Rozdział VII

Z pierwszego piętra zszedł jeden z milicjantów. Był niezmiernie podniecony. Trzymał małą, damską chusteczkę do nosa, w której znajdowały się jakieś przedmioty.

– Panie poruczniku – zameldował – znaleźliśmy biżuterię.

Położył chusteczkę na stole i delikatnie ją rozwinął. Oczom obecnych ukazała się broszka i dwa pierścionki z kolorowymi oczkami.

– To nie te klejnoty – z rozczarowaniem powiedział podporucznik.

– Ależ takie same, tylko niedokończone, są w pokoju jubilera!

– Możliwe – zauważył pułkownik – pan Dobrozłocki wykonywał przecież sporo świecidełek na sprzedaż do sklepów Cepelii. To jest srebro i półszlachetne kamienie lub po prostu szkiełka. Skradziona biżuteria składała się ze złota i brylantów. Znalezione przez was drobiazgi warte są najwyżej kilkaset złotych. Klejnoty Dobrozłockiego oceniano na ponad milion złotych.

– Szkoda – powiedział milicjant – tak byliśmy uradowani, gdy zobaczyliśmy je w pokoju tej cudaczki.

– Zofii Zachwytowicz?

– Nie znam jej personaliów – pokręcił głową milicjant – ale to ta, za którą oglądają się na ulicy. Mieszka w pokoju obok jubilera.

– W takim razie – zdecydował podporucznik – porozmawiamy teraz z panią Zachwytowicz. Poproście ją tutaj.

Pani Zosia nie weszła, lecz wkroczyła do jadalni z jednym z naj promienniej szych swoich uśmiechów. Siadając naprzeciwko podporucznika tak uniosła sukienkę, aby uchronić ją przed zgnieceniem, że pokazała nie tylko fioletową haleczkę, ale również białe podwiązki i koronkowe, fioletowe majteczki.

– Taka jestem panom wdzięczna – szczebiotała – że wezwaliście mnie nareszcie. Nie mogłam dłużej wytrzymać w salonie. Panie i panowie zamienili się w mumie, nikt ust nie otwiera. A patrzą na siebie, jak gdyby każdy z nas był mordercą.

– Obawiam się, że jest nim jedno z państwa.

– Jeśli ktoś jest mordercą, to tylko malarz, Paweł Ziemak.

– Dlaczego pani tak sądzi?

– Bo to bardzo nieprzyjemny osobnik. Stale milczy, a gdy coś powie, to zawsze, żeby dokuczyć. Kiedy pan Dobrozłocki pokazywał biżuterię, wszyscy ją podziwiali i chwalili, a on milczał, tylko oczy mu się świeciły jak u wilka.

– Sprawiedliwość nie sądzi na podstawie czyjegoś sympatycznego czy niemiłego wyglądu lub też prawienia komuś złośliwości. Oskarża się na podstawie bardziej konkretnych dowodów.

– Ale on tam był!

– Gdzie?

– W pokoju pana Dobrozłockiego.

– Widziała go pani?

– Widziałam wchodzącego, a później słyszałam rozmowę. Jeśli pan Ziemak czymś się zdenerwuje, a on prawie stale jest podenerwowany, mówi bardzo głośno, mój pokój przylega do pokoju pana Dobrozłockiego, ścianka działowa jest cienka i choćbym nie chciała, musiałam słyszeć jego głos.

– Co mówił?

– Krzyczał na jubilera. Odróżniałam pojedyncze zdania. „To świństwo”, potem „schlebianie instynktom głupiego bydła”, „gdzie jest prawdziwa sztuka”…

– Prawdziwy artysta tak nie robi… „pan jest zwykły druciarz, garnki drutować”… Wreszcie trzasnął drzwiami tak silnie, że wszystkie słoiczki podskoczyły na mojej toaletce.

– Słyszała pani, że opuścił pokój jubilera?

– Słyszałam trzaśniecie drzwiami. Naturalnie, że wyszedł. Przecież kiedy Rózia zaniosła tam herbatę, już go tam nie było, a Dobrozłocki leżał na podłodze.

