Rozdział II

Ku zadowoleniu Rózi goście zeszli na kolację punktualnie. Tylko jedno miejsce było przez krótki czas wolne. To pani Zosia odczekała, aż wszyscy znajdą się przy stole, żeby jak zwykle zrobić „grand’ entrśe” i zademonstrować nową toaletę. Tym razem była to jedwabna, zielona wzorzysta suknia w kształcie dzwonu i tak krótka, że zakrywała nogi zaledwie do pół uda. Stało się teraz jasne, dlaczego pani Zachwytowicz nie chciała pójść z inżynierem na kawę. Czas do kolacji spędziła pracowicie u fryzjera. Rezultatem tej wizyty była fryzura wysoka prawie na ćwierć metra.

– Śliczna suknia i w pięknym kolorze – złośliwie zauważył malarz – szkoda więc, że zabrakło paru centymetrów materiału.

Obie pozostałe panie uśmiechnęły się, a pokojówka odwróciła głowę, aby ukryć, że ośmiela się śmiać z gościa. Nie zmieniło to nastroju samozachwytu pani Zosi, która nie mogła jakoś zrozumieć, że kolano jest najbrzydszą częścią kobiecej nogi i pokazywanie „jabłek” bynajmniej nie dodaje nikomu uroku. Była szczęśliwa, że znowu udało się jej zwrócić uwagę całego towarzystwa. W wyobraźni widziała siebie wchodzącą w króciutkiej sukience na wielką salę na pierwszym piętrze restauracji „Jędruś”. Urwą się wtedy wszystkie rozmowy, a oczy wszystkich będą wpatrzone w nią, idącą przez salę w towarzystwie dwóch młodych, przystojnych ludzi.

Kolacja przeszła bez dalszych incydentów. Jubiler nadal rozmawiał z panią profesor o swoich klejnotach. Pani Zosia siedziała sztywna, żeby nie pognieść sukni i nie zburzyć fryzury. Malarz milczał, a pani Basia dyskutowała z panem Krabe na temat ostatnich występów teatru angielskiego, który niedawno bawił w stolicy. Inżynier zamienił z dziennikarzem kilka nic nie znaczących zdań i” pierwszy wstał od stołu.

– Przepraszam, że nie odsiaduję kolacji, ale muszę naprawić ten nieszczęsny telewizor, inaczej nie obejrzymy „Kobry”.

Ukłonił się lekko i opuścił jadalnię, udając się do salonu. Po chwili rozległy się stamtąd gwizdy i piski, znak, że kwadratowe pudło nie poddawało się bez walki.

Tymczasem reszta w spokoju kończyła kolację. Popijano herbatę, dowodząc, jak codziennie od piętnastu lat, że „wyżywienie w „Carltonie” w ostatnich czasach bardzo się pogorszyło”. Pierwszy wstał od stołu pan Dobrozłocki.

– Idzie pan na telewizję? – spytała pani Basia.

– Nie. Sądząc z odgłosów dochodących z salonu, na razie nie ma po co chodzić. Zajrzę tam, kiedy zacznie się „Kobra”. Pani Róziu, gdyby pani była tak dobra i przyniosła mi za jakąś godzinkę pół szklanki herbaty. Muszę zażyć lekarstwo.

– Źle się pan czuje po dzisiejszej wycieczce?” – zaniepokoiła się pani profesor.

– Przeciwnie, czuję się jak młody bóg. Tylko nie zapominam, że mam pięćdziesiąt osiem lat i nadciśnienie. Trzeba codziennie, chciał nie chciał, łyknąć swoje pigułeczki.

Kiedy jubiler zniknął na schodach prowadzących na pierwsze piętro, malarz zauważył:

– Ciekaw jestem, ile mu zapłacono za robotę tych eksponatów? Musiał chyba zarobić parę ładnych kawałków. Przecież te klejnoty warte są z milion złotych.

– Milion? Nie mam wprawdzie miliona, ale chętnie bym kupił tę szkatułkę za pańską cenę. I dobrze bym na tym zarobił – odpowiedział dziennikarz. – Co najmniej półtora miliona.

– Ale w kraju nikt by ich od pana nie kupił.

– Nie wiadomo. Są ludzie, którzy mają pieniądze i są też tacy, którzy mają kontakty z cudzoziemcami. Choćby pani Basia. Wśród swoich Amerykanów na pewno znalazłaby amatora chętnego po cichutku, z rączki do rączki, dać dolary, a potem wywieźć biżuterię. Chociażby w oponie swojego samochodu, prawda?

