Rozdział XI

Gdy Miedzianowska weszła do jadalni, od razu spostrzegła listy zabrane z jej pokoju.

– O ile wiem – powiedziała siadając na wskazanym przez podporucznika miejscu – milicja ma prawo dokonywania rewizji jedynie na podstawie pisemnej decyzji prokuratora. Czy panowie mieli takie upoważnienie, wchodząc do mojego pokoju?

– Działamy na miejscu zbrodni i zabezpieczamy dowody rzeczowe. Nie mieliśmy ani czasu, ani nie uważaliśmy nawet za potrzebne porozumiewanie się w tej sytuacji z prokuratorem. Ma pani prawo, skoro jej się to nie podoba, wnieść skargę do Komendy Wojewódzkiej w Krakowie lub do miejscowej prokuratury. W czasie oględzin pani pokoju przez milicję obecny był kierownik „Carltonu” jako świadek.

– Zastanowię się, może złożę to zażalenie.

– Dowiedzieliśmy się o pani kłopotach pieniężnych. W jaki sposób poradzi sobie pani?

– Czy mam to rozumieć jako ofertę pożyczki?

– Niestety, milicja nie pożycza pieniędzy. Często jednak interesuje się, skąd ludzie zdobywają tak potrzebne im nieraz pieniądze.

– I do jakich konkluzji milicja dochodzi?

– Że czasami ktoś gwałtownie potrzebujący gotówki chwyta za młotek i tym sposobem usiłuje uwolnić się od kłopotów.

– Ciekawe. Tym kimś ma być oczywiście tu obecna?

– Tym bardziej, że wyjeżdża za granicę, gdzie może nie tylko sprzedać klejnoty, ale jak to wynika z treści pewnego listu, urządzić się na stałe.

– I dlatego buduje sobie dom na Mokotowie, co wymaga wpłaty gotówkowej. Wspaniałe rozumowanie. Niczego nie można mu zarzucić prócz braku logiki.

– Jest i logika. Budowę domu zaczęła pani przedtem, nim zdarzyła się okazja zdobycia majątku jednym celnym uderzeniem żelaza w cudzą głowę. Również list z niedwuznaczną propozycją „wybrania wolności” przyszedł przed napadem. Kalkulacja była prosta – dom na Mokotowie przedstawia wartość najwyżej kilkuset tysięcy złotych. Cena biżuterii sięga miliona. Opłaca się nawet stracić wyłożone na budowę pieniądze. Niech dom zostaje w Polsce, ja z biżuterią wyjeżdżam za granicę.

– Z pełnym zaciekawieniem słucham tych wytworów milicyjnej fantazji. Może dowiem się jeszcze, w jaki sposób popełniłam tę zbrodnię?

– Proszę bardzo. Po kolacji specjalnie wyszła pani z „Carltonu” na rzekome spotkanie ze znajomą w klubie „Kmicic”. Wracając, a było to mniej więcej piętnaście przed dziewiątą, zabrała pani drabinę stojącą koło „Sokolika” i przyniosła ją pani pod „Carlton”, opierając o balkon pierwszego piętra. Idąc do swojego pokoju, po drodze zabrała pani młotek z hallu. Nie było trudne upatrzenie momentu, kiedy jubiler opuści na chwilę pokój, aby zatelefonować. Wtedy szybko zeszła pani piętro niżej i ukryła się w pustym już pokoju jubilera. Gdy ten wrócił i chciał zapalić światło, otrzymał z tyłu morderczy cios. Ukrycie brylantów, wyrzucenie na zewnątrz kasetki pozorujące, że sprawca wdarł się do „Carltonu” przez drzwi balkonowe, było dziełem kilku minut. Teraz chwila uwagi, czy na korytarzu nikogo nie ma i szybki powrót na górę. Przy okazji zejścia do salonu na program telewizyjny podrzuca pani młotek na kanapkę.

– Wspaniale! – zauważyła pani Miedzianowska, którą to poważne oskarżenie nie zdołało wytrącić z równowagi. – Widzę, że redaktor Burski ma poważnego konkurenta. Powinien pan pisywać powieści kryminalne, poruczniku. Marnuje pan swój talent na posadzie w milicji. Z taką fantazją…

– Ciekaw jestem, czy w równie doskonałym humorze będzie pani wówczas, gdy na mój wniosek prokurator podpisze nakaz aresztu i przystąpi do sporządzenia aktu oskarżenia.