– O której godzinie, oczywiście w przybliżeniu, widziała pani malarza wchodzącego do pokoju Dobrozłockiego?

– Nie patrzyłam na zegarek. Zaraz po kolacji poszłam na górę. Wybierałam się na dansing, musiałam nieco się odświeżyć.

– Przepraszam, że przerywam, ale kiedy wróciła pani do pokoju? Może pamięta pani, w jakiej kolejności goście opuszczali po kolacji jadalnię?

– Pierwszy wyszedł Adaś, przepraszam, pan Adam Żarski poszedł reperować telewizor. Za nim zaraz pan Dobrozłocki. Później albo pan Krabe, albo pani Miedzianowska. Ona wybierała się do miasta. Ja wyszłam za nimi. Jeszcze przy drzwiach zaczepił mnie pan Ziemak i powiedział jakąś złośliwość. Nie zareagowałam na to i poszłam prosto na górę. Byłam z dziesięć minut w pokoju, a później postanowiłam skorzystać z łazienki. Wyszłam na korytarz, lecz przypomniałam sobie, że nasza łazienka jest zepsuta, a drugą na tym piętrze żona kierownika zamknęła na klucz i nie pozwala jej używać gościom pensjonatu. Wróciłam więc do swojego pokoju i wówczas spostrzegłam, że pan Ziemak schodzi ze schodów drugiego piętra, bo tam mieszka, i wchodzi do pokoju mojego sąsiada. Nie zapukał do drzwi, lecz bez słowa nacisnął klamkę.

– Pani zna te pierścionki i tę broszkę? – podporucznik pokazał Zachwytowiczowej srebrne cacka znalezione u niej w pokoju.

Pani Zosia zupełnie się nie zmieszała.

– Widzę, że nasza dzielna milicja ostro przystąpiła do roboty. Przeprowadziliście rewizję w moim pokoju? Leżały na toaletce.

– Skąd pani ma te pierścionki?

– To nie moje. Pana Dobrozłockiego. Pożyczyłam od niego.

– Jak to było? Proszę opowiedzieć dokładnie.

– Po obiedzie pan Dobrozłocki pokazywał nam swoją biżuterię, a przy okazji wygłosił ciekawy wykład o pewnym królu trackim, który oszukał Anglików, czy też Francuzów i tym podobne ciekawostki. Ale brylanty były wspaniałe! Przymierzałam je. Bardzo było mi do twarzy w tej kolii. W ogóle mam taki typ urody, że klejnoty, a zwłaszcza brylanty, wyglądają na mnie bardzo korzystnie. A ponieważ wieczorem wybierałam się na dansing, prosiłam jubilera o pożyczenie mi tego kompletu – kolii, pierścionka i kolczyków. Gdybym tak przystrojona weszła na salę do „Jędrusia”, to orkiestra przestałaby chyba grać, a baby szlag by na miejscu trafił!

– Nie obawiałaby się pani brać tak kosztownej biżuterii na publiczną zabawę? Przecież to warte ponad dwa miliony złotych.

– Nic by mi się nie stało, bo szłam z dwoma miejscowymi chłopakami. Obydwaj sportowcy. Czuwaliby nade mną. Nazywają ich moją przyboczną „gwardią góralską”. Gdyby jubiler zgodził się na moją propozycję, nic by mu się nie stało, bo nie miałby najcenniejszej części biżuterii u siebie i nikt nie zrobiłby na niego napadu.

– Ale skąd wzięła się u pani ta srebrna biżuteria?

– Właśnie opowiadani, a pan ciągle mi przerywa. Wracając po kolacji do swojego pokoju, postanowiłam raz jeszcze poprosić pana Dobrozłockiego. Może odmówił ze względu na większe grono zebranych, a w cztery oczy będzie przystępniejszy? Zapukałam i weszłam do niego. Pan Dobrozłocki czytał książkę. Poprosił, żebym usiadła i poczęstował czekoladkami. On nosi zawsze przy sobie cukierki lub czekoladki, bo odzwyczaja się od palenia, i wszystkich częstuje. Prosiłam go o pożyczenie kolii, nawet obiecywałam, że… że go pocałuję. On jednak tłumaczył, że brylanty nie są jego własnością i nie może ich pożyczyć, nawet gdyby towarzyszył mi na dansing, bo i to mu proponowałam. Za to wyjął inną skrzyneczkę, ale nie pancerną, lecz zwykłą, taką, jakie sprzedają górale, wybrał dwa pierścionki i tę broszkę, wręczył mi i powiedział: „to srebro będzie ślicznie wyglądało na tle pani pięknej sukni, a pierścionki jak gdyby specjalnie robione na te śliczne paluszki” – na potwierdzenie swoich słów pani Zosia pokazała zgrabne rączki.

