Miasto leżące na wzgórzach na pomocny zachód od Amorion nie było złym miejscem na zimową kwaterę. Skaurus wkrótce się o tym przekonał. Rzymianie musieliby szturmować Amorion, Aptos zaś przyjęło ich z otwartymi rękami. W tej odludnej dolinie nie widziano żadnego Yezda, lecz krążyły pogłoski, że nomadzi są w pobliżu, więc przyjazny garnizon nagle stał się pożądany.
Mieszkańcy miasta wiedzieli o klęsce Imperium. Miejscowy szlachcic Skyros Phorkos wystawił oddział złożony z chłopów, żeby walczyć pod Mavrikiosem przeciwko Yezda. Do tej pory wojownicy nie wrócili. Dopiero teraz rodziny i przyjaciele zaczęli sobie uświadamiać, że nigdy nie wrócą.
Syn i dziedzic Phorkosa miał jedenaście lat. Wdowa Nerse przejęła obowiązki po mężu. Była kobietą o surowej urodzie. Patrzyła na świat chłodno i realistycznie. Kiedy Rzymianie i ich towarzysze wrócili do Aptos, przyjęła ich jak udzielnych książąt, ku podbudowaniu nielicznych mieszkańców miasta, którzy nie zlękli się deszczu.
Na cześć gości wydała oficjalny obiad, na który prosiła Skaurusa i oficerów. Nawet jeśli Rzymianie zauważyli licznych strażników przed posiadłością Phorkosa, nie napomknęli o tym gospodyni, która również pominęła milczeniem wzmocnioną eskortę legionistów.
Może dzięki tej delikatności obiad — pieczona koza z cebulą i czosnkiem, gotowana fasola, kapusta, świeży chleb, dziki miód i kandyzowane owoce — przebiegł dość gładko. Wino lało się strumieniami, choć Marek, zauważywszy umiar gospodyni i mając w pamięci poranek po ostatniej hulance, nie pił dużo.
Kiedy słudzy zebrali puste talerze, Nerse przystąpiła do rzeczy.
— Jesteśmy zadowoleni z waszej obecności — oświadczyła. — Będziemy jeszcze bardziej zadowoleni, kiedy przekonamy się, że zamierzacie nas chronić, a nie rabować.
— Dostarczajcie nam chleba i paszy dla zwierząt, a zapłacimy za wszystko — odparł Marek. — Moi żołnierze nie są grabieżcami.
— To mniej niż miałam nadzieję, ale więcej niż się spodziewałam — stwierdziła Nerse. — Potraficie dotrzymać słowa?
— Co byłyby warte moje obietnice? Jedynym sprawdzianem będzie nasze zachowanie. Sama, pani, je osądzisz.
Markowi spodobał się sposób przedstawienia sprawy. Nerse o nic nie błagała. Podobała mu się również jej bezpośredniość. Nie próbowała wykorzystywać kobiecości, lecz traktowała Rzymianina jako równego sobie i najwyraźniej oczekiwała od niego tego samego.
Trybun spodziewał się drobnego szantażu, że mieszkańcy Aptos będą współpracowali tylko wtedy, jeśli sami będą dobrze traktowani. Lecz gospodyni skierowała rozmowę na błahsze sprawy. Niedługo potem wstała, ukłoniła się z wdziękiem i odprowadziła gości do drzwi.
Gajusz Filipus milczał niemal przez cały obiad. Podobnie jak inni towarzysze Skaurusa, został zaproszony przez grzeczność. Jego obecność nie była konieczna. Na dworze centurion zatrzymał się i szczelniej owinął płaszczem.
— To jest kobieta! — powiedział.
Mówił tak entuzjastycznie, że Marek ze zdziwieniem uniósł brwi. Nigdy nie myślał o swoim zastępcy inaczej jak o mizoginie.
— Sądząc po wyglądzie, w łożu byłaby zimna jak karp schwytany w sieć — stwierdził Viridoviks, jak zwykle przekorny.
— Chyba, żeby ją rozgrzać — sprzeciwił się Laon Pakhymer.
Jak to żołnierze, sprzeczali się przez całą drogę powrotną do obozu.
Dopiero na miejscu trybun uświadomił sobie, że Nerse w rzeczywistości sformułowała groźbę, choć nie wyraziła jej wprost, lecz delikatnie zasugerowała. Był ciekaw, czy znała videssańską grę w karty, która w przeciwieństwie do rzymskich odpowiedników zależała jedynie od umiejętności gracza. Jeśli tak, to nie chciałby grać przeciwko z niej.
Zimowanie w Aptos kojarzyło się Markowi z wpełznięciem do nory i zatkaniem jej za sobą. Legioniści znajdowali się od wiosny w centrum wydarzeń. Skaurus zbratał się z królewską rodziną Videssos, toczył spór z premierem, zrobił sobie osobistego wroga z księcia-czarnoksiężnika stojącego na czele wrogów królestwa, walczył w wielkiej bitwie, która mogła odmienić losy Imperium na najbliższe lata. A teraz utknął w prowincjonalnym mieście i zastanawiał się, czy zapasy jęczmienia wystarczą do wiosny. Była to nagła zmiana, ale przywróciła mu poczucie rzeczywistości, którego omal nie utracił.
Aptos leżało na odludziu, lecz dotarły do niego wieści o klęsce pod Maraghą. Odległe królestwa Thatagush i Agder również dowiedziały się o niej do tej pory. Lecz Rzymianie przynieśli nowinę o zagarnięciu władzy przez Ortaiasa Sphrantzesa. Poza tym w Aptos nikt nie słyszał o prześladowaniach Vaspuraknerów w mieście odległym o kilka dni marszu.
Trybun chciał być na bieżąco z tym, co się dzieje z Imperium. Pewnego ranka, niedługo po tym jak spadły śniegi, wdał się w rozmowę z Laonem Pakhymerem.
— Chciałbym wysłać paru jeźdźców na zachód — oznajmił.
— Na zachód? — Khatrish uniósł brwi. — Chcesz wiedzieć, co się stało z młodym Gavrasem, tak?
— Tak. Skoro mamy wybór tylko między Yezda a Ortaiasem, życie herszta złodziei nagle zaczyna wyglądać nęcąco.
— Wiem, co masz na myśli. Dam ci chłopaków. — Pakhymer cmoknął językiem. — Nienawidzę ich wysyłać, gdy jest tak nikła nadzieja, że wrócą, ale co mogę zrobić?
— Skąd mają wrócić? — Oddech Senpata Sviodo wydobył się parującą chmurą. Vaspurakaner właśnie skończył ćwiczenia z mieczem i jeszcze ciężko dyszał.
Kiedy Marek mu odpowiedział, młody mężczyzna wzniósł ręce do nieba.
— To szaleństwo! Któż inny powinien udać się do Vaspurakanu jak nie para „książąt”? Nevrata i ja wyruszymy za godzinę.
— Khatrishe obrócą szybciej niż wy. Podróżują jak koczownicy — zaprotestował Marek.
Pakhymer niechętnie skinął głową, lecz Senpat roześmiał się.
