Tydzień, w którym odnaleziono ciało wielebnego Talbota, przyniósł niewiele zmian w robotniczej dzielnicy Bostonu. Był to nadal ten sam trójkąt ulic, ze wszechobecnymi ruderami, knajpami, burdelami i tanimi hotelikami, których obecność sprawiła, że mieszkańcy, mogący sobie na to pozwolić, już dawno opuścili to miejsce. Biała para wciąż buchała z kominów hut szkła i żelaza, chodniki nadal były zaśmiecone skórkami pomarańczy, a ulice o dziwnych porach nieodmiennie wypełniał wesoły śpiew i taniec. Tramwaje konne przywoziły gromady czarnych. Przybywały młode kobiety – praczki z chustkami w krzykliwych kolorach na głowach i pomoce domowe przystrojone biżuterią, która kołysząc się, pobrzękiwała. Niekiedy trafiał się też wciąż rzadki obrazek: czarnoskóry żołnierz lub marynarz w mundurze. Podobnie niecodzienny widok stanowił pewien Mulat, spacerujący ulicami w pozie pełnej godności. Jedni go ignorowali, inni wyśmiewali, zasuszeni starcy przyglądali mu się bacznie, wiedząc w swej mądrości, że Rey to policjant, co tak samo czyniło go innym, jak fakt, że jest mieszańcem. Czarni w Bostonie czuli się bezpiecznie, wolno im było nawet uczęszczać do szkół, mogli bez przeszkód korzystać z komunikacji miejskiej i dlatego zachowywali się spokojnie. Gdyby jednak posterunkowy uczynił w trakcie służby jakiś fałszywy krok lub stanął na drodze niewłaściwej osobie, łatwo mógłby wywołać wybuch nienawiści. Murzyni wygnali go ze swego świata, a ponieważ powody, dla których to uczynili, uznawali za słuszne, Rey nie doczekał się nigdy żadnych wyjaśnień ani przeprosin.
Kilka gawędzących kobiet, niosących koszyki na głowach, zatrzymało się, by przyjrzeć mu się z ukosa. Piękna brązowa skóra Mulata zdawała się pochłaniać całe światło latarni, kiedy przechodził obok. Po drugiej stronie ulicy kręcił się jakiś rosły mężczyzna. Policjant rozpoznał go. Był to drobny złodziej, zwany Hiszpańskim Żydem, który nieraz był już przesłuchiwany na głównym posterunku. Nicholas Rey wspiął się na wąskie schody domu, gdzie mieszkał. Drzwi pokoju, który wynajmował, znajdowały się na pierwszym piętrze. Chociaż lampa była stłuczona, gdy posterunkowy dotarł na półpiętro, zauważył podejrzany cień. Ktoś stał na progu jego kwatery, zagradzając wejście.
Ten tydzień obfitował w wydarzenia. Kiedy Rey zawiózł Kurtza na oględziny zwłok wielebnego Talbota, odnalezionych właśnie w Drugim Kościele Unitariańskim, kościelny powiódł naczelnika i kilku sierżantów ku schodom prowadzącym do podziemi. Kurtz przystanął i ku zaskoczeniu posterunkowego nakazał mu, aby do nich dołączył. Przez dłuższą chwilę Rey jak urzeczony przypatrywał się ciału wciśniętemu do góry nogami w otwór w ziemi, zanim dostrzegł w półmroku wystającą stopę ofiary: spaloną, pokrytą pęcherzami i zdeformowaną. Kościelny opowiedział im o okolicznościach swego makabrycznego odkrycia.
Wydawało się, że palce nieboszczyka lada chwila odpadną od różowych, pozbawionych skóry, bezkształtnych stóp, i trudno było odróżnić tę część stopy, której trzymały się palce, od tej, która niegdyś była piętą. Ów szczegół – stopy spalone „od pięt po palce" – który okazał się tak znaczący dla członków Klubu Dantego, policjantom jawił się jako czyste szaleństwo.
– Podpalono tylko stopy? – Rey końcem palca delikatnie dotknął zwęglonego, kruszącego się ciała. Spalone mięso tliło się jeszcze i posterunkowy szybko cofnął dłoń, w obawie że się poparzy. Był zdumiony, jak wiele gorąca może przyjąć ludzkie ciało, zanim całkowicie utraci swój kształt. Kościelny Gregg patrzył ze łzami w oczach, jak dwaj policjanci wynoszą zwłoki Talbota. Nagle coś sobie przypomniał.
– Papier! – zawołał, chwytając pod rękę Reya, jedynego funkcjonariusza, jaki pozostał na dole. – Wokół grobów są wszędzie skrawki papieru. Nie wiadomo skąd… On nie powinien tutaj wchodzić! A ja nie powinienem go tu wpuszczać!
Znów wybuchnął niepowstrzymanym szlochem. Rey obniżył swoją latarnię i ujrzał pokryte drukiem strzępki papieru, niczym nie wypowiedziany wyrzut sumienia.
Gazety tak często pisały o zamordowaniu sędziego i kaznodziei, że dla czytelników stali się oni nierozłączną parą; w czasie rozmów prowadzonych na rogach ulic często wspominano o „zabójstwie Healeya i Talbota". Czy to właśnie tej powszechnej skłonności do łączenia ich razem dał wyraz doktor Oliver Wendell Holmes w owej dziwnej uwadze, poczynionej w domu Longfellowa tego wieczoru, gdy znaleziono ciało Talbota? Holmes zaoferował Reyowi swoje usługi z nerwowością studenta medycyny. „Być może coś, co brzmi jak łacińska przepowiednia, w jakimś stopniu przyczyni się do ujęcia grasującego po naszym mieście zabójcy… " Słowo „zabójca" ukłuło Reya. Doktor zakładał, że obu zbrodni dokonała ta sama osoba. Nic jednak, prócz niesłychanej brutalności, nie łączyło przecież tych morderstw w oczywisty sposób. Może jeszcze tylko to, że w obu wypadkach ciała były nagie, a zdjęte z nich ubrania – schludnie poskładane, ale tej informacji nie było jeszcze w gazetach, kiedy posterunkowy rozmawiał z Holmesem. Być może był to jedynie lapsus zarozumiałego doktora. Być może.
Gazety okraszały główną sensacyjną informację o morderstwach mnóstwem doniesień o innych przestępstwach i aktach przemocy: uduszeniach, napadach rabunkowych, wysadzaniu sejfów, maltretowanym dziecku w pensjonacie Fort Hill, na wpół uduszonej prostytutce znalezionej kilka kroków od posterunku policji. Pośród tych sensacji była też wzmianka o dziwnym incydencie z włóczęgą, którego doprowadzono na przesłuchanie na główny posterunek i któremu policja pozwoliła wyskoczyć przez okno i zabić się na oczach, bezsilnego naczelnika Kurtza. Nagłówki gazet krzyczały: CZY POLICJA BIERZE JAKĄKOLWIEK ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA BEZPIECZEŃSTWO OBYWATELI?
Rey zatrzymał się na półpiętrze ciemnej klatki schodowej swojego domu i upewnił się, że nikt za nim nie idzie. Zacisnął dłoń na pałce ukrytej pod płaszczem i ruszył dalej.
– Jestem tylko ubogim żebrakiem, łaskawy panie – usłyszał.
Nietrudno było rozpoznać człowieka, który wypowiedział te słowa ze szczytu schodów, gdy zza rogu ukazała się para nóg w wąskich spodniach i podkutych butach. Langdon Peaslee, najlepszy z bostońskich kasiarzy, nonszalancko polerował szerokim mankietem koszuli diamentową szpilkę zdobiącą jego krawat.
– Co tam słychać dobrego, mości białasku? – Peaslee wyszczerzył w uśmiechu ostre zęby. – Przybij no piątkę. – Chwycił dłoń Reya. – Nie widziałem twojej cudnej facjaty od czasu tamtego przesłuchania. Powiedz no, czy tam na górze to przypadkiem nie twój pokój? – Niewinnym gestem wskazał na drzwi za sobą.
– Witam pana, panie Peaslee. Jak rozumiem, to pan przed dwoma dniami obrabował Lexington Bank? – Nicholas Rey chciał pokazać, że też wie o nim niejedno.
Na miejscu włamania Peaslee nigdy nie zostawiał po sobie żadnych śladów, które mogłyby mu zaszkodzić w sądzie. Starannie wybierał i upłynniał tylko te kosztowności, których nie dawało się wytropić.
– Skądże znowu! Kto w dzisiejszych czasach byłby na tyle stuknięty, żeby całkiem w pojedynkę robić skok na bank?
– Jestem pewien, że pan byłby na tyle stuknięty. Czy przyszedł pan oddać się w ręce sprawiedliwości? – spytał Rey z poważną miną.
Peaslee roześmiał się szyderczo.
– Ależ nie, mój drogi chłopcze. Tak sobie myślę o tych restrykcjach, jakie na ciebie nałożyli… No wiesz, brak munduru, to, że nie możesz aresztować białych i tak dalej… To doprawdy wielka, krzycząca niesprawiedliwość. Ale jest coś na pociechę. Stałeś się tak bliskim kumplem naczelnika Kurtza, że może nawet uda ci się postawić przed sądem jakichś zbirów. Na przykład tych, którzy ukatrupili sędziego Healeya i wielebnego Talbota, niech spoczywają w spokoju… Słyszałem, że diakoni z kościoła Talbota kwestują na nagrodę.
Rey kiwnął głową, manifestując brak zainteresowania, i skierował się w stronę swojego pokoju.
– Jestem zmęczony – powiedział cicho. – Jeśli nie ma pan nikogo konkretnego, kogo można by postawić przed sądem, zechce mnie pan nie fatygować.
Peaslee chwycił w garść halsztuk Reya i zatrzymał go w miejscu.
– Policjanci nie mogą przyjmować nagród, ale zwykły obywatel, taki jak ja, z pewnością może. I jeśli tylko jakoś dotrze do zacnych policyjnych drzwi…
Twarz Mulata pozostawała obojętna. Zniecierpliwiony Peaslee stracił cały swój wdzięk. Szarpnął mocno halsztukiem posterunkowego, jakby zaciągał pętlę.
– Czyż nie tak właśnie skończył ten durny żebrak? Słuchaj mnie uważnie, mości białasku. Jest jeden głupek w naszym mieście, którego bardzo łatwo można wrobić w zabójstwo Talbota. Pomóż mi w tym, a połowa kasy będzie twoja – powiedział bez ogródek. – Wystarczająco dużo, aby nabić kabzę i ruszać stąd, gdzie zechcesz. Tama puściła; w Bostonie wszystko się zmieni. Wojna usłała to miejsce pieniędzmi. Czasy są zbyt mętne, by chadzać w pojedynkę.
– Pan wybaczy, panie Peaslee – odparł Rey ze stoickim spokojem.
Peaslee odczekał chwilę, a potem zaniósł się śmiechem, uznając się za pokonanego. Strzepnął wyimaginowany pyłek z tweedowego płaszcza policjanta.
– No dobrze, mości białasku. Powinienem wiedzieć od razu, że nosisz płaszcz Józefa [29]. Żal mi cię tylko, mój przyjacielu, bardzo żal. Czarni nienawidzą cię za to, że jesteś biały, a cała reszta za to, że jesteś czarny… Ja oceniam faceta po tym, czy ma tutaj – wskazał na głowę – po kolei. Byłem raz w jednym miasteczku w Luizjanie, gdzie połowa murzyńskich dzieciaków miała domieszkę białej krwi. Ulice były pełne mieszańców. Tak sobie myślę, że pewnie wolałbyś mieszkać w podobnym miejscu, nieprawdaż?
Rey zignorował go i sięgnął do kieszeni po klucze.
– Ależ proszę się nie fatygować! – zawołał Peaslee i jednym pchnięciem szczupłego palca otworzył drzwi.
Po raz pierwszy od początku spotkania posterunkowy wydawał się zmieszany.
– Mam straszną słabość do zamków – wyznał Peaslee, zawadiacko przekrzywiając kapelusz, po czym udał, że poddaje się Reyowi, łącząc uniesione nadgarstki. – Może mnie pan teraz zamknąć za włamanie, panie władzo. O rany! Nie, zdaje się, że wcale pan nie może, nieprawdaż? – Posłał Reyowi pożegnalny uśmiech i znikł.
Z mieszkania nic nie zginęło. Ta ostatnia sztuczka była tylko pokazem siły wielkiego kasiarza, na wypadek gdyby Reyowi przyszły do głowy jakieś niemądre pomysły.
Dla Olivera Wendella Holmesa było to dziwne doświadczenie wyjść z Longfellowem i obserwować, jak poeta zanurza się w tłumie zwykłych ludzi, świecie miejskich hałasów i paskudnych woni ulicznych, jak gdyby był częścią tego świata na równi z człowiekiem kierującym zaprzęgiem konnym z polewaczką. Poecie zdarzało się, oczywiście, opuszczać w ostatnich latach Craigie House, lecz jego eskapady były zazwyczaj krótkie i ograniczały się do podrzucenia kilku stron odbitek korektorskich do drukarni Riverside Press czy kolacji z Fieldsem w Revere lub Parker House, w porze gdy było tam niewielu gości. Holmes czuł się winny, że to on właśnie pierwszy natknął się na coś, co mogło w tak niepojęty sposób zakłócić stan spokojnego zawieszenia, w którym tkwił Longfellow. To powinno przytrafić się Lowellowi! On nigdy nie pomyślałby nawet o poczuciu winy, wepchnąwszy Longfellowa w sam środek tego Babilonu, który rodził tylko zamęt w duszy. Doktor zastanawiał się, czy z tego powodu Longfellow nie ma do niego żalu. Czy potrafi żywić do kogoś urazę, czy też uczucie to, tak jak wiele innych niskich uczuć, było mu całkiem obce?
Holmes przypomniał sobie sprawę Edgara Allana Poego, który napisał artykuł Longfe//ow i inni plagiatorzy. Oskarżał w nim Longfellowa i innych bostońskich poetów o to, że kopiują wszystkich żyjących i nieżyjących autorów, włącznie z nim samym. Było to w czasie, gdy Longfellow pomagał Poemu wyjść z tarapatów finansowych, udzielając mu pożyczek. Rozwścieczony Fields zakazał publikowania w wydawnictwie Ticknor & Fields jakiegokolwiek tekstu autorstwa Poego. Lowell zasypał gazety listami, w których demaskował wołające o pomstę do nieba błędy nowojorskiego pisarza. Holmes bardzo się przejął zarzutem, źe każde słowo, jakie napisał, mogło być w istocie skradzione innemu, lepszemu odeń poecie, i w snach nieraz napotykał ducha jakiegoś starego mistrza, który domagał się zwrotu swojej poezji. Tymczasem Longfellow w ogóle nie wypowiedział się publicznie na temat artykułu, prywatnie zaś wyrażał pogląd, że działania Poego należy przypisać jakiemuś poirytowaniu wrażliwej natury, rozdrażnionej nieokreślonym poczuciem naruszenia zasad etycznych. Ponadto – co również nie uszło uwagi Holmesa – Longfellow autentycznie przeżywał żałobę po przedwczesnej śmierci Poego.
Obaj poeci, niosąc pod pachą bukiety kwiatów, dotarli do tej części Cambridge, która przypominała już bardziej miasto niż wieś. Obeszli kościół Elishy Talbota, szukając miejsca jego zgonu, schylając się pod drzewami i badając ziemię pomiędzy nagrobkami. Kilku przechodniów poprosiło ich o autografy na chusteczkach lub wewnątrz kapeluszy (od Longfellowa za każdym razem, od doktora Holmesa – niemal za każdym razem). Chociaż pora nocna mogła im zapewnić upragnioną anonimowość, Longfellow uznał, że najlepiej będzie, jeśli pojawią się na cmentarzu jako żałobnicy, a nie przesadnie wystrojeni rabusie zwłok, szukający ciała.
Holmes był wdzięczny Longfellowowi, że ten objął przywództwo po tym, jak zgodzili się, żeby… No właśnie, na co właściwie się zgodzili, wygłaszając płomienne strofy Ulissesa? Lowell, jak zawsze wypinając pierś do przodu, użył słowa „śledztwo". Holmes wolał nazywać to „zbieraniem informacji" i rozmawiając z Lowellem, zawsze trzymał się tej formy.
Oczywiście oprócz nich było jeszcze kilku innych znawców Dantego, których należało uwzględnić. Paru czasowo lub stale przebywało w Europie, w tym sąsiad Longfellowa, Charles Eliot Norton, dawny student poety, oraz William Dean Howells, młody akolita Fieldsa, mianowany wysłannikiem do Wenecji. Poza tym był jeszcze siedemdziesięcioczteroletni profesor Ticknor, samotnie spędzający czas w swojej bibliotece przez ostatnie trzy dekady, Piętro Bachi, który za kadencji Longfellowa i Lowella był lektorem włoskiego na Harvardzie, a z posady został zwolniony przez władze uczelni, oraz wszyscy byli studenci seminariów z Dantego prowadzonych przez Longfellowa i Lowella (a także garstka jeszcze z czasów Ticknora). Sporządzi się listy i ustali prywatne spotkania. Holmes modlił się wszakże, aby rozwiązanie znalazło się szybciej, zanim on sam i jego przyjaciele zrobią z siebie głupców przed ludźmi, których szanują i którzy, przynajmniej do tej pory, również darzyli ich szacunkiem.
Wkrótce stało się jasne, że jeśli miejsce morderstwa znajdowało się na zewnątrz budynku Drugiego Kościoła Unitariańskiego w Cambridge, jego odnalezienie było już niemożliwe. Jeśli ich domysły były słuszne i dziura, w której zakopano Talbota, znajdowała się na dziedzińcu kościoła, to diakoni pośpiesznie pokryliby ją świeżą trawą. Martwy kaznodzieja, sterczący z ziemi nogami w górę przed kościołem, z pewnością nie byłby najlepszą reklamą dla kongregacji.
– No to zajrzyjmy do środka – zaproponował Longfellow, najwyraźniej zupełnie nie zrażony całkowitym brakiem śladów.
Holmes szedł tuż za nim.
W zakrystii na tyłach kościoła, gdzie mieściły się biura i przebieralnie, na jednej ze ścian natknęli się na wielkie kamienne odrzwia, które nie wiodły do żadnego innego pomieszczenia ani skrzydła świątyni. Longfellow zdjął rękawiczki i wodził dłonią po zimnym kamieniu. Za drzwiami panował przenikliwy chłód.
– Tak – wyszeptał Holmes. Przeszyło go dojmujące uczucie zimna. – Krypta, Longfellow! Krypta poniżej…
Jeszcze jakieś trzy lata temu wiele kościołów w okolicy posiadało krypty, w których dokonywano pochówków. Mieściły się w nich zarówno bogate grobowce zamożnych rodzin, jak i proste mogiły publiczne, w których za skromną opłatą składano ciała zwykłych członków kongregacji. Przez lata uważano to rozwiązanie za roztropne wykorzystywanie przestrzeni w zatłoczonych miastach z ciągle rozrastającymi się cmentarzami. Kiedy jednak bostończycy zaczęli umierać setkami z powodu żółtej febry, Komisja Sanitarna orzekła, że przyczyną zarazy jest bliskość rozkładających się zwłok, i surowo zakazała dalszych pochówków pod gruntami kościelnymi. Rodziny, które dysponowały odpowiednimi środkami, przeniosły trumny swych bliskich na Mount Auburn i w inne nowo utworzone idylliczne miejsca wiecznego spoczynku. Mimo to ukryte pod ziemią krypty ze szczątkami mniej zamożnych wiernych nadal wypełniały rzędy nie oznaczonych trumien, zmurszałe groby i ubogie cmentarne kwatery.
– Dante znajduje symoniaków wewnątrz pietra livida [30] - odezwał się Longfellow.
– Mogę w czymś panom pomóc? – przerwał mu czyjś drżący głos.
Kościelny, który pierwszy zauważył płonącego Talbota, był wysokim, chudym mężczyzną, odzianym w długą czarną szatę. Siwe włosy sterczały mu na wszystkie strony niczym szczecina szczotki. Oczy kościelnego były nieco wyłupiaste, przez co zawsze wyglądał jak ktoś, kto właśnie zobaczył ducha.
– Moje uszanowanie. – Holmes podszedł doń, wymachując dwornie kapeluszem. Jakże pragnął, by byli z nim teraz Lowell lub Fields, dysponujący przyrodzonym autorytetem. – Drogi panie, ja i mój przyjaciel bylibyśmy niezmiernie zobowiązani, gdyby umożliwił nam pan wejście do krypty.
Kościelny nie dał po sobie poznać, czy przyjmuje tę propozycję.
Doktor zerknął za siebie. Longfellow stał obok, obejmując dłońmi rączkę laski, spokojny, jakby był tu tylko przypadkowym obserwatorem.
– Jak już powiedziałem, szanowny panie, jest dla nas bardzo ważne, abyśmy… Pan pozwoli, że się przedstawię. Jestem doktor Oliver Wendell Holmes. Przewodzę Katedrze Anatomii i Fizjologii w Kolegium Medycznym. Właściwie, biorąc pod uwagę zakres przedmiotów, jest to bardziej wydział niż katedra. Być może czytał pan również moje wiersze…
– Proszę pana! – piskliwy głos kościelnego przypominał krzyk bólu. – Czy pan wie, dobrodzieju, że nasz pastor został znaleziony za późno? – zająknął się, a potem wzdrygnął na wspomnienie swego przerażającego odkrycia. – Doglądałem terenu i nie było tu żywej duszy! Na Boga Wiekuistego, jeśli to się zdarzyło podczas mojej służby, gotów jestem uznać, że uczynił to demon, nie człowiek! – Kościelny zamilkł. – Stopy… – wydukał po chwili, wpatrując się przed siebie szklistym wzrokiem. Wyglądał tak, jak gdyby nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa więcej.
– Jego stopy… – powiedział Holmes zachęcająco, gdyż chciał o tym usłyszeć, chociaż wiedział z pierwszej ręki, co stało się ze stopami Talbota. – Cóż z nimi?
Czterech członków Klubu Dantego, z wyłączeniem Greene'a, zebrało wszelkie dostępne informacje prasowe na temat śmierci Talbota. Podczas gdy prawdziwe okoliczności śmierci Healeya ukrywano przez kilka tygodni, śmierć Elishy Talbota opisywano na szpaltach gazet na wszystkie możliwe sposoby, z niedbalstwem, które Dantego – uznającego każdą karę za wyraz Bożej miłości – przyprawiłoby o zgrozę. Kościelny nie potrzebował znajomości Dantego. Był świadkiem prawdy i przekazywał ją z siłą i prostotą starotestamentowego proroka.
– Stopy, dobrodzieju – odezwał się po długiej przerwie – stały w płomieniach. W ciemnościach krypty wyglądały niczym rydwany ognia. Proszę, panowie.
Przygnębiony, pochylił głowę i skinął na nich, aby sobie poszli.
– Drogi panie – zwrócił się doń łagodnie Longfellow. – To właśnie odejście wielebnego Talbota sprowadziło nas tutaj.
Spojrzenie kościelnego od razu złagodniało. Holmes nie był pewien, czy mężczyzna rozpoznał w okolonej srebrną brodą twarzy swego ukochanego poetę, czy też Longfellow okiełznał go niczym dziką bestię uspokajającym brzmieniem swego głosu. Doktor uświadomił sobie, że jeśli Klub Dantego poczyni jakikolwiek postęp w zadaniu, jakiego się podjął, stanie się tak dzięki Longfellowowi, który panował nad ludźmi z tą samą niebiańską łatwością, co nad swoim piórem i angielszczyzną.
– Chociaż jedynie słowami możemy zyskać wiarygodność w pańskich oczach – ciągnął Longfellow – chcielibyśmy, drogi panie, zwrócić się z prośbą o pomoc. Proszę, by zaufał nam pan bez dalszych dowodów z naszej strony, ponieważ, jak się obawiam, jesteśmy jedynymi osobami, które mogą dociec sensu tego, co się tu zdarzyło. Więcej ponad to nie wolno nam ujawnić.
Schodzili małymi, ostrożnymi krokami do wąskiej krypty. Ogromną ślepą rozpadlinę wypełniała mgła. Doktor Holmes wachlował się bezustannie, lecz cuchnące powietrze nadal paliło jego oczy i uszy niczym chmura pieprzu. Longfellow oddychał mniej więcej swobodnie. Jego zmysł węchu był korzystnie ograniczony – pozwalał cieszyć się zapachem wiosennych kwiatów i innych przyjaznych aromatów, lecz odsiewał wszystkie niezdrowe wonie.
Kościelny Gregg wyjaśnił im, że publiczna krypta rozciąga się w obu kierunkach pod ulicami kilku kwartałów.
Longfellow podniósł latarnię i oświetlił łupkowe kolumny, a potem obniżył ją, aby przyjrzeć się prostym kamiennym mogiłom. Gregg chciał coś powiedzieć na temat wielebnego Talbota, ale się zawahał.
– Niech szanowni panowie źle o nim nie pomyślą, kiedy o tym powiem – zastrzegł się. – Jeśli mam być szczery, nasz drogi pastor chadzał tym przejściem w krypcie nie w sprawach kościelnych.
– Dlaczego zatem tutaj przychodził? – zapytał Holmes.
– Krótsza droga do domu. Prawdę mówiąc, osobiście bardzo jej nie lubiłem.
Jeden z przeoczonych przez Reya skrawków papieru – z literami a i h - znalazł się pod butem Holmesa i utonął w gęstej mazi.
– Czy ktoś inny mógł wejść do krypty z ulicy, w miejscu gdzie wychodził pastor? – spytał Longfellow.
– Nie – odparł kościelny stanowczo. – Te drzwi otwierają się tylko od wewnątrz. Policja to sprawdzała i nie znalazła śladów, by ktoś przy nich majstrował. Nie było żadnego znaku wskazującego na to, że wielebny Talbot w ogóle dotarł do drzwi prowadzących na ulicę tego ostatniego wieczoru.
Holmes odciągnął Longfellowa na bok, tak aby kościelny nie mógł go usłyszeć.
– Myślisz, że to istotne – spytał szeptem – że pastor używał tego przejścia jako skrótu? Musimy zadać więcej pytań kościelnemu. Ciągle nie wiemy niczego o symonii Talbota, a to może być wskazówka!
Do tej pory nie znaleźli jeszcze żadnych dowodów na to, że Talbot był kimś innym niż dobrym pasterzem swego stada.
– Sądzę, iż bezpiecznie można uznać – odparł Longfellow – że przechadzek po krypcie nie sposób zakwalifikować jako grzechu, jakkolwiek jest to zachowanie dość nietypowe, nieprawdaż? Poza tym wiemy, że symonia musi mieć związek z pieniędzmi, braniem ich lub płaceniem nimi. Gregg uwielbia swego kaznodzieję, podobnie jak cała wspólnota, i zbyt wiele pytań na temat zwyczajów duchownego pozbawiłoby nas jakichkolwiek informacji, którymi mógłby nam służyć kościelny. Nie zapominaj, że zarówno on, jak i cały Boston jest przekonany, że śmierć Talbota to wyłącznie wynik grzechu innej osoby, a nie jego samego.
– Zatem jak nasz Lucyfer zdołał się tu dostać? – zapytał doktor. – Jeśli wyjście z krypty na ulicę otwiera się tylko od wewnątrz, a Gregg mówi, że był w kościele i nie widział nikogo przechodzącego przez zakrystię…
– Być może złoczyńca czekał, aż Talbot wejdzie po schodach i wydostanie się z krypty, i wtedy wepchnął go z powrotem pod ziemię z ulicy? – spekulował Longfellow.
– Nie sądzę, żeby tak szybko udało mu się wykopać w ziemi dziurę na tyle głęboką, by pomieściła człowieka – zauważył Holmes. – Bardziej prawdopodobne, że łajdak zaczaił się tutaj na Talbota. Wykopał dziurę, czekał na niego, a potem schwytał go, wepchnął do dziury, polał naftą jego stopy…
Kościelny, który szedł przed nimi, nagle się zatrzymał. Skulił się i zaczął gwałtownie dygotać. Próbował coś powiedzieć, lecz wydobył z siebie tylko suchy, bolesny szloch. Ruchem podbródka zdołał wskazać grubą pokrywę leżącą na ziemi i zawrócił do wyjścia.
Miejsce zbrodni było już blisko.
Longfellow i Holmes użyli całej siły, by podnieść pokrywę. W ziemi widniał okrągły otwór, wystarczająco duży, by pomieścić człowieka średniej budowy. Fetor spalonego ciała, przypominający woń zgniłego mięsa i smażonej cebuli, do tej pory skryty pod pokrywą, a teraz uwolniony, buchnął prosto na nich. Doktor przysłonił twarz halsztukiem. Longfellow przyklęknął i chwycił garść ziemi z okolic otworu.
– Masz rację, Holmes. Ten otwór jest głęboki i dobrze uformowany. Musiał być wykopany wcześniej. Zabójca zapewne czekał tu na Talbota. Dostał się do środka, w jakiś sposób zwodząc naszego roztrzęsionego kościelnego, i ogłuszył pastora – dywagował Longfellow głośno – a potem umieścił go głową w dół i dokonał swego strasznego czynu.
– Wyobraź sobie tylko tę potworną mękę! Talbot przed śmiercią musiał być świadomy tego, co się dzieje. Uczucie, że twoje ciało płonie żywcem… – Holmes ugryzł się w język, przypomniawszy sobie o śmierci Fanny Longfellow. – To jest, chciałem tylko powiedzieć, że… – Przeklął swoje gadulstwo i ostatecznie zamilkł w pół zdania.
Longfellow zdawał się go nie słyszeć. Grudka ziemi wyśliznęła się z jego palców. Ostrożnie położył jasny bukiet kwiatów nieopodal otworu.
– „Siedźże tu, wpadłeś bowiem, gdzieś wycelił" [31] – powiedział, cytując wers z Pieśni dziewiętnastej, jakby czytał z rozpostartej przed sobą księgi. – To właśnie Dante wykrzykuje do symoniaka, z którym rozmawia w Piekle, mój drogi Holmes.
Holmes myślał już tylko o tym, żeby wyjść na zewnątrz. Stęchłe powietrze paliło mu płuca, a słowa, które nieopatrznie wypowiedział, sprawiały mu ból w sercu. Longfellow skierował jednak światło gazowej latarni nad dziurę, która pozostała nie naruszona. Jeszcze nie skończył.
– Musimy kopać głębiej, poniżej tego, co możemy zobaczyć w dziurze. Policja nigdy nie wpadłaby na ten pomysł.
Holmes popatrzył na niego z niedowierzaniem.
– Ani ja! Talbota umieszczono w dziurze, nie pod nią, mój drogi Longfellow!
– Przypomnij sobie – odparł Longfellow – co Dante powiedział do grzesznika, który miotał się w swej jamie.
– „Siedźże tu, wpadłeś bowiem, gdzieś wycelił – wyrecytował Holmes. – I niech ci mile kruszec w uchu dzwoni" [32]. – Zrobił krótką pauzę. – „I niech ci mile kruszec w uchu dzwoni" – powtórzył. – Ale czy przez Dantego nie przemawia po prostu sarkazm, kiedy wypomina nieszczęsnemu grzesznikowi jego chciwość?
– Zaiste, ja sam zwykłem tak właśnie odczytywać tę linijkę – przyznał Longfellow. – Ale Dantego da się też odczytać dosłownie. Można dowodzić, że fraza Dantego w istocie pokazuje, iż częścią contrapasso symoniaków jest to, że zostają pogrzebani do góry nogami, z pieniędzmi, które w sposób niegodny zgromadzili za życia, umieszczonymi poniżej ich głów. Z pewnością Dante mógł myśleć o słowach, jakie święty Piotr wypowiedział do Szymona Maga: „Niech pieniądze twoje przepadną razem z tobą". [33] W tej interpretacji jama, w której tkwi grzesznik u Dantego, jest jego wieczną sakiewką.
W odpowiedzi na tę interpretację Holmes wydał z siebie jedynie serię niezrozumiałych gardłowych dźwięków.
– Jeśli będziemy kopać – dodał Longfellow z lekkim uśmiechem – może uda się rozwiać twoje wątpliwości. – Wsunął w otwór swoją laskę, chcąc dosięgnąć dna, ale dół okazał się zbyt głęboki. – Chyba się nie zmieszczę – Longfellow ocenił wymiary dziury. Potem jego wzrok padł na drobnego doktora, który dusił się od astmy. Holmes znieruchomiał jak głaz.
– Ależ Longfellow… – doktor spojrzał w głąb jamy. – Dlaczego natura nie spytała mnie o radę w sprawie moich cech fizycznych?
Nie było sensu się spierać. Z Longfellowem właściwie nie dało się spierać – był niewzruszenie spokojny. Gdyby był tu Lowell, kopałby już w dziurze jak królik.
– Dziesięć do jednego, że złamię sobie paznokieć – poskarżył się Holmes.
Longfellow skinął tylko głową. Doktor zacisnął powieki i zsunął się w otwór.
– Jest zbyt wąski, nie mogę się pochylić. Nie skulę się na tyle, aby móc kopać.
Longfellow pomógł Holmesowi się wydostać. Doktor wszedł do wąskiego otworu ponownie, tym razem głową w dół, a Longfellow trzymał go za nogi w kostkach. Poeta miał mocny i pewny chwyt lalkarza operującego marionetką.
– Ostrożnie, Longfellow! Ostrożnie!
– Czy widzisz dostatecznie dobrze? – spytał Longfellow.
Holmes ledwie go słyszał. Grzebał w ziemi rękami; mokra gleba, najpierw obrzydliwie ciepła, a po chwili zimna i twarda jak lód, wchodziła mu pod paznokcie. Najgorszy był smród, duszący, ohydny odór spalonego ciała, który zachował się w ciasnym dole. Holmes usiłował wstrzymać oddech, lecz ta taktyka w połączeniu z coraz silniejszymi objawami astmy sprawiała, iż czuł, że jego głowa staje się lekka, tak lekka, jakby gotowa była lada moment ulecieć niczym balon. Był tam, gdzie jeszcze niedawno tkwił wielebny Talbot – zwisając głową w dół, dokładnie tak jak on. Lecz zamiast karzącego ognia na swoich stopach czuł tylko pewny uchwyt Longfellowa. Przyjaciel zapytał go o coś zatroskanym tonem, lecz jego głos był zbyt odległy, a doktor zbyt osłabiony, by cokolwiek zrozumieć. Holmes zastanawiał się, czy jeśli zemdleje, Longfellow zwolni uchwyt i pozwoli mu runąć gdzieś w piekielne otchłanie. Nagle pojął niebezpieczeństwo, w jakie się wpakowali, próbując mierzyć się z książką. Korowód myśli zdawał się nie mieć końca, gdy nagle jego palce natrafiły na jakiś przedmiot. Holmes momentalnie odzyskał jasność umysłu. To był kawałek ubrania! Nie, to była torebka. Satynowa torebka.
Holmes zadrżał. Próbował coś powiedzieć, ale smród i ziemia uniemożliwiały mu to skutecznie. Na chwilę uległ panice, lecz zaraz otrzeźwiał i zaczął zapamiętale wierzgać. Longfellow pojął, że to sygnał skierowany do niego, i wydobył z jamy ciało przyjaciela. Doktor, plując i parskając, usiłował złapać oddech, podczas gdy Longfellow przyglądał mu się z troską. Roztrzęsiony Holmes opadł na kolana.
– Na miłość boską, Longfellow, zobacz, co to jest!
Doktor pociągnął za sznurek, jaki oplatał znalezisko, i rozrywając zesztywniały od brudu materiał, otworzył torebkę. Longfellow patrzył, jak Holmes wydobywa z niej banknoty. Na twarde podłoże krypty wysypało się tysiąc dolarów.
„I niech ci mile kruszec w uchu dzwoni… "
Neli Ranney prowadziła dwóch gości długim korytarzem posiadłości Wide Oaks, od trzech pokoleń należącej do rodziny Healeyów. Obaj byli dziwnie powściągliwi w ruchach, tylko ich oczy były bystre i ruchliwe. Służąca większą uwagę zwróciła jednak na ich ubrania, rzadko bowiem zdarzało jej się oglądać dwa tak kontrastowe style.
Jeden z gości, o charakterystycznej krótkiej brodzie i długich zwisających wąsach, nosił nieco wytartą, krótką, dwurzędową marynarkę oraz wytworny, acz nie wyszczotkowany jedwabny kapelusz, który w zestawieniu z niewyszukanym ubraniem zakrawał na kpinę. Jego krawat, związany w marynarski węzeł, zdobiła spinka z gatunku tych, które dawno już wyszły z mody w Bostonie. Drugi mężczyzna, o gęstej, spływającej kaskadą czerwonawobrązowej brodzie, ściągnął jaskrawe rękawiczki i schował je do kieszeni nienagannie skrojonego surduta ze szkockiego tweedu. Jego korpus opinała zielona kamizelka z kieszonką, z której, niczym choinkowa ozdoba, zwisał błyszczący złoty łańcuszek od zegarka.
Neli z ociąganiem opuszczała pokój, podczas gdy Richard Sullivan Healey, najstarszy syn sędziego, witał swoich gości.
– Przepraszam za zachowanie pokojówki – powiedział Healey, odesławszy Neli. – To ona odnalazła ciało ojca i zabrała je do domu. Od tamtego czasu w każdym widzi potencjalnego winowajcę. Obawiamy się, że biedaczka roi sobie coś strasznego, niemal tak jak matka w ostatnich dniach.
– Mamy nadzieję zobaczyć się z twoją drogą matką, jeśli pozwolisz, Richardzie – odezwał się uprzejmym tonem Lowell. – Pan Fields uważa, że moglibyśmy z nią omówić sprawę wydania przez firmę Ticknor & Fields księgi pamiątkowej poświęconej sędziemu Healeyowi.
O ile krewni, nawet odlegli, mogli osobiście odwiedzać rodzinę zmarłego, o tyle wydawca potrzebował pretekstu. Richard Healey skrzywił swoje wydatne usta w uprzejmym grymasie.
– Obawiam się, że wizyta u niej nie będzie dziś możliwa, drogi kuzynie. Matka ma dzisiaj zły dzień. Położyła się do łóżka.
– Cóż to, nie mów, że jest chora. – Lowell pochylił się do przodu z wyrazem niezdrowej ciekawości na twarzy.
Richard Healey rozpaczliwie zamrugał powiekami.
– Zdaniem lekarzy fizycznie matce nic nie dolega – odezwał się z wahaniem. – Ale rozwinęła się u niej pewna mania, która, jak się obawiam, w ostatnich tygodniach nasiliła się do tego stopnia, że można mówić o chorobie. Matka nieustannie czuje na ciele obecność robaków… Wybaczcie, panowie, jeśli brzmi to wulgarnie. Zdaje się jej, że ciągle pełzają po niej, i z tego powodu bez przerwy się drapie i rani sobie skórę, choć wszyscy wokół mówią jej, że to tylko urojenia.
– Czy jest jakiś sposób, abyśmy mogli jej pomóc, drogi panie Healey? – spytał Fields.
– Odnajdźcie mordercę ojca – syn sędziego uśmiechnął się smutno.
Z niepokojem zauważył, że zamiast odpowiedzi obaj mężczyźni posłali mu tylko chłodne i niewzruszone spojrzenia.
Lowell chciał zobaczyć, gdzie znaleziono ciało Artemusa Healeya. Richard Healey opierał się zrazu tej dziwnej prośbie, ale ostatecznie uznał ekstrawagancję kuzyna za przejaw jego poetyckiej natury i poprowadził obu gości na zewnątrz. Wyszli tylnymi drzwiami rezydencji, minęli ogród kwiatowy i ruszyli przez łąkę prowadzącą nad brzeg rzeki. Healey zauważył, że jak na poetę, James Russell Lowell szedł niespodziewanie szybkim, zamaszystym krokiem. Silny wiatr dmuchał drobnymi ziarenkami piasku w jego brodę i usta. Z nieprzyjemnym posmakiem na języku i skurczem w gardle Lowell brnął naprzód, a wizja śmierci sędziego stawała się dlań coraz bardziej klarowna.
Ignavi z Pieśni trzeciej nie wybierali za życia ani dobra, ani zła, przeto wzgardziło nimi zarówno Niebo, jak i Piekło. Trafiali zatem do przedsionka Piekła. Ponieważ niegdyś tchórzliwie odmówili działania, ich nagie cienie unosiły się teraz w powietrzu, podążając za pustym proporczykiem. Bez przerwy kąsały ich muchy i osy, a krew cieknąca z ran zadawanych przez owady mieszała się z solą ich łez, stanowiąc pokarm dla gromadzących się u ich stóp ohydnych robaków. Jeszcze więcej much i robactwa lęgło się na ich gnijących ciałach. Zarówno muchy, osy, jak i czerwie odnaleźć można było na ciele Artemusa Healeya.
Dla policji i gazet był to tylko skutek uboczny okrutnego pozostawienia ciała na zewnątrz i tylko pośrednio wiązano go z samym morderstwem. Lecz członkowie Klubu Dantego wiedzieli, że obecność robactwa była kluczowa dla tej zbrodni.
– Nasz Lucyfer wiedział, jak przenieść te insekty – stwierdził Lowell, gdy pierwszego dnia ich „dochodzenia" zebrali się w Craigie House.
Niewielki gabinet był usłany gazetami. Od przewracania zbyt wielu stron palce przyjaciół splamiła farba drukarska. Fields przeglądał notatki, które sporządził Longfellow, chcąc dociec, dlaczego Lucyfer, jak nazwał ich przeciwnika Lowell, wybrał Healeya na jednego z Ignavi.
Lowell skubał w zamyśleniu sumiasty wąs. Gdy przyjaciele stawali się jego audytorium, sam przeistaczał się w wykładowcę.
– No cóż, Fields, jedynym cieniem, który Dante wyróżnia z tej grupy „neutralnych", czy też „obojętnych", jest ten, który, jak mówi, dokonał gran rifuto, „wielkiej odmowy". Musi to być Poncjusz Piłat, on bowiem właśnie dopuścił się najstraszniejszego aktu obojętności w dziejach chrześcijaństwa, kiedy to ani nie zatwierdził, ani nie powstrzymał ukrzyżowania Zbawiciela. Sędziego Healeya z kolei poproszono niegdyś o zadanie śmiertelnego ciosu Ustawie o zbiegłych niewolnikach, on jednak nie zrobił w tej sprawie nic. Odesłał Thomasa Simsa z powrotem do Savannah, gdzie uciekiniera, ledwie chłopca, czekała okrutna kara: został wychłostany do krwi, a potem paradował ze swoimi ranami przed całym miastem. A stary Healey mruczał cały czas, że nie jego sprawą było obalanie ustawy uchwalonej przez Kongres. Nie! Na litość boską! To była sprawa nas wszystkich!
– Nie ma jednoznacznego rozwiązania tej łamigłówki – wtrącił Longfellow, rozganiając gęsty obłok dymu z cygara Lowella. – Dante nie podaje imienia tej postaci.
– Dante nie mógł podać imienia grzesznika – Lowell z pasją bronił swojej koncepcji. – Te cienie, które, jak mówi Wergili, „bez hańby żyły i bez części" [34], muszą pozostać zapomniane po śmierci, gnębione bez końca przez najmarniejsze spośród marnych stworzeń. Na tym właśnie polega ich contrapasso, ich wieczna kara.
– Pewien holenderski uczony sugerował, że tą postacią nie jest Poncjusz Piłat, mój drogi przyjacielu – zauważył Longfellow – lecz raczej młodzieniec z rozdziału 19 Ewangelii Mateusza, werset 22, który odrzuca żywot wieczny ofiarowany mu przez Jezusa. Z kolei pan Greene i ja skłaniamy się ku jeszcze innemu odczytaniu „wielkiej odmowy". Twierdzimy mianowicie, że chodzi tu o papieża Celestyna V. Wybrał on ścieżkę obojętnych, zrzekając się biskupstwa Rzymu, co wyniosło do godności papieskiej skorumpowanego Bonifacego, który doprowadził ostatecznie do wygnania Dantego.
– To ogranicza poemat Dantego do tematyki włoskiej – zaprotestował Lowell. – Typowe podejście naszego drogiego Greene'a. Jestem przekonany, że to Piłat. Niemalże widzę go, jak marszczy gniewnie brwi. Tak właśnie musiał go widzieć Dante.
Fields i Holmes milczeli podczas tej wymiany zdań.
– Nasza praca nie może się stać kolejną sesją Klubu – stwierdził wreszcie wydawca uprzejmym, lecz pełnym wyrzutu tonem. – Trzeba znaleźć lepszy sposób zrozumienia tych morderstw i dlatego musimy nie tylko czytać pieśni związane z zabójstwami, ale także wkroczyć w nie.
W tym momencie Lowell po raz pierwszy przestraszył się tego, co mogło nastąpić.
– Co zatem sugerujesz? – zapytał.
– Musimy sami – odparł Fields – zobaczyć te miejsca, w których wizje Dantego zostały wcielone w życie.
Teraz, przemierzając posiadłość Healeya, Lowell chwycił swojego wydawcę za ramię.
– „Come la rena quando turbo spira" – wyszeptał.
Fields nie zrozumiał.
– Czy mógłbyś to powtórzyć, Lowell?
Lowell popędził naprzód i zatrzymał się w miejscu, gdzie pośród ciemnej błotnistej wyściółki lśniło koło z gładkiego, jasnego piasku. Pochylił się.
– To tutaj! – zawołał z triumfem.
Richard Healey, który pozostał nieco z tyłu, potwierdził, a kiedy dotarło do niego, że Lowell nie miał prawa tego wiedzieć, na jego twarzy odmalował się wyraz zdumienia.
– Skąd to wiedziałeś, kuzynie? Skąd wiedziałeś, że tutaj znaleziono zwłoki mojego ojca?
– Och – powiedział Lowell nieszczerze. – Przecież to było pytanie, a nie stwierdzenie. Wydawało mi się, że zwolniłeś, więc zapytałem: „To tutaj?" Prawda, że zwolnił? – Lowell wzrokiem szukał pomocy u Fieldsa.
– Tak sądzę, panie Healey. – Fields skwapliwie skinął głową, robiąc głęboki wdech.
Richard Healey skłonny był sądzić inaczej.
– Cóż, odpowiedź brzmi: t a k… – odparł, starając się nie ukrywać tego, że intuicja Lowella nie tylko zrobiła na nim wrażenie, lecz również wzbudziła jego podejrzliwość. – Właśnie tutaj to się stało, kuzynie. Najbardziej zaniedbana część naszych włości – dodał z goryczą. – Był to jedyny skrawek łąki, na którym nic nie chciało wyrosnąć.
Lowell wodził palcem po piasku.
– To tutaj – powtórzył jak w transie.
Po raz pierwszy poczuł prawdziwe, narastające współczucie dla Healeya. To w tym miejscu nagi sędzia został wydany na żer robactwu. A najgorsze w tym wszystkim było to, że spotkał go koniec, którego nigdy by nie zrozumiał, podobnie jak jego żona i synowie.
Richard Healey sądził, że Lowell jest bliski łez.
– Ojciec zawsze darzył cię wielką sympatią, kuzynie – powiedział, klękając obok poety.
– Co takiego? – rzucił Lowell, który szybko otrząsnął się ze współczucia.
Healey wzdrygnął się, słysząc tę szorstką odpowiedź.
– Ojciec. Sędzia. Byłeś jednym z jego ulubionych krewnych. Czytywał twoją poezję z wielki podziwem i dumą. I zawsze gdy przychodził nowy numer „The North American Review", nabijał fajkę i czytał go od deski do deski. Mawiał, że posiadasz wyższe wyczucie prawdy.
– Tak twierdził? – spytał nieco oszołomiony Lowell. Unikając rozbawionego wzroku Fieldsa, poeta wymamrotał wymuszony komplement o wyrafinowanym guście sędziego.
Kiedy wrócili do domu, zjawił się posłaniec z przesyłką pocztową. Richard Healey przeprosił na chwilę gości. Fields szybko odciągnął Lowella na stronę.
– Skąd, u diabła, wiedziałeś, gdzie zabito Healeya? Nie dyskutowaliśmy o tym na naszych spotkaniach.
– U każdego szczerego dantejczyka bliskość rzeki Charles musi budzić jednoznaczne skojarzenia. Przypomnij sobie, że Dante spotyka Ignavi nieopodal Acheronu, pierwszej rzeki Piekła.
– Zgoda, ale gazety nie wspominały o tym, w której części posiadłości znaleziono Healeya!
– Gazety, mój drogi, nie nadają się nawet do tego, żeby zapalać od nich cygara – wykręcił się Lowell, umyślnie opóźniając swoją odpowiedź, by nacieszyć się zniecierpliwieniem Fieldsa. – To piasek mnie naprowadził.
– Piasek?
– Tak, tak. „Come la rena quando turbo spira". Zważ, co mówi Dante – napomniał Fieldsa. – Wyobraź sobie wejście w krąg obojętnych. Co widzimy, kiedy spoglądamy na masę grzeszników?
Fields był czytelnikiem materialistą i przypominał sobie zwykle cytaty poprzez numery stron, gramaturę papieru, układ czcionki, zapach cielęcej skóry. Czuł niemal, jak złocone rogi jego egzemplarza Dantego muskają mu palce.
– „Okropne gwary, przeliczne języki – recytował powoli Fields, przekładając w myślach odpowiedni fragment. – Jęk bólu, wycia, to ostre, to bledsze" [35]…
Dalej nie pamiętał. Dałby wiele, aby przypomnieć sobie, co było dalej, aby zrozumieć to, co Lowell już wiedział i co czyniło sytuację odrobinę jaśniejszą. Wyjął kieszonkowe włoskie wydanie Dantego i zaczął je kartkować.
Lowell odebrał mu książkę.
– No, dalej, Fields! „Facevano un tumulto ii qual s'aggira sempre in quell' aura sanza tempo tinta, come la rena quando turbo spira… Czyniły wrzawę, na czarne powietrze / Lecącą wiru wieczystymi skręty, /Jak piasek, gdy się z huraganem zetrze" [36].
– A zatem… – przerwał mu Fields.
– Łąki za domem to głównie połacie trawy, błoto i kamienie – rzucił Lowell niecierpliwie. – Ale w pewnej chwili wiatr cisnął nam w twarze drobne ziarenka luźnego piasku i dlatego poszedłem w tamtą stronę. Kaźni Ignavi towarzyszy wrzawa, co jest „jak piasek, gdy się z huraganem zetrze". Ta metafora luźnego piasku nie jest pustą gadaniną, Fields! To alegoria pokrętnych i niestałych umysłów tych grzeszników, którzy wybierają bierność, kiedy mają moc działania, i którzy tracą tę moc w piekle!
– Daj spokój, Jamey! – powiedział Fields odrobinę za głośno.
Wzdłuż pobliskiej ściany przemykała pokojówka z miotełką do kurzu. Ale Fields tego nie zauważył.
– Daj spokój! Piasek? Huragan? Trzy rodzaje owadów, proporczyk, pobliska rzeka… I tego aż nadto. Ale piasek? Jeśli nasz przyjaciel potrafi wykorzystać nawet tak drobną aluzję do Dantego, to…
Lowell przytaknął ponuro.
– To znaczy, że jest naprawdę wielkim znawcą Dantego – stwierdził z nutką podziwu w głosie.
– Proszę panów… – Obok poetów jak spod ziemi wyrosła Neli Ranney. Obaj odskoczyli do tyłu.
– Podsłuchiwałaś?! – ryknął na nią Lowell.
Służąca pokręciła głową.
– Nie, wielmożny panie. Przysięgam. Ale zastanawiam się, czy… – Neli nerwowo spojrzała przez jedno, a potem przez drugie ramię. – Wy, szanowni panowie, jesteście inni niż ci, co przychodzą złożyć kondolencje. To, jak oglądaliście dom… i podwórko, gdzie… Czy przyjdziecie jeszcze kiedy? Bo ja muszę…
Lecz w tym właśnie momencie powrócił Richard Healey i pokojówka, która najwyraźniej po mistrzowsku opanowała właściwą służbie sztukę znikania, w środku zdania przeniosła się na drugą stronę ogromnego korytarza.
– Od kiedy ogłosiliśmy nagrodę, każdego ranka daję się nabrać na niemądre nawroty nadziei, rzucam się na listy, szczerze ufając, że gdzieś pośród nich czeka prawda, którą ktoś pragnie się z nami podzielić. – Healey westchnął tak, że jego beczułkowata pierś straciła niemal połowę swojej objętości. Podszedł do kominka i wrzucił do niego najświeższy plik listów. – Nie mam pojęcia, czy ci ludzie są okrutni, czy też po prostu obłąkani…
– Mój drogi kuzynie – zwrócił się doń Lowell – czy policja nie ma żadnych informacji, które mogłyby ci pomóc?
– Czcigodna bostońska policja – powiedział Healey z przekąsem. – Opowiem ci historię o bostońskiej policji. Zebrali tylu kryminalistów, ilu tylko mógł pomieścić główny posterunek, żeby ich przesłuchać, i wiesz, co z tego wyszło?
Richard najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi. Lowell przyznał głosem nieco ochrypłym z napięcia, że nie wie.
– A więc ci powiem. Jeden z nich zabił się, wyskakując przez okno. Czy możesz to sobie wyobrazić? Posterunkowy, Mulat, który prawdopodobnie próbował go uratować, wspomniał coś o tym, że nieszczęśnik wyszeptał wtedy słowa, których nie można było zrozumieć.
Lowell skoczył naprzód i chwycił Healeya, jakby chciał wytrząsnąć z niego więcej informacji. Fields szarpnął Lowella za surdut.
– Posterunkowy Mulat, powiadasz? – dopytywał się Lowell.
– Czcigodna bostońska policja – powtórzył Richard z ledwie skrywaną goryczą. – Zatrudnilibyśmy prywatnych detektywów, ale panuje wśród nich prawie taka sama korupcja, jak wśród policjantów.
Z pokoju na górze dobiegły ich jęki. Na schodach pojawił się Roland Healey. Zbiegł na półpiętro i krzyknął do brata, że matka znów ma atak. Gdy Richard ruszył po schodach w górę, Neli Ranney zrobiła kilka kroków w kierunku Lowella i Fieldsa. Healey zauważył to kątem oka.
– