Trąby zagrały fanfarę, a zaraz potem marsza. Dwanaście parasoli otworzyło się jednocześnie jak jasne kwiaty z czerwonego, niebieskiego, złotego i zielonego jedwabiu. Armia Thorisina Gavrasa sformowała długą kolumnę, uniosła broń i zasalutowała dowódcy. Herold o baryłkowatej klatce piersiowej ryknął donośnym głosem:
— Naprzód!
Kolumna ruszyła ze zwykłym videssańskim zamiłowaniem do ostentacji i ceremoniału, paradując przed murami stolicy poza zasięgiem strzał. Spektakl miał dać obrońcom miasta materiał do przemyśleń nad wyborem władcy.
— Oto Thorisin Gavras, Jego Wysokość Imperator, prawowity Autokrata Videssańczyków! — zagrzmiał herold idący między Thorisinem a gwardzistami, którzy nieśli parasole.
Gniadosz Imperatora, jego ulubiony wierzchowiec, został po drugiej stronie cieśniny. Thorisin jechał na karym koniu o lśniącej sierści.
Gavras pomachał miastu i zdjął przyłbicę, żeby ukazać twarz stojącym na murach ludziom Sphrantzesa. Na tę okazję założył złoty diadem na zwykły stożkowaty hełm. Jego długie buty wyglądały jak plama krwi na tle czarnej jak smoła sierści konia. Poza tym był ubrany jak zwykły żołnierz. Ostatecznie apelował do żołnierzy, a zresztą nie miał cierpliwości do szat ze złotogłowiu wysadzanych klejnotami, stanowiących właściwy strój Autokratora.
Jego przejazd obserwowało wielu obrońców. Stali jeden przy drugim na niskim zewnętrznym murze. Oczywiście najwięcej ludzi broniło bram. Masywny wewnętrzny mur, wysoki na jakieś piętnaście metrów, nie był tak mocno obsadzony, z wyjątkiem wieży strażniczej.
— Po co służyć gryzipiórkom?! — krzyczał herold do wojsk stacjonujących w Videssos. — Zrobią z was służących zamiast żołnierzy.
Marek wiedział, że to prawda. Przez ostatnie pół wieku władzę sprawowali biurokratyczni Imperatorzy i żeby osłabić władzę rywali, prowincjonalnych szlachciców, systematycznie rozpuszczali narodową armię videssańską i zastępowali ją najemnikami.
Proces ten zaszedł daleko. Wojsko Ortaiasa Sphrantzesa i jego wuja składało się głównie z wynajętych oddziałów. Żołnierze gwizdali i szydzili z Gavrasa, krzycząc:
— Wszyscy twoi ludzie to słudzy! Dlatego potrzebują prawdziwych żołnierzy, żeby za nich walczyli!
Regiment Namdalajczyków wzniósł okrzyki: „Drax! Drax! Wielki książę Drax!”, żeby zagłuszyć herolda. Jeden z najemników, mężczyzna o silnych płucach i zmyśle praktycznym, krzyknął:
— Dlaczego mielibyśmy wybrać ciebie zamiast Sphrantzesów?! Oni nam zapłacą, a ty nas odeślesz do domu z pustymi kieszeniami!
Thorisin obnażył zęby w niewesołym uśmiechu. Jego brak zaufania do najemników był dobrze znany, choć ponad połowę jego armii stanowiły najemne wojska. Zapomniawszy o heroldzie, sam odkrzyknął:
— Po co popierać tchórzliwego łotra? Pod Maraghą Ortaias uciekł jak przerażona mysz. Przez niego ponieśliśmy kieskę. On i te jego gadki o tym, że „musi zaznać walki”. Też coś!
Ostatnie słowa Thorisin wypowiedział piskliwym tenorem, naśladując głos wroga. Złośliwie zacytował przemowę Sphrantzesa do żołnierzy wygłoszoną przed przegraną bitwą. Wśród ocalałych byli głównie żołnierze Gavrasa. Dołączyli się teraz do jego okrzyków: „Tak, wydajcie go nam, tchórza!”, „Poślijcie go do cyrku, niech skacze przez koła!”, „Lepiej bądźcie dzielni, wy na murach, skoro musicie walczyć po jednej z jego mów!”. A Gajusz Filipus ryknął Markowi prosto w ucho: „Dajcie go, a pokażemy mu więcej, niż może wyczytać w swojej książce!”.
Wyglądało na to, że stek drwin robi wrażenie na żołnierzach Ortaiasa, czułych na opinię kolegów po fachu. Kiedy wrzaski ucichły, na murach Videssos zapadła znacząca cisza. W tym momencie jeden z oficerów Sphrantzesa, ogromny wojownik górujący nad oddziałem, wybuchnął ochrypłym pogardliwym śmiechem.
— Ty również uciekłeś, Gavras — ryknął — po tym, jak twój brat stracił głowę! W czym jesteś lepszy od pana, któremu służymy?
Thorisin poczerwieniał, a potem zbladł. Spiął ostrogami wierzchowca tak mocno, że ten zarżał i stanął dęba.
— Atakować! — krzyknął. — Zabić tego sukinsyna o gładkim języku!
Kilku ludzi skoczyło w stronę murów. Większość nawet nie ruszyła się z miejsca w szyku. Obdarzeni zdrowym rozsądkiem najemnicy, którzy ryzykowali życie za pieniądze, wiedzieli, że improwizowany szturm na umocnienia miasta może skończyć się tylko masakrą.
Gavras okiełznał wierzchowca. Marek podjechał do Imperatora, żeby go uspokoić. Stał już przy nim Baanes Onomagoulos, trzymając konia za uzdę i przemawiając do wściekłego Gavrasa cicho, lecz z naciskiem. Trochę udało mu się opanować gniew, który jednak nie wygasł do końca.
— Przysięgam, że drań zapłaci za to-warknął Imperator.
Potrząsnął pięścią do zuchwałego dowódcy, który odwzajemnił się gestem używanym przez hodowców bydła, gdy rozmawiali o rozpłodowym stadzie. To wyzwanie przywróciło ducha jego towarzyszom. Okrzykami skwitowali obsceniczny gest dowódcy i wygwizdali paradującą pod murami armię Gavrasa.
Kiedy Skaurus wrócił na swoje miejsce, zapytał Baanesa Onomagoulosa:
— Znasz tego kapitana Sphrantzesów? Drań jest nie w ciemię bity.
— Tym gorzej dla nas. Już zaczynali się wahać. — Onomagoulos osłonił oczy i spojrzał na mury. — Nie jestem pewien, bo ma zamknięty hełm. Lecz sadząc po posturze i tupecie domyślam się, że to Outis Rhavas. Powiadają, że dowodzi bandą prawdziwych zabijaków. To nowy człowiek. Niewiele o nim wiem.