— Prędzej zostaną zabici. Łatwo ich wziąć za Yezda. Nevrata i ja pochodzimy stamtąd i będziemy wszędzie mile witani. Już wcześniej to robiliśmy i udało nam się wrócić cało. Możemy spróbować znowu.
Mówił z taką pewnością siebie, że Skaurus spojrzał pytająco na Pakhymera.
— Niech jedzie, skoro tak chce — powiedział Khatrish. — Ale powinien zostawić Nevratę. Szkoda kobiety.
— Masz rację — stwierdził Senpat ku zaskoczeniu trybuna. — Sam jej to powiem. Tylko że ona nie będzie chciała rozdzielać się ze mną. Mam się na to skarżyć? — Zaraz jednak spoważniał i dodał: — Ona potrafi o siebie zadbać.
Marek nie mógł temu zaprzeczyć, pamiętając o jej długiej podróży z Khliat.
— Jedźcie więc — zadecydował. — I pośpieszcie się.
— Dobrze — obiecał Sviodo. — Oczywiście po drodze trochę zapolujemy.
Skaurus doskonale wiedział, że chodzi o polowanie na Yezda. Najchętniej by mu tego zabronił, ale miał dość rozsądku, by nie wydawać rozkazu, którego wykonania nie mógł dopilnować. Vaspurakanerzy byli dłużni Yezda więcej niż Videssańczycy.
Trybun miał własne kłopoty. Zamieszkał z Helvis i Malrikiem w tymczasowej kwaterze. Podczas kampanii i po klęsce nie poświęcał im tyle uwagi, ile chciał. Teraz sytuacja się zmieniła.
Okazało się, że nie zawsze jest łatwo wytrzymać z Helvis. Marek, długo pozostający w kawalerskim stanie, przyzwyczaił się zachowywać własne myśli dla siebie, póki nie nadchodziła pora działania. Natomiast Helvis oczekiwała od niego zwierzeń i czuła się urażona, kiedy bez naradzenia się z nią robił coś, co miało znaczenie dla nich obojga. Marek zdawał sobie sprawę, że jej zarzuty są uzasadnione, i starał się zmienić, ale przychodziło mu to z trudem, podobnie jak jej.
Zadrażnienia powstawały nie tylko na tym tle. W ciąży Helvis stała się bardzo religijna. Każdego dnia na ścianach chaty, którą dzieliła ze Skaurusem, pojawiały się coraz to nowe ikony Phosa albo jakiegoś świętego. Samo w sobie byłoby to dla trybuna zaledwie drobną przykrością. Sam niereligijny, tolerował — to znaczy, w miarę możliwości ignorował — wierzenia i praktyki innych osób.
W kraju ogarniętym manią religijną to nie wystarczało. Podobnie jak wszyscy Namdalajczycy Helvis dodawała pewne zdanie do videssańskiego credo. Z powodu tych kilku słów oba ludy Imperium uznawały się nawzajem za heretyków. Jako jedyna wyznawczyni prawdziwej wiary, kobieta szukała wsparcia u Marka, co jednak wymagałoby od niego zbytniej hipokryzji.
— Nie spieram się z tym, w co wierzysz — powiedział — ale skłamałbym, gdybym twierdził, że podzielam tę wiarę. Czy Phos aż tak bardzo potrzebuje uwielbienia, że nie wzgardziłby fałszywym?
— Nie — musiała przyznać.
Na tym sprawa się zakończyła. Przynajmniej Skaurus miał nadzieję, że się zakończyła, a nie została odłożona na później.
On i Helvis wprawdzie mieli trudności, ale udawało się im uniknąć zaognienia stosunków. Inni nie mieli tyle szczęścia. Pewnego szarego poranka, kiedy jesienny deszcz zmienił się w deszcz ze śniegiem, trybuna brutalnie wyrwał ze snu trzask naczynia o ścianę, po którym dał się słyszeć stek przekleństw.
Marek naciągnął na uszy grube wełniane koce, ale kiedy w ślad za pierwszym roztrzaskał się drugi dzban, zrezygnował z daremnych prób. Przewrócił się na drugi bok i stwierdził bez zdziwienia, że Helvis również nie śpi.
— Znowu zaczynają — powiedział niepotrzebnie i dodał: — Po raz pierwszy żałuję, że kwatery oficerów są blisko naszej.
— Cii — syknęła Helvis. — Chcę posłuchać.
Nie musiała go prosić o ciszę. Głosu zdenerwowanej Damaris pozazdrościłby zawodowy herold.
— Przewróć się na brzuch! — krzyczała. — Przewróć się na brzuch. Po raz ostatni zrobiłam to dla ciebie! Znajdź sobie chłopca albo co tylko chcesz, ale nie wykorzystuj mnie więcej w ten sposób!
Drzwi od chaty Kwintusa Glabrio trzasnęły głośno. Skaurus usłyszał, jak Damaris oddala się, brnąc przez błoto i wykrzykując obelgi.
— Nawet kiedy mnie brałeś normalnie, wcale nie byłeś dobry! — zawołała z pewnej odległości. Potem, na szczęście, jej słowa zagłuszył szum wiatru.
— O rany! — powiedział trybun czując, że płoną mu uszy.
Helvis niespodziewanie wybuchnęła śmiechem.
— Co w tym zabawnego? — spytał Marek, zastanawiając się, jak jutro Glabrio stanie przed swoimi żołnierzami.
Helvis wychwyciła szorstkość w jego głosie.
— Przepraszam — powiedziała. — O czymś sobie pomyślałam. Nie rozumiesz kobiecych plotek, Marku. Przez cały czas zastanawiałyśmy się, dlaczego Damaris nie zachodzi w ciążę. Teraz domyślam się dlaczego.
Skaurusowi nigdy by to nie przyszło do głowy. Poczuł, że zaraz parsknie śmiechem, ale zdołał się opanować. Nie mógł jednak powstrzymać się od myśli, że Rzymianie naśmiewają się teraz z młodszego centuriona.
Przy śniadaniu Glabrio poruszał się w kręgu milczenia. Legioniści nie mogli udawać, że nie słyszeli Damaris, lecz nikt nie miał dość odwagi, by o tym napomknąć.
Glabrio musztrował swój manipuł z ponurą zawziętością. Zwykle cierpliwie uczył Videssańczyków rzymskich metod walki, ale nie dzisiaj. Sam również się nie oszczędzał, nie chcąc dać legionistom okazji do drwin.
W każdej grupie znajdzie się jednak dowcipniś, który lubi zabawiać ludzi kosztem innej osoby. Marek znajdował się akurat niedaleko, kiedy jeden z żołnierzy Glabrio, w odpowiedzi na rozkaz, którego trybun nie usłyszał, wypiął się bezczelnie.
Młodszy centurion, który przez cały czas miał zaciśnięte usta, zbladł jak płótno. Skaurus podszedł szybko, żeby rozprawić się z zuchwałym Rzymianinem, ale nie było takiej potrzeby. Kwintus Glabrio, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu, złamał laskę z pędu winorośli — symbol rangi centuriona — na głowie żołnierza. Mężczyzna bez żadnego dźwięku osunął się w błoto.
