Oficerowie milicji weszli do salonu. Na twarzach zebranych malowało się zmęczenie, zdenerwowanie i jednocześnie zaciekawienie. Obecni byli wszyscy goście „Carltonu”, kierownik, pokojówka i portier. Pułkownik usadowił się wygodnie w fotelu i zaczął:
– Kryminalistyka zna pojęcie „przestępstwa doskonałego”, zbrodni, która pozostaje bezkarna. Popełniona ona jest w ten sposób, że sprawcy niczego nie można udowodnić. Pojecie „zbrodni doskonałej” jest naturalnie taką samą abstrakcją, jak w matematyce kwadratura koła. Zdarza się czasem, przyznaję, że wskutek błędów śledztwa, a ludzie są przecież tylko ludźmi i mogą się mylić, lub zbyt małej ilości dowodów, niektóre przestępstwa przez pewien czas pozostają bezkarne. Ale w końcu, niekiedy po wielu latach dopiero zbrodniarza dosięga ręka sprawiedliwości. Problem kwadratury koła w ciągu przeszło dwóch tysięcy lat został dokładnie opracowany. Najwięksi matematycy dowiedli, że jest to niemożliwością. Mimo to wielu nam współczesnych zajmuje się tymi obliczeniami, uważając, że można je rozwiązać. Chociaż prawa fizyki znane są od wieków, nadal żyją wśród nas maniacy, zasypujący urzędy patentowe róż- nymi „perpetuum mobile”, maszynami mającymi wytwarzać energię z niczego.
Pułkownik poprawił się w fotelu i mówił dalej:
– Również w Zakopanem znalazł się zbrodniarz, który sądził, że uda mu się popełnić przestępstwo doskonałe. Opracował swój plan bardzo szczegółowo i przystąpił do jego realizacji. Wydawało mu się, że nie popełnił ani jednego błędu. Ale to tylko w jego mniemaniu. Wszystko obliczył, niczego nie zaimprowizował. Każdy jego krok był precyzyjnie przemyślany. Nie przewidział jedynie prostego przypadku.
Z niezwykłym zainteresowaniem słuchano słów oficera milicji. Nawet wielka mucha spacerująca po szklanej powierzchni telewizora zdawała się słuchać tych wywodów, bo zatrzymała się w miejscu.
– Cel przestępstwa był jasny. Chodziło o zagarnięcie biżuterii wartości około miliona złotych. Motyw pieniężny jest tu zupełnie prosty. Pasuje do każdego z nas, także do mnie. Milion to w naszych warunkach kolosalna suma. Urządza każdego do końca życia. Uwalnia od trosk i kłopotów. Toteż każdy, kto wówczas znajdował się w „Carltonie” lub mógł się tam znajdować, musiał być przez nas podejrzany. Moment zbrodni został wybrany po głębszym namyśle. Wszyscy mieszkańcy pensjonatu byli wówczas w domu i albo siedzieli w swoich pokojach, albo odwiedzali się wzajemnie. Była to zresztą ze strony przestępcy tylko asekuracja „na wszelki wypadek”, gdyż jego zasadniczy plan zakładał zupełnie co innego.
Sam czas wykonania akcji wybrano starannie, o ściśle wyznaczonym czasie. Zbrodniarz wiedział, że jubiler na kilka minut opuści swój pokój, sam go bowiem prosił o załatwienie telefonu w jego imieniu. Bardzo dobrze orientował się, że mieszkańcy „Carltonu” opuszczając swoje pokoje, nie zabierają kluczy, a najwyżej przekręcają je i pozostawiają w zamkach. Przestępca zapewne nieraz sprawdzał, czy jubiler postępuje w ten sam sposób. Obserwując jubilera, amator jego brylantów czekał na swój dzień. Okazja zdarzyła się dzisiaj, a właściwie biorąc pod uwagę, że w tej chwili mamy drugą w nocy, wczoraj. Dobrozłocki skończył swoją robotę i zademonstrował klejnoty mieszkańcom „Carltonu”. To było sygnałem, że obmyślany zawczasu plan należy jak najszybciej realizować. Dodatkową korzystną okolicznością było to, że dzieci kierownika wyciągnęły młotek ze skrzynki z narzędziami i porzuciły go później na schodach. Dało to okazję pani Zachwytowicz do przyniesienia przyszłego narzędzia zbrodni do hallu i umieszczenia go na widocznym miejscu, na czerwonej kanapce.
