała prawie jak warknięcie. Kilku z jego rodaków gwałtownie pokiwało głowami, jeden trzasnął pięścią w kolano.
— Chciałbym się przyłączyć, jeśli mnie zechcecie — powiedział młody szlachcic do Skaurusa. — Kiedy wyruszycie na zachód, będziecie nie tylko tłumić wewnętrzne rebelie. Yezda też tam nie brakuje, a ja jestem ich dłużnikiem. — Jego wesołe oczy znów spochmurniały.
— I ja — dodała Nevrata.
Marek pamiętał jej wyczyny po Maraghrze i wtedy, gdy legioniści walczyli z ludźmi Draxa, wiedział więc, że ma na myśli dokładnie to, co powiedziała.
— Oboje wiecie, że odpowiedź brzmi „tak”, niezależnie od tego, czy wyruszymy — rzekł. — Cóż innego mógłbym powiedzieć zaprawionym w boju wojownikom i dzielnym zwiadowcom, którzy są również moimi przyjaciółmi? — Senpat Sviodo podziękował mu z niezwyczajną powagą.
Bartagouni, nadal pogrążony we własnych myślach, rzekł zapalczywie:
— I jest tam także Zemarkhos.
Jego ludzie znów pokiwali głowami; bardziej nienawidzili fanatycznego kapłana niż nomadów. Prawdopodobnie nadarzy się szansa na zemstę, jeżeli legioniści wyruszą na zachód. W drodze do Maraghy Thorisin wydrwił Zemarkhosa i kapłan za swego Autokratora uznał Onomagoulosa. Jego poplecznicy zasilili siły prowincjonalnych wielmożów.
W sali na chwilę zapadła cisza. Rzymianie byli wierni państwu, któremu służyli, ale to była lojalność najemników; zdecydowanie płytka. Nie podzielali ani w pełni nie rozumieli dziesięcioleci wojen i pogromów, które zahartowały Vaspurakanerów tak, jak zimna woda hartuje stal. Ludzie, którzy tytułowali się książętami, rzadko okazywali tę twardość, ale kiedy tak się działo, mroziła ona ich mniej zaangażowanych w sprawę towarzyszy.
— Dość tych smutków! — zawołał Sviodo. Wyczuł, że dotychczasowy nastrój pogarsza się i postanowił to zmienić. — Smutki to narzędzia Skotosa!
Odwrócił się do Gajusza Filipusa.
— Więc wy, Rzymianie, znacie małą ptaszynę? — Jego palce zatańczyły po strunach pandoury. Legioniści ryknęli marszową piosenkę zadowoleni, że odrywa ich od własnych niewesołych myśli.
— Dobrze się czujesz, Taronie? — zapytał Marek. — Wyglądasz, jakbyś nie spał od tygodnia.
— Prawie trafiłeś — przyznał Leimmokheir, podkreślając słowa potężnym ziewnięciem. Miał czerwone oczy, a jego głos był bardziej ochrypły niż zwykle. Po uwolnieniu przybrał na wadze, ale skórę miał obwisłą i niezdrową. — Usiłowanie dokonania czegoś niemożliwego jest dość męczącym zadaniem. — Nawet jego niegdyś dudniący śmiech wydawał się jakby pusty. — Za mało okrętów, za mało ludzi, za mało pieniędzy, za mało czasu — wyliczał, pomagając sobie palcami. — Cudzoziemcze, masz posłuch u Gavrasa. Wytłumacz mu, że nie jestem magiem, by wyczarować zwycięstwo ruchem ręki. A zrób to dobrze, bo inaczej zamieszkamy w sąsiednich celach.
Skaurus potraktował jego słowa jako wyraz przygnębienia, ale Leimmokheir nalegał tak uparcie, że w końcu postanowił porozmawiać z Imperatorem. Wyczerpanie sprawiło, że drungarios stał się drażliwy i niezdolny do dostrzegania innego punktu widzenia poza własnym.
Traf chciał, że trybun został przyjęty przez Imperatora po bardzo krótkim oczekiwaniu. Kiedy powiedział o skargach Leimmokheira, Thorisin warknął:
— Czego on chce, sardeli do wina? Byle dureń potrafi pokierować łatwą robotą, dopiero trudniejsza pokazuje, kto ile jest wart.
Nagle do tronu zbliżył się posłaniec. Zatrzymał się niezdecydowanie, czekając na reakcję Imperatora.
— No? — warknął Gavras.
Posłaniec padł na twarz. Kiedy wstał, podał Autokratorowi złożony pergamin.
— Wybacz, Wasza Wysokość. Goniec, który przyniósł list powiedział, że to pilne.
— Dobra, dałeś mi go, na co więc czekasz? — Imperator rozłożył arkusz i przeczytał półgłosem: — „Przyjdź na nabrzeże i zobacz efekt swego zaufania. L., drungarios dowodzący”.
Jego twarz ciemniała z każdym słowem. Przedarł pergamin, potem wrzasnął do Skaurusa:
— Niech Phos przeklnie dzień, w którym posłuchałem twego zatrutego języka! Posłuchaj, jak ten łajdak chełpi się swoją zdradą! Zigabenos! — ryknął, a kiedy oficer straży pojawił się u jego boku, rozkazał mu wysłać żołnierzy do doków, by — o ile to jeszcze możliwe — powstrzymali Leimmokheira. Warknął: — Cholera, za późno, ale trzeba spróbować.
Jego furia była tak wielka, że Marek cofnął się, gdy Imperator wstał z tronu. Bał się, że Thorisin może go zaatakować, ale ten wydał tylko krótki rozkaz:
— Chodź. Skoro ja muszę oglądać owoce twej głupoty, ty też możesz to zrobić.
Przerażony Skaurus pośpieszył za Imperatorem. Wszystko, co Rzymianin myślał o Leimmokheirze, okazało się stekiem bzdur. To było gorsze od zdrady; mówiło o jego wręcz bezgranicznym zaślepieniu.
Dworzanie pędem schodzili Gawasowi z drogi, żaden nie śmiał przypomnieć mu, że czekają następni petenci. Imperator, przez cały czas klnąc pod nosem, opuścił tereny pałacowe i skręcił nad morze; wszedł na stopnie nabrzeża jak niesprawiedliwie osądzony człowiek na szafot. Nie zaszczycił Skaurusa nawet jednym spojrzeniem.
To, co zobaczył za kamiennymi umocnieniami, wydarło z jego piersi nowy wrzask gniewu.
— Ten pomiot rajfura ukradł całą flotę! — Triremy i lżejsze, dwurzędowe okręty zwijały żagle i odpływały na wiosłach z portu Neorhesian. Wiosła wzbijały pióropusze spienionej wody. Marek popadł w jeszcze większe przygnębienie. Nie przypuszczał, że to możliwe.