Pani Basia nie odpowiedziała na to pytanie. Spojrzała ńa zegarek i wstając od stołu zauważyła:

– Już pół do ósmej. Idę do „Kmicica”. Umówiłam się tam ze znajomą.

Wyszła z jadalni, poszła na górę i po paru minutach siedzący jeszcze przy stole widzieli, jak opuszczała „Carlton”.

– Ile pani Basia może zarabiać? – zainteresował się pan Krabe.

– Sądząc po wydatkach – odpowiedział dziennikarz – sporo. Używa wyłącznie paryskich kosmetyków. Nie widziałem na jej nogach innych pantofli, jak włoskie. Również suknie ma w najlepszym gatunku. Wymieniała nazwisko krawcowej mieszkającej na Hożej. To najelegantszy i najdroższy zakład w Warszawie. Przypuszczam, że prócz oficjalnej pensji dostaje przy każdej okazji różne prezenty od Amerykanów. Tłumaczenie książek także przynosi jej trochę grosza.

– W każdym razie dobra posada. Przypuszczam, że mniej niż jakieś cztery tysiące złotych nie dostaje. Z prezentami wynosi to znacznie więcej.

Pani profesor uśmiechnęła się.

– Wiem, że pani Basia ma poważne kłopoty finansowe. Skarżyła się, że potrzebuje sześćdziesięciu tysięcy złotych na dokończenie budowy mieszkania. No, ale i ja opuszczę państwa. Udało mi się dostać dzisiaj w kiosku „Le Monde”. Zdążę przejrzeć go jeszcze przed „Kobrą”.

Pani Zosia raz po raz nerwowo spoglądała na zegarek.

– Jakoś nie widać góralskiej gwardii – zauważył redaktor.

– Niech się pan nie martwi. Przyjdą! Ale ja też muszę iść na górę. Trzeba się poprawić nieco i przyczesać włosy.

– Przydałoby się także podłużyć suknię – mrukną? malarz, ale pani Zosia już chyba tych słów nie dosłyszała, gdyż pominęła milczeniem tę nową złośliwość.

– Zawsze zastanawiam się, panie Pawle, czy to taka idiotka, czy też taka cwana dziewczyna – powiedział dziennikarz. – Ubiera się tak, że prostytutki sprzed „Polonii” mogą przy niej uchodzić za wzór cnoty. Co wieczór prawi do męża przez telefon czułe słówka, a… wiemy sami, jak tam jest.

– Na pewno nie idiotka – zaprotestował malarz – jest bardzo mądra. Gdyby ubierała się spokojnie i nie szokowała swoim zachowaniem, nikt by jej nie zauważył. Uroda w gruncie rzeczy przeciętna, a budowa ciała? Jako malarz znam się na tym. Do modelki bardzo jej daleko. Jednakże dzięki zwracaniu na siebie uwagi złapała męża takiego, jaki był jej potrzebny. Na stanowisku niezłym, z dobrymi dochodami i z możliwościami wprowadzenia (młodej żony w świat naszego high-life’u, o co jej tylko chodziło. Jest więc ta, jak pan mówi, „idiotka”, dzisiaj „naczelną redaktorową”, w tym charakterze bywa na rautach i przyjęciach w ambasadach i szarogęsi się w redakcji męża.

– Pan zna tego człowieka?

– Bardzo przyzwoity facet. Ale pani Zosieńka potrafiła owinąć go koło swojego małego palca. W stosunku do własnej żony Andrzej stracił zupełnie poczucie krytycyzmu. Bez zastrzeżeń wierzy wszystkiemu, nawet temu, że jego żoneczka go ubóstwia.

– A tak nie jest?

– Na pewno nie. To kobieta zimna i wyrachowana. Taka, co po trupach idzie do swojego celu.

– Przecież ten cel osiągnęła.

– Nie. To dopiero pierwszy stopień jej kariery. Teraz walczy o pozycję w filmie i sławę wielkiej aktorki.

– Może ma naprawdę talent?

– Beztalenciem jej na pewno nie można nazwać. Ale takich jak ona i to z lepszymi nawet warunkami fizycznymi, jest setki, jeżeli nie tysiące. I nigdy żadnej roli, czy nawet maleńkiej rólki nie dostaną w choćby całkiem sznurowatym filmie.

– A pani Zosia?

