Rozdział X

W przeciwieństwie do większości przesłuchiwanych Andrzej Burski pragnął podkreślić swoim zachowaniem, że kontakty z milicją są dla niego sprawą powszednią, a takie przesłuchanie nosi charakter rozmowy towarzyskiej. Toteż z wielką pewnością siebie zajął miejsce naprzeciwko podporucznika, założył nogę na nogę i rozejrzał się wokoło.

– Jakże się cieszę – powiedział – że nareszcie mam okazję poznać osobiście podporę Komendy Głównej MO, słynnego pułkownika Edwarda Lasotę. Wiele o panu słyszałem od naszego wspólnego przyjaciela, pułkownika Włochowicza. Również generał wspominał pana w słowach niezmiernie pozytywnych.

Pułkownik bez słowa lekko kiwnął głową.

– No, a jak panom idzie? Macie już jakieś ślady? Przyznam się, że dla mnie, dziennikarza, jest to szczęśliwy zbieg okoliczności, znaleźć się w samym środku tak poważnej sprawy. Niektórzy moi koledzy dużo by dali, aby być na moim miejscu. Zgodzi się porucznik, że nie udzieliłby pan żadnej informacji dziennikarzowi, poza krótką informacją o napadzie i zaginięciu cennej biżuterii? Tymczasem ja siedzę z panami i razem głowimy się nad rozwiązaniem tej zagadki. To niesłychana gratka. Czuję, że moje sprawozdanie będzie bestsellerem o światowym zasięgu. Może nawet następną powieść osnuję na tle tych wydarzeń? Oczywiście ubarwię ją odpowiednio, bo rzeczywistość jest zwykle zbyt prosta i łatwa do odgadnięcia. Natomiast w rasowym „kryminale” czytelnik musi się nagłowić od pierwszej kartki aż do ostatniego rozdziału nad znalezieniem sprawcy, aby w końcu stwierdzić, że wszystkie jego dociekania były błędne, bo rozwiązanie jest inne. Kogo podejrzewacie?

– Właściwie – zauważył podporucznik – zaprosiliśmy pana tutaj nie po to, aby odpowiadać na jego pytania, lecz aby usłyszeć odpowiedź na kilka naszych pytań.

Burski machnął lekceważąco ręką.

– Niestety, nic nie wiem, mam za to kilka ciekawych koncepcji. Zgadzacie się chyba, że piękna Zosieńka maczała w tym swoje paluszki?

– Tak pan mniema?

– Jakże mogło być inaczej? Mieszka tuż obok. Doskonale orientuje się w zwyczajach jubilera. Była z nim bardzo zaprzyjaźniona, a on miał do niej wiele sentymentu. Ona zresztą interesuje się każdym i musi wiedzieć, kto co robi i z kim robi. Podpatrywanie innych jest, obok niewybrednych flirtów i chęci imponowania otoczeniu, jej głównym zajęciem.

– Widzę, że pani Zachwytowicz nie cieszy się pana uznaniem?

– Co mnie obchodzi taka… artystka?

– Ale dlaczego pan twierdzi, że to ona zrabowała klejnoty?

– Któż inny mógłby to zrobić?

– Na przykład pan. Był pan bodaj ostatnim człowiekiem, z którym rozmawiał jubiler przed napadem.

Burski nagle zaniemówił. Chwilę pokonywał zmieszanie, aby roześmiać się nieszczerze.

– Panowie są w żartobliwym nastroju.

– Przeciwnie, mówię poważnie. Jest pan jednym z podejrzanych i to bardzo poważnie podejrzanych.

– Nonsens – dziennikarz wzruszył ramionami.

– O godzinie 20.40 był pan w pokoju jubilera. Po panu nikt już nie widział Dobrozłockiego, aż do chwili znalezienia go z rozbitą głową.

– Nikt go nie widział? Przecież pan Dobrozłocki wyszedł z pokoju razem ze mną i zszedł na dół. Mówił, że idzie zatelefonować i przypomnieć Rózi o przyniesieniu szklanki herbaty do lekarstwa. Zapytajcie pokojówki, musi to potwierdzić.