Glabrio czekał. Żołnierz jęknął i próbował usiąść. Młody oficer cisnął mu na kolana dwie części laski.
— Przynieś mi nową, Lucillusie — warknął i czekał, aż legionista podniesie się i wykona rozkaz.
Ujrzawszy Marka, młodszy centurion stanął na baczność.
— Sam potrafię sobie radzić z takimi rzeczami, panie. Nie musicie się angażować.
— Widzę — przyznał Skaurus i dodał ściszonym głosem, żeby słyszał go tylko Glabrio: — Nie jest ujmą dla mnie przypomnieć legionistom, że jesteś oficerem, a nie pośmiewiskiem. To, co ci się przydarzyło, równie dobrze mogło spotkać każdego z nich.
— Czyżby? Wątpię — mruknął Glabrio bardziej do siebie niż do trybuna. — Nie sądzę, żebym jeszcze miał jakieś kłopoty z żołnierzami. A teraz wybaczcie, panie… — Odwrócił się do oddziału: — Mam nadzieję, że już odpoczęliście. I raz…!
Manipuł nie sprawiał już więcej kłopotów. Mimo to Skaurus nie był zadowolony. Glabrio spokojnie, ale stanowczo uciął dalszą rozmowę. Cóż — pomyślał trybun — chłopak jest skryty. Obserwował musztrę przez kilka minut, ale młodszy centurion doskonale na wszystkim panował. Trybun zadrżał na chłodnym wietrze, wzruszył ramionami i odszedł do innych zajęć.
Tego popołudnia odszukał go Gorgidas. Grek był onieśmielony i nieswój, więc Marek podejrzewał, że zamierza zakomunikować mu o wielkim nieszczęściu. Lecz to, co lekarz miał do powiedzenia, okazało się nie takie straszne. Chata, którą dzielili Glabrio i Damaris, była zdaniem młodszego centuriona za duża dla jednego człowieka, więc zaprosił Gorgidasa, by z nim zamieszkał.
Skaurus rozumiał wahanie lekarza. Legioniści choć trochę wrażliwsi od nieokrzesanego Lucillusa, niechętnie mówili o historii centuriona.
— Nie musisz się zachowywać, jakbyś myślał, że cię ugryzę — powiedział Marek. — Myślę, że to dobry pomysł. Lepiej, żeby Glabrio miał przy sobie kogoś, z kim będzie mógł porozmawiać, zamiast siedzieć samemu i dumać. Już myślałem, że z tą miną zamierzasz mi zakomunikować o pladze.
— Chciałem tylko się upewnić, że nie będzie problemów.
— Dlaczego by miały jakieś być? — Trybun doszedł do wniosku, że zakończone niepowodzeniem próby nauczenia się od Neposa magii uzdrawiającej sprawiły, iż lekarz wszędzie węszył kłopoty — To wam obu dobrze zrobi.
— Mam ochotę na wino — oznajmił Nepos. Kapłan i Marek szli główną ulicą Aptos. Śnieg chrzęścił im pod butami.
— Dobry pomysł — poparł go trybun. — Gorące wino z korzeniami.
Potarł zmarznięty nos. Jak wszyscy legioniści miał na sobie workowate wełniane spodnie w videssańskim stylu i był z tego zadowolony.
Z kilkunastu szynków w Aptos najlepszy był „Tańczący Wilk”. Jego właściciel, Tatikios Tornikes, bardzo lubił swoje zajęcie. Był tak gruby, że Nepos wyglądał przy nim na niedożywionego.
— Dzień dobry, panowie! — zawołał z uśmiechem karczmarz na widok gości.
— Dzień dobry, Tatikiosie — odparł Marek, wycierając nogi o słomiankę.
Tornikes rozpromienił się. Był znany jako pedant.
Skaurus lubił „Tańczącego Wilka” i jego właściciela. Inni Rzymianie również. Jedyna skarga pochodziła od Viridoviksa, który powiedział: „żeby stracił wąsy”.
Celt miał powody do zazdrości. Na przekór videssańskiej modzie Tatikios golił brodę, ale wąsy rekompensowały to z naddatkiem. Kruczoczarne jak włosy, były podkręcone ku górze. Szynkarz woskował je każdego dnia.
Marek i Nepos zajęli stolik przy kominku, w którym huczał ogień. Zza baru wyszła dziewczyna, żeby zapytać, czego sobie życzą.
Zapatrzony w płomienie Marek nie zauważył jej. Gwałtownie odwrócił głowę, kiedy rozpoznał głos. Ktoś mu mówił, że Damaris pracuje w „Tańczącym Wilku”, ale widział ją tu po raz pierwszy. Zmarszczył czoło. Jego zdaniem Kwintus Glabrio dobrze zrobił, że pozbył się jędzy. Dzisiaj jednak Skaurus czuł się zbyt dobrze, żeby być małostkowym.
— Wino z korzeniami — rzucił. Nepos zamówił to samo.
Markowi zakręciło się w nosie, kiedy poczuł ostry aromat przypraw. Żółty kubek bez uchwytu parzył w ręce. W „Tańczącym Wilku” znano się na rzeczy.
— Aach — mruknął, rozkoszując się smakiem gorącego wina z cynamonem, które było jak balsam dla jego gardła.
— Trzeba wziąć następne — stwierdził, kiedy opróżnił kubek.
Nepos pokiwał głową. Nareszcie się rozgrzali, więc mogli delektować się drugą kolejką. Marek skinął na Damaris.
Kiedy podgrzewała wino, do ich stolika podszedł Tatikios.
— Jakie wieści? — zapytał.
Jak wszyscy szynkarze lubił wiedzieć, co się dzieje w świecie. W przeciwieństwie do innych nie próbował tego ukryć.
— Chciałbym jakieś mieć — odparł trybun.
Tornikes roześmiał się.
— Ja również. Zimą wszystko toczy się wolniej.
Wrócił za bar i przetarł szmatą lśniącą powierzchnię.
— Nie żartowałem — powiedział Marek do Neposa. — Chciałbym, żeby Senpat i Nevrata wrócili z nowinami o Thorisinie Gavrasie: dobrymi albo złymi. Niepewność jest najgorsza.
— Istotnie, istotnie. Nasz przyjaciel Tatikios ma rację. W śniegu wszyscy poruszają się wolniej. Vaspurakanerzy też.
— Ale nie nomadzi — odparł Skaurus. Potrząsnął głową i uśmiechnął się. — Za bardzo się martwię. Prawdopodobnie oboje zaszyli się u jakiegoś dalekiego kuzyna i kochają się przed kominkiem takim jak ten.
— Miły sposób spędzania czasu — zachichotał Nepos.
Jak wszyscy videssańscy kapłani żył w celibacie, ale nie żałował innym przyjemności ciała.
— Nie po to ich wysyłałem — stwierdził Marek.
Damaris podeszła z emaliowaną tacą w ręce i postawiła na stole parujące kubki.