– A pani Zosia dzięki własnemu tupetowi, stosunkom męża, a nawet lekkiemu szantażowi, że potrafi odpowiednio nastawić krytykę, dostała, wprawdzie epizod, ale w dobrym filmie. Umiała się odpowiednio zakręcić, żeby każdy krytyk piszący o tym obrazie zauważył tam jej obecność i ciepło to wspomniał. Więc i filmowcy szybko zorientowali się, skąd wiatr wieje i nasza bohaterka zagrała następną, już nieco większą rolę. I tak, szczebel po szczebelku, pani Zachwytowicz zdobyła dziś opinię wschodzącej gwiazdki naszego ekranu,

– To chyba kres jej możliwości?

– Nie. To dopiero początek. Zosia wie, że, jak mówią Francuzi, „nawet pan Bóg potrzebuje dzwonów”. Więc stara się o możliwie najbardziej hałaśliwą reklamę. Te ekscentryczne stroje i choćby ta jej „góralska gwardia”…

– A ci po co?

– Po to, żeby wszyscy widzieli, jakie ma powodzenie i jaka z niej demoniczna, rozpustna kobieta. Gotów jestem dać szyję, że pani Zosia kalkuluje zupełnie na zimno i w tej chwili nie narazi się na żadną awanturę, mogącą zrazić do niej Andrzeja. Ten mąż jest jej jeszcze potrzebny. Jak długo, tego nie wiem. W każdym razie kieruje się zasadą, „niech o mnie mówią, nawet źle, byleby tylko mówili dużo”. Te góralczyki poza paroma pocałunkami na pewno niczego więcej nie osiągnęli. Zaś dzięki nim, nawet my mówimy o pani Zosieńce dużo dłużej niż to warto.

– Widzę, że pan ją dobrze zna?

– Tak się w ubiegłym roku złożyło, że byłem świadkiem paru rozmów, jakie prowadziła pani Zachwytowicz ze swoimi przyjaciółmi. Między innymi i z inżynierem, którego wtedy zatrudniała w charakterze swojego gwardzisty. Zwierzała się też kiedyś ze swoich planów życiowych.

– Ciekaw jestem?

– Ja też traktowałem ją początkowo jak kretynkę. Dzisiaj, po roku, widzę, z jaką konsekwencją ta pani realizuje swoje zamierzenia. Sądzę, że uda jej się, ciągle grając rolę „idiotki”, sięgnąć i dalej.

– Dokąd?

– Jej celem jest zdobycie teraz możliwie największej popularności w kraju i odpowiedniej bazy materialnej do wyjazdu za granicę. Liczy, że tam znajdzie jakiegoś innego mężczyznę, który tak jak Andrzej w Polsce, da jej odpowiednią pozycję w filmie światowym.

– Pan naprawdę wierzy, że jej się to uda?

– Bo ja wiem? W tych czasach, jak to po naszej Zosieńce widać, tylko tupet popłaca. I marsz po trupach.

– Mimo wszystko zdobycie tego drugiego szczebla będzie dużo trudniejsze. Przede wszystkim zdobycie pieniędzy. Za granicą kariery Kopciuszków należą do legendy. Tam każdy start wymaga odpowiednich środków.

– Kto jak kto, ale pani Zachwytowicz doskonale zdaje sobie sprawę z tego.

– W Polsce nie mamy prywatnych impresariów, którzy zainwestowaliby w taki interes. Gdyby nawet istnieli, wątpię, czy uważaliby, że ryzyko się opłaci.

– Toteż nasza gwiazda nie szuka impresaria. Raczej opiekuna, który by miał pieniądze na wylansowanie żony, czy kochanki.

– I takiego tu nie znajdzie.

– Więc rozgląda się, skąd zdobyć pieniądze na dalszą karierę. Czy pan zauważył kiedykolwiek, żeby pani Zosia za coś płaciła? Nawet kosmetyki, jakie ma, przywożą jej znajomi w prezencie. Tu w Zakopanem, również my, mężczyźni, zawsze płacimy za nią. W Warszawie narzuciła mężowi rygor jak najdalej posuniętych oszczędności. Wiem też o różnych drobnych aferkach, stojących na pograniczu kodeksu karnego – jakieś tam protekcyjki przy wyrabianiu przydziału na samochód z puli specjalnej itd. które Zosieńce przyniosły po kilkadziesiąt tysiączków.

– To wszystko mało. W bitwie o wielką karierę walczy się złotymi kulami.

– Niech się pan nie boi. Ta Joanna d’Arc dobrze wie o tym i szykuje sobie odpowiedni zapas amunicji, Rozpocznie bitwę, kiedy będzie dostatecznie uzbrojona.

– Hmm – mruknął dziennikarz. Widać było, że nie jest na sto procent przekonany wywodami pana Ziemaka. Sięgnął po papierosy, ale pudełko okazało się puste. Malarz nie palił, więc Burski, chcąc nie chcąc, podniósł się z krzesła i skierował w stronę schodów.

– Mam nadzieję – dodał wychodząc – że naszemu majstrowi uda się jednak naprawić ten nieszczęsny telewizor. Trzeba przyznać, że energicznie zabrał się do rzeczy. Piski i gwizdy słychać chyba na całe Zakopane.

Malarz dopił herbatę, po czym również poszedł do swojego pokoju. Tymczasem do jadalni weszła pani Basia Miedzianowska. Była w brązowej kurteczce z węgierskich baranów.

– Już pani wróciła? – zdziwiła się pokojówka, sprzątająca ze stołów.

– A tak. Umówiłam się w „Kmicicu” ze znajomą, ale babka nawaliła. Posiedziałam piętnaście minut i przyszłam z powrotem. Lepiej popatrzę na dziennik telewizyjny.

– Nic z tego. Pan Żarski ciągle jeszcze reperuje.

– Wobec tego pójdę do siebie – zadecydowała Miedzianowska i wyszła z jadalni. Przeszła korytarz i zaczęła wchodzić na schody. Pani Rózia powróciła do przerwanej na chwilę pracy. Zabierała naczynia i składała do windy, którą transportowało się posiłki z kuchni położonej w suterenie. Następnie zdjęła wszystkie obrusy, złożyła je i również odesłała na dół. Teraz z szafy w ścianie wyjęła czystą bieliznę i nakrywała nią stoły. Jutro rano goście będą jedli śniadanie na czyściutkich obrusach. Tak upłynęło około czterdziestu minut.

– Jak tam, pani Róziu, moja herbata? – rozległ się głos jubilera, który stanął w drzwiach jadalni.

– Przecież pan prosił za godzinkę – tłumaczyła się pokojówka – jeszcze nie zamówiłam w kuchni.

– Nic nie szkodzi – uśmiechnął się Dobrozłocki – tylko tak przypomniałem przy okazji, bo schodziłem telefonować. Poproszę więc za kwadransik. Dobrze?

– Na pewno przyniosę.

Jubiler zawrócił i za chwilę lekki skrzyp schodów świadczył, że wraca na piętro. W parę minut potem do jadalni zajrzał jeszcze kierownik, który wydał Rózi kilka poleceń i również udał się do siebie. Na parterze „Carltonu” zapanowała niemal kompletna cisza, przerywana jedynie od czasu do czasu odgłosami wydawanymi przez telewizor. Dochodziła dziewiąta wieczorem.

– Proszę państwa – rozległ się donośny głos inżyniera Żarskiego, mówiącego tak, aby go usłyszeli mieszkańcy pensjonatu na wszystkich piętrach – telewizor zreperowany. Za pięć minut „Kobra”.

– Duże brawa dla genialnego mechanika! – odkrzyknął z drugiego piętra dziennikarz. Na pierwszym ktoś klaskał w ręce.

– Od razu mówiłam – ucieszyła się pokojówka – że kto jak kto, ale pan inżynier zreperuje telewizor. Bo w zeszłym tygodniu, jak za to wziął się pan kierownik, to na drugi dzień Jasio musiał wozić telewizor do miasta, do mechanika.

– Gdyby bardziej się zepsuł, to ja również bym go nie naprawił – skromnie zauważył inżynier. – Nic mu nie było. Po prostu rozstroił się. Przy okazji dokręciłem kilka obluzowanych śrubek. Za to teraz gra jak ta lala.

Towarzystwo zaczynało się powoli schodzić. Pani profesor, chociaż mieszkała na parterze, zeszła z góry. Zjawiła się i pani Zosia z płaszczem na ręku. „Gwardia” najwidoczniej spóźniała się, bo chociaż dochodziła dziewiąta, nie było żadnego z wielbicieli. Za panią Zachwytowicz zjawił się w salonie malarz razem z dziennikarzem. Po chwili zeszła pani Miedzianowska. Biegiem wpadli dwaj synowie kierownika, który przyciągnął za swoimi pociechami. Pan Krabe zszedł na dół, ale stwierdziwszy, że zapomniał papierosów, zawrócił i dopiero po chwili wszedł do salonu, trzymając pudełko „Waweli” i paczkę zapałek w ręku. Z boku usiadła pokojówka Rózia oraz portier, pan Jasio.

– Tylko pana Dobrozłockiego brakuje nam do kompletu – zauważył dziennikarz.

– Ach, ależ ze mnie gapa! – zawołała Rózia. – Zupełnie zapomniałam o herbacie dla pana Dobrozłockiego. Pewnie tam na nią czeka – i wybiegła z salonu do kuchni. W minutę później można było zauważyć pokojówkę, jak wchodziła na schody, niosąc na tacy szklankę herbaty. „Kobra” jeszcze się nie rozpoczęła, na ekranie telewizora przesuwały się obrazy kroniki „Z kraju i ze świata”, gdy nagle wszyscy usłyszeli brzęk szkła na górze i rozpaczliwy głos Rózi:

– Jezus! Maria! Na pomoc!

W chwilę później Rózia blada jak papier zbiegła po schodach i stanęła w drzwiach salonu.

– Nieszczęście! Pan Dobrozłocki leży na podłodze. W kałuży krwi.

Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc. W drzwiach prowadzących na korytarz zrobił się korek. Każdy chciał pierwszy opuścić salon i biec na górę. Udało się to kierownikowi. Druga była pani Miedzianowska. Za nimi pośpiesznie szła reszta gości, portier i pokojówka.

Na pierwszym piętrze drzwi do pokoju Dobrozłockiego były szeroko otwarte tak, jak je zostawiła Rózia. Przed drzwiami leżała taca, widać było mokrą plamę po rozlanej herbacie i stłuczone szkło. Wewnątrz pokoju, tuż przy progu, leżał jubiler. Był odwrócony tyłem do patrzących z korytarza. Na głowie widniała duża, czerwona plama, kontrastująca z siwizną włosów. Na posadzce koło głowy zbierała się kałuża krwi.

– Ach! – krzyknęła pani Zosia i zemdlała, padając w ramiona stojącego obok niej inżyniera. Na pomoc pośpieszył mu pan Krabe i wspólnie zanieśli aktorkę do jej pokoju.

Tymczasem kierownik i pani profesor pochylili się nad leżącym.

– Jeszcze żyje – rzekł kierownik – oddycha.

– Natychmiast apteczkę i bandaże – rozkazała pani profesor – założę prowizoryczny opatrunek i trzeba wezwać pogotowie.

– Jasiu – rozkazał kierownik – proszę zadzwonić do pogotowia, żeby jak najszybciej przyjechało. A potem na milicję.

Jasio i Rózia zbiegli na dół. W kilka chwil potem wróciła Rózia, niosąc całą zawartość podręcznej apteczki, w jaką był zaopatrzony „Carlton”. Maria Rogowiczowa wzięła z rąk pokojówki gazę, bandaże i dwie buteleczki z płynami dezynfekującymi.

– Chociaż jestem tylko farmaceutką i od lat nie miałam z tym do czynienia, to chyba będę potrafiła założyć opatrunek, aby zatamować upływ krwi. Obawiam się jednak, że czaszka jest uszkodzona. Widocznie Dobrozłocki potknął się i upadł tak nieszczęśliwie, że rozbił sobie głowę.

– Co za wypadek – lamentowała pokojówka.

– Obawiam się, że to nie wypadek, lecz zbrodnia – zrobił rzeczową uwagę inżynier i zwracając się do kierownika dodał – dobrze, że kazał pan wezwać milicję. Może położymy go na tapczanie?

– Nie – sprzeciwiła się Rogowiczowa, sprawnie bandażując głowę nieprzytomnego jubilera. – Wolałabym go nie ruszać, podłożymy mu jedynie poduszkę pod głowę. Resztą niech zajmie się lekarz. Sądzę, że milicja również będzie bardziej zadowolona, gdy zobaczy rannego w takiej pozycji, w jakiej znalazła go pani Rózia.

– Chodźmy na dół – zaproponowała Miedzianowska – tutaj wystarczy opieka pani profesor i kierownika. My nie mamy tu nic do roboty, tylko przeszkadzamy.

– Słusznie – przytaknęła Rogowiczowa. – Idźcie do salonu i czekajcie na pogotowie i milicję.

W ponurych nastrojach pensjonariusze udali się do salonu, gdzie na szklanym ekranie przesuwały się obrazy „Kobry”.

– No – zauważył sarkastycznie inżynier – mamy „Kobrę”. Dziękuję za przyjemność – sięgnął do kieszeni czegoś szukając, a potem skierował się do swojego pokoju, którego drzwi znajdowały się w korytarzu obok salonu. Reszta siedziała w milczeniu. Przerwał je dopiero kierownik, który stanął w drzwiach salonu.

– Czy Jasio dzwonił do pogotowia? – spytał.

– Nie mógł się dodzwonić z naszego aparatu i poszedł do „Sokolika” – odpowiedziała pokojówka.

– A jak tam pan Mieczysław? – spytała pani Basia.

– Żyje. Pani profesor mówi, że potrzebna będzie natychmiastowa operacja. Twierdzi, że wyżyje, ale nadal jest nieprzytomny…

– To lepiej dla niego, bo mniej cierpi.

W tym momencie wrócił portier. Połączył się z pogotowiem, korzystając z aparatu w willi „Sokolik”. Już wysyłają karetkę z dyżurnym lekarzem. Rozmawiał też z milicją, która zaraz ma przyjechać.

– Niech Jasio otworzy bramę – polecił kierownik – żeby obydwa wozy mogły wjechać do środka.

Portier wyszedł, a w salonie zjawiła się pani Zosia, która doszła nieco do siebie. W tej chwili skrzypnęły drzwi od ganku i z hallu weszło na korytarz dwóch młodych ludzi. Ubrani byli w płaszcze noszące ślady deszczu. Widząc w salonie panią Zosię, przyśpieszyli kroku.

– Pani Zosieńko, bardzo przepraszamy za spóźnienie. Musiała pani na nas czekać, ale to wina Jacka. Ale… Co się stało? Dlaczego macie takie grobowe miny?

– Radzę panom jak najszybciej opuścić „Carlton”. Stało się nieszczęście. Pan Dobrozłocki, jeden z gości naszego pensjonatu – informował dziennikarz – został ciężko ranny. Jeszcze nie wiemy, czy to wypadek, czy zbrodnia. W każdym razie przybędzie tu zaraz i pogotowie, i milicja. W tej sytuacji nikt nie może opuścić willi i nie ma mowy, aby pani Zosia mogła pójść z wami na dansing.

Na twarzach młodych ludzi odmalowało się najpierw zdziwienie, a później przerażenie.

– Ma pan rację, redaktorze, lepiej spłynąć, zanim przyjedzie milicja. Gotowi i nas przesłuchiwać. Współczujemy i przepraszamy. Pani Zosieńko, całujemy rączki i zameldujemy się jutro. No, Jacek, wycofujemy się – ukłonili się i szybko opuścili willę.

Wrócił za to Jasio. Wyszedł również ze swojego pokoju inżynier. Szeptem rozmawiał z Rózią, jak gdyby do czegoś ją namawiając.

– A ja wiem, czy pan kierownik się zgodzi? – broniła się pokojówka.

– Na pewno. Jemu samemu również przyda się filiżanka dobrej, mocnej kawy. Właśnie proszę – zwrócił się do zebranych w salonie – panią Rózię, aby zrobiła nam mocnej kawy.

– O, tak – pani Basia poparła inżyniera – dużo gorącej, mocnej kawy, Bardzo prosimy, pani Róziu.

– Może pani pomóc? – ofiarował się inżynier.

– Nie, dziękuję. Tylko żeby pan kierownik się nie gniewał.

– Bierzemy to na siebie – zapewnił ją pan Krabe. Znowu zapadło milczenie. Wreszcie dał się słyszeć warkot podjeżdżającego samochodu, a potem otworzyły się drzwi ganku i stanął w nich mężczyzna w białym kitlu, na który miał narzucony nieprzemakalny płaszcz.

– Państwo wzywali pogotowie? Gdzie jest chory?

– Tak. Wypadek. Ciężka rana głowy – informowała pani Miedzianowska – proszę, pan doktor pozwoli na pierwsze piętro.

Lekarz pochylił się nad leżącym na posadzce jubilerem.

– Założyłam mu prowizoryczny opatrunek – wyjaśniła profesor – jestem farmaceutką. Bardzo krwawił. Obawiam się, że to pęknięcie czaszki. Przypuszczam, że niezbędna jest natychmiastowa trepanacja i transfuzja krwi.

– Dlaczego nie położyliście go na tapczanie?

– Mamy pewne podejrzenia, że to nie był nieszczęśliwy wypadek, tylko zbrodnia – objaśniał kierownik – zawiadomiliśmy już milicję. Przyjadą lada moment. Wydawało nam się, że lepiej zostawić wszystko tak, jak było w chwili odkrycia tego nieszczęścia.

– Słusznie – zauważył lekarz – milicja nie lubi, gdy „zaciera się jej dowody rzeczowe”. Zeby tylko jak najszybciej przyjechali. Ja właściwie nie mam tu nic do roboty. Dam zastrzyk na podtrzymanie akcji serca i zatelefonuję do szpitala, aby przygotowali salę operacyjną. Żeby ta milicja…

Jak na zawołanie rozległy się kroki na schodach i na piętro weszło trzech mężczyzn w mundurach milicyjnych.

– Podporucznik Andrzej Klimczak z Komendy Miejskiej MO – przedstawił się najstarszy rangą. – Co się stało?

Kierownik streścił przebieg wypadków.

– Mam nadzieję, że ciała i niczego w tym pokoju nie ruszano?

– On żyje – wtrącił lekarz – trzeba go natychmiast operować. Muszę go w tej chwili zabrać do szpitala.

– Założyłam jedynie prowizoryczny opatrunek i podłożyłam poduszkę – tłumaczyła się pani profesor.

– Dobrze – zadecydował oficer milicji. – Czy można go przesłuchać?

– Jest nieprzytomny. Jeśli nawet operacja się uda i pacjent wyżyje, to będzie nieprzytomny przez kilka dni. Mogło się również zdarzyć, że mózg został tak uszkodzony, że człowiek ten nigdy nie odzyska w pełni władz umysłowych – sucho informował lekarz.

– Trudno! Musimy sobie poradzić bez poszkodowanego.

Lekarz kiwnął głową porucznikowi i poszedł po sanitariusza i kierowcę. Przyszli z noszami, na które ostrożnie położono Dobrozłockiego i niemniej ostrożnie zniesiono na parter, a potem do samochodu. Przez ten czas lekarz porozumiewał się telefonicznie ze szpitalem, aby uprzedzić, że wiezie chorego wymagającego operacji.

– Chwileczkę – zatrzymał doktora oficer MO – jak się panu zdaje, w jaki sposób popełniono zbrodnię?

– Chory – odpowiedział lekarz po namyśle ma w tyle głowy rozległą ranę; zadaną jakimś tępym narzędziem. Sądząc z położenia ciała, stał prawdopodobnie przy ścianie, tyłem do pokoju. Może chciał zapalić światło i wtedy albo potknął się i uderzył głową o róg tapczanu, lub też otrzymał silne uderzenie w tył głowy.

– Gdyby mógł powiedzieć choć ze trzy słowa – westchnął kierownik.- Też by nic nie wyjawił. Jeśli upadł, nie będzie pamiętał, jak to było. Jeśli został uderzony, nie mógł widzieć napastnika.

Lekarz pożegnał się z kierownikiem i z oficerem i karetka z włączoną syreną popędziła w stronę szpitala miejskiego.

– Jeżeli przyjąć hipotezę zbrodni – zapytał podporucznik Klimczak – to jaki może być jej motyw?

– Pan Dobrozłocki jest jubilerem. Ale nie takim zwykłym. To złotnik-artysta, rzeźbiący w drogich metalach. Jadąc do Zakopanego, wziął ze sobą cenną biżuterię, którą przygotowywał na wystawę we Włoszech. Podobno ta biżuteria warta jest parę milionów złotych.

– Gdzie ją trzymał?

– W metalowej kasetce.

– W takim razie zrobimy rewizję w pokoju i sprawdzimy, czy wszystko jest na swoim miejscu.

Trzej milicjanci, którzy dotychczas wchodzili do pokoju tylko dla dokonania zdjęć i sprawdzenia zawartości kieszeni jubilera, teraz przekroczyli próg, uważnie się rozglądając. Pokój był elegencko umeblowany, ale jak to zwykle bywa w tego rodzaju pensjonatach, dość szablonowo. W rogu znajdowała się umywalnia, z lampką nad półeczką. Dalej stała duża toaletka z lustrem, a za nią szafa. Wszystko z orzecha. Pod przeciwległą ścianą zaś niskie łóżko i stojący za nim tapczan. Ponieważ ściana miała w środku występ, łóżko nie mieściło się w tak powstałej wnęce, a stało odsunięte spory kawałek od muru. Kwadratowy stolik i dwa krzesła dopełniały umeblowania.

Podporucznik ostrożnie uchylił drzwi szafy. Wisiały tu: garnitur, wiatrówka i spodnie. Na półkach znajdowała się bielizna. Najwyżej leżały równo poukładane na flanelowej ściereczce różne narzędzia jubilerskie. Nigdzie jednak nie było szkatułki.

– Panie poruczniku – zawołał jeden z milicjantów – w drzwiach jest wybita szyba.

Drzwi prowadzące na balkon były nie domknięte, a szyba nad klamką została wygnieciona. Na balkonie leżały odłamki szkła.

Zachowując jak największą ostrożność, żeby nie zatrzeć jakichkolwiek śladów, milicjanci wyszli na balkon. Był on wspólny dla wszystkich pokoi położonych z południowej strony budynku. Okna były ciemne. Mieszkańcy tych pokoi znajdowali się obecnie w salonie na parterze.

– Tu jest drabina – powiedział porucznik wskazując drabinę, opartą o balustradę balkonu – tędy wszedł bandyta, wybił szybę i dostał się do pokoju. Widocznie spłoszył go wracający do pokoju jubiler. Zbrodniarz prawdopodobnie stanął koło umywalki i gdy Dobrozłocki wszedł do pokoju, zadał mu cios w tył głowy. Później napastnik – złapał kasetkę i uciekł tą samą drogą.

– Poszukamy na dole, może pozostawił jakieś ślady.

– Wątpię – skrzywił się podporucznik – od dziewiątej pada deszcz. Trzeba raczej szukać w pokoju. Może złodziej zostawił odciski palców?

Milicjanci wrócili do pokoju. Jeden z nich wyjął z walizeczki śledczej przybory i zajął się zdejmowaniem odcisków palców. Było ich dużo na szafie, toaletce, stoliku i na klamkach obojga drzwi. Drugi z podkomendnych podporucznika Klimczaka narzucił płaszcz i poszedł „zbadać teren”.

– Panie poruczniku – spytał kierownik – czy goście mogą wrócić do swoich pokoi? Na razie poprosiłem wszystkich, aby czekali w salonie.

– Sprawa jest prawie wyjaśniona, ale niech jeszcze trochę poczekają. Dla porządku muszę ich przesłuchać.

W tej chwili wrócił milicjant, szukający tropów zbrodniarza na zewnątrz budynku. W ręku trzymał metalową kasetkę.

– Leżała o jakieś dziesięć metrów od budynku – wyjaśnił – tuż przy siatce ogradzającej willę. Widocznie bandyta zlazł z drabiny, otworzył szkatułkę, zabrał jej zawartość, a metalowe, ciężkie pudełko wyrzucił. Jest otwarte i puste.

– A więc wiemy już, że biżuteria została zrabowana. Wiemy też, że napastnik wszedł i uciekł przez balkon, na który dostał się po drabinie. Ale czym uderzył? Wszystko świadczy o tym, że początkowo chciał jedynie dokonać kradzieży.

– Może uderzył tą szkatułką – zapytał jeden z milicjantów – jest dostatecznie ciężka, aby można było nią rozbić komuś głowę.

– Nie – zaprzeczył drugi – kasetka byłaby bardzo niewygodna. Ani jak trzymać, ani wziąć dobry rozmach. Musiał uderzyć czymś innym. Może łomem?

– Kto idzie kraść, nie bierze ze sobą łomu. A może jubiler miał jakiś młotek? Trzeba o to zapytać pokojówkę.

– W każdym razie musimy przesłuchać i służbę, i gości, jak również pana – podporucznik skierował te słowa do kierownika, który ciągle asystował milicji w jej poszukiwaniach.

– Jeśli można prosić, to wolałbym, aby najpierw przesłuchano pokojówkę, portiera i mnie. Mimo tego nieszczęścia, życie pensjonatu nie może doznać żadnego uszczerbku. Goście jak zwykle muszą jutro rano otrzymać śniadanie, a potem obiad i kolację. Musi być też posprzątane. Mamy dużo roboty, więc byłoby dobrze, żeby służba została zwolniona ze śledztwa w pierwszej kolejności. Goście mogą trochę poczekać. Jeśli później się położą, to rano odeśpią, a my musimy być na nogach od świtu.

– Zgoda – rzekł podporucznik – zresztą to przecież jedynie formalność. I tak wiemy, że zbrodniarz zakradł się z zewnątrz i uciekł przez balkon. Chodźmy na dół. Będziemy przesłuchiwali w jadalni. Niech goście czekają w salonie. Skoro mają ochotę, mogą nastawić telewizor lub słuchać radia. Najpierw przesłuchamy pokojówkę, potem portiera, a następnie pana, kierowniku.

– Bardzo dziękuję.

Wszyscy czterej zeszli schodami na parter. W hallu wzrok podporucznika przykuła kanapka.

– A to co? – zapytał.

Na kanapce leżał duży, ciężki młotek.

Загрузка...