– Co z tego, że potwierdzi? Pan wiedział, że jubiler opuszcza swój pokój tylko na chwilę. Mógł się pan na niego zaczaić i czekać z młotkiem na jego powrót.

– Poszedłem na górę – na czole dziennikarza wystąpiły krople potu – do swojego pokoju. Widziała to pani Miedzianowska, bo właśnie wychodziła od siebie i szła na dół.

– A kto nam zaręczy, że po pół minucie nie zszedł pan piętro niżej? Może właśnie wtedy decydował się pan na morderstwo i może wrócił pan na górę po młotek?

– Przecież młotek leżał na dole. W hallu, na kanapce. Wszyscy go tam widzieli.

– Skąd pan wie, że właśnie tym młotkiem popełniono zbrodnię?

– Spędziłem tyle czasu w salonie w oczekiwaniu swojej kolejki, że coś niecoś przeniknęło do mojej świadomości. Kierownik mówił, że milicja znalazła młotek ze śladami krwi. Później pani Zosia wstąpiła po płaszcz i szal i mówiła, jak to wypytywano ją o ten młotek i gdyby przypuszczała, że tak się stanie, nie podniosłaby go ze schodów.

– Po co pan poszedł do jubilera?

– Jako mediator. Ten wariat, mówię naturalnie o naszym malarzu Ziemaku, nie miał nic lepszego do roboty, jak pójść do Dobrozłockiego i nawymyślać mu od ostatnich. Tak krzyczał, że słyszałem na drugim piętrze.

– O co im poszło?

– Właściwie o nic. Pan Ziemak reprezentuje skrajnie nowoczesne poglądy na sztukę. Usiłuje też narzucić je otoczeniu. Biżuteria oparta na starych wzorach lub po prostu na wzorach użytkowych naszego wieku, nie mogła się malarzowi podobać. Już po obiedzie mówił do mnie, że nie rozumie, dlaczego Dobrozłocki zajmuje się takimi rzeczami, skoro ma sposobność zrobić z tego złota i brylantów coś, czego nikt jeszcze nie widział. Prawdziwe okazy „prawdziwej sztuki”. Znając manię pana Ziemaka nie podejmowałem z nim dyskusji, lecz jedynie milcząco przytaknąłem. Malarz nie pozbył się jednak obrazoburczych myśli i po kolacji pobiegł do jubilera. Powiedział mu, że należy wziąć młotek i połamać te wszystkie świństwa, a zamiast nich zrobić coś naprawdę godnego drugiej połowy XX wieku. Gdy jubiler usiłował przeciwstawić się tym projektom, Ziemak wpadł w pasję i zwymyślał Dobrozłockiego.

– Jedyną przyczyną tej kłótni były więc sprzeczne poglądy na sztukę?

– Tak jest. Po awanturze Ziemak owi, jak to się mówi, ulżyło. Wrócił do pokoju, lecz wkrótce zaczął żałować swojego zachowania. W gruncie rzeczy to dobry chłop, chociaż postrzeleniec. Przyszedł do mnie, abym wyciągnął go z tej kabały. Radziłem mu pójść raz jeszcze do Dobrozłockiego i przeprosić go, ale malarz wstydził się i jako posła mnie wysłał.

– A co na to jubiler?

– Wcale się nie gniewał. On przecież dobrze zna malarza. Przyznał, że rzadko kiedy tak szczerze się ubawił, gdy Ziemak z okrzykiem „druciarz, zwykły druciarz jesteś” trzasnął drzwiami. To rzeczywiście musiało kapitalnie wyglądać.

– A czy będąc w pokoju jubilera zauważył pan ten młotek? Może Ziemak idąc do Dobrozłockiego naprawdę wziął ze sobą młotek, aby potłuc biżuterię?

– Nie widziałem. Zresztą Ziemak na pewno nie brał młotka ze sobą, nie jest przecież tak naiwny, aby uwierzyć, że jego argumenty mogą zrobić na jubilerze jakiekolwiek wrażenie i że zechce on zniszczyć swoje dzieło, przerabiając je według wzorów zaleconych przez malarza. Po prostu Ziemak pobiegł do Dobrozłockiego aby zrobić mu awanturę i wyładować się. Byłby nieszczęśliwy, gdyby złotnik przyznał mu rację.