Oczy zebranych skierowały się na panią Zosię. Ta gwałtownie się zaczerwieniła i chciała coś powiedzieć. Wstała z krzesła, lecz pułkownik dał znak ręką, aby mu nie przerywać.
– Jak każdy klasyczny plan strategiczny – snuł swoją opowieść pułkownik – tak i ten, opracowany przez naszego zbrodniarza, miał dwa warianty. Główne założenie przewidywało, że na podstawie znalezionych rekwizytów zbrodni władze śledcze dojdą do przekonania, iż przestępca wdarł się do „Carltonu” z zewnątrz. W przypadku niepowodzenia tej tezy, napastnik przygotował inny wariant rozwiązania: podejrzanymi będą w mniejszym lub większym stopniu wszyscy mieszkańcy pensjonatu, a najmniej on sam. Jego alibi wszyscy jednogłośnie stwierdzą. Mając co najmniej dziesięciu podejrzanych i ani jednego winnego, milicja będzie zmuszona w końcu umorzyć sprawę. Jubiler nie domyślał się nawet, że pokazując klejnoty, wydaje na siebie wyrok śmierci. Z tą chwilą zbrodniarz rozpoczyna swoją działalność, której ostatnim akordem będzie cios młotkiem… Właściwie nie ostatnim. Ostatnim czynem przestępcy było… Ale o tym pomówimy później. Na razie zajmijmy się decydującymi o powodzeniu planu dziesięcioma minutami między godziną 20.45 a 20.55.
Przestępca wie, że jubiler opuści pokój i zejdzie na dół. Czeka na to. Słyszy skrzyp otwieranych drzwi i kroki jubilera na schodach. Poza tym w całej willi jest zupełnie cicho. Tylko z salonu dochodzą odgłosy naprawianego telewizora. Znak, że inżynier Żarski gorączkowo pracuje, aby mieszkańcom „Carltonu” umożliwić obejrzenie „Kobry”. Wszystko odbywa się zgodnie z przewidywaniami napastnika. Chwyta on za młotek, wchodzi do pokoju Dobrozłockiego, zamyka za sobą drzwi i gasi światło. Nie próbuje nawet szukać biżuterii, aby ją ukraść. Ten człowiek z młotkiem w ręku zdecydowany jest zabić. Trup nie mówi, nie obciąży go nawet cieniem poszlaki. Dopiero gdy poj otrzymaniu morderczego ciosu jubiler osuwa się na podłogę, przestępca przystępuje do roboty. Przede wszystkim zamyka drzwi na zatrzask. Jeśli teraz nawet ktoś zapuka do jubilera, to odejdzie po stwierdzeniu, że drzwi są zamknięte. Kasetka jest w szafie.
O tym napastnik wie doskonale. Za chwilę ma ją w ręku. W kilka sekund klejnoty owinięte w irchowe ściereczki znajdują się już w kieszeni. Teraz zbrodniarz podchodzi do drzwi balkonowych. Wygląda na zewnątrz. Na balkonie jest pusto. Jedno uderzenie i szyba wylatuje z cichym brzękiem. Zamach ręki – szkatułka leci na trawnik. Chwila nadsłuchiwania, czy na korytarzu nikogo nie ma i przestępca wyślizguje się z pokoju, nie zapomniawszy przekręcić klucza w zamku. Tylko dlatego w minutę później pan Ziemak nie znalazł rannego jubilera na podłodze. Zapukał, nacisnął klamkę, drzwi nie ustąpiły i malarz zszedł na dół.
Spojrzenia zwróciły się z kolei w stronę kanapy, na której siedział Paweł Ziemak obok redaktora Burskiego, pani profesor i Jerzego Krabe. Malarz potwierdził:
– Rzeczywiście tak było!