Marek zdziwił się. Sadząc po nazwisku, Outis Rhavas był Videssańczykiem. Trybun uważał, że Baanes, żołnierz o trzydziestoletnim doświadczeniu, powinien znać najlepszych żołnierzy Imperium. Przypomniał sobie jednak, że ostatnimi czasy w Videssos panuje chaos. Może ten Rhavas jest hersztem bandy, który korzysta z tego zamieszania. Tak samo jak ty — powiedział do siebie i potrząsnął głową, niezadowolony z porównania.
Wyglądało na to, że Ortaias i jego wuj są przygotowani do walki. Po niepowodzeniu apelu przed murami miasta Thorisin nie miał innego wyjścia jak przystąpić do oblężenia. Armia zabrała się do budowania wału ziemnego w najwęższym miejscu videssańskiego półwyspu.
Niektóre oddziały zupełnie nie radziły sobie z tym zadaniem. Khatrishe Laona Pakhymera z zapałem kopali i nosili ziemię przez kilka dni, póki im się to nie znudziło.
— Nie mogę powiedzieć, żebym ich winił — oświadczył Pakhymer, kiedy Imperator nakazał im powrót do pracy. — Przyjechaliśmy, by walczyć z Yezda, a nie brać udział w wojnie domowej. Zawsze możemy wrócić do domu. Po prawdzie, tęsknię do żony.
Gavras uniósł się gniewem, ale nie mógł do niczego zmusić Khatrishów bez wszczynania nowej wojny domowej we własnej armii. Nie chcąc utracić jazdy, posłał ją razem z Khamorthami po zaopatrzenie. Nawet nie próbował zaznajomić nomadów z łopatą i oskardem.
Ku swojemu zdumieniu Marek stwierdził, że on również tęskni za Helvis, mimo częstych kłótni. Pogodził się z myślą, że są one nieuniknione miedzy dwojgiem ludzi, którzy czują do siebie silny pociąg, ale nie potrafią zmienić swoich zwyczajów. Wiele ich jednak łączyło, przede wszystkim Malrik i Dosti. Trybun późno został ojcem i przekonał się, że daje mu to więcej satysfakcji niż jakiekolwiek inne dokonania.
W pierwszych dniach oblężenia miał niewiele czasu, by odczuwać samotność. W przeciwieństwie do ludzi Pakhymera Rzymianie byli obeznani ze sztuką prowadzenia oblężeń. Łopaty i kilofy należały do ich normalnego wyposażenia. Każdej nocy, rozbijając obóz, budowali umocnienia polowe.
Któregoś dnia Thorisin Gavras i Baanes Onomagoulos przyjechali na inspekcję robót. Imperator, który właśnie przed chwilą oglądał amatorską barykadę powoli wznoszoną przez kilku żołnierzy Onomagoulosa, miał niezadowoloną minę. Namdalajczyk był mniej skrzywiony niż zwykle od czasu, kiedy został ranny. Jazda na koniu sprawiała mu mniejszy ból, niż kuśtykanie na chorej nodze.
Kiedy Imperator przyjrzał się szerokiej fosie i wałowi ziemnemu najeżonemu palami, który legioniści już prawie skończyli, wyraz jego twarzy zmienił się wyraźnie. Rzymianie obsadzali najbardziej wysunięty na południe półmilowy odcinek linii.
— Nareszcie porządna robota — powiedział bardziej do Onomaguolosa niż do Marka. — Rzymianie lepiej się spisali niż twoi chłopcy, Baanes.
— Wygląda nieźle — przyznał stary szlachcic, który nie przepadał za krytyką. — I co z tego? Każdy jest w czymś dobry: Khamorthci w strzelaniu z łuku, Namdalajczycy w posługiwaniu się lancą, a ci w kreciej robocie. Akurat teraz to bardzo przydatna umiejętność.
Mówił bezceremonialnie, nie dbając o to, czy trybun słyszy. Nieświadomie przybierał ton wyższości, żeby pokryć zakłopotanie. Dotknięty Marek otworzył usta, żeby mu coś powiedzieć do słuchu, ale przypomniał sobie słowa jednego z posłów Cezara, które słyszał w rzymskim namiocie w Galii: „Panowie, wszyscy wiemy, że Celtowie są zawzięci i nierozważni. Jeśli zajmiemy wyższy teren, sprowokujemy ich do szarży na zbocze…”.
Wykrzywił usta w uśmiechu. Wiec tak to jest, gdy się zostanie uznanym za barbarzyńcę. Wyglądało na to, że Helvis znowu miała rację. A jednak nie, niezupełnie. Dostrzegłszy gorycz na jego twarzy, Thorisin powiedział szybko:
— Pewnego dnia Baanes udławi się własnymi słowami.
Skaurus wzruszył ramionami. Przeprosiny brzmiały szczerze, ale Imperator jednocześnie korzystał z okazji, żeby wyrównać rachunki z potężnym lordem jadącym u jego boku. Nic w tym kraju nie jest jednoznaczne — pomyślał trybun w przypływie rozpaczy, lecz zaraz się opanował i wrócił do bieżących spraw.
— Jesteśmy okopani stąd do morza — wyjaśnił i pokazał na mury Videssos, których cień sięgał prawie do miejsca, gdzie stali. — Natomiast reszta wygląda jak zamki z piasku, które zostały po zabawie pięciolatka.
— To prawda — przyznał Gavras. — Lecz nie ma to dużego znaczenia. Nasi przeciwnicy mają mury i wieże, ale nie mogą ich zjeść, na Phosa.
— Jak długo panują na morzu, nie muszą tego robić — odparł Marek. — Mogą się z nas śmiać, dopóki zwożą zapasy statkami. Statki są kluczem do zdobycia miasta, a my ich nie mamy.
— Kluczem, tak — mruknął Thorisin, błądząc wzrokiem daleko.
Po chwili Skaurus zorientował się, że Imperator wcale nie jest pogrążony w zadumie. Patrzył na południe, w kierunku Morza Żeglarzy i wyspy leżącej na zamglonym horyzoncie. Rzymianin przypomniał sobie nagle videssań-ską nazwę tej wyspy: Klucz. Lecz na jego pytanie Imperator odpowiedział tylko:
— Moje plany są na razie mgliste.
Uśmiechnął się do siebie, jakby przyszło mu do głowy coś zabawnego. Marek zauważył, że Onomagoulos również nie ma pojęcia, o co chodziło Gavrasowi. Dodało mu to otuchy.
Zbiegiem okoliczności ta noc była mglista, co często zdarzało się na wybrzeżu nawet w pełni lata. Księżyc i gwiazdy przesłaniał od zachodu słońca gruby szary koc nasuwający się od morza. Wieże Videssos i mury zakończone blankami zniknęły, jakby nigdy nie istniały. Strażnicy z pochodniami poruszali się otoczeni rozproszoną poświatą. Przy każdym oddechu czuło się w ustach smak oceanu.
Viridoviks chodził wzdłuż wału ziemnego, z pochodnią w lewej ręce i mieczem w prawej.