– A więc pani również była w pokoju jubilera?

– Tak, ale przed Ziemakiem.

– To pani tak twierdzi. On na pewno będzie mówił odwrotnie. Że pani weszła do pokoju Dobrozłockiego dużo później i niezadowolona z odmowy pożyczenia biżuterii, uderzyła go pani młotkiem.

Mimo takiego oskarżenia pani Zosia nie straciła kontenansu.

– Przede wszystkim młotek leżał na dole, na kanapce w hallu. Sama go tam położyłam wracając z wycieczki. Był on tam również w momencie, gdy wracałam z kolacji na górę. Poza tym mam świadka, że byłam w swoim pokoju wtedy, gdy pan Dobrozłocki jeszcze krzątał się po pokoju.

– Ma pani świadka? Kogo?

– Mówiłam panu, że chciałam pójść do łazienki. Ale łazienka była zepsuta, a nie miałam ochoty schodzić na parter. Postanowiłam przeto skorzystać z umywalni w pokoju. Wróciłam więc do siebie i wtedy usłyszałam, jak pan Ziemak kłóci się z panem Dobrozłockim. W tym czasie przyszedł do mnie Jacek.

– Kto?

– Jacek Pacyna. Jeden z tych młodych ludzi, z którymi miałam iść na dansing.

– Niech pani mówi prawdę. Wiemy, że ci dwaj chłopcy przyszli do „Carltonu” tuż przed przyjazdem milicji. Redaktor Burski poradził im opuścić willę, zanim zaczniemy śledztwo.

– To prawda. Do willi przyszli obaj, ale przedtem był u mnie tylko Jacek.

– Po co?

– Namawiał mnie, abym nie szła na dansing, lecz żebyśmy zostali w moim pokoju. Miał zamiar spławić Heńka.

– Ale dlaczego?

Pani Zosia spojrzała na podporucznika z politowaniem. Jakże można nie rozumieć tak oczywistej rzeczy, że młody człowiek woli zostać w pokoju z przystojną kobietą, zamiast iść na publiczną zabawę? Ale wyjaśniła z całym spokojem:

– Jacek podkochuje się we mnie. Jest zazdrosny o Heńka. Często zresztą przychodzi do mnie wieczorami. To bardzo inteligentny chłopiec, chociaż narciarz. Wtedy rozmawiamy o sztuce, o filmie, o literaturze…

Podporucznik musiał mieć bardzo zdziwioną minę, bo nie wyobrażał sobie takiej nocnej rozmowy ekscentrycznej aktoreczki z młodym, silnie i ładnie zbudowanym góralczykiem. Za to pułkownik nie krępował się zupełnie, roześmiał się i mrugnął lewym okiem. Pani Zosia nie pozostała dłużna i również uśmiechnęła się znacząco. Widać było, że niewiele jej zależy na tym, aby oficerowie uwierzyli w zapewnienia o intelektualnych nocnych dyskusjach.

– Dobrze – zgodził się podporucznik – ale w jaki sposób Jacek wychodził w nocy z „Carltonu”? O ile się orientuję, drzwi pensjonatu zamykane są o dziesiątej. Budził portiera?

– Nie, przecież to sportowiec. Po prostu wychodził przez balkon.

– Po drabinie?

– Po co? Jacek ma metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Kiedy uchwyci rękami za balustradę balkonu, ma nie więcej, jak półtora metra do zeskoczenia na dolny taras. Co to dla niego znaczy?

– Czy i dzisiaj wyszedł w ten sam sposób? A może to on przystawił drabinę, aby dostać się do pani pokoju?