– Czy zawiadomił pan Ziemaka, że jubiler nie żywi do niego urazy?

– Nie. Chciałem, aby malarz trochę się pomartwił. Dobrze by mu to zrobiło, bo ze swoim usposobieniem i skłonnością do kłótni staje się czasami nie do zniesienia.

– Pan się przyjaźni z Ziemakiem?

– Nie. To po prostu mój dobry znajomy. Często robi jakieś rysunki dla redakcji, w której pracuję. Stąd się znamy.

– Co pan może o nim powiedzieć?

– Bardzo zdolny malarz. Tylko wybrał sobie kierunek sztuki, letóry w Polsce niezbyt popłaca – ultranowoczesne malarstwo. Z tego trudno wyżyć. Toteż wszyscy znajomi i przyjaciele namawiają go, żeby wziął się za coś bardziej użytkowego i dochodowego. Ale on nie chce o tym nawet słyszeć. Zapaleniec i entuzjasta. Zwykle skłócony ze wszystkimi, a przeważnie z tymi, którzy mogliby mu pomóc w jego ciężkiej sytuacji materialnej.

– Żonaty?

– Tak. Czworo dzieci w wieku szkolnym. Tam jest naprawdę ciężko. A poza tym, nie chciałbym robić plotek, wydaje mi się, że małżeństwo nie jest najszczęśliwiej dobrane.

– Niełatwo chyba być żoną malarza? – zauważył pułkownik.

– Na pewno nie, Zwłaszcza takiego jak Ziemak. Niezrównoważonego zapaleńca, nie dbającego o „dobra materialne”. A dzieci trzeba ubrać i nakarmić. Toteż pani Ziemak owa zaharowywuje się, żeby jakoś związać koniec z końcem, zaś pomocy ze strony męża prawie żadnej. Poza tym, nie wiem ile jest w tym prawdy, żona zarzuca mu, że modelki nie zawsze są tylko modelkami.

– Też znane historie – uśmiechnął się pułkownik – pod tym względem spokojna była chyba tylko żona Lasockiego. Bo on malował wyłącznie krowy.

– Czy zauważył pan, dokąd szła pani Miedzianowska?

– Nie. Nie widziałem. Sądząc z kroków, zeszła na pierwsze piętro i słyszałem, że zapukała do czyichś drzwi.

– Czy weszła do środka?

– Słyszałem skrzyp drzwi, ale nic więcej, ponieważ zamknąłem się u siebie.

– Co dalej?

– Dalej to chyba nic. Siedziałem w pokoju, dopóki nie doszedł mnie głos Żarskiego, że telewizor gotowy. Pamiętam, że coś mu odkrzyknąłem. Zdaje się, że „brawo” i zaraz zszedłem na parter.

– Czy zauważył pan, że Krabe wrócił z salonu na górę?

– Nie przypominam sobie. W salonie było dość ciemno, paliła się jedynie mała lampka za telewizorem. Wszyscy lokowali się jak najwygodniej. Może więc pan Krabe wychodził, ale chyba na bardzo krótko. Od razu spostrzegłem, że nie ma Dobrozłockiego, więc dłuższa nieobecność literata nie uszłaby mojej uwagi.

– Czy słyszał pan odgłosy reperowanego telewizora?

– Miałem nawet zamiar zejść na dół i zwrócić uwagę inżynierowi, aby przyciszył trochę to warczące bydlę. Wyło i piszczało tak przeraźliwie, że nawet książki nie można było wziąć do ręki.

– Czy pan Dobrozłocki często oglądał telewizję? – Bardzo rzadko. Albo pracował u siebie, albo wychodził wieczorami na spacer lub w odwiedziny do znajomych. Nie ukrywał tego, że nie lubi telewizji, uważał ją za karykaturę złego kina i złodzieja czasu. Poza tym twierdził, że jeżeli patrzy na ekran telewizora dłużej niż pół godziny, zaraz bolą go oczy.

– Czy zapowiadał swoje dzisiejsze przyjście na „Kobrę”?

– Tego nie słyszałem.

