Rozdział 4

W ciągu dwóch tygodni, które nastąpiły po balu, moje życie w zasadzie wróciło do normy. Ojciec wyjechał do Waszyngtonu i w domu zrobiło się o wiele weselej, głównie dlatego, że mogłem się znowu wymykać przez okno i uczestniczyć w nocnych wypadach na cmentarz. Nie wiem, co takiego pociągało nas w tym cmentarzu. Może miało to coś wspólnego z samymi nagrobkami.

Siadywaliśmy na ogół w miejscu, gdzie przed stu laty pochowano rodzinę Prestonów. Osiem nagrobków ustawionych było w kręgu, dzięki czemu łatwiej było podawać sobie orzeszki. Któregoś razu postanowiliśmy dowiedzieć się czegoś o rodzinie Prestonów i poszliśmy do biblioteki, żeby sprawdzić, czy nie ma jakiś informacji na ich temat. Skoro człowiek siaduje na nagrobku jakiejś osoby, powinien chyba coś o niej wiedzieć, prawda?

Źródła historyczne okazały się dość skąpe, odkryliśmy jednak pewną interesującą rzecz. Okazało się, że ojciec, Henry Preston, był jednorękim drwalem. Prawdopodobnie potrafił ścinać drzewa tak samo szybko jak każdy dwuręczny mężczyzna. Ale wizja jednorękiego drwala mocno przemawia do wyobraźni, więc wiele o nim mówiliśmy. Zastanawialiśmy się, co jeszcze umiał robić jedną ręką, i przez długie godziny dyskutowaliśmy, jak szybko mógł na przykład cisnąć piłeczkę baseballową, albo czy dałby radę przepłynąć Nadbrzeżny Tor Wodny. Nasze rozmowy nie stały na zbyt wysokim poziomie, lecz mimo to chętnie brałem w nich udział.

Siedzieliśmy więc którejś sobotniej nocy, Eric, ja i jeszcze kilku chłopaków, pogryzając prażone orzeszki i rozmawiając o Henrym Prestonie, kiedy Eric spytał, jak się udała moja „randka” z Jamie Sullivan. Nie widywaliśmy się zbyt często od czasu balu, ponieważ zaczęły się właśnie rozgrywki futbolu i w trakcie ostatnich kilku weekendów Eric wyjeżdżał z miasta ze swoją drużyną.

– Udała się – odparłem, wzruszając ramionami i starając się rozegrać to na luzie.

Eric szturchnął mnie żartobliwie w żebra i cicho jęknąłem. Ważył co najmniej trzydzieści funtów więcej ode mnie.

– Pocałowałeś ja na dobranoc?

– Nie.

Eric pociągnął długi łyk z puszki budweisera. Nie wiem, jak to robił, ale nie miał żadnych problemów z kupowaniem piwa, co było dziwne, zważywszy, że wszyscy w miasteczku wiedzieli, ile ma lat.

Po chwili otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał na mnie z ukosa.

– Myślałem, że po tym, jak pomogła ci posprzątać łazienkę, mogłeś przynajmniej dać jej buzi na dobranoc.

– Ale nie zrobiłem tego.

– Nawet nie próbowałeś?

– Nie.

– Dlaczego nie?

– Ona nie jest tego rodzaju dziewczyną – odparłem i chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że to prawda zabrzmiało to tak, jakbym ją bronił.

Eric uczepił się mnie jak pijawka.

– Chyba ją lubisz – stwierdził.

– Pieprzysz głupoty – odparłem.

Eric trzepnął mnie po plecach, dość mocno, żeby zabrakło mi tchu. Przebywanie z nim oznaczało, że nazajutrz miałem zazwyczaj parę sińców.

– Może i pieprzę głupoty – mruknął, puszczając do mnie oko – ale to nie ja zadurzyłem się w Jamie Sullivan.

Zdawałem sobie sprawę, że stąpamy po niebezpiecznym gruncie.

– Po prostu posłużyłem się nią, żeby zrobić wrażenie na Margaret – wyjaśniłem. – I biorąc pod uwagę wszystkie miłosne liściki, które mi ostatnio wysyłała odniosło to pożądany skutek.

Eric roześmiał się głośno i ponownie trzepną mnie po plecach.

– Ty i Margaret…niezły dowcip…

Wiedziałem, że to był strzał z wielkiej rury, odetchnąłem więc z ulgą, gdy rozmowa potoczyła się w inną stronę. Co jakiś czas się do niej wtrącałem, tak naprawdę jednak nie słuchałem, co mówią. Zamiast tego wsłuchiwałem się w wewnętrzny głos, który kazał mi zastanowić się nad tym, co powiedział Eric.

Rzecz w tym, że prawdopodobnie nie mogłem wówczas mieć lepszej partnerki od Jamie, zważywszy zwłaszcza na to, jak potoczył się ten wieczór. Niewiele dziewczyn – do diabła, w ogóle nie wiele osób – zrobiłoby to co ona. Jednocześnie jednak to, że okazała się równa babką, nie znaczyło jeszcze wcale, że ją polubiłem. Od tamtego czasu rozmawiałem z nią tylko kilka razy, kiedy widzieliśmy się na zającach z dramatu, a i wtedy było to zawsze tylko kilka słów. Gdybym ją choć trochę lubił, zaproponowałbym, że odprowadzę ją do domu. Gdybym ją lubił, zabrałbym ja do Cecila na koszyczek owsianych ciasteczek i szklankę coli RC. A ja nie miałem ochoty na żadną z tych rzeczy. Naprawdę. Moim zdaniem odprawiłem już pokutę.


Następnego dnia w niedzielę siedziałem w swoim pokoju, ślęcząc nad podaniem na Uniwersytet Północnej Karoliny. Oprócz ocen ze szkoły średniej i innych danych osobistych chcieli, żebym napisał pięć krótkich esejów na zadane tematy. „ Gdybyś mógł spotkać jakąś historyczną postać, kogo byś wybrał i dlaczego? Napisz, co wywarło na ciebie największy w życiu wpływ i dlaczego tak uważasz? Jakich cech szukasz we wzorze, który chciałbyś naśladować, i dlaczego?” Tematy były łatwe do przewidzenia – nasz nauczyciel angielskiego powiedział, czego możemy się spodziewać – i już wcześniej napisałem kilka podobnych prac.

Język angielski był chyba przedmiotem, z którym szło mi najlepiej. W ciągu całej mojej szkolnej kariery nie dostałem stopnia gorszego od piątki i cieszyłem się, że przy przyjęciu na uniwerek kładą nacisk na umiejętność pisania. Gdyby bardziej ważne były dla nich zdolności matematyczne, mógłbym mieć pewne kłopoty, zwłaszcza jeśli znalazłyby się tam zadania o tych dwóch pociągach, które wyruszają jeden godzinę przed drugim, podróżując w przeciwnych kierunkach z szybkością czterdziestu mil na godzinę, i tak dalej… Nie chodzi o to, że byłem słaby z matematyki – na ogół udawało mi się ją zaliczyć na co najmniej tróję – ale nie przychodziła mi z łatwością, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

Tak czy inaczej, pisałem właśnie jeden z tych esejów, kiedy zadzwonił telefon. Jedyny telefon, który mieliśmy, znajdował się w kuchni, i musiałem zbiec na dół, żeby podnieść słuchawkę. Zdyszany, nie usłyszałem dobrze głosu po drugiej stronie, ale wydawało mi się, że to Angela. Mimo że zarzygała cała toaletę i musiałem po niej posprzątać, była właściwie całkiem fajna. I jej sukienka naprawdę robiła wrażenie, przynajmniej przez pierwszą godzinę. Doszedłem do wniosku, że dzwoni, żeby mi prawdopodobnie podziękować albo nawet umówić się na sandwicza ze stekiem i owsiane ciasteczka.

– Landon?

– Cześć – odparłem, próbując rozegrać to na luzie. – Co się dzieje?

Po drugiej stronie na krótka chwilę zapadło milczenie.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to nie Angela. To była Jamie i z wrażenia o mało nie wypuściłem słuchawki z ręki. Nie mogę powiedzieć, żebym się ucieszył, słysząc jej głos, i przez sekundę zastanawiałem się nawet, kto jej dał mój numer. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że znalazła go prawdopodobnie w kościelnej kartotece.

– Landon…?

– Bardzo dobrze – wymamrotałem w końcu, nadal będąc w szoku.

– Jesteś zajęty? – zapytała.

– Tak jakby.

– Och… rozumiem… – zaczęła i umilkła.

– Dlaczego do mnie zadzwoniłaś? – zapytałem.

Kilka sekund trwało, zanim ponownie się odezwała.

– Chciałabym po prostu zapytać, czy nie wpadłbyś do mnie dziś po południu.

– Nie wpadłbym…?

– Tak. Do mojego domu.

– Do twojego domu? – powtórzyłem, nie starając się nawet ukryć brzmiącego w moim głosie zdumienia.

Zignorowała to.

– Jest pewna sprawa, o której chciałabym z tobą pomówić – oświadczyła. – nie prosiłabym cię o to, gdyby to nie było ważne.

– Nie możesz mi tego powiedzieć po prostu przez telefon?

– Raczej nie.

– Pisze właśnie podanie o przyjęcie na studia. To zajmie mi całe popołudnie – oświadczyłem, próbując się jakoś wymigać.

– No cóż… jak już powiedziałam, to ważne, ale przypuszczam, że możemy to omówić w poniedziałek w szkole.

Słysząc to, zdałem sobie nagle sprawę, że Jamie tak łatwo mi nie daruje i że tak czy owak będę musiał z nią porozmawiać. Przez głowę przelatywały mi różne scenariusze. Starałem się zdecydować, co wybrać: rozmowę z nią w miejscu, gdzie zobaczą nas moi koledzy, czy też rozmowę w jej domu. Chociaż żadna opcja nie była specjalnie nęcąca, jakiś głos podpowiadał mi, że Jamie pomogła mi, kiedy tego naprawdę potrzebowałem, i mógłbym przynajmniej wysłuchać, jaką ma do mnie sprawę. Może i jestem nieodpowiedzialny, ale moja nieodpowiedzialność ma w sobie coś sympatycznego, jeśli wolno mi tak rzec.

To oczywiście nie oznaczało, że wszyscy muszą o tym wiedzieć.

– No dobrze – mruknąłem. – Możemy spotkać się dzisiaj.

Umówiliśmy się na piątą i reszta popołudnia kapała powoli niczym krople chińskiej tortury. Wyszedłem dwadzieścia minut wcześniej, żeby mieć czas na dojście. Mój dom stał nad morzem w historycznej części miasta, niedaleko miejsca, gdzie mieszkał kiedyś Czarnobrody i rozciągał się z niego widok na Nadbrzeżny Tor Wodny. Jamie mieszkała w innej dzielnicy, za torami kolejowymi, i wiedziałem, że dotarcie tam powinno mi zając trochę czasu.

Zaczął się listopad i zrobiło się nieco chłodniej. Tym, co naprawdę podobało mi się w Beaufort, był fakt, że wiosna i jesień nigdy się tu praktycznie nie kończyły. Latem mogło być czasami upalnie, a w styczniu raz na sześć lat padał śnieg, na ogół jednak można było przechodzić całą zimą w lekkiej kurtce. Był właśnie jeden z takich idealnych dni: dwadzieścia stopni i ani jednej chmurki na niebie.

Dotarłem na miejsce akurat na czas i zapukałem do drzwi. Jamie otworzyła mi i zerkając szybko do środka, przekonałem się, że Hegberta nie ma w domu. Było trochę za chłodno na lemoniadę albo słodka herbatę, w związku z czym, nie pijąc niczego, ponownie usiedliśmy na werandzie. Słońce zaczęło powoli zachodzić, na ulicy nie było nikogo. Tym razem nie musiałem zmieniać pozycji krzesła. Nie zostało przesunięte od czas, kiedy tam ostatnio byłem.

– Dziękuję, że przyszedłeś, Landon -powiedziała. – Wiem, że jesteś zajęty, i doceniam, że znalazłeś dla mnie chwile czasu.

– Więc co jest takiego ważnego? – zapytałem, chcąc mieć to jak najszybciej za sobą.

Jamie pierwszy raz, odkąd ją znałem, sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Bez przerwy splatała i rozplatała palce.

– Chciałam cię prosić o przysługę – oznajmiła poważny tonem.

– Przysługę…?

Pokiwała głową.

Z początku myślałem, że ma zamiar poprosić mnie o pomoc w udekorowaniu kościoła, o czym wspominała na balu, albo może chce, żebym pożyczył samochód od mamy i zawiózł jakieś rzeczy sierotom. Jamie nie miała prawa jazdy, a Hegbert i tak potrzebował stale ich samochodu: zawsze musiał jechać na jakiś pogrzeb albo coś innego.

Jamie westchnęła i ponownie splotła ręce. Kilka sekund trwało, zanim znalazła odpowiednie słowa.

– Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałam cię poprosić, żebyś zagrał Toma Thorntona w szkolnym przedstawieniu. – powiedziała w końcu.

Tom Thorton, jak wcześniej mówiłem, był człowiekiem, który szukał pozytywki dla swojej córki, facetem, który spotkał na swojej drodze anioła. Z wyjątkiem anioła, jego rola była w zasadzie najważniejsza w całej sztuce.

– No cóż… nie wiem – odparłem zmieszany. – Myślałem, że Toma zagra Eddie Jones. Tak nam mówiła panna Garber.

Eddie Jones bardzo przypominał Careya Dennisona. Był tak samo chudy, miał piegi na całej twarzy i kiedy z kimś rozmawiał, często mrużył oczy. Miał nerwowy tik i mrużył je, gdy tylko czymś się przejął, czyli praktycznie zawsze. Postawiony przed liczna widownią, wygłaszałby prawdopodobnie swoje kwestie niczym ślepy psychol. Na domiar złego był jąkałą i bardzo długo trwało, zanim cokolwiek z siebie wykrztusił. Panna Garber dała mu tę rolę, ponieważ sam się zaofiarował, widać było jednak, że nie powierza mu jej zbyt chętnie. Nauczyciele też są ludźmi, ale ona nie miała zbyt wielkiego pola manewru, gdyż nie zgłosił się nikt inny.

– Panna Garber nie określiła tego w ten sposób. Powiedziała, że Eddie może dostać tę rolę, jeśli nie będzie innych kandydatów.

– Czy to nie może być ktoś inny?

Prawdę mówiąc nie było nikogo innego, i dobrze o tym wiedziałem. Hegbert postawił warunek, że w sztuce mogą grać tylko uczniowie najstarszej klasy, i cała inscenizacja była z tego powodu poważnie zagrożona. Z pięćdziesięciu pięciu uczniów dwudziestu wchodziło w skład drużyny futbolowej, a ponieważ nadal braliśmy udział w rozgrywkach o mistrzostwo stanu, żaden z nich nie miał wolnego czasu na próby. Z pozostałych trzydziestu ponad połowa wchodziła w skład orkiestry, która też miała próby po lekcjach. Prosty rachunek wykazywał, że na placu boju pozostawało najwyżej dwanaście osób.

Ja oczywiście nie miałem zamiaru grac w tej sztuce, i to nie tylko dlatego, że uświadomiłem sobie, iż kurs dramatu jest chyba najnudniejszym przedmiotem, jaki kiedykolwiek wymyślono. Rzecz w tym, że byłem już z Jamie na balu, i wiedząc, że na pewno zagra anioła, nie mogłem po prostu znieść myśli, że przez cały następny miesiąc będę musiał spędzać z nią każde wolne popołudnie. Wystarczyło, że pokazałem się z nią raz… a teraz miałbym pokazywać się z nią codziennie? Co powiedzieliby na to moi przyjaciele?

Wiedziałem jednak, że to dla niej naprawdę ważna sprawa. Świadczył o tym już fakt, że mnie poprosiła. Jamie nigdy nikogo o nic nie prosiła. W głębi duszy podejrzewała chyba, że nikt nie wyświadczy jej przysługi, ponieważ była tym, kim była. Na myśli o tym zrobiło mi się przykro.

– A Jeff Banger? On mógłby zagrać – zasugerowałem.

Jamie potrząsnęła głowa.

– Nie może. Jego ojciec jest chory i dopóki nie wyzdrowieje, Jeff musi po szkole pracować w jego sklepie.

– A Darren Woods?

– W zeszłym tygodniu poślizgnął się na łodzi i złamał rękę.

– Naprawdę? Nie wiedziałem – mruknąłem, próbując grac na zwłokę.

Jamie przejrzała mnie jednak na wylot.

– Modliłam się o to, Landon – powiedziała i po raz drugi westchnęła. – Naprawdę zależy mi, żeby w tym roku przedstawienie było wyjątkowe. Nie ze względu na mnie, ale ze względu na mojego ojca. Chcę, żeby to była najlepsza inscenizacja ze wszystkich dotychczasowych. Wie, ile to będzie dla niego znaczyło, gdy obejrzy mnie w roli anioła, ponieważ ta sztuka przypomina mu moją matkę… – stwierdziła i przerwała na chwilę, żeby zebrać myśli. – Byłoby strasznie gdyby sztuka poniosła klapę akurat wtedy, kiedy ja w niej gram.

Ponownie umilkła, a kiedy ponownie się odezwała w jej głosie zabrzmiały emocje.

– Wierzę, że Eddie da z siebie wszystko, naprawdę w to wierze. I wcale nie wstydzę się z nim grac, naprawdę. To bardzo miły chłopak, jednak wyznał mi, że ma pewne wątpliwości co do swojej roli. Ludzi w szkole potrafią być czasami tacy… okrutni. Nie chcę, żeby skrzywdzili Eddiego. Ale… – Jamie głęboko westchnęła – ale prawdę mówiąc, proszę cię o to ze względu na mojego ojca. On jest takim dobry człowiekiem, Landon. Gdyby ludzie śmieli się z jego wspomnienia o mojej matce, podczas gdy ja będę grać tę rolę, złamałoby mi to serce. A z Eddiem i ze mną… wiesz, co powiedzą ludzie.

Pokiwałem głową, zaciskając mocno wargi i wiedząc, że sam należałbym do tych ludzi, o których mówiła. Właściwie to już do nich należałem. Jamie i Eddie, dynamiczny duet, nazwaliśmy ich, kiedy panna Garber ogłosiła, że to właśnie im przypadną główne role. To ja wymyśliłem to określenie i poczułem się teraz fatalnie; zrobiło mi się prawie niedobrze.

Jamie wyprostowała się trochę na krześle i rzuciła mi smutne spojrzenie, jakby domyślała się już, że jej odmówię. Nie wiedziała chyba, jak się czuję.

– Wiem, ze Pan Bóg często poddaje ludzi próbie – podjęła po chwili – ale nie chce mi się wierzyć, że jest okrutny, zwłaszcza dla kogoś takiego jak mój ojciec, który poświęcił Mu całe swoje życie i jest bardzo oddany społeczności. Stracił już żonę i musiał mnie samodzielnie wychowywać. A ja tak bardzo go za to kocham…

Odwróciła się, ale zdążyłem zobaczyć w jej oczach łzy. Po raz pierwszy w życiu widziałem, jak płacze. Mnie też chciało się chyba płakać.

– Nie proszę, żebyś zrobił to dla mnie – powiedziała cicho. – Jeśli mi odmówisz, i tak będę się za ciebie modliła. Ale jeśli zechcesz zrobić coś dobrego dla wspaniałego człowieka, który tyle dla mnie znaczy… Powiedz chociaż, że się nad tym zastanowisz.

Miała oczy cocker spaniela, który właśnie zsikał się na dywanik. Utkwiłem wzrok we własnych butach.

– Nie musze się nad tym zastanawiać – odparłem w końcu. – Zagram tę rolę.

Chyba naprawdę nie miałem wielkiego wyboru, prawda?


Rozdział 5


Nazajutrz odbyłem rozmowę z panną Garber, która po krótkiej próbie dała mi rolę Thortona. Eddie wcale się tym nie zmartwił. Odniosłem nawet wrażenie, że sprawiło mu to dużą ulgę. Kiedy panna Garber zapytała go, czy chce mi oddać swoja rolę, jego twarz jakby się rozluźniła i otworzył jedno oko.

– Ta… tak, abso… absolutnie – odparł, zacinając się. – Ro… rozumiem.

Wypowiedzenie tych trzech słów zajęło mu prawie dziesięć sekund.

Panna Garber dała mu w swej dobroci serce rolę włóczęgi i wiedzieliśmy, że świetnie sobie w niej poradzi. Włóczęga był kompletnie niemy, lecz mimo to kobieta – anioł zawsze wiedziała, co myśli. W którymś momencie sztuki stwierdziła, że Bóg będzie go zawsze strzegł, ponieważ otacza szczególną troską biednych oraz uciskanych. Była to jedna ze wskazówek dla publiczności, że kobieta – anioł została wysłana z nieba. Jak już wspominałem, Hegbert chciał jasno pokazać, kto może nam ofiarować zbawienie, i z całą pewnością nie były to jakieś rozchybotane duchy, które wylazły nie wiadomo skąd.

Próby zaczęły się w następnym tygodniu. Odbywaliśmy je w szkole, nie chciano nas bowiem wpuścić do teatru, póki nie wyeliminujemy z naszej gry „drobnych niedociągnięć”. Przez drobne niedociągnięcia rozumiem oczywiście naszą skłonność do wywracania dekoracji. Zostały one sporządzone piętnaście lat wcześniej, dla potrzeb pierwszej inscenizacji, przez Toby’ego Busha, wędrownego cieślę, który wykonał dla miejskiego teatru kilka prac. Był wędrownym cieślą, ponieważ cały dzień żłopał piwo i koło drugiej po południu miał już na ogół nieźle w czubie. Przypuszczam, że niezbyt dobrze widział, gdyż przynajmniej raz dziennie walił się przypadkiem młotkiem po palcach. Za każdym razem, gdy mu to się przytrafiało, rzucał młotek i skakał w górę, trzymając się za palce i klnąc, na czym świat stoi. Uspokoiwszy się, wypijał kolejne piwo, aby uśmierzyć ból, i dopiero wtedy wracał do pracy. Jego spuchnięte od uderzeń kłykcie miały rozmiar włoskich orzechów i nikt nie chciał go zatrudnić na stałe. Hegbert najął go wyłącznie dlatego, że był najtańszym cieślą w miasteczku.

Niestety pastor nie tolerował pijaństwa oraz wulgarnego języka, a Toby’emu naprawdę trudno było pracować w ramach tak surowych restrykcji. W rezultacie odwalił robotę byle jak, choć początkowo nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Dopiero po kilku latach dekoracje zaczęły się rozpadać i Hegbert osobiście zajął się ich naprawianiem. Chociaż jednak dość mocno walił o pulpit Biblią, z młotkiem szło mu o wiele gorzej. Dekoracje poprzekrzywiały się, a zardzewiałe gwoździe wystawały z dykty w tylu miejscach, że musieliśmy bardzo uważać, kiedy chodziliśmy po scenie. Przy najmniejszej nieuwadze mogliśmy się pokaleczyć albo dekoracje wywracały się, robiąc dziury w podłodze. Po kilku latach na scenie trzeba było położyć nową podłogę i chociaż nie mogli zamknąć drzwi przed Hegbertem, poprosili, żeby w przyszłości bardziej uważał. Oznaczało to, że dopóki nie wyeliminujemy „drobnych niedociągnięć”, musimy prowadzić próby w szkole.

Hegbert na szczęście nie brał w nich udziału z powodu swoich duszpasterskich obowiązków. Rola reżysera przypadła pannie Garber, która kazała nam jak najszybciej wykuć na pamięć swoje role. Nie mieliśmy tyle czasu co nasi poprzednicy, bo Święto Dziękczynienia przypadało na ostatni dzień listopada, a Hegbert nie chciał, żeby sztukę wystawiano zbyt blisko Bożego Narodzenia., ponieważ mogłoby to „zakłócić jej wymowę”. Oznaczało to, że mieliśmy na przygotowanie swoich ról zaledwie trzy tygodnie, o tydzień mniej niż zwykle.

Próby zaczęły się o trzeciej po południu i Jamie znała wszystkie kwestie już pierwszego dnia, co nie było zbyt zaskakujące. Zaskakujące było to, że znała również moje kwestie, a także kwestie wszystkich pozostałych osób. Kiedy przerabialiśmy jakąś scenę mówiła bez kartki, a ja wciąż zaglądałem do grubego skryptu, zastanawiając się bez przerwy, jak brzmi moja następna kwestia, i za każdym razem, gdy podnosiłem wzrok, Jamie miała taka minę, jakby patrzyła na gorejący krzak albo coś w tym rodzaju. Jedynymi kwestiami, które znałem pierwszego dnia, były kwestie niemego włóczęgi, i nagle zacząłem naprawdę zazdrościć Eddiemu, przynajmniej pod tym względem. Czekała mnie straszna harówka, czyli niezupełnie to, czego się spodziewałem, zapisując się na te zajęcia.

Szlachetne uczucia, które mi przyświecały, ulotniły się już po drugim dniu prób. Wiedziałem, że „ postępuję słusznie”, ale moi przyjaciele w ogóle tego nie rozumieli i ciosali mi kołki na głowie.

– Co ty najlepszego robisz? – zapytał Eric, kiedy się o tym dowiedział. – Grasz w tej sztuce razem z Jamie Sullivan? Jesteś chory na umyśle czy po prostu zgłupiałeś?

Wymamrotałem, że mam swoje powody, ale on nie chciał mi darować i zaczął rozpowiadać naokoło, że się zakochałem w Jamie. Oczywiście zaprzeczałem, więc wszyscy moi koledzy doszli do wniosku, że to prawda, i śmieli się jeszcze głośniej, opowiadając o całej sprawie każdemu, kto się napatoczył. Fama rozchodziła się coraz szerzej i koło południa usłyszałem, od Sally, że planuje zaręczyny. W gruncie rzeczy myślę, że Sally była trochę zazdrosna. Od lat czuła do mnie miętę i mogłaby się spotkać z wzajemnością, gdyby nie to, że miała szklane oko. Było to coś, czego nie mogłem po prostu zignorować. Jej sztuczne oko przypominało mi tę rzecz, która tkwi w głowie wypchanej sowy w sklepie ze starociami, i szczerze mówiąc, na jego widok ciarki chodziły mi po grzbiecie.

To właśnie wtedy poczułem chyba na nowo antypatię do Jamie. Wiedziałem, że to nie jest jej wina, na razie jednak właśnie ja zbierałem cięgi za Hegberta, który w wieczór balu nie dał mi specjalnie do zrozumienia, że mnie lubię. Przez kilka następnych dni odwalałem swoje kwestie byle jak, nie próbując się ich w ogóle nauczyć, i co jakiś czas pozwalałem sobie na jakiś dowcip, z którego śmieli się wszyscy oprócz Jamie i panny Garber. Po próbie szedłem do domu, starając się zapomnieć o sztuce, i ani razu nie zajrzałem do tekstu. Zamiast tego żartowałem z przyjaciółmi na temat dziwnego zachowania Jamie i konfabulowałem, jak to panna Garber zmusiła mnie do zagrania w sztuce.

Jamie nie miała jednak zamiaru tak łatwo dać za wygraną. Ugodziła mnie tam, gdzie najbardziej boli, narażając na szwank moją godność.

W sobotni wieczór, po zdobyciu po raz trzeci z rzędu przez drużynę Beaufort mistrzostwa w futbolu, wyszedłem na miasto z Ericem. Minął właśnie tydzień od rozpoczęcia prób. Siedzieliśmy w ogródku „U Cecila”, pojadając owsiane ciasteczka i obserwując ludzi, którzy przejeżdżali bulwarem, kiedy zobaczyłem nagle idącą ulica Jamie. Dzieliło nas od niej około stu jardów. Ubrana w ten swój stary sweter, szła rozglądając się na boki i trzymając w ręku Biblię. Musiała być już dziewiąta, dość późno jak na nią, a co dziwniejsze nigdy dotąd nie widywało jej się w tej części miasta. Odwróciłem się do niej plecami i postawiłem kołnierz kurtki, lecz nawet Margaret, która miała pudding bananowy tam, gdzie normalnie znajduje się mózg, była dość sprytna, żeby zgadnąć, kogo wypatruje Jamie.

– Landon, jest tu twoja dziewczyna – oznajmiła.

– To nie jest moja dziewczyna – odparłem. – Nie mam żadnej dziewczyny.

– No więc twoja narzeczona.

Ona też chyba rozmawiała z Sally.

– Nie jestem z nikim zaręczony – zaprotestowałem. – Odczep się ode mnie.

Obejrzałem się przez ramię, żeby zobaczyć, czy Jamie mnie zauważyła, i doszedłem do wniosku, że chyba tak. Szła w naszą stronę. Udawałem, że jej nie widzę.

– Idzie tutaj – powiedziała Margaret i zachichotała.

– Wiem – mruknąłem.

– Nadal tutaj idzie – powtórzyła dwadzieścia sekund później.

Mówiłem wam już, że była to bystra dziewczyna.

– Wiem – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. Gdyby nie jej nogi, mogłaby doprowadzić człowieka do szału tak samo jak Jamie.

Obejrzałem się ponownie i tym razem Jamie zobaczyła, że ją widzę. Uśmiechnęła się i pomachała ręka. Odwróciłem się, a ona w chwile później stanęła przy mnie.

– Witaj Landon – powiedziała, nie zwracając uwagi na moją groźną minę. – Witajcie, Eric, Margaret…

Pozdrowiła kolejno wszystkich. Każdy wymamrotał w odpowiedzi „ cześć”, starając się nie patrzeć na Biblie, którą trzymała w ręku.

Eric schował swoje piwo, żeby go nie zauważyła. Jamie potrafiła wzbudzić poczucie winy nawet w Ericu, jeśli znalazła się dość blisko niego. Byli kiedyś sąsiadami i często musiał wysłuchiwać jej opowieści. Za plecami nazywał ją „Damą Zbawienia”, czyniąc oczywistą aluzję do Armii Zbawienia. Lubił powtarzać, że powinna zostać generałem brygady. Inaczej to jednak wyglądało, kiedy stała tuż przed nim. W jego przekonaniu miała dobre układy z Bogiem i dlatego nie chciał jej podpaść.

– Co u ciebie słychać, Eric? Ostatnio niezbyt często cię widuję – powiedziała Jamie takim tonem, jakby nadal ucinała sobie z nim od czasu do czasu pogawędki.

Eric przestąpił z nogi na nogę i wbił wzrok w podłogę, udając z całych sił skruszonego grzesznika.

– Ostatni nie bywałem w kościele – przyznał.

Jamie posłała mu promienny uśmiech.

– To chyba nic strasznego, pod warunkiem, że ten zwyczaj nie wejdzie ci w krew.

– Nie wejdzie.

Słyszałem o takiej rzeczy jak spowiedź – katolicy klękają przed konfesjonałem i wyznając księdzu wszystkie swoje grzechy – i tak właśnie zachowywał się Eric przy Jamie. Przez chwile myślałem, że zacznie się do niej zwracać „ proszę pani”.

– Chcesz się napić piwa? – zapytała Margaret.

Chciała prawdopodobnie być zabawna, ale nikt się nie roześmiał.

Jamie podniosła rękę i pociągnęła się delikatnie za kok.

– Och, nie… chyba nie… ale w każdym razie dziękuję.

Popatrzyła na mnie naprawdę słodko i od razu wiedziałem, że jestem w opałach. Myślałem, że poprosi mnie gdzieś na stronę, co szczerze mówiąc, byłoby dla mnie lepsze, jednak ona miała chyba inne plany.

– Naprawdę bardzo dobrze ci szło podczas prób w tym tygodniu – powiedziała. – Wiem, że musisz się jeszcze nauczyć dużej partii tekstu, ale jestem pewna, że szybko się z tym uporasz. Chciałam ci również podziękować za to, że sam się zgłosiłeś. Prawdziwy z ciebie dżentelmen.

– Dziękuję – odparłem, czując jak w żołądku zaciska się niewielki supełek. Próbowałem zachować spokój, jednak wszyscy moi kumple wlepili we mnie wzrok, zastanawiając się, czy mówiłem prawdę, tłumacząc, iż to panna Garber zmusiła mnie do wszystkiego. Miałem nadzieje, że uszło to ich uwagi.

– Twoi przyjaciele powinni być z ciebie dumni – dodała Jamie, chcąc by lepiej zapadło im w pamięć.

– Ależ tak, jesteśmy – mruknął Eric. – Jesteśmy z niego bardzo dumni. Landon to złoty chłopak. Sam się zgłosił i w ogóle.

Och, nie…

Jamie uśmiechnęła się do niego, a potem, jak zawsze pogodna, odwróciła się z powrotem do mnie.

– Chciałam ci również powiedzieć, że jeśli potrzebujesz pomocy, możesz zawsze wpaść do mnie. Możemy usiąść, tak jak wtedy, i przećwiczyć twoje kwestie.

Zobaczyłem, że Eric mruga do Margaret i wymawia bezgłośne słowa „ tak jak wtedy”. To wszystko naprawdę zmierzało w złym kierunku. Supeł w moim żołądku przybrał rozmiary kuli do kręgli.

– Nie trzeba – mruknąłem, zastanawiając się, jak z tego wybrnąć. – Mogę się uczyć swoich kwestii w domu.

– Czasami lepiej jest, kiedy czyta się z kimś tekst sztuki, Landon – wtrącił Eric.

Mówiłem wam, że chociaż był moim przyjacielem, lubił mi czasem wbić szpilę.

– Niekoniecznie – odparłem. – Sam nauczę się swoich kwestii.

– Może kiedy już opanujecie już tekst trochę lepiej – dodał z uśmiechem Eric – powinniście przećwiczyć go w sierocińcu. Coś w rodzaju próby generalnej, rozumiecie? Jestem pewien, że dla sierot to będzie wielka frajda.

Widać było niemal, jak na słowo „ sieroty” umysł Jamie zaczyna pracować na szybszych obrotach. Wszyscy wiedzieli, jaki jest jej słaby punkt.

– Tak sądzisz? – zapytała.

Eric zrobił poważną minę i pokiwał głową.

– Jestem tego pewien. Co prawa to Landon pierwszy wpadł na ten pomysł, ale wiem, że gdybym sam był sierotą, coś takiego bardzo by mi się spodobało. Nawet jeśli miałaby być to tylko próba.

– Mnie też by się spodobało – zawtórowała Margaret.

Jedyna rzeczą, która przychodziła mi w tym momencie na myśl, była scena z Juliusza Cezara, kiedy Brutus wbija tytułowemu bohaterowi sztylet w plecy. Et tu, Eric?

– To był pomysł Landona? – zapytał Jamie.

Przyjrzała mi się bacznie i wiedziałem, że wciąż analizuje też informację.

Eric nie miał jednak zamiaru dać mi tak łatwo urwać się z haczyka. Teraz, gdy leżałem na deskach, pozostało mu tylko mnie wypatroszyć.

– Chciałbyś to zrobić, prawda, Landon? – zapytał. – Mam na myśli, sprawić radość sierotom.

Nie było to pytanie, na które człowiek może odpowiedzieć przecząco.

– Chyba tak – wyszeptałem, mierząc wzrokiem mego najlepszego przyjaciela. Eric, mimo że z niektórych przedmiotów musiał brać korepetycje, miał zadatki na fenomenalnego szachistę.

– Świetnie, w takim razie sprawa załatwiona – stwierdził. – Oczywiście, jeśli ty też się zgodzisz, Jamie.

Jego uśmiech miał w sobie tyle cukru, że można byłoby nim osłodzić połowę RC coli w całym hrabstwie.

– No cóż… tak – odparła. – musiałabym chyba porozmawiać z panną Garber i dyrektorem sierocińca, ale jeśli nie będą mieli nic przeciwko, uważam, że to dobry pomysł.

Szczytem wszystkiego było to, że sprawiło jej to najwyraźniej autentyczną radość.

Szach mat.


Następnego dnia przez czternaście godzin wkuwałem na blachę swoje kwestie, przeklinając przyjaciół i próbując dociec, w którym momencie moje życie wymknęło mi się spod kontroli. Z całą pewnością nie tak wyobrażałem sobie swoją ostatnia klasę, ale jeśli miałem wystąpić przed gromada sierot, zdecydowanie nie chciałem wyjść na durnia.

Загрузка...