– Nie. Przyszedł przez ganek i tamtędy wyszedł.

– Czy pani odprowadzała go na dół?

– Nie. Byłam na niego zła. Ręki mu nawet nie podałam.

– Dlaczego?

– Bo kretyn! Jak można namawiać kobietę, która specjalnie poszła do fryzjera, aby zrezygnowała z dansingu i pozostała w domu? A poza tym całą twarz mi zepsuł.

– Nie rozumiem.

Pani Zosia gniewnie wzruszyła ramionami.

– Przecież powiedziałam panu, że wróciłam do swojego pokoju po to, aby poprawić urodę. Pomalowałam pomadką usta, oczy zrobiłam zielonym tuszem na Kleopatrę. A temu bałwanowi zachciało się pieszczot. Zjadł mi całą pomadkę, a na dobitek wziął się do całowania po oczach. Przecież takiego można zamordować. Wyrzuciłam go za drzwi i zagroziłam, ze jeżeli nie powróci z Heńkiem, to pójdę na dansing sama lub z kimkolwiek, byleby nie z nim. Wyszedł jak zbity pies.

– Pani twierdzi, że kłótnia w pokoju jubilera odbywała się wtedy, gdy Jacek był u niej?

– Tak. Jacek zrobił uwagę: „ale się kłócą, jeszcze się pobiją”.

– Czy po tym trzaśnięciu drzwiami w sąsiednim pokoju panowała cisza?

– Nic więcej nie słyszałam.

– Czy w pani pokoju słychać było zazwyczaj kroki jubilera?

– Nie. Słychać jedynie burczący kran przy puszczaniu wody i skrzypienie szafy, bo piszczy.

– A rozmowy?

– Nie słychać prowadzonych normalnym głosem. Wyraźnie słyszałam krzyki pana Żiemaka, ale nie dochodziły do mnie odpowiedzi jubilera.

– Czy słyszała pani jakiś brzęk? Zachwytowiczowa zamyśliła się.

– Słyszałam trzaśniecie okna, jak gdyby dźwięczne drżenie szyby. To było jednak znacznie później, lecz nie orientuję się, w którym pokoju.

– Co pani robiła po wyjściu Jacka?

– Musiałam na nowo zrobić twarz. Zajęło mi to z piętnaście minut, a może nawet więcej. Kiedy usłyszałam, że Adaś naprawił telewizor, wzięłam płaszcz na rękę i zeszłam na dół.

– Czy przed przyjściem do salonu opuszczała pani swój pokój?

– Nie, nigdzie nie wychodziłam.

– A może jednak? Niech pani sięgnie do pamięci.

Po raz pierwszy w czasie przesłuchania pani Zosia wydawała się nieco zmieszana. Nerwowo gniotła trzymaną w ręku chusteczkę.

– Wyszłam na balkon.

– Po co?

– Chciałam zobaczyć, jaka pogoda i czy nie zmarznę w samym płaszczu.

– Czy deszcz już padał?

– Jeszcze nie, ale było pochmurno. Gwiazd nie było widać. Giewont zakrywały chmury.

– No widzi pani – na pół drwiąco powiedział podporucznik – jak dobrze pomagam pani pamięci. A może przypomni pani sobie, co pani robiła na balkonie. Na nogach miała pani miękkie, domowe pantofle, prawda?

– Skąd pan wie? Rzeczywiście miałam.

– Słucham panią?

– Było dość chłodno. Zdecydowałam, że wezmę na dansing cieplejszy szal. Pani Zagrodzka zawsze mi pożyczała swój biały z angory. Weszłam do ich pokoju i wyjęłam szal z szafy.

– Ich pokój nie był zamknięty?

– Nie. Pani Zagrodzka nigdy nie zamyka balkonu na klucz. Wyjeżdżając do Czechosłowacji również zostawiła pokój otwarty od strony balkonu. Wiedziałam o tym.

– Wzięła pani szal bez pytania? A gdyby zginęło z pokoju coś wartościowego?

– Zagrodzka jest moją przyjaciółką. Nie musiałam się krępować. Ona też nieraz używa moich rzeczy bez pytania.

– Gdzie jest ten szal?