— To jasne, że nie mogą przepuścić takiej okazji — odezwał się, kiedy wpadł na Skaurusa i Gajusza Filipusa. — Gdybym to ja siedział tam zamknięty w środku, dałbym takiego bobu draniom na zewnątrz, że długo by mnie popamiętali.
— Ja też — powiedział Gajusz Filipus, choć rzadko zgadzał się z Galem.
Centurion uważał mgłę niemal za osobisty afront. Wojna stawała się kwestią przypadku zamiast sztuką. Przy odrobinie szczęścia nawet półgłówek mógł wyjść na geniusza. Nerwowy Rzymianin i agresywny Gal przeoczyli jednak pewną rzecz. W mieście było równie ciemno jak na zewnątrz.
— Założę się, że marszałkowie Ortaiasa sami spacerują po murach — zauważył Marek — nasłuchując skrzypienia drabin.
Viridoviks zamrugał oczami i roześmiał się.
— Pewnie tak. Dwaj chłopi stoją po nocach na warcie przed kurnikami, w obawie przed sąsiadem. Obaj uważają to za niewdzięczną robotę. Ja również.
— Możliwe — zgodził się Gajusz Filipus. — Sphrantzesowie nie mają dość wyobraźni, by zrobić coś ryzykownego. Ale co z Gavrasem? Taka noc powinna mu odpowiadać. Jest urodzonym hazardzistą.
— Właśnie — przyznał Skaurus. — Kiedy nadciągnęła mgła, sądziłem, że coś się wydarzy, ale wygląda na to, że się myliłem.
Opowiedział przyjaciołom popołudniową rozmowę.
— Coś wisi w powietrzu — stwierdził Gajusz Filipus i ziewnął. — Cokolwiek to jest, będzie musiało obejść się beze mnie do rana. Idę spać.
Opuścił pochodnię, żeby oświetlić sobie drogę, i ruszył w stronę namiotu. Rzymski obóz znajdował się blisko morza na płaskim kawałku ziemi, który był terenem ćwiczebnym armii videssańskiej.
Skaurus położył się kilka minut później i ku własnej irytacji miał kłopoty z zaśnięciem. Panował aż za duży spokój bez Dostiego, który budził się kilka razy w nocy, lecz trybunowi brakowało ciepła Helvis. To nie w porządku — pomyślał, przewracając się niespokojnie z boku na bok. Jeszcze niedawno trudno mu było zasnąć z kobietą przy boku, a teraz nie mógł zasnąć bez niej.
Na naradzie oficerów, która odbyła się następnego ranka, Thorisin Gavras wyglądał na zadowolonego, choć Marek nie miał pojęcia dlaczego. O ile się orientował, nic się nie zmieniło od poprzedniego dnia.
— Pewnie znalazł sobie żwawą dziewczynę, która powiedziała „tak” i niewiele ponadto — powiedział Soteryk po spotkaniu. — W porównaniu z Komittą to byłaby miła odmiana.
— Nie pomyślałem o tym — roześmiał się Marek. — Może masz rację.
Oblężenie postępowało metodycznie, ale powoli. Ocalało niewielu wojskowych inżynierów Mavrikiosa Gavrasa, którzy mogli wesprzeć jego brata. Pod ich kierunkiem żołnierze wycięli drzewa i zburzyli parę domów, żeby zdobyć drewno na machiny oblężnicze i drabiny. Legioniści okazali się zręcznymi rzemieślnikami. Często pomagali swoim oddziałom inżynieryjnym.
Gdyby nie strażnicy, chodzący w tę i z powrotem po murach, zdawałoby się, że Videssos ignoruje oblężenie. Statki swobodnie wpływały do portów, zwożąc zapasy i ludzi. Skaurus za każdym razem na ich widok miał ochotę zgrzytać zębami.
— Następna rzecz, której spróbują Sphrantzesowie, to wywołanie burzy, która nas ciśnie na mury. W taki sposób myśli Yardanes i nie jest to wcale zły plan — powiedział trybun do Gajusza Filipusa.
Starszy centurion przynajmniej raz okazał się optymistą.
— Niech próbują. Do nas ciągnie więcej wojska niż do nich.
Marek musiał przyznać, że to prawda. Szlachcice ze wschodnich dominiów Videssos nie byli tak wielkimi magnatami jak ich odpowiednicy z ziem zachodnich, ale wszyscy nienawidzili biurokratów, którzy zawładnęli stolicą. Zjeżdżali się pod sztandar Thorisina. Jeden przyprowadził ze sobą siedemdziesięciu żołnierzy, ów czterdziestu, jeszcze inny stu pięćdziesięciu.
— Oczywiście dopiero w boju przekonamy się, co są warte te wieśniak! — stwierdził Gajusz Filipus, jakby czytał w myślach Skaurusa.
Po czterech czy pięciu pogodnych nocach znowu pojawiła się mgła, jeszcze gęściejsza niż poprzednio. I znowu trybun zastanawiał się, czy oblężeni Sphrantzesowie spróbują wypadu pod jej osłoną, i podwoił straże na odcinku najbliższym miasta.
Musiało być koło północy, kiedy usłyszał krzyki.
— Trębacze! — wrzasnął.
Muzyka rogów rozdarła mrok. Legioniści wygrzebali się spod kocy przeklinając i wyskoczyli z namiotów. Od razu zaczęli formować szyk, dopinając zbroje. Do obozu zbliżał się tętent kopyt.
— Czyżby wszyscy spali? — odezwał się Viridoviks. — Pewnie nicponie siedzą sobie spokojnie za obwałowaniami, z którymi było tyle roboty.
— Skąd wiesz? — obruszył się Gajusz Filipus. — Nawet nie kiwnąłeś palcem.
— A po co miałbym harować jak jakiś pomocnik murarza? Jeśli ty chcesz, to twoja sprawa, ale mnie przy tym nie zobaczysz. Daj mi prawdziwą walkę, a będę gotowy w każdej chwili.
— Nie sądzę, żeby to byli ludzie Ortaiasa — stwierdził nagle Kwintus Glabrio, co natychmiast zakończyło rodzącą się sprzeczkę. — Nie ma odgłosów walki ani nawoływań naszych wartowników.
Kilka minut później okazało się, że młody oficer miał rację. Obok rzymskiego obozu przegalopował oddział stu najlepszych kawalerzystów Thorisina Gavrasa.
— Przepraszamy, że was nastraszyliśmy! — zawołał w pędzie kapitan. — Omal nie zdeptaliśmy waszych ludzi w tej przeklętej ciemności.
Trybun uwierzył mu. Jeźdźcy zniknęli po pięćdziesięciu metrach, choć mieli pochodnie.
— Odtrąbcie „alarm odwołany” — rozkazał Marek trębaczom.
Legioniści stali jeszcze przez chwilę, jakby podejrzewali podstęp, i wrócili do ciepłych legowisk, potrząsając głowami z irytacją.