– A więc gdyby się nie zjawił, nikogo by to nie zdziwiło?

– Na pewno. W ubiegły czwartek również nie oglądał „Kobry”. Jeżeli przychodził do salonu, to najczęściej na dziennik telewizyjny i aby usłyszeć prognozę pogody. Potem wracał do siebie.

Podporucznik spojrzał pytająco na pułkownika. Ten dał znak, że pragnie postawić dziennikarzowi kilka pytań.

– Pan jest autorem książek kryminalnych?

– Tak.

– Ostatnia „Zbrodnia w Powszechnym Domu Towarowym?”

– Widzę, że pan pułkownik interesuje się moją twórczością. Bardzo mnie to cieszy.

– O ile się nie mylę, treść książki jest następująca: W jednej z kabin Powszechnego Domu Towarowego znajdują trupa. Zamordowany ma rozbitą głowę. Ścianka odgradzająca jedną kabinę do przymierzania ubrań od drugiej, jej podobnej, jest rozpruta. W tej drugiej kabinie milicja znajduje odważnik, który był narzędziem zbrodni i porzuconą teczkę z wyłamanym zamkiem. Tę teczkę, zawierającą ważne dokumenty, miał przy sobie zamordowany, gdy wchodził do kabiny, aby przymierzyć tam kupowane ubranie. Wobec takich poszlak milicja ściga osobę, która korzystała z sąsiedniej kabiny i pozostawiła w niej odważnik. Tymczasem okazało się, że mordercą był osobnik nieustannie będący w polu widzenia wszystkich świadków. Twierdzili oni, że ani na moment nie stracili go z oczu. On jednak zdążył wejść do kabiny, zamordować swoją ofiarę i zrobić wyłom do sąsiedniego pomieszczenia. Pragnąc skierować śledztwo na fałszywe tory tam właśnie podrzucił teczkę i odważnik. Sam natomiast wyszedł spokojnie drzwiami kabiny. On też pierwszy zauważył trupa i wszczął alarm. Nikt go nie podejrzewał. Wszyscy stwierdzali jego alibi.

– Przynosi mi niebywały zaszczyt, że wyżsi oficerowie milicji tak dokładnie czytają moje książki, że mogą je później nawet streszczać.

– Nie o to chodzi, redaktorze. Odwróćmy sytuację. Przenieśmy akcję z wielkiego domu towarowego do średniej wielkości pensjonatu. Zamiast kabiny – pokój. Odważnik zastąpmy młotkiem. Niepotrzebne nam są ważne dokumenty w teczce. Wystarczą brylanty. Pański zbrodniarz męczył się dla rozprucia ścianki między obu kabinami. Zbicie szyby i przystawienie drabiny jest o wiele łatwiejsze. Któż odegrałby lepiej rolę przestępcy, jak nie autor książki? Autor, który ten plan dokładnie przemyślał, a następnie szczegółowo opisał.

Burski żachnął się.

– Podejrzewanie mnie o zbrodnię jest nonsensem.

Co z tego, że sprawa jest nieco zbieżna z treścią napisanej przeze mnie książki? Podobną zbieżność gotów jestem wykazać przy wielu przestępstwach, opisywanych przez autorów sensacyjnych powieści wydawanych zarówno w kraju, jak za granicą. Autor piszący książkę w jakiś sposób transponuje pewne dawne wydarzenia, które rzeczywiście zdarzyły się.

– A jednak to podobieństwo jest uderzające.