– Leży razem z moim płaszczem w salonie. Nie miałam możności odniesienia rzeczy do pokoju. Jeden z milicjantów nie pozwala nam opuszczać salonu.

– Czy w czasie pobytu na balkonie nie zauważyła pani niczego podejrzanego?

Pani Zosia uśmiechnęła się złośliwie.

– Kiedy przechodziłam koło drzwi pokoju pana Krabe, usłyszałam, jak kilka razy powtórzył: „Nie martw się, kochanie, poradzimy sobie z tym, wszystko będzie dobrze”. Byłam niezmiernie ciekawa, do kogo mówi takie słowa i zerknęłam przez szparkę w portierze. Niech pan sobie wyobrazi, że nasz literat trzymał w objęciach panią profesor, głaskał ją po głowie, a ona płakała. Przecież to dorośli ludzie, i chyba doświadczeni. Ona ma dwoje dorosłych dzieci… I żeby tak nie uważać? Od razu zauważyłam, że przy kolacji siedziała jak struta, a od paru dni była dziwnie niespokojna i podniecona. Jedno muszę im przyznać. Umieli się z tym kryć. Nawet ja się nie domyślałam, że między nimi coś jest…

Tu pułkownik już nie wytrzymał i w głos się roześmiał. Pani Zosia sądząc, że oficer milicji podziela jej uwagi, również się uśmiechnęła. Podporucznik zwrócił się do starszego kolegi:

– Czy ma pan pytania, pułkowniku?

– Chciałbym zapytać panią o kilka drobiazgów. Po pierwsze, czy często przyjeżdża pani do Zakopanego?

– Co roku regularnie w październiku, Czasami również w miesiącach zimowych.

– Czy zna pani dłużej obecnych pensjonariuszy „Carltonu”?

– O, tak! Prawie wszyscy przyjeżdżają rokrocznie w październiku na „złotą jesień” w góry. Pana Krabego spotykam tutaj po raz czwarty. Redaktor Burski bywa co roku od dziesięciu lat. Zagrodzcy przyjeżdżają stale. Adaś również jest częstym gościem. Pan Ziemak pojawia się zwykle w połowie września i mieszka do połowy października. W tym roku przyjechał tylko nieco później. Jedynie panią profesor widzę po raz pierwszy.

– Wracając po kolacji na górę, widziała pani inżyniera Żarskiego reperującego telewizor?

– Widziałam, bp wstąpiłam do salonu.

– Po co?

– Chciałam Adasia namówić, aby poszedł na dansing.

– Przecież umówiła się pani z dwoma chłopcami?

– No to co? Z Adasiem byłoby jeszcze weselej. On jest czarujący w towarzystwie i doskonale tańczy. Tamci dwaj znacznie lepiej czują się na nartach, niż na parkiecie w czasie twista.

– Rozmawiała pani z inżynierem?

– Zaproponowałam mu pójście do „Jędrusia”, ale on mi odburknął: „Po co? Masz swoją góralską gwardię”. Odpowiedziałam, że obejdzie się bez łaski i poszłam do siebie.

– Pan Żarski niegrzecznie panią potraktował. Mógł się zdobyć na jakiś bardziej elegancki wykręt.

– On jest zazdrosny. Ubiegłego roku zaprzyjaźniliśmy się z sobą i nawet jedna złośliwa wiedźma pobiegła z plotkami do mojego męża. Musiałam potem tłumaczyć Jędrusiowi, że to nic złego, lecz przyjaźń i porozumienie dwóch bratnich dusz. Adaś sądził, że w tym roku będzie tak samo, ale zjawił się Jacek i Henio, więc inżynier gniewa się na mnie, udając, że go nic nie obchodzę.

– Niech mi pani jeszcze opowie, jak to było ze znalezieniem Dobrozłockiego.