– Sporo trudności – ciągnął pułkownik – sprawiło nam wyjaśnienie telefonu. Jak to się stało, że pan Dobrozłocki, który w czasie całego swojego pobytu w Zakopanem ani razu do nikogo nie zadzwonił, nagle, na kilka minut przed napadem, schodzi na dół i telefonuje do domu wczasowego „Granit”. Mało tego, z zegarkiem w ręku pilnuje, aby zadzwonić o ściśle określonej godzinie. To nam dziwnie nie pasowało do trybu życia jubilera. Dopiero pani Rózia wyjaśniła, że pan Dobrozłocki był aż do przesady człowiekiem akuratnym i punktualnym. I tę cechę swojej ofiary morderca potrafił znakomicie wyzyskać. Mógł bowiem zrealizować w pełni swój cel pod warunkiem, że o ściśle określonej godzinie złotnika nie będzie w pokoju. Chodziło o to, aby napastnik mógł niepostrzeżenie tam się ukryć i zaczaić z młotkiem w ręku. Przyszły napastnik wynajduje więc pierwszy lepszy powód i prosi pana Dobrozłockiego, aby zadzwonił on o 20.45 pod podany mu numer, właśnie do „Granitu”. Jest spokojny. Wie, że pedantyczny jubiler nie spóźni się nawet o minutę. Wtedy zbrodniarz chwyta narzędzie mordu i kieruje swoje kroki na pierwsze piętro. Idzie zabić.
Po tych słowach oficera milicji w salonie zapanowała całkowita cisza.
– Powtarzam – mówił dalej pułkownik – celem przestępcy było zabójstwo. Gdyby nie nie przewidziany przez napastnika przypadek, jubiler już by nie żył. Zbrodniarz dobrze wszystko obliczył. Nie przewidział jedynie, że pan Dobrozłocki po wypiciu herbaty na kolację poprosi o przyniesienie następnej szklanki do swojego pokoju. Ktoś z państwa słusznie zauważył w czasie składania zeznań, że herbata uratowała życie jubilerowi. Gdyby nie to, pani Rózia nie poszłaby na górę i nie zrobiła tego przerażającego odkrycia. Nikogo nie zdziwiłaby nieobecność złotnika na „Kobrze”. Nie lubił telewizji i rzadko ją oglądał. Dopiero więc nazajutrz zauważono by nieobecność Dobrozłockiego na śniadaniu. Wtedy ktoś ze służby udałby się do jego pokoju i znalazł jubilera martwego. Zmarłby chociażby z upływu krwi. Na szczęście, dzięki szklance płynu, rannego znaleziono zaledwie w dziesięć minut po zbrodni. Wprawnie nałożony przez panią profesor opatrunek i szybki przyjazd pogotowia uratowały życie człowiekowi. Po powrocie do zdrowia pan Dobrozłocki powinien oprawić w złoto okruchy szkła z rozbitej szklanki i przechowywać jak najcenniejsze klejnoty, a pani Rogowiczowej gorąco podziękować.
Pod wpływem spojrzeń zebranych, z kolei pani profesor spiekła raka.
– Gdyby ciało odkryte zostało rankiem, milicja znalazłaby drabinę opartą o balkon i szkatułkę na trawniku. Nie znalazłaby natomiast młotka. Leżałby dokładnie już wytarty w skrzynce w kuchni wraz z innymi narzędziami. Podejrzenia padłyby na pewnych młodych ludzi, którzy z tej drabiny często korzystali w celach wiadomych tylko sobie.
Rozległ się cichy szmer śmiechu. Pani Zosia śmiała się najgłośniej. Za to jej „góralska gwardia” miała miny godne pożałowania.
– Być może przestępca w jakiś sposób, choćby przez podrzucenie jednego, najmniej cennego pierścionka, jeszcze bardziej wplątałby tych młodych ludzi w sprawę o zabójstwo. Trudno coś o tym teraz powiedzieć. To są tylko moje podejrzenia. A może zadowoliłby się tym, że milicja uwierzyła w jakiegoś nieuchwytnego bandytę, który późnym wieczorem lub nocą wdarł się do „Carltonu”? Bo nawet przy dość dokładnym ustaleniu chwili zgonu, milicja nie zdołałaby ustalić godziny popełnienia morderstwa. Jak długo żyłby jubiler po zadaniu ciosu? Na to pytanie najlepszy lekarz nie umiałby odpowiedzieć. Mieszkańcy pensjonatu staliby poza wszelkimi podejrzeniami. Oglądali program telewizyjny, potem wrócili do swoich pokoi i poszli spać. Taka była pierwsza wersja napadu, którą przestępca chciał zasugerować milicji.