– Nie. Jest pewien istotny szczegół, który różni obydwie sprawy. Zobowiązuję się przyznać nawet do zbrodni, jeżeli pan zdoła mi udowodnić, że to ja przystawiłem drabinę do balkonu. W pańskim rozumowaniu wszystko gra. Rzeczywiście, miałem okazję wejść niepostrzeżenie do pokoju jubilera. Przyniesienie z dołu młotka nie przedstawiało trudności. Stłuczona szyba i wyrzucona na trawnik kasetka, to stworzenie pozornego tropu dla wprowadzenia milicji w błąd. Ale skąd drabina? Po „Carltonie” mogłem się poruszać bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Ale gdybym wychodził na dwór choć na chwilę, musiałby to ktoś zauważyć, choćby portier lub pokojówka. Kochana drabinka – dodał dziennikarz – ratuje moją głowę. Poza tym jeszcze kwestia biżuterii. Poruszałem się na trasie mój pokój – salon. Przypuszczam, że cała ta droga została dokładnie zrewidowana. W różnych zakamarkach „Carltonu” można wprawdzie znacznie większą rzecz niż kilka świecidełek tak schować, że nikt ich nie znajdzie, ale na to trzeba mieć trochę czasu. Jeżeli założymy teoretycznie, że to ja popełniłem zbrodnię, to w ciągu tych kilku minut, jakimi dysponowałem, nie mógłbym poruszać się tak swobodnie, bo pensjonariusze zaczynali zbierać się w salonie na „Kobrę” i nie zdążyłbym zająć się ani drabiną, ani biżuterią.

– Tak – rozważał dalej pułkownik – widać, że pisze pan „kryminały”. Pańskiemu rozumowaniu nic nie można zarzucić. W całość poszlak, w jakąkolwiek by się one nie obracały stronę, musi być wkomponowana ta drabina. Jednocześnie jednak trzeba wykluczyć napad dokonany przez kogoś, kto przyszedł z zewnątrz, bo narzędziem zbrodni jest ponad wszelką wątpliwość młotek, który leżał w hallu.

– Nie wykluczam napadu z zewnątrz – odpowiedział Burski – parę lat temu zostałem okradziony w „Carltonie”. Zabrano mi z pokoju parę koszul i spodnie wiszące w szafie. Zdarzyło się to około godziny pierwszej. W tym samym czasie wszyscy goście łącznie ze mną opalali się na tarasie. Złodziej, przez nikogo nie zauważony, spacerował po całej wilii, a z jadalni skradł nawet parę cennych lichtarzy, przyozdabiających półkę. Zresztą historia „Carltonu” pełna jest podobnych przykładów. Pewnej zimy skradziono w porze obiadowej cenne futro wiszące w korytarzu. W Sylwestra, gdy goście jedli kolację, włamywacz wybił szybę w pokoju na parterze i skradł przygotowane na noworoczną zabawę męski garnitur, suknię balową i dwa futra. W tajemniczych okolicznościach skradziono cenny pierścień z brylantem. Żadnego ze sprawców tych kradzieży nigdy nie wykryto. Być może, że to jedna i ta sama osoba wyspecjalizowała się w odwiedzaniu „Carltonu”. Złapana na gorącym uczynku przez Dobrozłockiego, użyła młotka jako ostatecznego argumentu.

– Rozpatrywaliśmy również tę hipotezę. Tłumaczy ona wprawdzie drabinę i wybitą szybę, lecz nie pasuje do młotka. Jeżeli zbrodniarz wszedł przez balkon, nie mógł mieć młotka, który cały czas leżał w hallu. Odwrotnie, przypuśćmy, że wśliznął się niepostrzeżenie przez hall. W takim razie do czego potrzebna mu była drabina? Zarówno jedno, jak drugie nie gra. Niemniej pewne jest, że ktokolwiek napadł na jubilera, dobrze obliczył każde swoje posunięcie i przemyślał każdy krok. Przyniesienie z powrotem młotka do hallu i przyniesienie drabiny musiało mieć jakiś cel.

– Ale jaki? – mruknął dziennikarz.

– Pan uważa, że sprawcą napadu mogła być pani Zachwytowicz. Na czym pan opiera to twierdzenie?

– Mieszka bezpośrednio obok jubilera. Nikt inny oprócz niej nie mógł lepiej zaobserwować jego zwyczajów. Jedynie pani Zosia wiedziała, że Dobrozłocki pracuje nad cenną biżuterią. W rozmowach z nami parę razy wspominała o tym tajemniczo, ale nie wierzyliśmy jej, bo wiedzieliśmy, że jubiler wyrabia srebrne ozdoby dla Cepelii. Poza tym dla rozgłosu i zdobycia sławy ta kobieta nie zawahałaby się nawet przed morderstwem. Mając pokój oddzielony jedną ścianą od złotnika, miała najwięcej okazji, aby wejść do środka bez zwrócenia na siebie uwagi. To ona przyniosła młotek do hallu. To ona zauważyła, że doskonale nadaje się do rozłupania czyjejś głowy.