— Dlaczego miałoby ci przeszkadzać, że mężczyzna kładzie się z kobietą? — powiedziała do Skaurusa. — Jesteś przyzwyczajony do gorszych rzeczy.
Trybun zatrzymał gorący kubek w połowie drogi do ust. Uniósł brew.
— Co to miało znaczyć?
— Z pewnością nie muszę ci tego tłumaczyć na obrazkach — oświadczyła.
Ton jej głosu przyprawił go o zimny dreszcz, mimo trzaskających płomieni i ciepłego wina. W oczach dziewczyny pojawił się złośliwy błysk, kiedy zobaczyła jego zmieszanie.
— Mężczyzna, który wykorzystuje kobietę, jakby była chłopcem, wkrótce będzie miał chłopca… albo sam nim zostanie.
Wino zakołysało się w kubku, kiedy Marek zrozumiał, co Damaris ma na myśli. Zadała celny cios.
— Słyszałam, że mój słodki Kwintus od wielu tygodni nie ma kochanki… a może ma? — Zaśmiała się zjadliwie.
Trybun spojrzał kobiecie w oczy. Mściwy uśmiech zamarł jej na twarzy.
— Od jak dawna rozpowiadasz te sprośności? — zapytał głosem lodowatym jak zimowy wiatr hulający na dworze.
— Sprośności? To prawda…
Podniosła głos jak zawsze podczas kłótni z Kwintusem Glabrio. Wszystkie głowy obróciły się w ich stronę. Lecz Skaurus nie był Kwintusem.
— Kto wchodzi w błoto, ten się nim uwala. Rozumiesz?
Pogróżka zostałaby zignorowana, ale spokojne, odmierzone słowa osiągnęły cel. Wystraszona Damaris krótko skinęła głową.
— To dobrze — powiedział trybun.
Powoli dokończył wino i podjął przerwaną rozmowę z Neposem. Na koniec wyjął miedziaki z sakiewki, cisnął je na stół i wyszedł dumnym krokiem.
— Dobrze to rozegrałeś — stwierdził kapłan, kiedy wracali do rzymskiego obozu. — Uraza nie przystoi byłej kochance.
— Masz rację — zgodził się Marek. Nagły ostry podmuch cisnął mu śniegiem w twarz. — Ale zimno, do czarta — powiedział i naciągnął kaptur na usta i nos. Był zadowolony, że ma pretekst, by milczeć.
Wewnątrz obozowych umocnień rozstał się z Neposem i poszedł do swoich zajęć. Pięć minut później zapomniał o całym zdarzeniu. Miał inne rzeczy na głowie. Obawiał się, że Damaris nie plotła w złości i że w jej oszczerstwach jest trochę prawdy. Łatwiej było zmusić ją do milczenia, niż uspokoić własne myśli. Oskarżenie aż za dobrze zgadzało się z tym, co sam zauważył, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Cały obóz wiedział — dzięki Damaris i jej donośnemu głosowi — o upodobaniach Glabrio. Samo w sobie mogło to znaczyć wiele albo nic. Lecz młodszy centurion dzielił kwaterę z Gorgidasem, a lekarz, o ile Skaurus się orientował, nie przepadał za kobietami. Przypomniawszy sobie teraz, jak nerwowo zachowywał się Grek, kiedy mówił, że on i Glabrio zamieszkają razem, Marek nagle zrozumiał powód wahania lekarza.
Trybun zacisnął dłonie w pięści. Dlaczego akurat ci dwaj; najzdolniejsi, najbystrzejsi i w dodatku jego najbliżsi przyjaciele? Pomyślał o fustuarium, rzymskiej karze dla żołnierzy, którzy w pełni sił męskich sypiają z mężczyznami.
Kiedyś widział w Galii jej wykonanie. Winowajcę zaciągnięto na środek obozu i obito oficerską laską. Potem towarzysze rzucili się na niego z maczugami, kamieniami i pięściami. Jeśli miał szczęście, umierał szybko.
Marek wyobraził sobie Gorgidasa i Kwintusa Glabrio w roli skazańców i wzdrygnął się z przerażenia. Najłatwiej oczywiście byłoby zapomnieć to, co usłyszał od Damaris, i żywić nadzieję, że strach przed nim każe jej milczeć. Przynajmniej tak uważał, dopóki nie spróbował wyrzucić z pamięci jej słów. Im bardziej się starał, tym głośniej rozbrzmiewały mu w głowie, rozpraszając go i irytując. Bez powodu warknął na Gajusza Filipusa, zdzielił Malrika, kiedy chłopiec nie chciał przestać śpiewać w kółko tej samej piosenki. Łzy, które się polały, nie poprawiły Skaurusowi humoru.
Helvis pocieszała syna i spoglądała gniewnie na trybuna, wiec chwycił ciężki płaszcz i wyszedł w noc.
— Mam parę spraw do załatwienia — burknął pod nosem i zamknął drzwi, odcinając się od jej protestów.
Na granatowym zimowym niebie pojawiły się gwiazdy. Konstelacje były wciąż obce dla Marka, który nadawał im nazwy wymyślone ponad rok temu przez legionistów. Świerszcz, Katapulta, a tam, nisko na zachodzie Pederaści. Skaurus potrząsnął głową i ruszył dalej. Miękka ziemia tłumiła odgłos kroków.
Chata Glabrio i Gorgidasa była szczelnie zamknięta przed zimowym chłodem. Okna były zasłonięte drewnianymi okiennicami, a szczeliny miedzy nimi upchnięte płótnem dla ochrony przed mroźnym wiatrem. Spomiędzy nich wydostawały się tylko drobne plamki światła lampy wskazujące, że ktoś jest w środku.
Trybun stanął przed drzwiami i już miał zapukać, kiedy przypomniał sobie święty hufiec tebański złożony ze stu pięćdziesięciu par kochanków, którzy pod Cheroneą walczyli do ostatka z Filipem i Aleksandrem Macedońskimi. Skaurus opuścił rękę. Nie dowodził Tebańczykami.
Wahał się. Nie wiedział, czy zapukać. Przez cienkie ściany słyszał rozmowę młodszego centuriona i lekarza. Nie odróżniał słów, ale obaj mężczyźni najwyraźniej dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Gorgidas rzucił jakąś uwagę i Glabrio się roześmiał.
Markowi stanął w pamięci Gajusz Filipus, z którym rozmawiał krótko po tym, jak sprowadził Helvis do baraków. „Nikogo nie obchodzi, czy śpisz z kobietą, chłopcem czy owcą, póki myślisz głową, a nie tym, co masz miedzy nogami”, powiedział starszy centurion.
Pamięć o greckich bohaterach nie pomogła mu w decyzji, lecz uczyniła to mądra rada Rzymianina. Jeśli ktokolwiek postępował według wymagań Gajusza Filipusa, to byli nimi ci dwaj mężczyźni. Uspokojony Skaurus wrócił wolno do swojej chaty.
Usłyszał, że za nim otwierają się drzwi i Kwintus Glabrio woła cicho:
— Jest tam kto?
Trybun znajdował się już za rogiem. Drzwi się zamknęły.
Po powrocie Skaurus odebrał burę jak ktoś, kto na nią zasłużył, co jeszcze bardziej rozdrażniło Helvis. Czasami przyznanie się do winy jest ostatnią rzeczą, której pragnie rozgniewany człowiek. Lecz przeprosiny Marka były szczere i po jakimś czasie kobieta złagodniała.
Skaurus z ulgą stwierdził, że Malrik już zapomniał o niezasłużonej karze. Bawił się z nim, dopóki chłopiec nie zrobił się senny.
Trybun sam już prawie zasypiał, kiedy coś mu się przypomniało. Imię dowódcy świętego hufca tebańskiego brzmiało Gorgidas.
Zimą mieszkańcy doliny Aptos z opóźnieniem dowiadywali się o najnowszych wydarzeniach. Wieści z Amorion pochodziły od garstki zbiegłych Yezda. Nomadzi po krótkim rekonesansie doszli do wniosku, że miasto jest kuszącym celem. Nie miało murów i nie stacjonowało w nim imperialne wojsko, więc powinno stanowić łatwy kąsek.
Czekała ich przykra niespodzianka. Nieregularne formacje Zemarkhosa, splamione krwią Vaspurakanerów, zadały najeźdźcom druzgoczącą klęskę, a w traktowaniu jeńców przerosły o głowę zdziczałych Yezda.
Wysłuchawszy opowieści przemarzniętych nomadów, Gagik Bagratouni zagrzmiał:
— Współczucie dla Yezda to coś nowego w moim życiu. Wiele dałbym, żeby zobaczyć Amorion spalone i Zemarkhosa razem z nim.
Zacisnął wielkie dłonie pokryte bliznami. Błysk w oczach upodabniał go do lwa, któremu zabrano zdobycz.
Skaurus rozumiał jego pragnienie zemsty i wziął je za dobry znak. Czas zaczął leczyć rany vaspurakańskiego wojownika. Lecz trybun niezupełnie zgadzał się z Bagratounim. Każda przeszkoda stawiana Yezda miała znaczenie dla osłabionego Imperium. Zemarkhos i jego fanatycy byli wrzodem na ciele Videssos, ale najeźdźcy plagą.
W połowie zimy do Aptos przybyła z Amorion grupa uzbrojonych kupców, którzy nie bali się pogody ani napadów. Mieli nadzieję na duże zyski w mieście, gdzie rzadko pojawiali się ich koledzy po fachu. I nie pomylili się. Przyprawy, perfumy, delikatne brokaty i cyzelowane mosiężne naczynia ze stolicy sprzedawały się po cenach wyższych niż w miastach na bardziej uczęszczanym szlaku.
Przywódca grupy, muskularny mężczyzna o twarzy pokrytej bruzdami, który wyglądał raczej jak żołnierz niż kupiec, skwitował to lakoniczną uwagą.
— Bywało gorzej.
I nie powiedział nic więcej, mimo że miał przy sobie kilkunastu strażników. Najemnicy często zabawiali się ograbianiem kupców.
W innych sprawach on i jego towarzysze byli bardziej rozmowni. Z każdym, kto chciał słuchać, dzielili się nowinami, które zbierali podczas podróży. Ku własnemu zaskoczeniu Marek dowiedział się, że Baanes Onomagoulos, poważnie ranny w bitwie pod Maraghą, żyje. Skaurus sądził, że videssański generał dawno umarł od ran albo w trakcie pościgu.
Jeśli można było wierzyć pogłosce, Onomagoulos uciekł. Część ocalałej armii pod jego dowództwem pobiła Yezda, którzy napadli na Kybistrę, miasto leżące nad rzeką Arandos.
— Dobrze, jeśli to prawda — skomentował Gajusz Filipus — ale historyjka przebyła długą drogę, zanim do nas trafiła. Prawdopodobnie biedak jest teraz pokarmem dla kruków, bo inaczej znajdowałby się setki mil stąd, w łóżku z jakąś ślicznotką. Dobrze, jeśli to prawda. — W jego głosie brzmiał smutek, równie dziwny jak nieśmiałość u Gorgidasa.
Jak wszystkie miasta w Imperium, Aptos świętowało dni po zimowym przesileniu, kiedy słońce wracało na półkulę pomocną. Przed domami rozpalano ogniska. Ludzie skakali przez nie na szczęście. Mężczyźni tańczyli na ulicach w kobiecych strojach, a kobiety przebierały się za mężczyzn. Miejscowy opat i mnisi przemaszerowali przez plac targowy, z drewnianymi mieczami w rękach, udając żołnierzy. Tatikios Tornikes i kilkunastu sklepikarzy złośliwie parodiowało tłustych, pijanych mnichów, przewracając stoły.
Obchody w Aptos były huczniejsze niż te, które Rzymianie widzieli przed rokiem w Imbros. To ostatnie próbowało małpować wyrafinowany styl życia stołecznego Videssos. Aptos po prostu świętowało i nie dbało ani trochę o pozory.
Miasto nie miało teatru ani zawodowej grupy mimów. Mieszkańcy wystawiali burleski na ulicach, nadrabiając ekspresją braki kunsztu. Podobnie jak w Imbros, skecze dotyczyły lokalnych spraw i cechowały się brakiem szacunku. Tatikios zamienił się z jednym z mnichów i wyszedł przebrany za żołnierza. Zardzewiała stara kolczuga, w którą się wcisnął, przy każdym ruchu groziła rozerwaniem. Minęła dłuższa chwila, zanim Marek rozpoznał nakrycie głowy. Miał to być zapewne rzymski hełm, lecz grzebień biegł od ucha do ucha zamiast od czoła na tył głowy.
Viridoviks, stojący obok niego, zarechotał. Gajusz Fiłipus mocno zacisnął szczęki.
— Oho! — mruknął Marek.
Starszy centurion nosił hełm w poprzek dla zaznaczenia rangi.
Tatikios wlepiał oczy w wysokiego mężczyznę o kędzierzawej brodzie ubranego w wymyślną suknię, w których lubowała się Nerse Phorkaina. Za każdym razem, kiedy szlachcianka spoglądała w jego stronę, szynkarz naciągał płaszcz na oczy i drżał ze strachu.
— Zabiję sukinsyna — zazgrzytał Gajusz Fiłipus.
Położył dłoń na rękojeści gladiusa. Nie sprawiał wrażenia, że żartuje.
— Przestań, głupcze, to tylko zabawa — powiedział Viridoviks. — W zeszłym roku w Imbros drwili ze mnie za walkę w szynku. W Galii bardowie robią to samo. Okazywanie urazy jest wyjątkowym nietaktem.
— Czyżby? — burknął Gajusz Fiłipus.
Po chwili, ku uldze Marka, puścił miecz. Obserwował skecz do końca, ale miał twarz zawziętą bardziej niż w czasie bitwy.