Szklanka herbaty przekreśliła te rachuby. Automatycznie przeto zaczął działać inny wariant znakomicie zresztą, muszę to przyznać jako fachowiec, opracowanego planu. Nie udało się na czas sprzątnąć młotka, wobec tego podejrzanymi będą wszyscy mieszkańcy „Carltonu”, oraz góralska gwardia pani Zosi, zjawiająca się jak na zamówienie w parę minut po wstrząsającym odkryciu. Poza tym, czego zbrodniarz prawdopodobnie nie przewidywał, pan Jacek Pacyna zjawił się w „Carltonie” przed napadem, aby załatwić pewne aprawy osobiste, co rzuciło na niego dodatkowe podejrzenia.
Jacek miał minę wręcz przerażoną, a pani Zosia znowu się roześmiała.
– Muszę państwu wytłumaczyć, że zbrodniarz miał zamiar usunąć później narzędzie mordu. Młotek zostałby dokładnie oczyszczony i powędrowałby do skrzynki. Dlatego napastnik nie zostawił młotka w pokoju, ani nie wyrzucił go przez okno razem ze szkatułką. Gdyby pani Rózia nie odkryła tak wcześnie tej zbrodni, milicja nigdy nie byłaby w stanie stwierdzić, czym zadano jubilerowi morderczy cios. Posługując się młotkiem, zbrodniarz musiał jednak pamiętać o położeniu go z powrotem na kanapce. Wcześniejsze zniknięcie tego przedmiotu mogłoby się komuś z państwa zbyt wcześnie rzucić w oczy. Poza tym napastnik dysponował bardzo krótkim czasem, przecież jednocześnie chodziło mu o dobre ukrycie klejnotów. Dlatego też młotek wrócił na razie na kanapkę, co później pozwoliło panu porucznikowi zidentyfikować go jako narzędzie zbrodni.
– Ale drabina? – zauważył redaktor Burski.
Drabina wyklucza całkowicie udział mieszkańców „Carltonu” w przestępstwie.
– Pomysł z drabiną był chyba najgenialniejszym posunięciem zbrodniarza. Miało ono podwójny cel. Jeden – może milicja nie zauważy młotka leżącego jeszcze na kanapce, a wtedy koncepcja, iż napastnik przyszedł z zewnątrz, będzie nadal prawdopodobna. Drugi – jeżeli znajdzie młotek i ustali, że to nim rozbito głowę jubilerowi, drabina spowoduje największe zamieszanie przy prowadzeniu śledztwa. Nie będzie po prostu wiadomo, co robić z tym fantem. Lecz i tutaj przestępca nie przewidział pewnych okoliczności. Na dworze było ciemno, napastnik nie przypuszczał, że ktoś wyjdzie na balkon, a ktoś drugi będzie spoglądał na ten sam balkon przez oszklone drzwi swojego pokoju. W ten sposób milicja mogła ustalić, że w momencie popełniania zbrodni drabiny pod balkonem nie było.
– Nie było? Czy to możliwe? Skąd ta pewność? – rozległy się pytania z różnych stron salonu.
– Ustaliliśmy to ponad wszelką wątpliwość, że w chwili popełniania zbrodni drabiny pod balkonem nie było. To bardzo ważna okoliczność. Szczególnie dla pani Miedzianowskiej i naszych dwóch sportowców, gdyż wyklucza ich udział w przestępstwie. Fakt, że drabiny pod balkonem nie było, stwierdziły dwie osoby, pani Zachwytowicz i pan Krabe. Potwierdził to również portier, który zeznał, że gdy biegł do „Sokolika”, aby telefonicznie zaalarmować pogotowie, nie spostrzegł drabiny, chociaż musiałby koło niej przechodzić dwukrotnie, w drodze do sąsiedniej willi i wracając do „Carltonu”. Przyznaję, że początkowo nie zwróciliśmy uwagi na ten szczegół zeznań.
– Na pewno drabiny nie było! – przytaknął pan Jasio. – Od razu chciałem to powiedzieć, kiedy pan kierownik przyszedł do salonu i oznajmił, że milicja znalazła drabinę opartą o balustradę.