– A w jaki sposób wytłumaczy pan drabinę?

– Ta drabina uratowała mnie przed podejrzeniami, ale nie pasuje również do pani Zachwytowicz. Przecież nie wychodziła z „Carltonu”. Drabina nie pasuje w ogóle do nikogo z mieszkańców willi… Z wyjątkiem

181 jednej osoby – pani Miedzianowskiej. Tylko ona wychodziła z pensjonatu po kolacji. Wracając mogła podstawić drabinę pod balkon, żeby upozorować przyjście napastnika z zewnątrz. To byłby z jej strony bardzo sprytny chwyt.

– Ale wtedy wyrzuciłaby z pokoju nie tylko kasetkę po biżuterii, ale także młotek, lub schowałaby go razem z klejnotami. A przecież po napadzie młotek wrócił na swoje miejsce w hallu. Sam nie przyszedł.

– Jestem bezsilny – przyznał Burski – nie umiem tego wytłumaczyć.

– My również – szczerze przyznał podporucznik.

– A co by pan mógł nam powiedzieć o panu Krabe? – pytanie zadał pułkownik. – Podobno znacie się panowie bliżej.

– Ściśle towarzyskie stosunki. Chociaż znamy się od ładnych kilku lat.

– Więc chyba nawet przyjaźń?

– Nie. O przyjaźni nie można mówić. Wątpię, czy pan Krabe ma w ogóle jakichś przyjaciół.

– Dlaczego?

– To człowiek zgorzkniały. Trochę złośliwy, trochę zawistny, trochę dziwak.

– Skutki obozu?

– Przypuszczam, że i obozu. A w ogóle panu Krabemu w życiu niezbyt się powiodło. Najpierw jako młody człowiek powędrował na długie pięć lat do oflagu. Znalazł się jak gdyby w szklannej klatce. Życie biegło, a dla nich czas stanął na dacie pierwszego września 1939 roku. Do tego przyszedł jeszcze cios osobisty – stracił narzeczoną, która nie chciała czekać i znalazła sobie innego.

– Pan zna tę panią?

– Nie. Ale pan Krabe nieraz z goryczą mówił o wierności kobiecej, podając swoją ukochaną za przykład.

– Ale sam też nie tonął w żalu, tylko znalazł inną.

– Tak. Ożenił się za granicą i ma bardzo miłą żonę. Niemniej pewien uraz pozostał. Do tego i dalej nie wiodło mu się, tak jak to sobie planował, czy wymarzył. Najpierw był przez kilka lat w Belgii, później w Anglii. Nie umiał się tam jednak urządzić i wrócił do kraju. Chyba w 1951 roku. Tu zaczął robić karierę. Szybko doszedł do wysokiego stanowiska. Był bodaj dyrektorem departamentu, czy też naczelnym dyrektorem w jakiejś instytucji. Siedząc za granicą nie orientował się w panujących u nas w tym czasie stosunkach. Nie wiem dokładnie, jak tam było, dość że Krabe z wielkim trzaskiem wyleciał ze swojego stanowiska i bodaj ze dwa lata nawet się przesiedział.

– Jakieś nadużycia?

– Na pewno nie jego. Niemniej, na nim się skrupiło. Kiedy w końcu jakoś się wykaraskał z tej afery, nie było oczywiście mowy o powrocie na dawne, czy podobnie wysokie stanowisko. Przez pewien czas w ogóle nie mógł znaleźć pracy, w końcu zaczepił się w jednym z wydawnictw. Sam też próbował szczęścia – napisał powieść, która okazała się zupełnym niewypałem. Jakieś psychologiczne majaki. Leżała parę lat na półkach księgarń, wreszcie poszła na przemiał. Jego studium na temat literatury romańskiej również nie znalazło uznania krytyki. To wszystko wpłynęło na to, że pan Krabe dzisiaj to sama żółć. Po sukcesie mojej książki stosunek Krabego do mnie bardzo się oziębił.