— I popatrz! — zawołał Imperator, wskazując na pod miejski port na drugim brzegu Końskiego Brodu. — Ten bydlak, Bouraphos, wychodzi, by go przywitać! — Okręty zbuntowanego admirała rosły w oczach. Thorisin potrząsnął ku nim pięścią.
Nagle na kamiennych stopniach zadudniły podkute buty. Do Imperatora podbiegł zadyszany, przeklinający żołnierz.
— Przybyliśmy za późno, Wasza Wysokość — wysapał. — Leimmokheir odpłynął.
— Poważnie? — parsknął Gavras.
Oczy żołnierza rozszerzyły się, gdy skierował je tam, gdzie wskazywała wyciągnięta ręka Thorisina.
Okręty Leimmokheira ustawiły się w linię naprzeciwko buntowników, ciężkie galery zajęły pozycję w środku, liburniany na skrzydłach. Marek nie znał się na morskiej taktyce, ale nawet on rozpoznał manewr.
— To szyk bojowy! — zawołał.
— Na Phosa, prawda! — wykrzyknął Thorisin, po raz pierwszy zauważając obecność trybuna. — O co tu chodzi? Nieważne, zdrajca czy półgłówek, twój ukochany przyjaciel i tak mnie zniszczy. Bouraphos zabawi się z nim jak kot z konikiem polnym. Patrz na okręty, jakie ma ze sobą.
Gavras mógł zgadywać, czy Leimmokheir zdradził, czy nie — w przypadku Elissaiosa Bouraphosa było to po prostu widać. Jego okręty przygotowywały się do manewru oskrzydlającego. Przekleństwa, które Thorisin dotychczas ciskał na głowę Leimmokheira, posypały się na Bouraphosa. Posłaniec Zigabenosa słuchał ich z podziwem.
Marek prawie zapomniał o Imperatorze. Odkrył, że przyglądanie się bitwie, w której nie można wziąć udziału, jest gorsze od samej walki. W bezpośrednim starciu nie ma czasu na refleksje; teraz nie pozostawało mu nic innego. Jego paznokcie wbity się w dłonie, gdy patrzył, jak wioślarze po obu stronach zwiększają tempo. Okręty skoczyły ku sobie. Trybun zastanowił się, czy Leimmokheir faktycznie zwariował, czy też egotyzm, jaki zdawał się czaić w duszy każdego Videssańczyka, kazał mu wierzyć, że jest równy bogom.
Okręty były w odległości niecałego furlonga od siebie, gdy nagle jeden z dwurzędowców Bouraphosa zboczył z kursu i staranował idącą obok triremę. Zaatakowana z zaskoczenia cięższa galera została nieodwracalnie uszkodzona. Wiosła pękały z trzaskiem; Marek usłyszał wrzaski, gdy ramiona wioślarzy zostały wyrwane ze stawów. Woda chlusnęła w wielką wyrwę w burcie triremy. Pobity okręt nieledwie z godnością zaczął zanurzać się W morską toń. Liburnian cofnął wiosła i zaczął szukać następnej ofiary.
Jak gdyby pierwszy zdradziecki atak był sygnałem, ponad dwadzieścia okrętów zbuntowanego admirała zwróciło się na swych towarzyszy, wprowadzając zamęt w szyk Bouraphosa. Nie było już wiadomo, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Okręty nadal wierne straciły pęd, gdy ich kapitanowie rozglądali się nerwowo na boki. I w ten chaos wpadła flota Tarona Leimmokheira.
Thorisin Gavras podskoczył radośnie na nabrzeżu.
— Zobacz, jak to przyjemnie, suczy synu! — wrzeszczał do Bouraphosa. — Zobacz, jak to smakuje! — Skaurus nagle zrozumiał przyczynę bezsennych nocy Leimmokheira; drungarios obsiewał to pole od wielu dni i teraz zbierał żniwo.
Ale mimo tych przygotowań bitwa morska była daleka od wygranej. Nawet z nagle ujawnionymi rekrutami, flota Leimmokheira nadal była dużo słabsza, a Elissaios Bouraphos był zaradnym dowódcą. Jednakże to jego okręty zostały ściśnięte i zmuszone do obrony przed grasującymi wokół galerami Leimmokheira. Kiedy zbuntowany admirał próbował uderzyć, czekająca stosownej chwili galera wciągnęła wiosła na sterburcie i rozdarła lewą burtę swego sąsiada wystającymi ostrogami. Zniszczony okręt bezradnie przewalał się na falach; ten, który go pokonał, zasilił flotę Leimmokheira; przygotowana do kontrataku eskadra Bouraphosa wycofała się.
Ogólny bałagan zwiększyło to, że obie strony wywiesiły imperialne proporce ze słońcem. Marek zobaczył jeszcze jedną, maleńką z powodu odległości banderę, szkarłatną ze złotymi pasami — emblemat drungariosa floty. Bouraphos musiał dojść do wniosku, że jedynym wyjściem będzie zabicie rywala, gdyż cztery jego galery ruszyły w stronę admiralskiego okrętu, topiąc po drodze liburniana.
W pobliżu nie było żadnych jednostek, które mogłyby przyjść mu z pomocą. Woda wokół triremy drungariosa wzburzyła się, bo na obu burtach ciągnięto bądź pchano wiosła w przeciwne strony. Galera zawróciła prawie w miejscu i rzuciła się do ucieczki. Załogi Leimmokheira być może nie były dostatecznie wyszkolone, ale admirał nie zniósłby, gdyby na jego okręcie flagowym ospale wykonywano rozkazy.
Spienione odkosy burzyły się pod dziobem galery; pędziła ona prawie prosto na Skaurusa, mijając osiadający powoli kadłub pierwszej staranowanej triremy, gdy okręty Bouraphosa zaczęły przygotowywać się do ataku.
— Niech ich Skotos i jego demony, dopędzają go — jęknął Thorisin, zaciskając ręce na kamieniach umocnień tak silnie, że aż pobielały mu kostki. Parę minut wcześniej gotów był powolutku zanurzać Leimmokheira we wrzącym oleju, a teraz prosił bogów, żeby drungariosowi nie stała się krzywda.
Ale Leimmokheir wiedział, co robi. Nawet z odległości ponad ćwierć mili można go było poznać po grzywie szpakowatych włosów. Jego ręka opuściła się, podkreślając wydany rozkaz. Trirema, wijąc się niczym wąż, okrążyła tonącą galerę i staranowała pierwszy ze ścigających ją okrętów tak szybko, że przerażeni rebelianci nie bardzo wiedzieli, co się stało. Pozostałe trzy okręty Bouraphosa zatrzymały się, jak gdyby Leimmokheir pokazał, że jest nie tylko doskonałym żeglarzem, ale i groźnym czarnoksiężnikiem.