– Gdy pani. Rózia zbiegła z góry krzycząc, że jubiler leży w kałuży krwi, wszyscy pobiegliśmy na górę. Kiedy zobaczyłam wielką czerwoną plamę, zrobiło mi się niedobrze i zemdlałam. Pamiętam, że podtrzymał mnie Adaś. Ocknęłam się w swoim pokoju. Był tam pan Krabe i inżynier. Inżynier zaraz wyszedł, a pan Krabe pozostał dotąd, dopóki nie poczułam się lepiej. Wypiłam szklankę, wody i wyszłam na korytarz. Pani profesor bandażowała głowę panu Dobrozłockiemu. Potem wszyscy zeszli na dół, a ja razem z nimi. Na górze pozostał kierownik z panią Rogowiczowa. W salonie inżynier uruchomił telewizor. Szła „Kobra”, lecz nikt na nią nie patrzył.

– Czy wszyscy byli wówczas w salonie?

– Tak. Kierownik także przyszedł i pytał Jasia, czy zawiadomił pogotowie i milicję. Mówił, że pan Dobrozłocki żyje i pewnie będzie żył. Później przyszli moi chłopcy, Jacek i Heniek. Ale oczywiście nie było już mowy o pójściu na dansing. Redaktor poradził im, aby jak najszybciej opuścili „Carlton”. Wkrótce przy jechało pogotowie, a w parę minut później panowie. Jeden z milicjantów zatrzymał nas w salonie.

– A czy do naszego przyjazdu nikt nie wychodził z salonu?

– Wychodzili. Prawie wszyscy. Byliśmy bardzo zdenerwowani. To się zwykle objawia w szczególny sposób. WC miało powodzenie. Każdy też palił papierosy. Niektórzy panowie przynosili zapasy ze swoich pokoi.

– Czy pamięta pani, kto wychodził z salonu?

– Pamiętam. Pan Krabe przyniósł pudełko „Waweli”, bo on pali tylko ten gatunek. Ma duże trudności, bo w Zakopanem nie można dostać żadnych lepszych papierosów. Podobno wykupują je Czesi i Węgrzy. Również inżynier wyszedł z salonu po papierosy, ale miał bliżej, bo mieszka na parterze. Pani Rózia wyszła do kuchni i przyniosła nam gorącej kawy.

– I ostatnie pytanie: czy pan Dobrozłocki utrzymywał bardziej przyjacielskie stosunki z którąś z osób przebywających obecnie w „Carltonie”?

Pani Zosia zamyśliła się.

– Bliższych chyba z nikim, chociaż znał wszystkich od dawna. Mnie znał co najmniej pięć lat. Wiem, że zawsze z wielkim szacunkiem wyrażał się o panu Krabe. Z pana Ziemaka nieraz podrwiwał, ale również uważał go za bardzo zdolnego malarza, chociaż zmanierowanego i zbyt silącego się na nowoczesność i oryginalność. Wiem, że z redaktorem Burskim utrzymywał kontakty towarzyskie w Warszawie. Bywają u siebie i grywają w brydża. Inżyniera Żarskiego pan Dobrozłocki znał od lat. Nieraz mu tłumaczył, że należy poświęcić się albo sztuce, albo technice. Łapaniem dwóch srok za ogon do niczego, zdaniem jubilera, Adaś nie dojdzie.

– Nie rozumiem?

– Żarski pracuje w hutnictwie, ale z amatorstwa jest kompozytorem piosenek. Z tej racji należy do stowarzyszenia, którego jesteśmy członkami.

– A pani profesor?

– Ja jej przedtem nie znałam, ale z panem Dobrozłockim witała się jak ze starym znajomym. Może spotykali się w Warszawie na terenie stowarzyszenia? Ona również do niego należy, gdyż pisuje prace naukowe i wydaje je zarówno w kraju, jak za granicą.

– Czyli, że wszyscy na ogół dobrze się znali?

– Oczywiście. Nie wyobrażam sobie, żeby pan Dobrozłocki zaryzykował wzięcie do „Carltonu” tak cennej biżuterii i żeby ją demonstrował nieznanym sobie ludziom.

– Słowem – zadrwił podporucznik – byli sami swoi, sami przyjaciele, sami dobrzy znajomi i mimo to doszło do napadu. Jak w tej bajce o zającu zjedzonym przez psy wśród najlepszych przyjaciół.

Pani Zachwytowiczowa nic na to nie odpowiedziała.