Podporucznik podziękował redaktorowi za zeznania, podsunął mu protokół do podpisania i jak każdego, uprzedził, że może udać się do swojego pokoju, ale jeszcze nie należy się kłaść spać.

– No cóż – zauważył pułkownik – kółeczko się zamknęło – literat osmarował dziennikarza, dziennikarz nie pozostał dłużny literatowi. Co ciekawsze, uważam, że obaj powiedzieli o sobie dużo prawdy. Ludzie dużo lepiej widzą cudze błędy.

– Dlaczego on podejrzewa panią Zachwytowicz?

– Większość przesłuchiwanych podejrzewało właśnie ją. Ludzie, którzy zachowują się ekscentrycznie, nie są lubiani. Tym bardziej że, jak wiemy, u pani Zosi ta ekscentryczność wynika ze ściśle określonych pobudek działania. Poza tym, nie zapominajmy, że aktorka sama dała powód do podejrzeń. Nie kryła, że chce zdobyć kolię i pokazać się w niej u „Jędrusia”. Ludzie też wiedzą o jej chęci zrobienia zagranicznej kariery i potrzebie pieniędzy na ten cel. Jeśli więc dodadzą to wszystko, wysuwają Zachwytowiczowa na pierwsze miejsce listy podejrzanych.

– Ona i mnie by najlepiej pasowała na przestępcę – stwierdził podporucznik.

– A widzi pan. I dziwić się innym.

– No tak – zgodził się podporucznik – widocznie i moje myśli idą tym samym tokiem.

– W każdym razie – dodał pułkownik – w miarę przesłuchiwania coraz to nowych osób, dowiadujemy się ciekawych rzeczy o mieszkańcach „Carltonu”. Te postacie, znane dotychczas tylko z ich danych personalnych, nabierają życia. Poznajemy ich zwyczaje, charakter i nawet troski czy kłopoty, jak również ambicje i pragnienia.

– Co z tego, kiedy sprawa właściwie nie rusza naprzód.

– Tego bym nie powiedział. W miarę jak rośnie materiał śledztwa, powstają pewne hipotezy na temat sprawcy zbrodni.

– Ale każda z tych hipotez natychmiast dostaje w łeb, z chwilą przesłuchania następnego podejrzanego.

– Czasem to tak wygląda – zauważył pułkownik. Jednak ton jego głosu świadczył, że doświadczony oficer milicji posiada jakieś koncepcje, z których na razie nie chce się jeszcze zwierzyć młodszemu koledze.

A może zresztą i podporucznik Klimczak zrobił jakieś spostrzeżenia i doszedł do pewnych wniosków, które W tej chwili pragnął pozostawić przy sobie?

– Burski poza panią Zachwytowicz obciążył jeszcze i Miedzianowska.

– Raczej zwrócił uwagę, że jest to jedyna osoba z pensjonatu, która wychodziła wieczorem z domu. Mogła więc podstawić drabinę pod balkon. Jeszcze z nią nie rozmawialiśmy. Zobaczymy, co nam powie nowego. To jedyny człowiek, któremu można przydzielić drabinę. Za to kłóci się z tym fakt znalezienia przez nią młotka w hallu oraz te zeznania, które stwierdzały, że fatalna drabina pojawiła się na balkonie dopiero po powrocie Miedzianowskiej do „Carltonu”.

– No cóż – zadecydował podporucznik – przesłuchamy w takim razie panią Miedzianowska. Obawiam się, że i te zeznania będą miały typowy przebieg. Będzie nam jak najmniej mówiła o sobie, a możliwie dużo o innych.

– To też nie jest złe.

– Cóż z tego, kiedy prowadzi to tylko do zmiany jednego podejrzanego na następnego.

– Pani Miedzianowska pracowała razem z inżynierem Żarskim – przypomniał pułkownik. – Zna go najlepiej z całego towarzystwa. Oboje pochodzą z Wrocławia.

– On ją niezbyt ładnie odmalował. Snobka lubiąca obracać się w towarzystwie cudzoziemców i umiejąca wykorzystać te znajomości dla własnej korzyści.