– Zapewniam pana, że na rozprawę wystroję się w te wszystkie klejnoty, które w pańskiej wyobraźni zrabowałam biednemu Dobrozłockiemu. A propos, jak się nieborak czuje?

– Operowali go – wtrącił sierżant piszący protokół – ale przytomności nie odzyskał. Lekarz dyżurny informował, że stan chorego nadal poważny.

– Bardzo mi go żal. Lubiłam jubilera. Jak on cieszył się dzisiaj po południu, że na Giewoncie sprzedał dwa pierścionki! Z jaką dumą pokazywał każdemu z nas te cztery setki! Mówmy jednak rzeczowo. Chciałabym usłyszeć, jakimi dowodami rozporządza milicja, stawiając mi tak ciężkie zarzuty.

– Widziano panią schodzącą na dół i otwierającą drzwi pokoju jubilera. Było to dziesięć przed dziewiątą. Czy pani temu zaprzecza?

– Widocznie widział mnie redaktor Burski. Przypominam sobie, że kiedy wyszłam z pokoju, to on właśnie wchodził na schody. Nie, nie zaprzeczam temu, lecz musiało to być nieco wcześniej. Nie dziesięć, lecz piętnaście minut przed dziewiątą. Zeszłam na pierwsze piętro, zapukałam i otworzyłam drzwi do pokoju jubilera. Nie było w nim nikogo. Paliło się światło. Zamknęłam drzwi i zawróciłam. Wtedy spotkałam panią profesor i razem poszłyśmy do mojego pokoju. Przyniosła mi „Le Monde”, o pożyczenie którego prosiłam ją przy obiedzie. Pani Rogowiczowa może stwierdzić, że ani młotka, ani klejnotów nie miałam w ręku. W ogóle miałam ręce puste. Byłam w jersey owej sukience, którą noszę w tej chwili. Ona nie ma żadnych kieszeni. Tradycyjny schowek kobiet – biustonosz, również odpada. Mimo moich najlepszych chęci młotek tam by się nie zmieścił. Jeżeli pan porucznik chce, możemy zrobić próbę. Dobrze?

Pułkownik nieznacznie się uśmiechnął. Pani Miedzianowska była szczupłą brunetką, a przynajmniej robiła się na brunetkę. W dzisiejszych czasach nic nie wiadomo… Miała zgrabną, sportową sylwetkę, biust ledwie się rysował pod obcisłym jerseyem. Nie tylko młotek, ale nawet biżuteria nie mogła się tam zmieścić. Podporucznik widząc, że jego misternie skonstruowane oskarżenie leży w gruzach, miał bardzo skonsternowaną minę. Lasota postanowił pomóc młodszemu koledze.

– Sprawdzimy wiarygodność pani zeznań. Bardzo będę zadowolony mogąc uwolnić panią od wszelkich podejrzeń. Niestety, prowadzący dochodzenia muszą sprawdzić każdą hipotezę. Tym bardziej, że zarzuty ciążące na pani są ciężkie. Pani jest jedyną osobą, a śledztwo ustaliło to ponad wszelką wątpliwość, która wychodziła po kolacji z „Carltonu”. Miała więc pani możność zabrać drabinę z „Sokolika” i oprzeć ją o balkon.

– Zapewniam, że tego nie zrobiłam.

– Sprawdzimy. Proszę nam teraz odpowiedzieć na kilka pytań, ale już bez gniewów i kpin. Sprawa jest na to zbyt poważna. Został ciężko ranny człowiek, a pastwą rabunku padła biżuteria wartości około trzech milionów złotych.

– Słucham pana, panie…

– Pułkownik Lasota z Komendy Głównej MO.

– Postaram się udzielić panu jak najbardziej dokładnych, szczegółowych odpowiedzi. Proszę pytać, ale uprzedzam, że niewiele wiem.

– O której godzinie była pani w „Kmicicu”?

– Wyszłam z domu około godziny 19.30. Droga zajęła mi z kwadrans. W klubie byłam z pół godziny. Powrót – kwadrans. Zatem około pół do dziewiątej, może pięć minut później, byłam już z powrotem.

– Kogo widziała pani w „Kmicicu”?

– Kilku znajomych. O kogo specjalnie pułkownikowi chodzi?

– Zauważyła pani Henryka Szaflara?

– Ten przewodnik z małą głową? Doskonale przypominam sobie jego postać. Siedział tam, gdy przyszłam i był jeszcze, kiedy wychodziłam. Jestem tego zupełnie pewna. Ten chłopak ma dość charakterystyczną sylwetkę.

– Wracając do domu spotkała pani kogoś ze znajomych?

Miedzianowska zastanowiła się.

– Na rogu ulicy Ku Skoczni i jednej z jej poprzecznych stał ten nieodłączny przyjaciel przewodnika. Nie znam jego nazwiska, ale on często przychodzi do „Carltonu”.

– Do pani Zosi. Czasami nawet po drabinie.

– Nigdy mnie to nie interesowało. To jej sprawa. Każdy urządza się, jak mu wygodniej.

– Czy młotek leżał na kanapce po pani powrocie do „Carltonu”? Niech pani dobrze się zastanowi. To bardzo ważne.

– Na pewno leżał. Przechodziłam koło niego, idąc do jadalni. Chciałam sprawdzić, czy jest tam ktoś jeszcze. Ale poza panią Rózią nie było nikogo. Zamieniłam z nią parę słów i wróciłam do siebie na górę. Znowu widziałam młotek. Pamiętam to dobrze, bo zastanawiałam się nawet, czy nie można byłoby go użyć do zreperowania moich szpileczek. Jeden pantofel mnie kłuje, bo gwoździk wystaje. Ale przypomniałam sobie to, co inżynier Żarski tłumaczył mi przy obiedzie, że do tego potrzeba dłutka i że ten nieszczęsny pantofelek sam mi zreperuje. Wobec tego nie ruszałam młotka.

– Pani zna inżyniera Żarskiego?

Po twarzy Miedzianowskiej przeleciał cień, ale natychmiast opanowała się i mówiła dalej spokojnym chłodnym głosem:

– Tak, znam od sześciu lub siedmiu lat. Oboje jesteśmy z Wrocławia. Razem pracowaliśmy. Potem on się przeniósł do hutnictwa. Ja również zmieniłam pracę i przeprowadziłam się do Warszawy. Później nie miałam okazji do wznowienia z nim kontaktów. Przypadkowo spotkaliśmy się w Zakopanem.

– Chciałbym pani zadać pewne pytanie natury zupełnie osobistej. Na wczasach powstają zwykle różne większe i mniejsze grupy, sympatie i flirty. To zresztą zrozumiałe. Czy panią łączył taki flirt z inżynierem?

– Nie! – stanowczo zaprotestowała pani Barbara. W przeszłości byłoby to możliwe, lecz miałam możność poznać go zbyt dobrze. To jest typ, jak to się mówi, skaczący z kwiatka na kwiatek. Byle dużo. Gdybym nawet teraz chciała, nie miałabym żadnych szans. Pan Adam znalazł sobie śliczną dziewczynę, wczasowiczkę mieszkającą w „Granicie”. Zdaje się jednak, że zerwał już tę znajomość, lub ma zamiar to zrobić, bo nawiązał nową. Przed dwoma dniami poznał jakiegoś kociaka w kawiarni „Ameryka”. Kiedy ta dziewczyna z „Granitu” wczoraj do niego dzwoniła, kazał pokojówce powiedzieć, że nie ma go w domu. Byłam akurat w hallu i przypadkowo słyszałam.

– Co pani robiła po powrocie do „Carltonu”?

– Nic. Po prostu wróciłam do siebie.

– A po co poszła pani do jubilera?

– Przyszła mi pewna myśl. Panowie wiedzą, że w przyszłym miesiącu wyjeżdżam za granicę, do Włoch, gdzie nasza firma ma swoją europejską filię. W programie pobytu uwzględniono zapoznanie mnie lepiej z produkcją oraz zwiedzanie Italii. Amerykanie bardzo lubią prezenty, zarówno dawać, jak je brać. Ilekroć przedstawiciele naszej firmy odwiedzają Polskę, zawsze przywożą mi różne podarunki. To stanowi nawet pewną pozycję w moim budżecie. Od kilku lat nie kupowałam pończoch, bielizny i butów. Nie mogę się licytować z Amerykanami pod względem wartości upominków, ale nie wypada mi zjawić się we Włoszech z pustymi rękami. Wyroby pana Dobrozłockiego, oczywiście mówię o tych ze srebra, stanowiłyby bardzo oryginalny prezent.

– Ale nie tani. Pan Dobrozłocki liczył przecież po 200 złotych za pierścionek. To nie jest tak mało za kawałek srebra i jakieś kolorowe oczko.

– Taki drobiazg kosztuje za granicą co najmniej czterokrotnie drożej. Zgodnie z naszymi przepisami celnymi mogę przewieźć pięć pierścionków. To by mi się opłacało. Moi amerykańscy przyjaciele byliby niezmiernie uradowani podarunkami i zrewanżowaliby się czymś wielokrotnie cenniejszym. Specjalnie mi na tym zależało, aby władze firmy dobrze do siebie usposobić, bo miałam zamiar prosić ich o wypłacenie pensji z góry. Bardzo potrzebuję tych pieniędzy.

– Ale aż 60 000 złotych? Ile pani zarabia?

– Trzy tysiące pięćset złotych netto. Firma płaci również ubezpieczenia, chociaż jako placówka zagraniczna nie jest do tego zobowiązana.

– Niemożliwe?

– Tak jest. Dobrze znam te przepisy. Ubezpieczenie obowiązuje jedynie pracodawców krajowych, a zagranicznych tylko dobrowolnie. Jeżeli nie chcą, mogą nie płacić. Wtedy pracownik nie korzysta z ubezpieczeń społecznych i okres pracy w firmie zagranicznej nie wlicza mu się do renty. Moja firma jest na tyle przyzwoita, że płaci ubezpieczenie.

– To nie są dla nich duże sumy.

– Oczywiście, dla wielkiego koncernu nie stanowi pozycji w budżecie, ale trochę dolarów jednak kosztuje, bo przecież regulują należność za pracę i ubezpieczenia rozliczeniami na Bank Handlowy po 24 złote za dolar. Gdyby więc firma zgodziła się wypłacić mi we Włoszech należność z góry za pół roku, mogłabym te pieniądze przywieźć do kraju i wymienić w PKO. Zyskałabym na trzykrotnie wyższym kursie.

– Byłoby to przestępstwem dewizowym.

– Nie wydaje mi się. Przecież dewizy trafiłyby w całości do kasy państwowej. W każdym razie miałam zamiar porozmawiać o takiej możliwości z radcą prawnym koncernu. Bo oprócz mnie firma zatrudnia w Polsce jeszcze dwie osoby i adwokata jako stałego radcę prawnego.

– Te sprawy do naszego śledztwa raczej nie należą.

– Mówiłam o nich dlatego, by wyjaśnić panu porucznikowi, że niekoniecznie musiałam chwytać za młotek dla zdobycia pieniędzy. Można dodatkowo postawić mi zarzut, że 60 000 złotych powinnam wpłacić do końca października, a wyjeżdżam za granicę dopiero w listopadzie. Toteż miałam zamiar pożyczyć tę sumę od kilku moich przyjaciół. Żaden z nich wprawdzie nie mógłby lub może nie ryzykowałby pożyczenia mi całości, natomiast po 15-20 tysięcy zdołają wysupłać. Ostatecznie mam trochę cennej porcelany i sreber. Gotowa jestem to sprzedać. Mieszkanie jest dla mnie sprawą najważniejszą, bo od pięciu lat tułam się po pokojach, bądź przy własnej, dalszej rodzinie, bądź po sublokatorskich. Mam tego po dziurki od nosa. Gdybym nie dostała mieszkania, zdecydowana jestem powrócić na Śląsk.

– To spółdzielnia mieszkaniowa?

– Nie. Trzy rodziny stawiają domek jednorodzinny, a właściwie trzyrodzinny, wolny od kwaterunku. Każdy będzie właścicielem jednego piętra. Przedsiębiorstwo budowlane obiecuje nam, że Sylwestra będziemy obchodzili już pod własnym dachem. Nie bardzo w to wierzę, liczę jednak, że najpóźniej w marcu wprowadzę się na nowe, własne śmieci.

– Pani zeznała, że spotkała na schodach panią Rogowiczowa i razem weszłyście do pani pokoju?

– Tak było.

– A kiedy zaglądała pani do pokoju jubilera czy drzwi były zamknięte na klucz?

– Utarł się zwyczaj, że zamykamy drzwi i zabieramy klucze jedynie” wychodząc z „Carltonu”. Jeżeli ktoś opuszcza swój pokój, lecz jest w pensjonacie, klucz zostawia w drzwiach, a najwyżej go przekręci. Wtedy u pana Dobrozłockiego również klucz tkwił w drzwiach, ale nie był przekręcony.

– Jest pani tego zupełnie pewna?

– Absolutnie. Gdyby drzwi były zamknięte na zamek, w ogóle nie weszłabym do pokoju. Wiedziałabym, że jubilera nie ma. A ja zapukałam i otworzyłam drzwi.

– Czy widziała pani szkatułkę z klejnotami? Może stała na stole?

– Nie. Nie rozglądałam się specjalnie po pokoju, ale ten przedmiot bym zauważyła. Na stole jej nie było. Zdaje się, że leżała tam gazeta i książka.

– Pani wróciła do siebie z Rogowiczowa. Czy pani profesor napomykała o swoich kłopotach?

– Nie. Nic. Tłumaczyła jedynie swoje zdenerwowanie otrzymaniem złej wiadomości z domu. Z tego też powodu przewidywała skrócenie swojego pobytu w Zakopanem, ale nie mówiła o przyczynach zmartwienia. Przepraszała mnie za te niespodziewane odwiedziny, bo nigdy dotychczas tego nie robiła, ale twierdziła, że przy obecnym stanie nerwów nie potrafiłaby usiedzieć bez towarzystwa w czterech ścianach swojego pokoju. Posadziłam ją więc przy stole, poczęstowałam czekoladkami i rozmawiałyśmy. Właśnie dlatego wydaje mi się, że musiałam zejść do jubilera znacznie wcześniej, niż to twierdzi pan porucznik, bo nasza rozmowa trwała co najmniej dziesięć minut albo nawet dłużej.

– Czy w tym czasie słyszały panie kroki na balkonie pierwszego piętra?

– Nie. Telewizor wył jak opętany, a wówczas chyba najgłośniej. Mało mi bębenki w uszach nie popękały.

– A może dotarł do was odgłos trzaśnięcia drzwiami lub brzęk zbitej szyby?

– Nie. Nic z tych rzeczy.

– Panie razem zeszły na telewizję?

– Nie. Kiedy usłyszałyśmy głos inżyniera, że telewizor już gra, pani Rogowiczowa wstała, przeprosiła raz jeszcze za tę niecodzienną wizytę i wyszła. Ja zostałam chwilę, gdyż sięgałam do szafy po sweterek. W salonie zwykle jest dość chłodno.

– Schodząc na dół nie zauważyła pani czegoś szczególnego?

– Nie chciałabym rzucać nieuzasadnionych podejrzeń, ale gdy byłam na wysokości pierwszego piętra, z korytarza wyszedł pan Paweł Ziemak. Z prawej strony korytarza. Oczywiście z prawej strony osoby schodzącej z góry. Właśnie w tej części budynku znajduje się pokój pana Dobrozłockiego, tuż koło tarasu nad salonem. Miałam wrażenie, że malarz jest zmieszany lub czymś podniecony. Nie powiedział do mnie ani słowa, tylko szybko wyminął i zbiegł po schodach na parter do salonu, jak gdyby ktoś go gonił.

– Kiedy pani zeszła do salonu wszyscy już tam byli?

Pani Miedzianowska zastanowiła się.

– Inżynier był, bo jeszcze coś dłubał przy aparacie. Pani Rogowiczowa też była. Malarz, dzieci kierownika, pani Rózia… Chwilę po mnie nadeszła pani Zosia z płaszczem na ręku. Po niej kierownik i pan Krabe. Na ostatku redaktor Burski i portier. A może odwrotnie – portier i dziennikarz. Pamiętam, że redaktor uczynił uwagę: „jesteśmy w komplecie prócz pana Dobrozłockiego”. Wtedy Rózia zerwała się ze swojego miejsca i pobiegła zanieść jubilerowi herbatę.

– A co działo się później, już po odkryciu wypadku z jubilerem, gdy część towarzystwa wróciła do salonu?

– Na ekranie akurat zaczęła się „Kobra”. Pan Żarski ironicznie zauważył, że „no to mamy «Kobrę» u siebie”. Nikt nie patrzył na ekran. Wszyscy byli bardzo zdenerwowani wypadkiem. Toczyła się jakaś bezładna rozmowa, ale kto o czym mówił, nie umiałabym powtórzyć.

– Czy wychodzili z salonu?

– Na górę nikt nie wchodził, lecz z salonu wychodzili prawie wszyscy. Do łazienki, do jadalni napić się wody. Ludzie różnie reagują w takich przypadkach. Ja także wychodziłam do łazienki.

– A może ktoś wyszedł na dwór?

– Nie. Tego nie widziałam. Padał zresztą deszcz. Ludzie kręcili się trochę jak błędni. Tylko inżynier i Rogowiczowa, którzy mieszkają na parterze, poszli do swoich pokoi, ale i oni szybko powrócili. Pani Rogowiczowa, jeśli sobie dobrze przypominam, narzuciła blezer, a Żarski przyniósł papierosy. Częstował obecnych. Nawet ja skorzystałam z tego poczęstunku, chociaż zasadniczo nie palę.

– Przypomina pani sobie wejście dwóch młodych ludzi?

– Tak. Przyszli po panią Zosię, ale redaktor szybko ich spławił.

– Jak byli ubrani? Może mieli zabłocone ręce lub ślady błota na ubraniu?

– Byli w granatowych płaszczach ortalionowych, takich, jakie teraz należą do najmodniejszych. Płaszcze mieli mokre, bo padał deszcz. Ale ręce mieli chyba suche i czyste, bo witali się z panią Zosią. Nie wyciągaliby do niej mokrych, a tym bardziej brudnych rąk.

– Jak zareagowali na wiadomość o wypadku?

– Byli zaskoczeni i zmartwieni. Nie mogli po prostu zrozumieć, w jaki sposób zdarzyła się ta cała historia z panem Dobrozłockim.

– Nie udawali?

– Na pewno nie są takimi aktorami.

– A potem?

– Nie upłynęło pięć minut, jak przyjechało pogotowie. Zaprowadziłam lekarza na górę, a za chwilę zjawili się panowie. Resztę wiecie.

– Wróćmy jeszcze na chwilę do osoby inżyniera Żarskiego – zadecydował podporucznik – pani go nie lubi?

– Ani lubię, ani nie lubię. Po prostu jest dla mnie niczym. Jak powietrze, czy zeszłoroczny śnieg.

– Jednak chcielibyśmy dowiedzieć się, co to za człowiek. Pracowaliście państwo razem, w jednej instytucji?

– To jest zero. Kompletne zero. Nie mężczyzna, tylko dziwkarz. Człowiek pozbawiony jakichkolwiek ambicji.

– Inżynier, na chyba dobrym stanowisku. Poza tym trochę artysta.

– Jaki tam artysta! Twórca ckliwych melodyjek, do których podobni grafomani dorabiają tekst.

– Chyba jednak nie jest pozbawiony zdolności?

– Zdolny jest. Może nawet do wszystkiego. Tylko, że brak ambicji nie pozwala mu wykorzystać tych zdolności. Jego twórczość zawodowa to pójście po najmniejszej linii oporu. Tylko żeby poszło w świat i przyniosło tantiemy. Miał dobrą posadę, dającą duże możliwości na przyszłość. Ale tam trzeba było przysiedzieć fałdów, więc pan Żarski szybko przeniósł się na inną, gorszą i gorzej płatną, ale bez żadnej odpowiedzialności i taką, gdzie nie potrzebuje się przepracowywać.

– Ma powodzenie u kobiet.

– Nie wiem, co one w nim widzą.

– A jednak pan Żarski – podporucznik udawał, że broni inżyniera – umie być czarujący w towarzystwie, dobrze tańczy i potrafi zabawić zarówno mężczyzn, jak i panie.

– O! Bawidamek z niego doskonały. I nie przebiera. Każda dla niego dobra. Za to nie na długo. A na zabawach, byle tylko miał pieniądze, zna się pierwszorzędnie.

– Jednak ma te pieniądze. Często bywa w Zakopanem, w lokalach, a to kosztuje. Kobiety też, nawet najbardziej bezinteresowne i one kosztują.

– Podobno – uśmiechnęła się pani Miedzianowska – te bezinteresowne są najdroższe.

– Tak twierdzą ludzie doświadczeni. Inżynierowi jednak starcza na wszystko pieniędzy.

– Nawet i na grę w karty.

– Lubi grać? Brydż czy poker?

– Wszystko. Byle drogo. To w ogóle gracz. Trzeba mu przyznać, że ma zimną krew i umie ryzykować. Głośna była jego historia przed chyba sześciu laty. Adam miał wówczas tyle długów, że w ogóle nie brał pensji i winien był sporo pieniędzy wszystkim kolegom biurowym i innym swoim znajomym. Wysłano go do Warszawy po odbiór jakiejś poważnej sumy.

– Podjął te pieniądze z kasy, było tego ponad sto tysięcy złotych i pojechał prosto na wyścigi.

– Przegrał wszystko?

– Nie. Przeciwnie. Wygrał. Tyle, że spłacił długi i jeszcze przez parę tygodni szastał pieniędzmi na prawo i lewo. A przecież gdyby przegrał, wyleciałby z pracy i powędrował na parę lat do więzienia.

– Miał szczęście.

– On ma zawsze szczęście. W karty przeważnie wygrywa. We Wrocławiu brzydko wyrażali się o tej passie, ale nikt go za rękę nie złapał. Ten człowiek przy swoich zdolnościach, gdyby tylko miał ambicję zostania kimś, zaszedłby wysoko. Ale on niczego poza chęcią użycia nie pragnie.

– Zna się też na radioodbiornikach, telewizorach.

– O tych zdolnościach Adama przekonałam się dopiero dzisiaj. Trzeba mu jednak przyznać, że telewizor naprawił.

– Czy pani zna nazwisko, lub choćby imię tej pani – sympatii inżyniera z „Granitu”?

– Nie, nie znam. Widziałam ją tylko kilka razy. W kawiarni, a nawet tu w „Carltonie”, bo przychodziła do Adama. Wysoka, zgrabna blondynka. Ale to już nieaktualne. Teraz na tapecie jest rudy kociak z Domu Rzemiosła.

– A czy pan Dobrozłocki znał tę blondynkę?

Pani Miedzianowska popatrzyła zdziwiona na obu oficerów. Pytanie wydawało jej się całkowicie niestosowne.

– Pan Dobrozłocki był poważnym człowiekiem. Przyjechał do Zakopanego pracować, a nie uganiać się za młodymi dziewczynami. Być może, że widział tę panią na korytarzu pensjonatu, ale jej na pewno nie znał. Też podejrzenia!

– Może to właśnie ta blondynka była sprawcą napadu na jubilera?

– Przecież już mówiłam, że ostatnio Adam jej unikał. Już tu nie przychodziła.

– Znała jednak drogę i mogła wiedzieć, że jubiler posiada w pokoju kosztowną biżuterię?

– Nie przypuszczam. Pan Dobrozłocki nie zwierzał się nam. Wprawdzie pani Zosia coś na ten temat wspominała, ale nikt tego nie brał poważnie. Nie sądzę też, żeby Adam wówczas, kiedy interesował się tą panią, nie miał nic lepszego do roboty, tylko opowiadać jej o panu Dobrozłockim. Zasadą inżyniera jest nie tracić czasu, szybko dobić do celu i szybko się wycofać.

– Czy miałaby pani nam jeszcze coś do powiedzenia?

– Nic. Nic więcej nie wiem. Nie wiem i nie domyślam się, kto mógł dokonać napadu na jubilera. Na pewno nie ja.

Po usłyszeniu sakramentalnej instrukcji, w jaki sposób należy podpisywać protokół oraz uwagi, że wolno jej iść do siebie na górę, lecz nie należy się jeszcze kłaść spać, pani Miedzianowska opuściła jadalnię.

– Cwana babka – zauważył podporucznik – ma zimną krew i nie traci panowania nad sobą. Wsiadłem na nią z góry, a ona nawet okiem nie mrugnęła.

– Jeżeli naprawdę jest niewinna, to czego miała się przestraszyć?

– W czasie przesłuchiwania każdy z nich jest niewinny. Każdy ma alibi, żaden z nich nie mógł tego zrobić. A jednak jubiler jest w szpitalu, a jego biżuteria nie wiadomo gdzie ukryta. Jeden z tych niewinnych rozwalił mu łeb. Ale który?

To pytanie podporucznika pułkownik pozostawił bez odpowiedzi. Wyraz twarzy starego oficera milicji świadczył jednak dobitnie, że jeżeli nie zna jeszcze ostatecznego rozwiązania zagadki, to jest tego bliski.

Загрузка...