— Chciałbym, żeby wreszcie się zdecydował — burknął jeden.
— Już odechciało mi się spać — dorzucił drugi.
— Mniejsza o to. I tak miałem wstać, żeby się wysikać — powiedział trzeci weteran, który umiał wykorzystać każdą sytuację.
W obozie zapanował spokój. Skaurus ziewnął. Zaczął się przypływ i szum fal na pobliskiej plaży kołysał do snu jak łagodne wino, jak cichy basowy odgłos bębnów dobiegający z oddali.
Trybun znieruchomiał, przytrzymując ręką połę namiotu. Dlaczego odgłos fal rozbijających się na piasku skojarzył mu się z bębnami? Wyprostował się gwałtownie, kiedy rozpoznał dźwięk: plusk fal o drewno. Gdzieś blisko przybijały do brzegu statki!
Ogarnęło go przerażenie. Znowu wezwał trębaczy. Tym razem żołnierze wyszli niechętnie jak na musztrę, burcząc pod nosem. Skaurus nie przejął się tym. Strach płonął w nim jaśniej niż mleczne światło pochodni.
— Daj mi szybko dwa manipuły — rzucił do Gajusza Filipusa. — Zdaje się, że Sphrantzesowie lądują na plaży. Pokieruj tutaj obroną i wyślij gońca do Gavrasa. To zdrada. Wyślij Czerwonego Zeprina. Thorisin najchętniej go słucha.
— Zadbam o to, żeby mnie wysłuchał — obiecał krzepki Halogajczyk, zrozumiawszy intencje Marka.
Ze względu na swoją dawną wysoką szarżę w Imperialnej Gwardii Mavrikiosa był dobrze znany młodemu Gavrasowi i jego żołnierzom. Narzuciwszy pelerynę z wilczej skóry na kolczugę, zniknął w mroku.
Starszy centurion już wyszczekiwał rozkazy. Kiedy legioniści ruszyli biegiem na wyznaczone miejsca, zwrócił się do Skaurusa:
— Zdrada, tak? Myślisz, że ci śmierdzący gnojem stajenni zjawili się na przyjęcie?
— A jaki inny byłby powód?
— Niestety, nie widzę żadnego. Jaki mamy plan? Zatrzymać wroga, aż dostaniemy posiłki, a potem zepchnąć go do morza?
— Jeśli zdołamy.
Trybun żałował, że nie ma rozeznania w sytuacji. Niewiedza mogła się okazać bardziej niebezpieczna niż szara, wilgotna i zimna mgła, która kłębiła się wokół niego.
Nadbiegł Viridoviks. Oparł tarczę o biodro, żeby mieć obie ręce wolne, i zapiał pod brodą pasek od hełmu.
— Nie wymkniesz się na następną awanturę beze mnie — zapowiedział Skaurusowi.
— Chodźmy więc. Mówisz tak, jakbym zrobił to celowo.
— Istotnie — zgodził się ponuro Viridoviks.
Kiedy jednak Marek spojrzał na niego, by przekonać się, czy mówi poważnie, Celt uśmiechnął się do niego szeroko.
Legioniści ruszyli szybkim marszem na południe w ślad za videssańską kawalerią. Marek poczuł nagle pod sandałami coś miękkiego. Mimo mgły i ciemności wiedział co to takiego. Usłyszał, że Viridoviks przeklina po galijsku. Wychwycił imię celtyckiej bogini-klaczy Epony. Sam pośliznął się i omal nie upadł, kiedy z ubitej ziemi wszedł na sypki piasek. Videssańczycy byli nadal niewidoczni w wirującej mgle, lecz Marek usłyszał wołanie ich kapitana.
— Wysiadajcie!
— Jesteś głuchy, szczurze lądowy? — dobiegła cicha odpowiedź jakiegoś żeglarza. — Moi sondujący omal nie zamoczyli spodni, podpływając tak blisko. Wyślemy łodzie!
— Szyk bojowy! — rzucił trybun cicho. Legioniści idący w kolumnie marszowej rozwinęli się w szereg równo jak na paradzie. — Podczas ataku krzyczcie „Gavras”. Niech zdrajcy wiedzą.
Obawiał się, że przybyli za późno. Już słyszał plusk wioseł przy brzegu, zgrzytanie lekkich łodzi o piasek. Nie było rady.
— Naprzód! — rzucił.
— Gavras! — podniósł się krzyk z dwustu gardeł.
Z wyciągniętymi mieczami i uniesionymi oszczepami Rzymianie ruszyli przez piasek.
Na brzegu zapanował chaos. Videssańczycy zsiedli z koni i oświetlali drogę łodziom. Kiedy ludzie Skaurusa wznieśli okrzyk wojenny, niektóre pochodnie spadły na ziemię. Z boku zarżał jakiś koń. Jeden z Rzymian dostrzegł ruch we mgle i rzucił oszczepem.
Jakiś głos, ostry i władczy, zapytał dowódcę videssańskiej kawalerii:
— Co za przyjęcie nam zgotowałeś, kapitanie?
— Stać! Stać! Stać! — wrzasnął trybun rozpaczliwie, błogosławiąc dyscyplinę legionistów, którzy zatrzymali się w pół kroku.
— I co teraz? — warknął Gajusz Filipus. — Mają ze sobą tę dziwkę, i co z tego? Czasami myślę, że imperialni nie potrafią walczyć bez kochanek u boku.
Ochrypły głos starszego centuriona przedarł się przez mgłę. Marek dziękował bogom, w których istnienie wątpił, że jego towarzysz mówił po łacinie. Odpowiedział mu w tym samym języku.
— Może i jest dziwką, ale to Komitta Rhangawe albo jestem Celtem.
Gajusz Filipus zacisnął zęby z wyraźnym zgrzytnięciem.
— Kobieta Thorisina? O słodki Jupiterze! Zaczekaj… przecież ona jest po drugiej stronie Końskiego Brodu z innymi babami i bachorami… wybacz mi — dodał pośpiesznie.
Marek zbył przeprosiny machnięciem ręki. Skonfundowany, ledwo je usłyszał. Statki nie mogły należeć do Sphrantzesa. Komitta była megierą, ale nie zdrajczynią. Z kolei łodzie skleconej naprędce floty Thorisina już dawno wróciły do zwykłych zadań. Nie było innego wytłumaczenia jak…
Do Rzymian zaczęły się zbliżać dwa kołyszące się światła. Marek wystąpił przed swoich ludzi i wyszedł im na spotkanie. Jedną z pochodni niósł videssański kapitan, niski, krępy mężczyzna o czerwonej twarzy, ze szpakowatą brodą i nastroszonymi brwiami. Drugą trzymała Komitta Rhangawe. Jej blada, wąska twarz była piękna i dzika. Upodabniała ją do drapieżnego ptaka.
Trybun złożył im dworny ukłon.
— Możecie mi, na Skotosa, powiedzieć, co się tutaj dzieje? — wyrwało mu się.
Z przerażeniem stwierdził, że się zdradził.
Kapitan zmarszczył brwi. Splunął na piasek i spojrzał w niebo, unosząc ręce. Zraniłem jego uczucia religijne — pomyślał Skaurus. Cóż, tym gorzej dla niego.
Komitta spojrzała bacznie na Rzymiana.
— Imperator zadecydował, że nadeszła pora, by rodziny dołączyły do żołnierzy — powiedziała rzeczowo. — Nie poinformowano was o tym? Szkoda.
Była arystokratką w każdym calu. Przepraszała sługę za drobne przeoczenie.
Trybun zwalczył pokusę, żeby wziąć ją za toczone ramiona i wytrząsnąć z niej informacje. Uratował go pobożny kapitan.
— Statki z Klucza opowiedziały się za Gavrasem, kiedy przystąpił do oblężenia miasta. Przypłynęły podczas ostatniej mgły. Jego Wysokość rozkazał, żeby pozostawały w ukryciu, czekając na następną okazję, żeby bezpiecznie przewieźć rodziny. Udało się.
— Klucz — szepnął Skaurus.
Gdy usłyszał to proste słowo, kopnął się w myślach za głupotę. Flota Klucza była drugą pod względem wielkości w Videssos, o czym wiedział od roku. Lecz jako szczur lądowy i cudzoziemiec nie przykładał dużego znaczenia do tego faktu, mimo wyraźnych aluzji Thorisina Gavrasa.
Viridoviks, który nie poddawał się żadnej dyscyplinie i stał kilka kroków za Rzymianami, teraz podszedł i oburzony położył dłoń na ramieniu Marka.
— Więc nie będzie walki?
— Na to wygląda — odparł trybun, w dalszym ciągu oszołomiony.
— Mogłem się tego spodziewać — powiedział Gal głośno. — Po raz pierwszy dowódca daje mi szansę i okazuje się, że nie ma nic do dania.
Videssański kapitan, zawodowiec podobnie jak Rzymianin, spojrzał na Celta jak na niebezpiecznego szaleńca. W oczach Komitty Rhangawe błysnęło zainteresowanie. Wbrew sobie Marek miał nadzieję, że Viridoviks tego nie zauważył.
Tym razem Skaurusowi dopisało szczęście. Hałaśliwa skarga Gala dotarła do innych uszu. Kierując się jego głosem, nadbiegły plażą dwie kochanki i zasypały go pocałunkami, piszcząc: „Viridoviks! Kochany! Tak za tobą tęskniłyśmy!”. Wojownik uściskał je, choć w jednej ręce trzymał pochodnię, a w drugiej tarczę. Marek z ulgą zauważył, że Komitta zmarszczyła nos, jakby poczuła brzydki zapach.
Trybun wrócił do legionistów i pokrótce wyjaśnił im sytuacje. Rzymianie wznieśli okrzyki, podnieceni wieścią o zjawieniu się floty Klucza, która dawała im przewagę, a jeszcze bardziej perspektywą zobaczenia ukochanych. Skaurus przyznał niechętnie, że coś jest w videssańskim zwyczaju trzymania rodzin przy sobie. Żołnierze byli w lepszym nastroju i walczyli dzielniej wiedząc, że los bliskich zależy od ich męstwa.
— To był fałszywy alarm, ale skoro już tu jesteśmy, możemy się na coś przydać — powiedział do legionistów. — Weźcie pochodnie i pomóżcie kierować łodziami.
Rzymianie chętnie wykonali rozkaz. Niektórzy nawet wchodzili do morza, żeby światło sięgnęło dalej. Kiedy małe łodzie przybiły do brzegu, zaczęli nawoływać imiona ukochanych. Co kilka minut rozlegały się okrzyki radości. Skaurus zauważył, że niektóre pary wymykają się w noc, szukając odosobnienia, lecz udawał, że tego nie widzi. Było to dobre odprężenie po napięciu sprzed kilku minut.
Nagle usłyszał znajomy kontralt: „Marek!” i zapomniał o dyscyplinie. Objął Helvis tak mocno, że aż pisnęła.
— Uważaj na dziecko i na mnie z tym swoim żelastwem. Dosti spał słodko w zagłębieniu jej ramienia.
— Przepraszam — skłamał.
Mimo zbroi jej dotyk obudził w nim żądzę. Helvis roześmiała się, rozumiejąc go doskonale. Oparła się o jego ramię i odchyliła głowę do pocałunku.
Malrik przesunął dłońmi po kolczudze trybuna. Podniecenie podróżą rozbudziło go całkowicie.
— Tatp, płynąłem statkiem z żeglarzami — pochwalił się — a potem z mamą w małej łódce i były fale…
— To dobrze — odparł Marek, z roztargnieniem mierzwiąc włosy pasierba.
Przygody Malrika mogły poczekać. Skaurus przesunął dłoń niżej, dotykając piersi Helvis. Kobieta uśmiechnęła się zmysłowo spod przymkniętych powiek.
We mgle rozległy się dźwięki trąb, szczęk zbroi i głośne okrzyki:
— Gavras! Thorisin! Imperator!
— Cholera — mruknął trybun.
Nastrój prysł. Wyzwał się w duchu od głupców. Całkiem zapomniał, że wysłał Czerwonego Zeprina do Gavrasa. Halogajczyk aż za dobrze wykonał zadanie. Sądząc po odgłosach, plażą nadbiegały setki mężczyzn na spotkanie z nie istniejącymi napastnikami.
— Gavras! — wrzasnął z całych sił, a legioniści podjęli okrzyk.
Znaleźli się w takim samym kłopotliwym położeniu jak przed godziną videssańska jazda. Groziło im, że zostaną zaatakowani przez własną armię. Gwardziści stojący na plaży krzyknęli równie głośno jak Rzymianie.
— Rozprawiasz się ze zdrajcami, Skaurusie? Thorisin był niewidoczny, ale trybun oprócz niepokoju wyraźnie słyszał w jego głosie rozbawienie.
— Wszystko w porządku. Postaralibyśmy się lepiej, gdybyśmy wiedzieli, że przyjeżdżają. „Moje plany są mgliste” — przypomniał Marek jego słowa.
Mgliste, doprawdy! Nie uznał jednak za stosowne wyjawić ich swoim dowódcom. Skaurus poczuł satysfakcję na myśl o tym, co musiał poczuć Imperator, kiedy Czerwony Zeprin wpadł do jego namiotu, wrzeszcząc o zdradzie. Na pewno się zastanawiał, czy własne plany nie obróciły się przeciwko niemu.
Trybun musiał jednak przyznać, że Thorisin nie przesądził niczego z góry, lecz zjawił się gotowy do walki. I to szybko. Kiedy jego żołnierze zobaczyli, że nie ma niebezpieczeństwa, pobiegli na brzeg, żeby pomóc łodziom. Na plaży zrobiło się tłoczno. Panował radosny nastrój.