– Jednocześnie ustaliliśmy jeszcze jedną bardzo ważną rzecz. Wykluczone było popełnienie zbrodni w ciągu tych paru minut, jakie upłynęły między spotkaniem się mieszkańców w salonie dla obejrzenia „Kobry”, a pójściem pani Rózi na górę z herbatą. Bo przecież teoretycznie i taką możliwość trzeba brać pod uwagę. Wtedy wszyscy obecni w salonie mieliby niczym nie dające się podważyć, murowane alibi. Morderstwa dokonano w innym czasie. Pani Zachwytowicz zeznała, że gdy schodziła na dół, a przyszła do salonu jako jedna z ostatnich, młotek leżał na kanapce. Ale nie tam, gdzie go pani Zosia położyła, lecz w drugim rogu kanapki, czyli używano go już w znanym nam celu.
W miarę jak pułkownik mówił, zainteresowanie i podniecenie zebranych w salonie coraz bardziej wzrastało. Palacze nie wyjmowali papierosów z ust.
– Strasznie tu dużo dymu, państwo pozwolą, że uchylę okna?
– Proszę bardzo – powiedział pułkownik – tylko niech pan się zbytnio nie wychyla, bo na zewnątrz stoją milicjanci i gotowi opacznie zrozumieć pański ruch.
Inżynier otworzył okno, a pułkownik powrócił do przerwanego wywodu.
– Mówiliśmy o drabinie. Wszystko wskazywało na to, że została ona oparta o balkon dopiero wtedy, gdy pani Rózia znalazła rannego, a portier wrócił z „Sokolika” po zawiadomieniu pogotowia i milicji. Ale kto mógł przystawić tę nieszczęsną drabinę? Wchodzą tu w grę cztery osoby. Portier, który wychodził jeszcze raz z „Carltonu”, aby otworzyć bramę. Kierownik, który miał możność wyjścia niepostrzeżenie z budynku wejściem kuchennym, prowadzącym z sutereny na podwórze willi. Dwaj nasi sportowcy, którzy właśnie wtedy szli do pensjonatu i prawdopodobnie znajdowali się już w jego pobliżu. Ponieważ tych dwóch panów już przedtem wykluczyliśmy jako bezpośrednich sprawców napadu, można było przyjąć teorię, że podstawili drabinę, działając jako wspólnicy. I dla wszystkich byłoby jasne, że jako wspólnicy pani Zosi.
Spojrzenia skierowały się tym razem w stronę artystki. Ta zbladła.
– To nieprawda. Ja nie zabiłam…
– Tak. To nieprawda – zgodził się pułkownik. – Pan Ziemak zeznał, że widział panią Zosię wychodzącą z pokój u i schodzącą na dół. Młotek wtedy już z powrotem leżał na dole. Pan Krabe mieszkający w sąsiednim pokoju również nie zauważył, żeby w krytycznym czasie pani Zachwytowicz opuszczała swój pokój. Zresztą w takim przestępstwie spółka i to spółka aż z dwoma wspólnikami, byłaby ogromnym ryzykiem. Musimy więc z listy naszych podejrzanych wykreślić zarówno panią Zosię, jak dwóch młodych ludzi, rzekomych wspólników.
Słychać było, jak cała trójka odetchnęła z ulgą i poprawiła się na swoich krzesłach.
– Pan Jasio miał okazję podstawić drabinę – ciągnął dalej Edward Lasota – ale wtedy nie zeznałby, że drabiny przedtem nie widział. Przeciwnie, w jego interesie leżało twierdzenie, że w drodze z „Carltonu” do „Sokolika” zobaczył drabinę opartą o balkon. Poza tym dlaczego portier miałby przystawiać drabinę? Przecież wiemy z całą pewnością, że nie on jest sprawcą napadu. Wówczas znajdował się w kuchni, którą opuścił dopiero po wiadomości, że telewizor został zreperowany. Takie samo alibi posiada kierownik. Jak zwykle wydawał w kuchni kolacje, a później poszedł na pierwsze piętro do swojego mieszkania, skąd przyszedł na program telewizyjny razem z synami.