– Sądzę – powiedział pułkownik – że nie będziemy pani więcej męczyli. Może pani wrócić do swojego pokoju, ale proszę nie kłaść się spać. Nie wiadomo, czy nie skorzystamy z pani pomocy. Pani doskonale pamięta przebieg zdarzeń i jej zeznania ułatwiły nam pracę.

– Jako aktorka muszę być spostrzegawcza – przytaknęła pani Zosia i bardzo z siebie zadowolona opuściła jadalnię.

– Poślę milicjantów do „Jędrusia”, aby przyprowadzili tych dwóch chłopaków. Mogę dać szyję, że są na dansingu. Opowiadają przyjaciołom i znajomym o sensacji w „Carltonie”. Nie wiem zresztą, czy nie istnieje możliwość zmowy tego Jacka z Zachwytowiczowa? Wyszedł przez ganek, a potem wrócił przy pomocy drabiny. Odczekali w pokoju Zachwytowiczowej na koniec kłótni jubilera z malarzem i potem we dwoje załatwili Dobrozłockiego. W ten sposób mamy wytłumaczoną drabinę.

– Wątpię – zauważył pułkownik – ale trzeba ich przesłuchać. Im prędzej, tym lepiej. Moim zdaniem Zachwytowiczowa nie nadaje się na konspiratorkę. Za to doskonale jest poinformowana o tym, co dzieje się w pensjonacie, chociaż niektóre fakty tłumaczy dość opacznie. Na przykład bytność pani profesor u Krabego.

Na wspomnienie komentarza pani Zosi obydwaj milicjanci parsknęli śmiechem. Pułkownik ciągnął dalej:

– Istnieje pewna, niewielka zresztą możliwość, że zbrodnię popełnił Jacek Pacyna. Może rzeczywiście jest zakochany w tej aktoreczce i chciał zdobyć dla niej klejnoty, chociaż nie wydaje mi się to prawdopodobne. Moim zdaniem Jacek opuścił pensjonat jeszcze przed zejściem Dobrozłockiego na dół. Rózia mówiła, że telefonował i przypominał jej o herbacie. Wtedy Jacka raczej już nie było w „Carltonie”. Pani Zachwytowicz na pewno pracowała nad swoją twarzą najmniej dwadzieścia minut. Trzeba koniecznie ustalić, do kogo dzwonił jubiler na kilka minut przed napadem. To może być ważnym tropem.

– W pensjonacie – wtrącił jeden z milicjantów – prowadzi się książkę, do której każdy telefonujący obowiązany jest wpisać numer i godzinę przeprowadzenia rozmowy. Można więc sprawdzić, do kogo dzwonił Dobrozłocki.

– Bardzo ważna jest godzina przeprowadzenia tej rozmowy. To były ostatnie minuty przed napadem, a ścisłe ustalenie czasu napadu najbardziej pomoże w rozwikłaniu tej sprawy.

Milicjant przyniósł do jadalni dużą, czarną książkę. Miała ona rubryki: data, godzina, kto dzwoni, pod jaki numer (miejscowość), czas trwania rozmowy. Ostatnim, zapisanym w tej księdze był Mieczysław Dobrozłocki. Godzina 20.45. Telefon 8805. Natomiast pusta była rubryka „czas trwania rozmowy”. Przeglądając inne zapisy podporucznik stwierdził, że nikt z telefonujących nie notował czasu trwania rozmów miejscowych, gdyż nie miało to znaczenia dla wysokości opłat.

– Znam ten numer – powiedział sierżant – to „Granit”, jeden z pensjonatów FWP.

– Można zatem przyjąć z dokładnością do trzech minut, że napad na jubilera nastąpił za dziesięć dziewiąta. Rozmawiał dwie, trzy minuty, potem zajrzał, do jadalni, zamienił kilka słów z Rózią, następnie poszedł do swojego pokoju. Tam napastnik już czekał z młotkiem w ręku.

– Myślę – dodał pułkownik – że jutro rano trzeba będzie zbadać w „Granicie”, do kogo telefonował Dobrozłocki i jaka była treść tej rozmowy. Telefon odbierał prawdopodobnie portier. Powinien pamiętać, kogo wzywano do aparatu.

– A co pan sądzi – zapytał podporucznik – o zeznaniach pani Zachwytowicz? Pomijając już to, że jest pan przekonany, iż to nie ona była sprawcą napadu.

– Ta pani tylko gra rolę takiej ekscentrycznej aktoreczki, z której się wszyscy śmieją. W gruncie rzeczy jest to mądra i opanowana kobieta. Jej zeznania są po prostu majstersztykiem. Przecież nie mogła wiedzieć, co wiemy i o co będziemy ją wypytywali. A jednak powiedziała nam tylko to, co chciała. Kiedy widziała, że czegoś nie wiemy, to tego nie mówiła. Odwrotnie, domyślając się naszych wiadomości, umiejętnie je potwierdzała. Ale tylko w taki sposób, żeby siebie nie obciążyć choćby najlżejszym posądzeniem.

– No tak. Niby to nawet się nie domyślała, że ją podejrzewamy, a wykręcała się z każdego zarzutu.

– Od razu też zrozumiała, – że Jacek Pacyna to wielki atut w ustaleniu jej alibi. Toteż nie usiłowała przemilczać dwuznacznej przecież roli tego młodego człowieka w jej pokoju.

– A jednak jej zeznania są – stwierdził podporucznik – bardzo dla nas cenne. Chociaż, przypuszczam, że tego malarza obciążała nie tylko dlatego, żeby pomóc sprawiedliwości.

– Na pewno. Ciekaw jestem, co na jej temat powie nam pan Ziemak? Nie będą to peany na cześć gwiazdy filmu.

– Nawet jak mdlała na widok jubilera leżącego w kałuży krwi, zrobiła to tak, żeby w pobliżu był silny mężczyzna – pan Żarski. Ta kobieta nie robi nigdy niczego nieprzemyślanego.

– Sądzę, że jej stroje i jej afiszowanie się młodym góralczykiem jest grą, a nie flirtem, czy uczuciem.

– Na pewno – zgodził się podporucznik – dlatego też nie mogę tak łatwo jak pułkownik, skreślić tej pani z mojej listy podejrzanych. Babka robi wszystko, żeby wokół siebie wytworzyć atmosferę czegoś niezwykłego. Rozumiem, że początkującej gwiazdce filmowej reklama potrzebna jest jak powietrze, ale potrzebne są również i pieniądze. Dla kariery niektórzy idą po trupach. Być może, że pani Zachwytowicz właśnie po trupie jubilera. Takie pieniądze to dobry start.

– Rozumowo ma pan rację – przyznał pułkownik – ale fakty tego raczej nie potwierdzają. W każdym razie pani Zosia dała nam do ręki pewną nić przewodnią. Trzeba będzie za nią pociągnąć. Wezwiemy chyba na rozmowę tego malarza?

– A ja bym panu proponował pozostawienie go na razie w spokoju. Coś niecoś o nim już wiemy, może inne zeznania rzucą dalsze światło na wizytę pana Ziemaka w pokoju jubilera. Nie ujawniajmy się przed czasem – zaproponował podporucznik – może lepiej wezwijmy teraz inżyniera. Cały czas siedział w salonie. Mógł zauważyć coś ciekawego.

– Proszę bardzo – zgodził się pułkownik. Z jego miny widać było, że jest zaskoczony samodzielnością młodego oficera milicji. Wydawało się, że w tej sprawie będzie jedynym autorytetem, a tymczasem już podczas tych pierwszych przesłuchań podporucznik Klimczak wykazał, że jest człowiekiem, który dobrze wie, do czego dąży. Pułkownik Lasota nie zdawał się być z tego niezadowolony, raczej mile zaskoczony.

– Ten inżynier – zauważył sierżant – często bywa w Zakopanem. Widywałem go nieraz w ciągu ostatnich lat. Stale z jakimiś babkami. Za każdym razem innymi. Wiem też od kelnerów z „Orbisu”, że pan Żarski, kiedy się bawi, ma szeroki gest.

– Przyprowadźcie pana Żarskiego – polecił podporucznik – może on nam powie coś o innych mieszkańcach pensjonatu.

Загрузка...