Thorisin, siedzący na pożyczonym karym koniu, dźwignął Komittę i posadził ją przed sobą w siodle jak zdobycz wojenną. Gajusz Filipus cmoknął z dezaprobatą.
— Czasami zastanawiam się, czy on traktuje tę wojnę wystarczająco poważnie, żeby wygrać — skomentował.
— Przypomnij sobie Cezara — odparł Marek.
Oczy starszego centuriona posmutniały jak na wspomnienie dawnej kochanki.
— Tego psa na dziewki? Te jego galijskie kokoty — powiedział z uczuciem w głosie. — Tak, masz rację, był lwem na tym polu. Cezar — powtórzył w zadumie. — Jeśli Gavras choć w połowie się tak spisze, nasze nazwiska znajdą się nie tylko w historii Gorgidasa. Będzie można za to można kupić sobie wina.
— Kpiarz — prychnął trybun, ale wiedział, że centurion ma rację.
Ogarnięty błogością Skaurus oparł się na łokciach. Helvis westchnęła z zadowoleniem. Marek słuchał rytmu swojego pulsu, głośniejszego niż fale mruczące do siebie w oddali.
— Dlaczego zawsze tak nie jest? — powiedział, bardziej do nieobecnego obserwatora niż do Helvis czy do siebie.
Nie sądził, by go usłyszała. Dotknął palcami jej twarzy, próbując zbudować most między nimi. Oczywiście na nic się to nie zdało. Hel vis pozostała tajemnicą, którą zawsze jest drugi człowiek, nawet bliski. Spojrzał na nią w ciemności namiotu i nie mógł odczytać wyrazu jej oczu.
Drgnął, kiedy poruszyła się pod nim. Jej wilgotna skóra otarła się o jego ciało.
— Myślę, że wiele dobrego może wyniknąć z miłości — stwierdziła poważnym tonem — ale również wiele złego. Za każdym razem robimy Zakład Phosa i stawiamy na dobro. Tym razem wygraliśmy.
Zamrugał oczami. Poważna odpowiedź była ostatnią rzeczą, której oczekiwał. Namdalajćzycy robili zakład, żeby właściwe postępować w świecie, gdzie według nich było tyle samo dobra i zła. Choć nie wiedzieli, czy Phos na koniec zatriumfuje, stawiali swoje dusze, zachowując się tak, jakby jego zwycięstwo było pewne. Marek musiał przyznać, że porównanie jest trafne.
Te słowa jeszcze bardziej podkreśliły różnicę między nimi, zamiast zbliżyć do siebie. Helvis odwołała się do boga tak odruchowo, jakby sięgnęła po ręcznik, żeby się wytrzeć.
Dokuczliwe myśli w końcu uleciały, gdy zaczęli się poruszać. Hel vis mocniej otoczyła go ramionami.
— Wielu ludzi nigdy nie pozna dobra, kochany — szepnęła, ogrzewając mu ucho oddechem. — Bądźmy wdzięczni, że my to mamy.
Tym razem nie mógł się nie zgodzić. Odszukał ustami jej usta.
Skorzystawszy z mgły, żeby sprowadzić rodziny wojowników, Thorisin Gavras wypuścił pozyskaną flotę przeciwko statkom Videssos. Miał nadzieję, że żeglarze ze stolicy przyłączą się do rebelii przeciwko Sphrantzesom. Kilku kapitanów opuściło ich dla Gavrasa, przyprowadzając statki i załogi.
Lecz Taron Leimmokheir, bardziej własnym przykładem i znaną wszystkim uczciwością niż perswazją, trzymał główną część floty przy Ortaiasie i jego wuju. Walki morskie wkrótce stały się bardziej zaciekłe niż niemrawe oblężenie Videssos. Odbywały się wypady i kontrataki, tonęły i płonęły galery. Kilka dni później morze wyrzucało na brzeg blade, napeczniałe trupy. Stanowiły świadectwo, że wojna morska dorównuje okropieństwami lądowej.
Dowódca floty Klucza był zaskakująco młodym i przy — stojnym mężczyzną. Dobrze o tym wiedział. Jak większość videssańskich szlachciców, których poznał Skaurus, Elis-saios Bouraphos łatwo wpadał w rozdrażnienie.
— Myślałem, że mamy wam pomóc — burknął do Thorisina Gavrasa na porannej naradzie oficerów — a nie wyręczyć w krwawej robocie.
Odruchowym gestem przeczesał dłońmi włosy, które już zaczynały rzednąć na skroniach. Markowi przyszło do głowy, że w ten sposób sprawdza dzienne straty.
— A co mam zrobić? — odwarknął Thorisin. — Przypuścić generalny szturm na mury? Straciłbym mnóstwo ludzi. Dobrze o tym wiesz. Lecz póki twoje statki grasują po morzu, gryzipiórki nie mogą sprowadzić funta oliwek ani dzbana wina do Videssos. Wkrótce zgłodnieją.
— Owszem — zgodził się Elissaios sardonicznie. — Lecz za to Yezda staną się tłuści, grabiąc ziemie zachodnie, podczas gdy wy tutaj siedzicie na tyłkach.
Przy stole zapadła cisza. Bouraphos wypowiedział na głos to, co wszyscy myśleli w chwilach zwątpienia. Na wojnę domową Sphrantzesowie i Gavras zgromadzili wszystkich żołnierzy, których mieli, zostawiając prowincje, żeby same się broniły. Sądzili, że po zwycięstwie przyjdzie czas, by odzyskać wszystko… jeśli cokolwiek zostanie.
— Na Phosa, on ma rację — powiedział Baanes Onomagoulos do Thorisina. Podobnie jak wielu oficerów Gavrasa, miał na zachodzie rozległe posiadłości. — Jeśli usłyszę, że wilki osaczyły Garsavrę, niech mnie Skotos porazi, jeśli nie zabiorę chłopaków do domu, żeby jej bronić.
Imperator wstał powoli. Jego oczy płonęły, ale trzymał nerwy na wodzy. Każde słowo, które wypowiedział, mogłoby być wykute ze stali.
— Baanes, zabierz choć jednego człowieka z linii bez mojego pozwolenia, a padniesz martwy, lecz nie z ręki Skotosa. Zrobię to osobiście, przysięgam. Złożyłeś mi przysięgę. Nie możesz ich zabrać tylko dlatego, że masz taki kaprys. Słyszysz mnie, Baanes?
Onomagoulos zmierzył się z nim wzrokiem. Thorisin odpowiedział mu nieruchomym spojrzeniem. Pierwszy odwrócił oczy marszałek i przesunął nimi po obecnych, żeby sprawdzić, czy ma poparcie.
— Słyszę, Thorisinie. Co tylko rozkażesz.
— Dobrze. Nie będziemy więcej o tym mówili — oświadczył Gavras spokojnie i przystąpił do omawiania innych spraw.
— Ma zamiar tak to zostawić? — szepnął z niedowierzaniem Gajusz Filipus do Marka.
— Onomagoulos ma taki sposób mówienia — odszepnął trybun, ale on również był zaniepokojony.
Baanes nadal miał zwyczaj traktowania Thorisina Gavrasa jak chłopca. Skaurus zastanawiał się, co mogłoby zmienić jego wyobrażenie o Imperatorze.
Te drobne troski pierzchły bez śladu, gdy Rzymianie wrócili do obozu. Za palisadą czekał na nich Kwintus Glabrio.
— Co się stało? — spytał od razu Marek, widząc stężałą twarz centuriona.
— Ja… ty… — zaczynał Glabrio dwa razy, nie mogąc wydusić nowiny.
Nie panował na głosem, podobnie jak nad twarzą. Wykonał gwałtowny gest rezygnacji, okręcił się na pięcie i odmaszerował, zostawiając dowódców.
Skaurus i Gajusz Filipus wymienili zdziwione spojrzenia. Glabrio zawsze był opanowany. Żaden z nich nigdy nie widział go w takim stanie… aż do teraz.
Ruszyli za nim wzdłuż wału ziemnego. Przy jednym z posterunków zebrała się grupka legionistów. Kiedy dwaj dowódcy podeszli bliżej, Skaurus zobaczył, że na wszystkich twarzach maluje się taki sam wyraz przerażenia i wściekłości, który przebijał się przez maskę opanowania Kwintusa Glabrio.
Grupka rozstąpiła się na widok trybuna. Legioniści wyglądali na zadowolonych, że mają pretekst, by się wymknąć. Zostało tylko dwóch ludzi zasłaniających coś, co leżało na ziemi: Gorgidas i Phostis Apokavkos.
— Jesteś pewny, że chcesz to zobaczyć, Skaurusie? — zapytał Gorgidas, odwracając się do trybuna.
Jego twarz była blada, choć jako lekarz legionów widział więcej bólu i śmierci niż kilkunastu żołnierzy razem wziętych.
— Odsuńcie się — powiedział Marek ochryple.
Grek i Apokavkos odsłonili ciało Doukitzesa. Marek nie mógł powstrzymać jęku. To po to uratowałem małego złodziejaszka przed gniewem Mavrikiosa? Dla takiego losu? Ciało leżące przed nim niemo odpowiedziało „tak”.
Po śmierci Doukitzes był jeszcze mniejszy, niż zapamiętał go Skaurus. Wyglądał raczej jak lalka wyrzucona przez złośliwe dziecko niż jak człowiek. Lecz gdzie dziecko, choćby najzłośliwsze, mogło zdobyć taką wprawę w rozmyślnym okaleczaniu, które odarło trupa z wszelkiej godności i podobieństwa do istoty ludzkiej?
Marek usłyszał, że Gajusz Filipus, stojący krok za nim, z sykiem wciąga powietrze. Nie zauważył, że jego własne ręce zacisnęły się w pięści. Poczuł to dopiero, kiedy paznokcie wbiły się w ciało.
— Musiał umrzeć szybko — stwierdził Gorgidas, pokazując trybunowi czyste cięcie, które biegło od ucha do ucha mężczyzny. Parę much z fioletowymi odwłokami uciekło z oburzonym bzyczeniem. — Nie żył, kiedy robili resztę. Cały obóz, na Asklepiosa, całe miasto by go słyszało. Znaleźli go wartownicy z następnej zmiany.
— To szczęście dla niego — mruknął Gajusz Filipus. — Zdaje się, że jedyne, jakie miał.
— Dla Sphrantzesów walczą Yezda — odezwał się Marek, który szukał jakiegoś wyjaśnienia. — To może być ich robota. Okaleczają zabitych, żeby przerazić wrogów.
Jeszcze zanim skończył, przestał w to wierzyć. Yezda byli barbarzyńcami. Zabijali i torturowali z dzikim upodobaniem. Lecz chirurgiczna precyzja tej jatki przewyższała ich wyczyny okrutną, zimną złośliwością.
— Yezda nie mają z tym nic wspólnego, niech ich piekło pochłonie — powiedział Phostis Apokavkos. — Niemal bym chciał, żeby to byli oni. Łatwiej bym zrozumiał.
Adoptowany Rzymianin mówił po łacinie z akcentem zachodniego Videssos. Przeciąganie samogłosek tylko podkreślało jego smutek. Choć golił twarz tak jak jego towarzysze, w głębi duszy pozostał Videssańczykiem. On i Doukitzes, dwaj żołnierze imperialni walczący u boku Rzymian, zaprzyjaźnili się po klęsce pod Maraghą.
— Mówisz, jakbyś wiedział, że to nie jest dzieło nomadów — stwierdził Gajusz Filipus — ale nie potrafię sobie wyobrazić, by mogli to zrobić nawet najgorsi spośród twojego ludu.
— Za co ci dziękuję — odparł Apokavkos, pocierając długi podbródek. Często pozował na Rzymianina, ale tym razem nie zaprotestował, gdy mu przypomniano, że jest Videssańczykiem. — Nie musisz sobie tego wyobrażać, bo to prawda. Spojrzyj tu. — Wskazał na czoło martwego mężczyzny.
Widoczne tam nacięcia wydawały się Skaurusowi kolejną próbką zręczności zabójcy. Spojrzał uważniej. Tym razem ominął wzrokiem zaschniętą krew i dostrzegł wzór wycięty nożem. Było to słowo czy też raczej videssańskie nazwisko: Rhavas.
— To jasne jak słońce, że ten łajdak musi być idiotą, żeby zrobić coś takiego — powiedział Viridoviks wieczorem przy ognisku. — Na pewno wie, że długo tego nie zapomnimy.
Zjadł tylko trochę chleba i parę winogron. Wrażliwy żołądek, który dawał mu się we znaki przy wielu okazjach z wyjątkiem bitew, podszedł mu do gardła na widok ciała Doukitzesa.
— Tak — zgodził się Gajusz Filipus, zaciskając owłosione ręce niczym wokół niewidocznej szyi. — I to podwójnym idiotą, bo schronił się w mieście, skąd nie będzie mu łatwo uciec.
— To jeszcze jeden powód, by je zdobyć — stwierdził Marek.
Wyciągnął kubek do ponownego napełnienia winem. Wstrząśnięty tym, co zobaczył, pił dużo, żeby zapomnieć.
— Najgorsze jest to, co powiedziałeś — zwrócił się Kwintus Glabrio do Gajusza Filipusa — choć niezupełnie to miałeś na myśli. Doukitzes nie był zabawką nomadów. W okaleczeniu go po śmierci musiał istnieć jakiś cel, ale niech mnie bogowie chronią przed zbyt dokładnym poznaniem takich celów.
Zakrył dłońmi oczy, jakby go zdradziły, kiedy spojrzały na Doukitzesa.
Skaurus wypił videssańskie wino słodkie jak syrop i znowu podstawił kubek. Towarzysze dotrzymywali mu kroku, ale picie nie poprawiło im humorów. Kolejno wymykali się do namiotów mając nadzieję, że sen okaże się lepszym środkiem łagodzącym niż wino.
Trybun odsunął połę namiotu i wyszedł, wkładając po drodze płaszcz. Pozwolił, by nogi same go niosły. Każda ścieżka była dobra, byle dalej stąd. Zakład Phosa równie często się wygrywało, jak i przegrywało.
Wartownicy zasalutowali Skaurusowi na rzymski sposób zaciśniętymi pięściami, kiedy wyszedł z obozu przez północną bramę. Z roztargnieniem oddał salut żałując, że w-ogóle ktoś go widział. Z wyjątkiem paru ludzi idących do latryn lub wracających stamtąd, w obozie panował spokój, a z ognisk został tylko żar.
Wszystkie posterunki były wzmocnione, zarówno w obozie, jak i wzdłuż całego wału ziemnego. Trybun zobaczył pochodnie płonące na całej drodze do morza. Wiedział, że tej nocy nie zaśnie żaden wartownik.
Noc była jasna i chłodna. Księżyc już dawno zaszedł za mury Videssos i zostawił niebo odległym gwiazdom. Spoglądając na obce konstelacje, Skaurus zastanawiał się, czy Videssańczycy wróżą z nich przyszłość. To zgadzałoby się z ich wierzeniami, ale nie mógł sobie przypomnieć, by o tym słyszał. Nepos będzie wiedział.
Myśl pierzchła równie szybko, jak się pojawiła, przytłoczona nową falą rozgoryczenia. Trybun maszerował dalej na północ. Wkrótce znalazł się poza rzymskim odcinkiem linii oblężniczej i dotarł do obozu Namdalajczyków. Okrążył go z daleka, nie mając ochoty natknąć się na żadnego z wyspiarzy.
W oddali usłyszał odgłosy kłótni. Po chwili rozpoznał głos Komitty Rhangawe. Prawdopodobnie Thorisin żałował teraz, że nie została po zachodniej stronie Końskiego Brodu. Skaurus zaśmiał się gorzko. W pełni rozumiał to uczucie.
Jego śmiech wystraszył kogoś. Marek usłyszał, że ktoś gwałtownie wciąga powietrze, a potem dobiegło go ni to pytanie, ni to wyzwanie:
— Kto to?
Inny kobiecy głos, niższy od głosu Komitty, również znajomy, z gardłowym akcentem. Marek wytężył wzrok.
— Nevrata? To ty?
— Tak.
Trybunowi od razu zrobiło się cieplej na sercu. Ona i jej mąż już nie obozowali z legionistami, lecz przyłączyli się do kuzynów Senpata Sviodo, którzy przybyli z Gavrasem. Markowi brakowało obojga; dzielności i pogody ducha Senpata oraz jasności myślenia i odwagi jego żony. Poza tym stanowili dla niego wzór szczęśliwej pary.
Nevrata podeszła do niego wolno, uważając na każdy krok. Jak zwykle była ubrana po męsku w tunikę i spodnie. Do pasa miała przytroczony miecz. Jej lśniące włosy, czamiejsze niż noc, opadały falami na plecy.
— Czemu się włóczysz po nocy? — zapytał Skaurus.
— A dlaczego nie? — odparowała. — Czuję się jak kot skradający się w ciemności, który szuka nie wiadomo czego. A noc jest bardzo piękna, nie sądzisz?
— Co? Chyba tak — zgodził się. Nie docierało do niego to piękno.
— Dobrze się czujesz? — spytała nagle, dotykając jego ramienia.
Myślał przez chwilę.
— Nie, niezupełnie — przyznał.
— Mogę coś zrobić?
Bezpośrednia jak zawsze — pomyślał. Nevrata nie należała do osób, które podobne pytania zadają ot tak sobie. Lecz mogła otrzymać tylko jedną odpowiedź.
— Dziękuję, o pani, ale nie. Obawiam się, że na to nie ma lekarstwa.
Bał się, że będzie go naciskać, ale ona tylko skinęła głową i powiedziała:
— Mam nadzieję, że sam to wkrótce rozwiążesz. Ścisnęła go za ramię i zniknęła pośród nocy.
Marek ruszył dalej bez celu. Znajdował się teraz w pobliżu videssańskich kontyngentów Gavrasa. Dwaj żołnierze minęli go w odległości dwudziestu kroków, nieświadomi jego obecności. Jeden mówił:
— …i kiedy ojciec zapytał go, dlaczego płacze, on odpowiedział: „Dziś rano przyszedł piekarz i zjadł moje dziecko!”.
Obaj roześmiali się głośno. Sprawiali wrażenie pijanych.
Skaurusowi, który nie znał reszty dowcipu, pointa wydała się bez sensu. Właściwie takie wrażenie miał przez cały dzień.
Obok przejechał człowiek na koniu, podśpiewując cicho. Również nie zauważył trybuna.
Przed nim ktoś się potknął i zaklął szeptem. Kiedy zbliżyła się do niego jakaś kobieta, Marek stwierdził, że nie ma potrzeby pytać jej, dlaczego chodzi po nocy. Rozcięta spódnica rozchylała się przy każdym kroku, odsłaniając białe uda.
W przeciwieństwie do żołnierzy, ona zobaczyła trybuna w tym samym momencie, co on ją. Podeszła do niego śmiało. Była smukła, śniada, pachniała zwietrzałymi perfumami, winem i potem. Jej uśmiech, ledwo widoczny w ciemności, zapraszał.
— Wysoki jesteś — stwierdziła, oglądając Marka od góry do dołu. Jej mowa miała rytm charakterystyczny dla mieszkańców stolicy; szybki i ostry, niemal staccato. — Chcesz pójść ze mną? Obiecuję, że ta ponura mina zniknie.
Skaurus nie wiedział, że marszczy brwi. Z wysiłkiem przybrał pogodniejszy wyraz twjurzy. Pod rozwiązaną bluzką zobaczył małe piersi. Poczuł ściskanie w klatce piersiowej, jakby próbował głęboko odetchnąć w za ciasnej zbroi.
— Tak, pójdę z tobą — zdecydował się. — Czy to daleko?
— Nie. Pokaż mi pieniądze — poleciła rzeczowo. Zaskoczyła go. Nie miał na sobie nic oprócz płaszcza.
Nawet sandałów. Kiedy jednak zaczął z żalem rozkładać ręce, zobaczył błysk srebra na palcu prawej ręki. Zdjął pierścień i podał go dziewczynie.
— Czy to wystarczy?
Wzięła pierścień, przysunęła do oczu, uśmiechnęła się i wzięła Marka za rękę.
Rzeczywiście jej mały namiot znajdował się blisko. Zrzucając płaszcz, Skaurus zastanawiał się, czy ona jest tym, czego szukał. Wątpił w to, ale położył się obok kobiety.