– Pozostaje jeszcze pani Rózia. Na dobrą sprawę i ona mogła, korzystając z zamętu panującego po wykryciu zbrodni, wymknąć się na chwilę na dwór i przynieść drabinę z „Sokolika”. Ale jej również broni logiczny argument – gdyby była sprawcą napadu, nie zaniosłaby herbaty na górę i nie narobiła alarmu. Raczej zaniosłaby herbatę, postawiła szklankę na stole, zamknęła drzwi i po powrocie do salonu powiedziała, że pan Dobrozłocki pracuje i nie zejdzie na „Kobrę”. Poza tym wszyscy zgodnie zeznali, że pani Rózia po kolacji nie opuszczała jadalni, gdzie sprzątała, wymieniała obrusy i zajmowała się różnymi drobiazgami gospodarskimi. Prosto z jadalni przyszła do salonu.
Pułkownik zamilkł na chwilę, poprawił się w swoim fotelu, głęboko odetchnął i ciągnął dalej.
– Doszliśmy więc do paradoksu. Nikt nie mógł wyjść na dwór, a jednak drabina znalazła się pod balkonem. Czyżby przywędrowała tam sama? Cudów nie ma! Zapomnieliśmy w swoim rozumowaniu o tych, którzy znajdowali się w salonie. Na wniosek, zdaje się pani Miedzianowskiej, wszyscy goście po odkryciu zbrodni wrócili do salonu. Przy jubilerze został jedynie kierownik oraz pani Rogowiczowa. W salonie panował nastrój zdenerwowania i przygnębienia. W różny sposób reagowano na wiadomość o morderstwie. Jedni palili papierosy, drudzy poczuli nieodpartą chęć udania się do łazienki. To bardzo ludzkie, zupełnie naturalny objaw w tych warunkach i nie ma się z czego śmiać.
Ostatnie słowa oficera skierowane były zapewne do dwóch młodych ludzi, którzy na słowa „udania się do łazienka” głośno się roześmiali.
– Podczas tego zamieszania jedno z państwa wyszło na dwór i przyniosło drabinę. Nie skorzystało z drzwi frontowych, ani z wyjścia kuchennego. Po prostu, wszystkie pokoje leżące po stronie południowej mają drzwi na taras. Z niego schodzi się na podwórze. Wielkim pechem zbrodniarza było, że właśnie zaczął padać deszcz, a drabina leżała na gliniastej ziemi. Sporo tej gliny zostało wtedy na butach. Mimo pośpiesznego wycierania, ślady tej gliny zostały do tej chwili.
Po tych słowach obecni w salonie zaczęli spoglądać na obuwie sąsiadów.
– Nie ma na co patrzeć. Tego państwo teraz nie zobaczą. Gliny jest zbyt mało, znajduje się głównie pod obcasami. Zewnętrzną stronę swoich butów napastnik wytarł dość starannie. Ale gdyby nawet na jego nogach nie było śladu gliny i tak się zdemaskował.
– Czym? – zapytała pani Zosia.
– Tym, że nie zna się na telewizji. Może źle to określiłem. Nie na telewizji, lecz na telewizorach. Telewizor wył i piszczał bez najmniejszej przerwy. Otóż i tu jest rozwiązanie zagadki. Nie reperuje się włączonego telewizora. Można nie tylko spalić lampy, ale samemu porazić się prądem. Poza tym telewizor wcale nie był zepsuty. Odbiór jest nieszczególny, zwłaszcza ostatnio się pogorszył, gdy w Zakopanem wybudowano nowy maszt i zainstalowano nowy przekaźnik. Zamiast poprawić odbiór, obie te inwestycje zdecydowanie go pogorszyły. Przystępując do wykonania swojego planu, bądź rano, bądź po obiedzie, inżynier rozregulował aparat, stwarzając mit uszkodzonego aparatu. Może go nawet i uszkodził, odkręcając jakąś śrubkę lub wyłączając jeden z kondensatorów. W każdym razie aparat nie działał, co pozwoliło inżynierowi udać się do salonu bezpośrednio po kolacji i zająć się rzekomą reperacją telewizora. Na czym ona polegała? Pan Żarski nastawił po prostu aparat na buczenie i wycie i dzięki temu mógł spokojnie poruszać się po „Carltonie”. Wszyscy byliby gotowi przysiąc, że nie opuścił on salonu ani na chwilę. Więcej wam powiem, pani Miedzian owsika wyraźnie stwierdziła, że w czasie owych krytycznych dziesięciu minut, kiedy dokonano napadu na jubilera, telewizor wył najgłośniej. W ten sposób morderca chciał zagłuszyć kroki na schodach i korytarzu oraz dźwięk wybijanej szyby.