Na szczęście następna burleska przywróciła mu dobry humor. Wyrażała opinię Aptos o samozwańczym Imperatorze Videssos. Ubrany w strojne szaty młody mężczyzna, zachowujący się jak głupiec, prowadził oddział mnichów-żołnierzy główną ulicą miasta. Nagle sześcioletni chłopiec w skórach nomady wyskoczył spomiędzy domów. Imperator krzyknął, rzucił berło i koronę, odwrócił się i zaczął uciekać, depcząc swoją gwardię.
— Tak jest! Szybciej, szybciej, ty nicponiu! — krzyknął za nim Viridoviks, zgięty wpół ze śmiechu.
— Daj wszystkim po sztuce złota — zawtórował mu Gajusz Fiłipus. — Albo lepiej nie, bo pognają za tobą, zamiast zostawić cię dla Yezda!
Ten komentarz spotkał się z okrzykami aprobaty ze strony mieszkańców miasta. Wkrótce po dotarciu do Videssos Ortaias kazał mennicom bić nowe monety, żeby spopularyzować swoje rządy. Taką przynajmniej miał nadzieję. Lecz miedziane i srebrne monety były cienkie i źle uformowane, a złote jeszcze bardziej sfałszowane niż te, które wypuścił jego stryjeczny dziadek, Strobilos. W zachodniej części kraju nie widziano jeszcze poborców podatkowych, lecz plotki głosiły, że nawet oni nie chcą przyjmować tych pieniędzy, żądając starszych monet.
Marek przekonał się, że różnice wartości realnej monet o identycznych nominałach piekielnie utrudniają hazard. Po ponad roku spędzonym w Videssos przywykł jednak do tej rozrywki i wieczorem jak zwykle zasiadł przy stoliku w „Tańczącym Wilku”.
— Ha! Słońca! — wykrzyknął przywódca kompanii kupieckiej i zgarnął stawkę.
Trybun spojrzał kwaśno na parę kości. Nie tylko kosztowało go trzy sztuki złota — w tym jedną czystą monetę bitą przez Imperatora Rhasiosa Akindynosa sto dwadzieścia lat wcześniej — ale według niego był to przegrywający rzut. Rzymianie używali do gry trzech kości i za najlepszy rzut uznawali trzy szóstki. Natomiast u Videssańczyków szóstki przegrywały. Nazywali oni dwie szóstki „demonami”, a gracz tracił wszystko.
— Ten ma dzisiaj szczęście! — zakrakał kupiec siedzący z prawej strony Skaurusa. — Trzy korony oznaczają, że znowu je wygra!
Przesunął trzy jasne monety na środek stołu. Wypuścił je jakiś pomniejszy lord z bogatego w kopalnie Vaspurakanu. Było ich dużo w obiegu na zachodzie Imperium, zwłaszcza że wykonano je z czystszego kruszcu niż ostatnie imperialne pieniądze.
Marek rzucił na nie dwie z własnego zmniejszającego się zapasu videssańskich monet. Trzeba by sześciu lub siedmiu Ortaiasa, żeby wyrównać stawkę. Szef kupców rzucił kośćmi. Trójka i piątka, czyli nic. Podobnie jak dwie czwórki. Jeden i… Marek przeżył chwilę niepokoju, dopóki druga kość nie przestała wirować. To była dwójka.
— Fiu! — powiedział.
Nastąpiło kilka marnych kolejek. Zwiększyła się ilość zakładów. Wreszcie kupiec wyrzucił dwanaście i musiał oddać kości graczowi siedzącemu po lewej. Skaurus zgarnął vaspurakańskie złoto razem z zakładami, które sam postawił. Portrety na monetach były wykonane topornie. Na niektórych sztukach widniały kwadratowe vaspurakańskie litery, na innych bardziej zaokrąglone videssańskie.
Miedziana miska stojąca na podłodze za trybunem zadźwięczała jak dzwon po celnym strzale winem. Marek usłyszał okrzyki podziwu i brzęk monet przechodzących z rąk do rąk. Bez patrzenia wiedział, że aplauz zdobył sobie Gorgidas. Kiedy Grek odkrył, że Videssańczycy grają w kottabos, jego radość nie miała granic. Nikt w stolicy nie mógł się z nim równać, nie mówiąc o tym prowincjonalnym mieście. Jeśli miejscowi jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy, wkrótce mieli się przekonać.
Kości wędrowały szybko między graczami. Kiedy dotarły do Marka, podniósł je do ust i chuchnął. Jako racjonalista uważał, że to głupi przesąd, lecz doszedł do wniosku, że na pewno nie zaszkodzi.
Pierwszych kilka rzutów było nieudanych. Videssańska gra często się dłużyła. Ktoś otworzył drzwi „Tańczącego Wilka”.
— Proszę zamykać — burknął Skaurus, kiedy poczuł prąd zimnego powietrza, ale nie obejrzał się.
— W porządku. Wino dla wszystkich na zgodę!
Trybun zerwał się, zanim sala rozbrzmiała okrzykami radości. Zobaczył uśmiechniętego Senpata Sviodo w kurtce obsypanej topniejącym śniegiem. Nevrata stała za mężem.
Marek podbiegł do nich i wyściskał, poklepując po plecach.
— Jakie wieści? — zapytał.
— Mógłbyś najpierw powiedzieć „witajcie” — zauważyła Nevrata, a w jej ciemnych oczach jarzyły się iskierki humoru.
— Przepraszam. Witajcie. Jakie wieści?
Wszyscy się roześmiali, choć trybun wcale nie żartował. Długo czekał na powrót Vaspurakanerów i martwił się na zapas.
— Rzucasz czy nie? — zawołał od stołu zirytowany gracz. — Jeśli nie, oddaj nam kości.
Marek poczerwieniał, uświadomiwszy sobie, że trzyma je w dłoni. Nevrata wcisnęła mu do ręki monetę. Jej palce były zimne.
— Postaw to.
Skaurus spojrzał na sztukę złota. Nie była za blada od domieszki srebra ani za ciemna od miedzi. Pewnie z vaspurakańskiej mennicy — pomyślał. Na rewersie widniał videssański napis, a nad nim żołnierz wymachujący mieczem. Marek nigdy nie widział takiej monety. Odwrócił ją.
Twarz na czołowej stronie wyglądała jak żywa. Nie był to stylizowany portret. Mężczyzna miał zmierzwione włosy i brodę, dumny nos i usta okolone zmarszczkami. Trybun czuł, że go zna. Nagle zesztywniał. Widział te usta uśmiechnięte i ściągnięte w gniewie. Spojrzał w sufit i zagwizdał cicho. Dopiero teraz zauważył napis pod portretem.
— Autokrata — powiedział.
Nie musiał czytać inskrypcji, żeby dodać nazwisko Thorisina Gavrasa.
Kiedy Skaurus wrócił z wieściami do obozu, Helvis przyjęła je jak kobieta najemnika.
— To oznacza kolejną rundę wojny domowej — stwierdziła. Marek skinął głową, a ona mówiła dalej: — Obie strony będą potrzebowały żołnierzy. Możesz sprzedać swoje miecze za dobrą cenę.
— Wojna domowa to przekleństwo — oświadczył Marek, który pamiętał z dzieciństwa ostatnią rzymską. — Liczy się tylko walka przeciwko Avsharowi i Yezda. Inne to strata czasu. Im bardziej będą zażarte, tym słabsze będzie Imperium, kiedy dojdzie do prawdziwej próby. Z Thorisinem jako Imperatorem Videssos ma szansę na zwycięstwo. Z Ortaiasem nie daję nam więcej jak sześć miesięcy.
— Nam? — Hel vis spojrzała na niego dziwnie. — Jesteś Videssańczykiem? Nie sądzisz, że to Imperator powinien cię za takiego uznać? On cię wynajmuje. Jesteś tylko narzędziem, które się wykorzystuje i odkłada, kiedy przestaje być potrzebne. Jeśli Ortaias zapłaci ci więcej, będziesz głupcem, gdy nie przyjmiesz jego pieniędzy.
Trybun z przykrością stwierdził, że w jej słowach jest dużo prawdy. Uważał, że cele legionu są różne od celów innych wojsk wynajmowanych przez Videssos, ale czy jego panowie również tak sądzili? Prawdopodobnie nie. Lecz myśl o służeniu takiemu tchórzowi jak młody Sphrantzes była nie do zniesienia.
— Nawet gdyby Ortaias przetopił złotą kulę ze szczytu Wysokiej Świątyni w Videssos i dał mi ją, nie walczyłbym dla niego — oświadczył. — Moi ludzie również nie staną po jego stronie. Wiedzą, że jest tchórzem.
— Tak, odwaga się liczy — przyznała Helvis, ale zaraz dodała: — Podobnie jak złoto. Myślisz, że to Ortaias rządzi? Podejrzewam, że musi pytać wuja, zanim uda się na stronę.
— To jeszcze gorzej — mruknął Skaurus.
Ortaias Sphrantzes był głupcem i nikczemnikiem, ale Marek wiedział, że jego wuj, Vardanes, nie jest ani jednym, ani drugim. Starszy Sphrantzes miał w sobie zimną bezwzględność, której brakowało siostrzeńcowi. Czynił jednak wysiłki, żeby ukryć prawdziwą naturę pod pozorami uprzejmości. Było to jak perfumowanie trupa. Markowi zjeżyły się włoski na karku.
Próbował niezręcznie wyjaśnić, o co mu chodzi, lecz czuł ściskanie w żołądku i nie sądził, by pomogła na to jakakolwiek ilość złota. Wiedział również, że nie zdoła przekonać Helvis. Jedyną zasadą, którą kierowali się Namdalajczycy walczący dla Videssos, była korzyść własna. Im wyższa zapłata i mniejsze ryzyko, tym lepiej.
Helvis podeszła do małego ołtarza, który ostatnio umieściła przy wschodniej ścianie chaty, i zapaliła kadzidełko.
— Cokolwiek zdecydujesz, należy podziękować Phosowi — oświadczyła.
Słodki dym wypełnił małe, duszne pomieszczenie. Trybun milczał, więc Helvis odwróciła się do niego rozzłoszczona.
— Ty powinieneś to zrobić, a nie ja. Tylko Phos wie, dlaczego daje ci szansę, skoro ty mu się nie odwdzięczasz. Masz. — Podała mu mały alabastrowy słoiczek z kadzidłem.
Ten apodyktyczny gest obudził w Marku przekorę i zniweczył nadzieję na pokój między nimi.
— Prawdopodobnie dlatego że śpi albo najpewniej w ogóle go nie ma — warknął.
Jej przerażone spojrzenie sprawiło, że natychmiast pożałował tych słów, ale nie mógł ich już cofnąć.
— Jeśli twój drogi Phos pozwala, by banda dzikusów wyrzynała jego lud, to co z niego za bóg? Jeśli musicie mieć jakiegoś boga, wybierzcie takiego, który zasługuje na uwielbienie.
Zręczny teolog udzieliłby kilku odpowiedzi na tę drwinę: że za sukcesami Yezda stoi przeciwnik Phosa Skotos albo też z namdalajskiego punktu widzenia Videssańczycy są heretykami i dlatego nie mają prawa do boskiej ochrony. Lecz dla Helvis nie była to zwykła sprzeczka.
— Świętokradztwo! — szepnęła i uderzyła go w twarz.
Chwilę później zalała się łzami. Malrik obudził się i też zaczął płakać.
— Śpij — warknął Skaurus tonem, który legioniście zmroziłby krew w żyłach.
Chłopiec rozpłakał się jeszcze głośniej. Helvis spiorunowała Marka wzrokiem i pochyliła się nad synem, żeby go uspokoić.
Trybun chodził w tę i z powrotem po izbie, zbyt zdenerwowany, żeby ustać w miejscu. Jego gniew powoli ostygł. Zawodzenie Malrika przeszło w szloch, a potem w chrapliwy senny oddech. Helvis zerknęła na Skaurusa.
— Przepraszam, że cię uderzyłam — powiedziała cicho.
Marek potarł policzek.
— Zapomnij o tym. Sam zawiniłem.
Spojrzeli na siebie jak obcy. Byli nimi pod wieloma względami mimo dziecka, które nosiła Helvis. Co ja sobie myślałem, kiedy ją prosiłem, żeby dzieliła ze mną życie? — zapytał Skaurus samego siebie.
Ze sposobu, w jaki mu się przyglądała — taksującym, a zarazem jakby nieobecnym wzrokiem — poznał, że przyszła jej do głowy ta sama myśl.
Pomógł jej wstać. Dotyk ciepłego ciała przypomniał mu o co najmniej jednym powodzie, dla którego żyli razem. Z powodu grubokościstej budowy nie widać było po Helvis, że minęła już połowa ciąży. Brzuch dopiero zaczął się zarysowywać, piersi zrobiły się cięższe, ale ktoś, kto jej nie znał, mógłby niczego nie zauważyć.
Kiedy Marek próbował ją objąć, wykręciła się z jego ramion.
— Co dobrego z tego wyniknie? — zapytała, odwracając się do niego plecami. — To nie rozwiąże niczego, niczego nie zmieni, tylko odwlecze sprawę. Zresztą kiedy jesteśmy zagniewani, i tak nie jest nam dobrze.
Trybun zdusił w sobie gniewną odpowiedź. Nieraz kłopoty znikały, gdy leżeli odprężeni i rozleniwieni. Lecz w obecnym stanie Helvis stała się kapryśna pod tym względem. Skaurus to rozumiał i godził się z sytuacją.
Tej nocy jednak pragnął jej i miał nadzieję, że bliskość pomoże naprawić stosunki między nimi. Podszedł do Helvis i położył jej dłonie na ramionach.
Odwróciła się do niego, ale nie z pożądania.
— Wcale nie dbasz o mnie ani o to, co myślę — wybuchnęła. — Myślisz tylko o swojej przyjemności.
— Ha! — Wcale nie zabrzmiało to jak śmiech. — Gdyby tak było, dawno bym poszukał jej gdzie indziej.
Marek wreszcie stracił panowanie nad sobą i zadał zbyt mocny cios. Helvis znowu zaczęła płakać, nie tak głośno jak wcześniej, lecz cicho i rozpaczliwie. Nie zadawała sobie trudu, by wycierać łzy. Płynęły jej po policzkach, kiedy zdmuchnęła lampę i wsunęła się pod koce.
Skaurus długo stał w ciemności, nasłuchując cichego szlochania, które nie budziło chłopca. W końcu pochylił się i pogłaskał Helvis przez grubą wełnę; nie z żądzy, lecz żeby ją pocieszyć.
Kobieta wzdrygnęła się jak po uderzeniu. Uważając, żeby jej więcej nie dotknąć, trybun wśliznął się pod koce. Czuł zapach kadzidła, słodki jak śmierć.
Wpatrywał się w niski sufit, choć nic nie mógł zobaczyć w ciemności. Wreszcie zasnął.
Po obudzeniu czuł się wyczerpany jak w dzień po bitwie. Twarz Helvis była zapuchnięta od płaczu i pokryta plamami. Schodzili sobie z drogi i rozmawiali ze sobą uprzejmie, nie chcąc rozdrapywać świeżej rany. Lecz Skaurus wiedział, że będzie się goiła bardzo długo, jeśli w ogóle kiedykolwiek to nastąpi.
Skorzystał z wymówki, że musi dopilnować żołnierzy, i szybko wyszedł, a Helvis wyglądała na zadowoloną, że zostaje sama. Legioniści oczywiście nie mieli pojęcia o osobistych kłopotach dowódcy. Rozprawiali w podnieceniu o sztuce złota, którą dostał. Trybun uśmiechnął się krzywo. Niemal zapomniał o monecie i jej znaczeniu.
Wkrótce się przekonał, że miał rację. Wszyscy co do jednego odczuwali pogardę wobec Ortaiasa Sphrantzesa.
— Mimowie mieli rację — stwierdził Minucjusz. — Skoro Thorisin żyje, pewnie nie dojdzie do wojny. Tamten ucieknie na koniec świata.
— Tak, Gavras dużo bardziej nadaje się do rządzenia — zgodził się Viridoviks. — Jest dobrym mówcą, wyjątkowo przystojnym mężczyzną, a jego żołądek może pomieścić mnóstwo wina.
Gorgidas rzucił Celtowi spojrzenie pełne irytacji.
— Co to wszystko ma wspólnego z królowaniem? — zapytał. — Według tego, co mówisz, Thorisin powinien być wyśmienitym sofistą, piękną dziewczyną… — Marek zamrugał oczami, słysząc tę figurę retoryczną, ale musiał przyznać, że jest trafna — …albo doskonałą gąbką. Ale królem? Nie sądzę. Król powinien być przede wszystkim sprawiedliwy.
— Niech diabli wezmą ciebie i twoje gąbki — odparł Gal. — Poza tym, niech sobie twój król będzie choćby nie wiem jak sprawiedliwy, ale jeśli mówi jak sprzedawca kiełbasy i wygląda jak mysi bobek, nikt nie zwróci na niego najmniejszej uwagi. Trzeba się nadawać do roli przywódcy.
Mówił wyniosłym tonem, przypominając słuchaczom, że sam kiedyś był szlachcicem i miał liczną świtę.
— Coś w tym jest — stwierdził Gajusz Filipus.
Choć rzadko zgadzał się z Viridoviksem w jakiejkolwiek sprawie, dowodził dużą grupą ludzi i wiedział, jak duże znaczenie ma styl.
— Wiem, że jest — przyznał niechętnie Grek. — Lecz to nie wystarczy. Weźcie na przykład Alcybiadesa. — Nazwisko nie zrobiło żadnego wrażenia na centurionie i Celcie. Gorgidas westchnął i spróbował innej taktyki, zwracając się do Viridoviksa. — Co królowi przyjdzie z tego, że ma mocniejszą głowę od swoich poddanych?
— Człowieku, nawet beznadziejny idiota ci na to odpowie. Jeśli ktoś cały dzień musi znosić narzekania różnych nudziarzy… — Viridoviks zaczął świdrować wzrokiem Gorgidasa, aż ten poczerwieniał i ponaglił go niecierpliwym gestem — cóż może lepiej usunąć troski, jak nie słodkie wino? — I cmoknął ustami.
— Chyba się starzeję — mruknął Gorgidas po grecku. — Żeby dać się przegadać rudowąsemu Celtowi… — Odszedł, nie kończąc zdania.
Marek również ruszył w stronę zamarzniętych pól, żeby popatrzeć na musztrę. Khatrishe Laona Pakhymera śmigali na koniach, wyczyniając różne sztuki. Inni ćwiczyli strzelanie z łuku, przebijając strzałami kopce siana. Mimo że przyjaźnili się z Rzymianami, stanowili odrębny oddział., Piechota tworzyła drugą dużą grupę. Setki maruderów, którzy przyłączyli się do legionistów po bitwie pod Maraghą, oraz wojownicy Gagika Bagratouniego powoli wtapiali się w szeregi Rzymian. Brody i kolczugi z rękawami nadawały Vaspurakanerom i Videssańczykom egzotyczny wygląd, ale dzięki intensywnym ćwiczeniom posługiwali się oszczepami i mieczami równie sprawnie jak synowie Italii.
Phostis Apokavkos pomachał do trybuna. Skaurus odpowiedział uśmiechem. Był zadowolony, że zabrał chłopa-żołnierza ze slumsów stolicy i zrobił z niego legionistę. Apokavkos szybko przyswoił sobie zwyczaje Rzymian.
Zaczął golić brodę i nauczył się łaciny, żeby jak najbardziej upodobnić się do nowych towarzyszy.
Jego wysoka i szczupła postać zasłaniała Doukitzesa stojącego obok niego. Ci dwaj szybko się zaprzyjaźnili. Skaurus czasami zastanawiał się dlaczego. Doukitzes był drobnym złodziejaszkiem, którym nie został Phostis, mimo że biedował w stolicy. Niedługo przed Maraghą trybun uratował Doukitzesa, skazanego przez Mavrikiosa na obcięcie dłoni. Może z wdzięczności złodziej nie wrócił do swojego fachu — a przynajmniej nie dał się złapać — odkąd przyłączył się do Rzymian. On również pomachał trybunowi, choć z większym wahaniem niż Apokavkos.
Marek obserwował manipuł, którzy ćwiczył rzut oszczepami, pila. Mam dobrą małą armię — pomyślał z dumą. To dobrze. Wkrótce te umiejętności się przydadzą.
Kątem oka podchwycił ruch zdecydowanie niemilitarny. Objęci ramionami, Senpat i Nevrata szli powoli w stronę swojej chaty.
Nagłe ukłucie zazdrości było jak dźgnięcie nożem w brzuch. Marka przeraziła intensywność tego odczucia, tym bardziej że zaledwie kilka tygodni temu on również był połową takiej pary.
Świat legionów był prostszy — doszedł do wniosku. Prywatnego życia nie da się podporządkować brutalnie prostym rozkazom.
Westchnął, potrząsnął głową i zawrócił w stronę kwatery, żeby podjąć próbę pojednania się z Helvis.