– Ale jednocześnie nawet ta stronnicza charakterystyka podkreśliła i zalety tej pani – stanowczość, opanowanie, umiejętność dążenia do celu, wszechstronne wykształcenie, znajomość języków. Takie świadectwa trzeba umieć czytać z każdej strony.

– Ale Żarski podkreślił, że ta pani potrzebuje pieniędzy, bo buduje sobie willę.

– Pan znowu, poruczniku, wraca do motywu zbrodni. A ten motyw pasuje jak ulał do wszystkich przesłuchanych. Jedni mają dużo i chcieliby mieć jeszcze więcej. Innym, jak Ziemakowi, powodzi się źle i też chętnie polepszyliby swoją sytuację. Na tym koniku nigdzie nie zajedziemy.

– A więc przesłuchujemy Miedzianowska. Ale najpierw zobaczymy, co tam u niej wykryła rewizja.

Milicjant, który przeprowadzał rewizję na drugim piętrze, zakwestionował trzy listy. Jeden wysłany z Paryża, dwa z Warszawy. W tym oficjalne zawiadomienie biura paszportów MSW, że „paszport zagraniczny dla ob. Barbary Miedzianowskiej jest gotowy i zostanie ob. wydany po wniesieniu odpowiednich opłat”. Sądząc z ich wysokości, paszport uprawniał do wyjazdu do państw Europy zachodniej. Następnym pismem był list wysłany z Paryża. Pisany po polsku, lecz z pewnymi błędami ortograficznymi oraz wtrąceniem paru słów angielskich. Widać było, że pisał go cudzoziemiec, który nauczył się języka polskiego lub Polak od dawna zamieszkały za granicą. List zawierał szereg instrukcji w sprawie różnych chemikalii i maszyn, mających być przedmiotem importu do Polski. List podkreślał wagę tych transakcji i kończył się zapewnieniami, że w razie pomyślnego załatwienia, pani Miedzianowska może liczyć na wdzięczność firmy, a w razie opuszczenia Polski na zawsze, w każdym kraju, w którym firma ma swoją filię, otrzyma odpowiednią pracę. Poza tym w piśmie tym zaznaczono, że najbliższy wyjazd pani Barbary za granicę będzie miał nie tylko charakter praktyki w jednym z oddziałów firmy, lecz uwzględni się w nim odpoczynek i turystykę. Wszelkie wydatki pokrywa firma jako renumerację za dotychczasową pracę. Zwróci również opłaty paszportowe. Charakterystyczne, że papier listowy nie nosił nadruku firmy i podpisany był tylko imieniem.

Trzecie pismo zawierało zawiadomienie firmy budowlanej, że roboty w domu na Mokotowie zostały doprowadzone pod dach. Przed przystąpieniem do prac wykończeniowych budynku właściciele muszą wnieść dalsze wpłaty, a na panią Miedzianowska wypada, zgodnie z podpisaną umową, kwota w wysokości 60 000 złotych. Pieniądze te imają być przekazane najpóźniej do końca miesiąca, a niedotrzymanie tego terminu grozi przerwaniem robót.

– Mamy piękne motywy popełnienia zbrodni – z satysfakcją zauważył podporucznik – konieczność poważnej wpłaty na budowę domu. Możność wywiezienia biżuterii za granicę. A gdyby ziemia zbytnio paliła się pod stopami w rodzinnym kraju, nawet możność urządzenia się tam na stałe. Wszystko do siebie pasuje.

– Z wyjątkiem młotka i drabiny

– mruknął pułkownik.

– Mogło być tak, jak mówił redaktor Burski. Wracając z klubu, Miedzianowska miała okazję przystawić drabinę do balkonu.

– To nie zgadza się z zeznaniami Krabego i pani Zosi. Oboje nie widzieli drabiny jeszcze na kwadrans przed wykryciem zbrodni.

– Czasy podawane przez zeznających nie są takie pewne. A jeżeli omylili się o dziesięć minut i Miedzianowska wróciła właśnie dziesięć minut później, niż to podaje Rózia? Mogła postawić drabinę już po bytności Zosi na balkonie.

– Oboje nie mogli się jednakowo omylić właśnie o dziesięć minut.

– Posłuchajmy w takim razie, co ma nam do powiedzenia pani Miedzianowska.

Загрузка...