– Nonsens – powiedział inżynier. – Mówiąc to usiłował się uśmiechnąć, ale na jego twarzy ukazał się dziwny grymas. – Nonsens – powtórzył.
– Niestety – rzekł poważnie pułkownik – nie nonsens, lecz smutna prawda.
Tymczasem podporucznik siedzący dotychczas obok swojego starszego kolegi, szybko przesunął krzesło, ustawiając je blisko miejsca zajmowanego przez inżyniera. Stojący w drzwiach sierżant niedwuznacznym ruchem odpiął kaburę pistoletu.
– Nie opierałbym tak poważnego oskarżenia tylko na fakcie, że telewizor był cały czas włączony. Specjalnie odwiedziłem pokój inżyniera i pod pozorem upuszczenia ołówka obejrzałem jego obuwie. Mogę państwa zapewnić, że znajduje się na nim sporo gliny. Analiza potwierdzi jej identyczność ze znajdującą się koło „Sokolika”, tam, gdzie zazwyczaj leżała drabina. Ale może i to wyda się państwu zbyt mało przekonywającym dowodem. Pragnę przeto was poinformować, że przesłuchując pana Żarskiego, specjalnie zadałem mu parę pytań z dziedziny budowy aparatów telewizyjnych. Plotłem niesłychane głupstwa. Mówiłem, że w mojej „Wiśle” najczęściej psuje się „stabilizator dźwięku”. Inżynier natychmiast potwierdził, że i w tym telewizorze „stabilizator dźwięku” nie był w porządku. Takiej części i takiej nazwy nie znają najlepsi nawet fachowcy. Powiedziałem ponadto, że „Wisła” ma osiem lamp, a „Tesla” dwanaście. Również i na tę bzdurę pan Żarski nie zareagował. Przeciwnie, wyjaśnił mi, że przy naprawie telewizora ilość lamp nie gra żadnej roli. Słowem zdemaskował się, że nie ma najmniejszego pojęcia o budowie aparatów telewizyjnych. W jaki więc sposób mógł go naprawiać i to przy użyciu płaskoszczypów i śrubokręta, które leżą teraz na fortepianie? Wiem nawet, dlaczego pan inżynier przyniósł te narzędzia do salonu. Stwarzało to pretekst, aby po skończonej „Kobrze” zejść na dół i odnieść je do skrzynki znajdującej się w kuchni. Przy okazji zabrałby także młotek z kanapki w hallu. Jeszcze raz wytarłby go porządnie i oczyścił z drobnych śladów krwi. Napadu dokonał inżynier! Tylko on i pani Rogowiczowa wychodzili do swoich pokoi po odkryciu zbrodni. A poza tym, kto miał możność schowania klejnotów tak, aby milicja nie mogła ich odnaleźć? Przeszukaliśmy wszystkie pokoje i najmniejsze zakamarki. Niel szukano tylko w jednym miejscu.
– Telewizor! – zawołał Andrzej Burski.
– Ma pan rację, redaktorze. Jestem zupełnie pewny, że wystarczy zdjąć pokrywę tylnej ściany telewizora, zasłaniającą wnętrze aparatu, aby znaleźć klejnoty.
Jeden z milicjantów podszedł do „Tesli”. Wszyscy z napięciem obserwowali jego ruchy. Uchylił pokrywy i włożył rękę do środka. Za chwilę zaczął wykładać na flanelowy pokrowiec, którym zazwyczaj zakryty był ekran i góra telewizora, małe, irchowe zawiniątka. Wszyscy patrzyli teraz na aparat i na inżyniera sie – jj dzącego w jego pobliżu. Żarski opuścił głowę i zakrył twarz rękami.
Milicjant rozwinął jedno z zawiniątek. W świetle elektrycznych lamp brylantowa kolia zamigotała pięknymi barwami tęczy.