Jego śmiały czyn wlał otuchę w serca innych i przeważył szalę bitwy. Około dwudziestu z okrętów Bouraphosa zdołało rozerwać pierścień okrążenia i uciec w kierunku przedmieść na drugim brzegu, ale bitwa praktycznie już była skończona. Inna grupa widząc, w którą stronę wiatr wieje, przeszła na stronę zwycięzców i zaatakowała wiernych Bouraphosowi towarzyszy.
Thorisin zaczął tańczyć, by wyładować przepełniającą go radość. Zapominając o imperatorskim dostojeństwie, walił Marka i posłańca po plecach, i szczerzył zęby w szerokim śmiechu, gdy oni odpowiadali tym samym.
Jedna eskadra, składająca się z około piętnastu okrętów, próbowała jeszcze walczyć; Skaurus nie był zaskoczony, gdy zauważył proporzec drugiego drungariosa. Dzielny do końca Elissaios Bouraphos i jego wierni poplecznicy w ten sposób dawali innym okrętom szansę ucieczki. Starali się być wszędzie naraz, zawracali i niemal nad falami śmigali do przodu, by atakować niczym osaczone psy.
Rezultat bitwy był już przesadzony, ale jej koniec nadszedł szybciej, niż trybun się spodziewał. W jednej chwili skoordynowana obrona rozpadła się; na maszty wciągnięto białe tarcze, gdy zaczęli poddawać się ostatni kapitanowie Bouraphosa.
— Zatopić ich wszystkich! — ryknął Gavras, ale po chwili, niechętnie, sprostował: — Nie, pewnego dnia będziemy potrzebować ich przeciwko Namdalajczykom. — Westchnął i powiedział do Marka: — A jednak jestem dalekowzroczny, niech mnie licho. Ten nieszczęsny tron jeszcze zobaczy, że Imperator niekoniecznie musi widzieć tylko czubek swego nosa. — Znów westchnął, wspominając wolność i wiążący się z nią brak odpowiedzialności.
Nim Imperator dotarł do portu Neorhesian, znów był w dobrym nastroju. Przy dokach kłębił się tłum złożony z cywilów i żołnierzy. Dla mieszkańców miasta triumfalny powrót Leimmokheira był widowiskiem, które przyjemnie skracało czas. Żołnierze wiedzieli, o ile większe było jego znaczenie. Teraz mogli wyruszyć na Baanesa Onomagoulosa; tarcza, która ich oddzielała, została porąbana na kawałki.
Thorisin witał skinieniem każdego schodzącego na ląd kapitana. Dbał, by niejednakowo traktować tych, którzy wyruszyli z drungariosem, i tych, którzy dopiero w trakcie bitwy przeszli na jego stronę. Rebelianci, znając jego zmienne usposobienie, zbliżali się czujnie, ale z zadowoleniem odkryli, że ich wkład w zwycięstwo wymazał wcześniejszą zdradę. Odeszli podniesieni na duchu.
Galera Tarona Leimmokheira weszła do portu jako jedna z ostatnich. Marek zobaczył, że nie wyszła z bitwy bez szwanku. Parę wioseł wlokło się w wodzie, gdyż zabrakło obsadzających je wioślarzy, a z burty na długości dziesięciu stóp było zdarte poszycie.
Żołnierze Gavrasa przywitali radosnymi okrzykami admirała, który do chwili zacumowania triremy nie zwracał na nich uwagi, a i później musieli się zadowolić jedynie krótkim ruchem ręki. Leimmokheir wyskoczył na pirs z żywością dużo młodszego człowieka. Przepchnął się przez tarasujący mu drogę tłum i stanął przed Imperatorem.
Skłonił się, mówiąc:
— Ufam, iż moja wiadomość była wystarczająco jasna, by uspokoić twoje obawy. — Nie podnosząc głowy mrugnął do Skaurusa lewym okiem, którego Thorisin nie mógł zobaczyć.
Imperator poczerwieniał i nabrał powietrza w płuca, ale nim ryknął na Leimmokheira zobaczył, że Marek na siłę hamuje szeroki uśmiech.
— Zatem jesteś zbyt ufny, co najmniej o połowę — warknął, ale nieszczerze. — Powtarzam to od lat, przypomnij sobie.
— Więc teraz, gdy moje zadanie zostało wykonane, wrócę do lochów, co? — odwzajemnił się drungarios, ale Skaurus nie doszukał się w jego głosie żartobliwej przekory.
— Po strachu, jakiego mi napędziłeś, jak najbardziej na to zasługujesz. — Oczy Gavrasa przesunęły się na okręt flagowy. — Co my tu mamy?
Dwaj marynarze w kolczugach przywiedli swego więźnia. Musieli go podtrzymywać; lewa strona jego przystojnej twarzy była zakrwawiona po spotkaniu z celnie wystrzelonym z procy kamieniem.
— Powinieneś był raczej zostać w Pityos, Elissaiosie — powiedział Thorisin.
Bouraphos spojrzał na niego wściekle i potrząsnął głową, by przepędzić zamroczenie.
— Byliśmy górą, póki ten przeklęty kamień i zdrajcy nie ścięli mnie z nóg. Ja ściąłbym ich lepiej. — Gra słów była ułomna, ale Marek musiał uszanować odwagę rebelianta, że w ogóle spróbował.
— Prawdopodobnie nie będziesz miał okazji — odparł Imperator. Odwrócił się do marynarzy, którzy stanęli na baczność, spodziewając się rozkazu. — Zabrać go do Kynegionu.
Gdy zaczęli odciągać Bouraphosa, Gavras zatrzymał ich na chwilę.
— Ze względu na przysługę, jaką mi niegdyś oddałeś, twoje ziemie nie zostaną skonfiskowane. Chyba masz syna.
— Tak. To miło z twojej strony, Thorisinie.
— On nigdy mnie nie skrzywdził. Możemy także zadbać, by twoja głowa nie trafiła pod Kamień Milowy.
Bouraphos wzruszył ramionami.
— Zrób, jak uważasz. Mnie ona już na nic nie będzie potrzebna. — Popatrzył na marynarzy. — No cóż, chodźmy. Chyba nie muszę wskazywać wam drogi? — Odszedł, prostując się z każdym krokiem.
Marek musiał wypowiedzieć cisnące mu się na język słowa:
— Dobrze umiera.
— Tak — skinął Imperator. — Powinien żyć w taki sam sposób.
Na to trybun nie znalazł odpowiedzi.
Obecni na pirsie przyglądali się przycumowanemu statkowi.
— Co jest napisane na rufie? — zapytał Gajusz Fiłipus.
Litery były spłowiałe i pokryte solą.
— „Zdobywca” — przeczytał Marek. Starszy centurion ściągnął usta.
— Nigdy nie dorośnie do swej nazwy.
„Zdobywca” podskakiwał na fali. Był szerszy od smukłych Videssańskich okrętów wojennych, miał szeroki, czworokątny żagiel, teraz zwinięty, i tuzin wioseł, żeby załoga mogła w razie potrzeby manewrować nim po porcie.
Gorgidas, który znał się na okrętach lepiej niż Rzymianie, wyglądał na zadowolonego.
— Nie został zbudowany wczoraj ani dzień wcześniej, ale dowiezie nas do Pristy i tylko to się liczy.
Trącił nogą wielki skórzany plecak. Marek, który pomagał mu go pakować wiedział, że na jego zawartość składają się głównie zwoje pergaminu, pióra i paczki sproszkowanego atramentu. Trybun zauważył:
— Imperator nie traci czasu. Niecały tydzień od zwycięstwa na morzu, a już wyruszacie do Arshaum.
— Najwyższa pora — powiedział Arigh syn Arghuna. — Brakuje mi końskiego grzbietu między nogami.
Pikridios Goudeles zadrżał lekko.
— Obawiam się, że będziesz miał zbyt wiele okazji, by na powrót do niego przywyknąć, jak, co gorsza, ja. — Do Skaurusa powiedział: — Nadchodząca kampania, przeciwko uzurpatorowi i Yezda, będzie trudna. Dobrzy ludzie Arigha spóźnią się na pierwszą, jak się zdaje, ale z pewnością nie na drugą.
— Oczywiście — rzekł Marek.
Czy Thorisin darzył Goudelesa takim zaufaniem, że wysłał go jako posła? A może usuwał potencjalnego buntownika?
Jakiekolwiek by były powody Gavrasa, jego zaufanie do miodoustego biurokraty najwyraźniej nie było absolutne. Goudelesowi towarzyszył ciemny, małomówny wojownik imieniem Lankinos Skylitzes. Skaurus nie znał go dobrze i nie był pewien, czy jest on bratem czy kuzynem tego Skylitzesa, który zginał w nocnej zasadzce przed rokiem. Przynajmniej pod jednym względem był niezastąpiony — Rzymianin słyszał, jak rozmawiał z Arighiem w języku nomadów.
Może wiedza o stepach była jego specjalnością, bowiem powiedział:
— Jest jeszcze jedna przyczyna pośpiechu. Zeszłej nocy z Aristy przywieziono nowe wieści. Avshar jest na równinach. Prawdopodobnie werbuje żołnierzy; lepiej, żebyśmy go uprzedzili.
Marek krzyknął z konsternacji, a po nim wszyscy ci, którzy usłyszeli wieści Skylitzesa. W głębi duszy przeczuwał, że książę-czarnoksiężnik uciekł bezpiecznie z Videssos po obaleniu Sphrantzesów, ale zawsze dobrze było połudzić się, że jest inaczej.
— Jesteś pewien? — zapytał Skylitzesa.
Żołnierz skinął. Daleko mu do gadatliwych Videssańczyków — pomyślał z uśmiechem Skaurus.
— Może duchy pozwolą nam się spotkać — powiedział Arigh, ruchem ręki naśladując podrzynanie gardła.
Marek podziwiał jego junactwo, ale nie rozsądek. Zbyt wielu miało już takie samo życzenie i nie cieszyło się, gdy się ziściło.
Gajusz Filipus odpiął miecz od pasa i podał go Gorgidasowi.
— Weź — powiedział. — Kiedy ten pomiot węża przebywa na wolności, możesz potrzebować go pewnego dnia.
Grek był wzruszony prezentem, ale próbował odmówić przyjęcia, mówiąc:
— Nie potrafię obchodzić się z takimi narzędziami ani też nie pragnę się tego nauczyć.
— Weź go mimo wszystko — powtórzył nieubłaganie Gajusz Filipus. — Możesz schować go na dno swego worka, ale weź.
Mówił tak, jakby przydzielał zadanie jakiemuś legioniście, a nie dawał prezent, lecz Gorgidas wyczuwał troskę kryjącą się pod jego uporem. Przyjął jego gladius z podziękowaniami i zrobił dokładnie to, co poradził starszy centurion; zapakował go na swego plecaka.
— Bardzo wzruszające — rzekł oschle Goudeles. — Oto coś na osłodę. — Wyjął alabastrową flaszkę z winem, pociągnął łyk i przekazał ją Skaurusowi. Wino spływało do gardła jak śmietana. Dla Pikridiosa tylko to, co najlepsze — pomyślał trybun.
Zadudnił rzucany trap. Kapitan „Zdobywcy”, krzepki mężczyzna w średnim wieku, pomachał ręką i zawołał:
— No, eleganty, na pokład!
Arigh opuścił Videssos bez oglądania się za siebie, z prawą ręką na rękojeści szabli, lewą podtrzymując zarzucony na ramię zamszowy worek. Za nim podążył Skylitzes, równie nonszalancko. Pikridios Goudeles jęknął z teatralną przesadą, podnosząc swój tobołek, ale wcale nie wyglądał na słabeusza.
— Uważaj na siebie — rozkazał Gajusz Filipus, waląc Gorgidasa po plecach. — Masz zbyt miękkie serce, a to nieraz szkodzi.
Lekarz parsknął ze zdenerwowania.
— A ty jesteś pełen łajna, nic wiec dziwnego, że masz brązowe oczy. — Objął obydwu Rzymian, potem zarzucił plecak na ramię i pośpieszył za innymi członkami misji.
— Pamiętaj! — zawołał za nim Marek. — Mam zamiar przeczytać twoje notatki z podróży, więc zadbaj, żeby były porządne!
— Nie ma obawy, Skaurusie, przeczytasz je, nawet gdybym musiał cię związać i trzymać zwój przed twoją twarzą. To odpowiednia kara za przypominanie mi, że jesteś moim czytelnikiem.
— To wszyscy? — zapytał kapitan, gdy Grek wszedł na pokład. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zawołał do załogi: — Przygotować się do odbicia! — Dwaj na wpół nadzy marynarze wciągnęli trap; druga para wyskoczyła na dok, by odwiązać grube brązowe cumy zwisające z dziobu i rufy „Zdobywcy”.
— Stać, cumy rzuć, przycumować, czy jak tam brzmi to parszywe żeglarskie wyrażenie!
Pirs zadygotał pod ciężarem Viridoviksa. Celt miał hełm na głowie, a w ręku targał plecak. Był czerwony i zasapany; pot strumieniami spływał mu po policzkach. Wyglądało na to, że pędził z rzymskich koszar na złamanie karku.
— Co się stało? — zapytali jednocześnie Marek i Gajusz Filipus, wymieniając zaniepokojone spojrzenia. Podejmowanie takiego wysiłku poza bitwą i łożem było obce naturze Gala.
Nie miał szansy, by im odpowiedzieć, bowiem Arigh wykrzyknął jego imię i zeskoczył z pokładu „Zdobywcy” na powitanie.
— Wiec jednak przyszedłeś mnie pożegnać, co?
— Nic z tych rzeczy — wysapał Viridoviks, z westchnieniem ulgi rzucając worek na deski pomostu. — Za pozwoleniem, jadę z tobą.
Szeroki uśmiech rozjaśnił smagłą twarz nomady.
— Cóż mogłoby być lepszego? Pokochasz smak kavassu, obiecuje.
— Człowieku, czyś ty zgłupiał? — zapytał Gajusz Filipus. Wskazując na „Zdobywcę” ciągnął: — Jeżeli zapomniałeś, to jest statek. Twój żołądek przypomni ci o tym na pewno.
— Och, niech przypomina — odparł Celt, wycierając twarz rękawem tuniki. — Mam mały wybór; albo to, albo spotkanie z katem. Na wodzie będę chciał być martwy, lecz gdybym został, to życzenie na pewno by się spełniło, co nie za bardzo przypada mi do gustu.
— Z katem? — powtórzył Skaurus. Szybko przeszedł na łacinę. — Ta kobieta cię pogoniła?
Dopóki nie padały imiona, Arigh i słuchający żeglarze nie mogli zrozumieć, o co chodzi.
— Ta niestała suka — mruknął z goryczą Viridoviks.
Jego wieczny dobry humor gdzieś się ulotnił; był zły na samego siebie. Dostrzegając znaczący błysk w oku Marka, powiedział:
— Nie potrzebuję twego „a nie mówiłem?”. Miałeś rację. Chociaż raz mogłem być tak ostrożny, jak ty.
To wyznanie było prawdziwą miarą jego przerażenia, bowiem nigdy nie omijał okazji besztania Rzymian za ich brak fantazji.
— Co się stało? — zapytał trybun.
— Nie domyślasz się? Ta małpa zzieleniała z zazdrości, która zżera ją niczym rak. Naparła na mnie, żebym odstawił Gavrilę i Lissenę, i Beline, a ja odmówiłem jak wcześniej. Będą za mną tęskniły, moje dziewczynki, i musisz mi obiecać, że nie dopuścisz, by jej gniew spadł na ich głowy.
— Oczywiście — zapewnił niecierpliwie Skaurus. — Dalej, człowieku.
— Och, ta suka o czarnym sercu zaczęła wrzeszczeć tak, że obudziłaby nieboszczyka, i zaklinała się, że powie Gavrasowi, że wziąłem ją siłą. — Na chwilę na twarzy Celta pojawił się dawny uśmiech. — Prawdopodobnie sama też by w to uwierzyła. I zna moją skórę na tyle dokładnie, by dla potwierdzenia prawdy swych słów podać oskarżeniu więcej szczegółów, niż to konieczne.
— Zrobiłaby to — powiedział bez wahania Gajusz Filipus.
— To samo wpadło mi do głowy, drogi Rzymianinie. Nie mogłem podciąć jej gardła, takiego białego i w ogóle. Nie miałbym serca, nie mówiąc o harmiderze, jaki by podniosła.
— No, to co zrobiłeś? — zapytał Marek. — Puściłeś ją wolno? Na bogów, Virdoviksie, zaraz przybiegnie tu straż Imperatora.
— Nie, nie, może jestem durniem, ale nie jestem głupi. Związałem ją, zakneblowałem i przywiązałem do łóżka w małej gospodzie, do której żeśmy się wybrali. Uwolni się bez wielkich problemów, ale myślę, że to ćwiczenie nie wpłynie na zmianę jej charakteru, więc spływam.
— Najpierw Gorgidas, a teraz ty, i obaj z powodów, których wstydziłby się idiota — powiedział trybun. Poczuł ukłucie bólu, gdyż na jego oczach zaczął rozluźniać się dotychczas ciasny węzeł ich kompanii. Znów podziękował bogom, że Rzymianie nie muszą dzielić się między Namdalen a Videssos; to rozdarłoby serca im wszystkim.
Zniecierpliwiony rozmową w języku, którego nie rozumiał, Arigh wtrącił:
— Jeżeli jedziesz, to wskakuj na pokład.
— Zrobię to, nie ma obawy. — Viridoviks uścisnął rękę Skaurusa. — Dbaj o ostrze, które nosisz, Rzymianinie. Jest sympatyczne.
— A ty o swoje. — Długi miecz Viridoviksa wisiał u jego prawego biodra; bez niego wyglądałby jak nagi.
Celtowi szczęka opadła, gdy zobaczył bezbronnego Gajusza Filipusa.
— Zostawiłeś go?
— Nie staraj się być głupszy, niż jesteś. Dałem go Gorgidasowi.
— Dałeś? Dobrze zrobiłeś, o ile ten głupek będzie miał dość rozumu, by uwierzyć, że wojna to doskonała zabawa. Jeżeli nie, albo go zgubi, albo sam się na niego nadzieje. — Viridoviks skrzywił usta. Sekundę później rozjaśnił się. — Och, prawda, będę miał się z kim kłócić. Nic tak nie ożywia dnia, jak porządna kłótnia.
Marek przypomniał sobie własne słowa skierowane do Gorgidasa, kiedy lekarz powiadomił go o planowanym odjeździe. Wówczas były one desperackim żartem, ale tutaj wróciły one do niego w całej powadze z ust Gala. Viridoviks żył pojedynkami; czy to na miecze, czy na słowa.
Kapitan „Zdobywcy” przyłożył do ust zwinięte dłonie.
— Hej, wy tam! Odpływamy, z wami czy bez was!
Pogróżka była chybiona; Viridoviks nic dlań nie znaczył, ale nie mógł odpłynąć bez Arshauma, który był niezastąpionym członkiem misji.
— Zbieramy się — powiedział Arigh, biorąc Celta pod ramię.
Sandały Viridoviksa, zrobione z niewyprawionej skóry, zadudniły na deskach; nomada, w miękkich butach z cielęcej skóry, szedł cicho niczym kot.
Gal, z miną człowieka idącego na własny pogrzeb, rzucił swój worek marynarzowi. Wahał się jeszcze przed wejściem na pokład. Zasalutował niedbale Skaurusowi, machnął pięścią Gajuszowi Filipusowi.
— Uważaj na siebie, kurduplu! — zawołał i skoczył.
— I ty, rudy wielkoludzie z łysą dupą!
Załoga zajęła miejsca przy wiosłach. Przez parę sekund wydawało się, że „Zdobywca” jest zbyt ociężały, by ich posłuchać, ale potem poruszył się ospale i powolutku odbił od kei. Skręcił na pomoc, niezdarnie jak tłusty, stary człowiek. Marek usłyszał skrzyp lin, gdy rozwijano szeroki żagiel. Z początku płótno zwisało z rei jak szmata, lecz po chwili napełnił je wiatr.
Trybun odprowadzał żagiel wzrokiem aż po horyzont.
Thorisin Gavras, odzyskawszy panowanie na morzu, rzucił Draxa i jego namdalajskich najemników na Baanesa Onomagoulosa. Galery Leimmokheira chroniły transporty przed wojennymi okrętami buntowników; ludzie z Duchy wylądowali na zachodnich ziemiach w Kypas, kilka dni marszu na południe od przedmieść leżących naprzeciw Videssos.
Wielki dym wzniósł się na zachodzie, gdy Onomagoulos podpalił swój obóz, by nie oddać go w ręce Thorisina. Baanes wycofał się w kierunku swej warowni pod Garsavrą. Posuwał się w pośpiechu, żeby Namdalajczycy nie odcięli go od centrum jego władzy. Thorisin, działając jak człowiek, który czuje, że ma zwycięstwo w zasięgu ręki, przejął zachodnie przedmieścia.
Marek czekał na wezwanie od Imperatora. Spodziewał się, że Gavras rozkaże legionistom ruszyć na Onomagoulosa. Szkolił swych ludzi jak szaleniec, chcąc być w pogotowiu. Nadal, mimo zwycięstw odnoszonych dla Gavrasa, miał wątpliwości co do wielkiego hrabiego.
Rozkazy nie nadeszły. Thorisin zwoływał liczne narady wojenne, ale po to, by planować letnią kampanię przeciwko Yezda. Wydawał się przekonany, że każdy, kto walczy z Onomagoulosem, musi być jego przyjacielem.
Skaurus próbował ubrać swoje podejrzenia w słowa po jednym z oficerskich spotkań, mówiąc do Gavrasa:
— Nomadowie też atakują Baanesa, jak wiesz, ale nie w twoim interesie. Drax walczy tylko dla Draxa; obecnie pod twoim sztandarem, ale tylko dlatego, że to mu odpowiada.
Thorisin zmarszczył brwi; rada Rzymianina była niemile widziana.
— Dobrze mi służyłeś, cudzoziemcze, i to czasami wbrew mojej woli — powiedział. — Ale pamiętaj, że o tobie też opowiadano niestworzone rzeczy. Roztropny człowiek nie do końca wierzy w to, co widzi, i jedynie trochę w to, co słyszy. I powiem ci jedno: żaden plotkarz nie musi przychodzić do mnie z nowiną, że Drax zamierzał opuścić mnie w godzinie próby.
Skaurus miał wrażenie, że zamiast żołądka ma bryłę ołowiu — jak to dotarło do Imperatora? Nie mając pojęcia, ile Gavras może wiedzieć, nie śmiał zaprzeczać. Starannie dobierając słowa powiedział:
— Jeżeli wierzysz w takie opowieści, dlaczego mnie zatrzymujesz przy sobie?
— Ponieważ bardziej ufam swym oczom niż uszom. — Wymijająca odpowiedź była zarazem ostrzeżeniem; Gavras nie chciał słyszeć nie wspartych dowodami oskarżeń przeciwko wielkiemu hrabiemu. Marek, zadowolony, że Imperator nie rozwinął tej drugiej kwestii, odszedł w pośpiechu.
Spodziewał się wielkiej pogoni za Viridoviksem, ale to również nie doszło do skutku. Wrogi kobietom Gajusz Filipus wyraził opinię, którą Marek uznał za bliską prawdy:
— Założę się, że nie po raz pierwszy Komitta zabawiała się tam, gdzie nie powinna. Czy tobie, gdybyś był Gavrasem, zależałoby na tym, aby to rozgłaszać?
— Hmm. — Jeżeli stary weteran miał rację, dziwna obojętność Thorisina na opowieść jego kochanki o gwałcie mogła tłumaczyć to, dlaczego Komitta była tylko metresą, nie żoną. — Zaczynasz dostrzegać polityczne niuanse — powiedział Marek.
— Och, to jak z końskimi pączkami. Kiedy leżą na ziemi równie gęsto jak oliwki w czasie zbiorów, nie trzeba ich widzieć. Sam zapach je zdradza.
Na ziemiach zachodnich Drax odnosił zwycięstwa. Kiedy przybywali jego umyślni, Thorisin odczytywał wieści zgromadzonym oficerom. Wielki hrabia pisał jak wykształcony Videssańczyk, co wzbudzało jedynie pogardę ze strony jego pobratymcy-wyspiarza, Utpranda.
— Słyszeliście? — zapytał kapitan najemników po jednym ze spotkań. — „Zadanie wykonane, realizujemy cele długofalowe”. Gdzie jest armia Onomagoulosa i dlaczego Drax jej nie rozbił? To trzeba przekazać!
— Tak, masz rację — przyznał porywczo Soteryk. — Drax smaruje tłuszczem język, gdy mówi, a pióro, gdy pisze na pergaminie.
Marek przypisał ich niezadowolenie po części zazdrości, że Drax został głównodowodzącym w wojnie z Onomagoulosem. Z doświadczenia wiedział również, do czego prowadzą takie narzekania. Powiedział:
— Oczywiście, wy dwaj jesteście tylko prostymi, tępymi żołnierzami fortuny. To, że zeszłego lata byliście gotowi zostawić Videssos na łasce losu, nie ma nic wspólnego z intrygą.
Utprand miał poczucia przyzwoitości na tyle, że przybrał zawstydzony wyraz twarzy, ale Soteryk się odciął:
— Skoro ci słabi Videssańczycy nie mogli nas powstrzymać, czyja w tym wina? Na Wagera, nie zasługują na to Imperium.
Czasem Skaurus dochodził do wniosku, że wysłuchiwanie wyspiarzy, upierających się przy własnych cnotach i ganiących dekadencję Videssańczyków, przekracza jego siły. Powiedział ostro:
— Skoro mowa o słabości; zdrada powinna iść z nią w parze, nieprawdaż?
— Z pewnością — odparł Soteryk; Utprand, bardziej czujny od swego porucznika, zapytał:
— Co masz na myśli mówiąc o zdradzie?
— Właśnie zdradę — odparł Marek. — Gavras wie, że spotkaliśmy się pod koniec oblężenia i co z tego wynikło. Na naszego Phosa, panowie, nie powiedział mu o tym żaden Rzymianin. Wyłączając Helvis, tylko czterech ludzi wiedziało, co się kroi, a oni nie puścili pary z gęby. Niektórym z twoich ludzi warto by skrócić języki, żeby się nie poprzewracali o nie.
— Niemożliwe! — zawołał Soteryk z wiarą, jaką daje młodość. — Jesteśmy honorowym ludem. Dlaczego mielibyśmy zniżać się do takiej podwójnej gry? — Spojrzał z gniewem na swego szwagra, gotów nie kończyć waśni na słowach.
Utprand powiedział mu coś w wyspiarskim dialekcie. Marek uchwycił sens: sekrety zdradzane przypadkowo mogą ranić równie mocno, jak te zdradzane celowo. Soteryk nadal krzywił się z gniewu, ale pokiwał głową.
Trybun był wdzięczny starszemu Namdalajczykowi. W przeciwieństwie do Soteryka Utprand widział dość, by wiedzieć, jak niewiele rzeczy można uważać za pewne. Popierając słowa oficera, Marek powiedział:
— Nie miałem zamiaru sugerować świadomej zdrady, a jedynie dać do zrozumienia, że wy, wyspiarze, jesteście równie niedoskonali jak wszyscy inni.
— Masz parszywy sposób dawania do zrozumienia.
Skaurus zdawał sobie sprawę, że Soteryk ma rację, ale nie mógł sobie odmówić przyjemności docięcia zarozumiałemu szwagrowi.
— Kapłan do mnie? — zapytał trybun rzymskiego wartownika. — Czy to Nepos z Akademii?
— Nie, panie, jakiś zwyczajny.
Zaciekawiony Marek podszedł za legionistą do drzwi baraku. Kapłan, nie wyróżniający się niczym poza wygoloną głową, skłonił się i podał mu mały zwój pergaminu, opieczętowany błękitnym jak niebo woskiem patriarchy.
— Dziś o ósmej godzinie dnia w Najwyższej Świątyni zostanie odprawiona specjalna liturgia radości. Jesteś zaproszony. Ten pergamin umożliwi ci uczestniczenie w obrzędzie. Mam również drugi dla twego zastępcy.
— Dla mnie? — Gajusz Filipus poderwał głowę. — Potrafię wymyślić sobie lepsze zajęcie na czas wolny, dziękuję.
— Odmawiasz prośbie patriarchy? — zapytał wstrząśnięty kapłan.
— Twój ukochany patriarcha nawet nie zna mojego imienia — odparł Gajusz Filipus. Jego oczy zwęziły się. — Zatem dlaczego mnie zaprasza? Hmm… a może to robota Imperatora?
Kapłan bezradnie rozłożył ręce. Marek powiedział:
— Gavras ma o tobie dobre zdanie.
— Żołnierz zawsze pozna żołnierza. — Gajusz Filipus wzruszył ramionami. Zatknął pergamin za pas. — Może lepiej pójdę.
Skaurus schował własne zaproszenie i zapytał kapłana:
— Liturgia radości? O co chodzi?
— O miłosierdzie Phosa — odparł kapłan, traktując pytanie dosłownie. — Teraz wybacz mi, proszę; muszę znaleźć jeszcze innych zaproszonych. — Odszedł, nim Marek zdążył inaczej sformułować pytanie.
Trybun zdusił umiarkowane przekleństwo, potem rozejrzał się, by ocenić długość cieni. Zadecydował, że niedawno minęło południe; miał co najmniej dwie godziny na kąpiel. Mimo upału postanowił założyć hełm i pelerynę. Przeciągnął ręką po policzku i westchnął. Golenie też będzie konieczne. Gajusz Filipus, również wzdychając, przyłączył się do ablucji.
Rzymianin, pocierając świeżo goloną twarz, podał ich zaproszenia stojącemu na szczycie schodów kapłanowi i wszedł do wnętrza świątyni. Najwyższa Świątynia była największą budowlą w Videssos, ale jej ciężka forma i wyłożone stiukiem elewacje jak zawsze nie wywierały wrażenia na Skaurusie, którego upodobania architektoniczne zostały ukształtowane przez odmienną szkołę. Nie będąc wyznawcą Phosa, rzadko odwiedzał Świątynię i czasami zapominał, jak wspaniała jest wewnątrz. Ilekroć wchodził do środka, czuł się przeniesiony do innego — czystszego — świata.
Jak wszystkie miejsca kultu Phosa, Najwyższa Świątynia była zbudowana na planie koła. Wewnątrz, pod kopułą, stały ławki w rzędach skierowanych na północ, południe, wschód i zachód. Ale tutaj geniusz i nieograniczone fundusze wyrafinowały prosty, podstawowy plan. Poszczególne elementy — ławy z drewna wypolerowanego na wysoki połysk, agatowe kolumny, niezliczone złote i srebrne lustra odbijające światło, które dzięki temu docierało do wszystkich zakątków, ściany wyłożone płytami z półszlachetnego kamienia, imitujące niebo Phosa — jakoś nie mogły ze sobą konkurować, bo artyści umiejętnie stopili je w jednolitą i wspaniałą całość.
A wszystkie te cuda służyły temu, by oko obserwatora kierowało się w górę, ku wielkiej kopule świątyni, która zdawała się bardziej tworem czarnoksiężnika niźli architekta.
Dzięki proporcom, które przysłaniały kolumny, wyglądała tak, jakby wspierały ją wyłącznie, wpadające przez liczne okna w jej podstawie, promienie słońca. Nawet Marek, który wytrwale odrzucał wiarę, miał wrażenie, że kopuła jest zawieszonym nad ziemią fragmentem niebios Phosa.
— Oto dom odpowiedni dla boga — mruknął szeptem Gajusz Filipus. Nigdy wcześniej nie był w Najwyższej Świątyni i choć był twardy i odważny, w jego głosie zabrzmiała nabożna groza.
Sam Phos spoglądał na swych wyznawców z wnętrza kopuły; pozłacana szklana terakota skrzyła się to tu, to tam w wiecznie zmieniającej się grze światła. Surowe oczy videssańskiego boga zdawały się zaglądać w najdalsze zakątki świątyni — i w dusze każdego znajdującego się wewnątrz człowieka. Od tego spojrzenia, od werdyktu wypisanego w trzymanej przez boga księdze, nie mogło być ucieczki. Skaurus nigdzie indziej nie widział takiego bezkompromisowego wizerunku surowej, stanowczej racji.
Żaden Videssańczyk, nieważne jak cyniczny, nie mógł pozostać obojętny pod siłą wzroku Phosa. Człowiek z zewnątrz, widząc po raz pierwszy groźnego boga, musiał być wstrząśnięty. Utprand syn Dagobera stanął w postawie na baczność i zaczął salutować jak najwyższemu dowódcy, zanim zatrzymał się zmieszany.
— Nie dziwię mu się ani trochę — powiedział Gajusz Filipus. Marek skinął głową. Nikt nie śmiał się z Namdalajczyka; dumni wielmoże Videssos również byli pełni pokory.
Utprand, z zarumienioną twarzą, znalazł miejsce. Jego kurtka z lisich skór i obcisłe spodnie odróżniały go od otaczających go Videssańczyków. Ich luźne szaty z wielobarwnego jedwabiu, ich tłoczone brokaty, ich aksamity i śnieżne płótna podnosiły splendor świątyni. Klejnoty oraz złote i srebrne nici przetykające tkaniny migotały przy każdym ruchu.
— Uniesienie! — Chłopięcy chór w szatach z błękitnego aksamitu przeszedł miedzy ławkami i zgromadził się wokół centralnego ołtarza. — Uniesienie! — Radosne, czyste głosy odbiły się echem pod wielką kopułą. — Uniesienie! Uniesienie! — Nawet budzące grozę oblicze Phosa jakby złagodniało, gdy młodzi wyznawcy wyśpiewywali swoje pochwały. — Uniesienie!
Za chórem pojawili się kapłani z kadzidłami; słodka woń balsamu, kadzidła, olejku cedrowego, mirry i piżma przepełniła powietrze. Za kapłanami szedł Balsamon. Wierni wstali, by oddać cześć patriarsze. Za Balsamonem podążał Thorisin Gavras w imperatorskim stroju ze wszystkimi atrybutami władzy. Marek i Gajusz Filipus wraz ze wszystkimi obecnymi oddali pokłon Autokratorowi. Trybun starał się nie okazać zdumienia; w czasie jego poprzednich wizyt w świątyni Imperator nie brał bezpośredniego udziału w liturgii, ale obserwował przebieg z małego prywatnego pomieszczenia, znajdującego się wysoko na wschodniej ścianie.
Balsamon znieruchomiał, opierając dłoń na oparciu patriarchalnego tronu. Oparcie z kości słoniowej, ozdobione filigranowymi płaskorzeźbami, musiało radować jego duszę konesera. Po chwili wzniósł ręce ku wyobrażonemu na kopule Phosowi i rozpoczął videssańskie wyznanie wiary:
— Błogosławimy cię, Phosie, panie dobry i sprawiedliwy, z łaski swej nasz obrońco, i błagamy, by wielki sprawdzian życia został rozstrzygnięty na naszą korzyść.
Wierni powtórzyli za nim słowa modlitwy, potem rozbrzmiało zbiorowe „Amen”. Marek usłyszał, jak Utprand, Soteryk i paru innych namdalajskich oficerów dodaje:
— Na co stawiamy własne dusze.
Jak zawsze, niektórzy Videssańczycy obruszyli się, słysząc ich słowa, ale Balsamon nie dał im czasu na zastanowienie.
— Spotkaliśmy się dzisiaj, by świętować! — wykrzyknął. — Śpiewajcie i pozwólcie, by bóg usłyszał waszą radość!
Zaintonował hymn drżącym tenorem; chór w chwilę później podchwycił melodię. Porwali za sobą wyznawców. Ponad głosami innych wznosił się fałszywy bas Tarona Leimmokheira; pobożny admirał z zamkniętymi oczami kołysał się z boku na bok w trakcie śpiewu.
Liturgia radości przebiegała niezwyczajnie. Videssańscy wielmoże, cywilni i wojskowi, oddali się ceremonii za takim zapamiętaniem, że we wnętrzu Najwyższej Światyni zapanował odświętny nastrój. Ich entuzjazm był zaraźliwy; Skaurus stał i klaskał wraz z innymi, i wyśpiewywał ich hymny najlepiej jak potrafił. Większość z nich jednakże była w archaicznym dialekcie — zachowanym wyłącznie w rytuałach — który nadal niezbyt dobrze rozumiał.
Za filigranowym parawanem, skrywającym imperatorską niszę przed oczami śmiertelników, uchwycił ruch i zastanowił się, czy była to Komitta Rhangavve czy Alypia Gavra. Równie dobrze może to być i jedna i druga — pomyślał. Miał nadzieję, że była to Alypia.
Jej stryj, Imperator stanął po prawej stronie tronu patriarchy. Chociaż po prostu modlił się tylko z resztą wiernych, jego obecność wśród nich wystarczała, by przykuć ich uwagę.
Balsamon ruchem dłoni uciszył zebranych. Głosy chóru przez chwilę wibrowały w doskonałej czystości, potem one również zamarły, pozostawiając po sobie ciszę równie wymowną jak słowa. Patriarcha pozwolił, by trwała ona przez stosowną chwilę, później zmienił jej naturę przechodząc od tronu na sam środek poświęconego kręgu pod kopułą. Zgromadzeni pochylili się w oczekiwaniu na jego słowa.
Oczy patriarchy zaiskrzyły się; najwyraźniej bawiło go ich oczekiwanie. Zabębnił palcami po okrywającym ołtarz arkuszu srebrnej blachy, patrząc to w tę, to w inną stronę. Wreszcie rzekł:
— Naprawdę dziś nie musicie mnie słuchać. — Skinieniem przywołał Gavrasa. — Oto człowiek, który prosił mnie o odprawienie liturgii radości; on wyjaśni wam powody.
Thorisin nie zwrócił uwagi na brak szacunku dla jego osoby, ze strony Balsamona nie było to wyrazem lekceważenia. Zaczął mówić, zanim przebrzmiały słowa patriarchy.
— Dziś rano przybyły wieści o bitwie, jaka miała miejsce na wschód od Gavras. Siły nam wierne… — Mimo swej bezpośredniości nawet Gavras powstrzymał się od nazwania najemników po imieniu — …zdecydowanie pokonały przeciwnika. Naczelny buntownik i zdrajca, Baanes Onomagoulos, poniósł śmierć na polu walki.
Trzy krótkie zdania, suche niczym wszystkie wojskowe komunikaty, wywołały w Najwyższej Świątyni istne pandemonium. Radosne okrzyki biurokratów przemieszały się z krzykami oficerów, po raz pierwszy Gavras miał za sobą wszystkie niesforne frakcje.
Będąc wreszcie panem we własnym domu, Imperator kąpał się w tych wyrazach zadowolenia niczym amator opalania w promieniach słońca na rozgrzanej plaży.
— Teraz rozprawimy się z Yezda tak, jak na to zasługują! — zawołał. Okrzyki przybrały na sile.
Marek pokiwał głową z ponurą satysfakcją, pięść Gajusza Filipusa powoli wzniosła się i opadła na kolano. Rzymianie spojrzeli na siebie z całkowitym zrozumieniem.
— Nasza kolej wyprawić się na zachód — przepowiedział starszy centurion. — Czeka nas jeszcze trochę pracy, by dobrze się przygotować.
Marek znowu pokiwał głową.
— Tak jak powiedział Thorisin, tym razem przynajmniej będziemy walczyć z właściwym wrogiem.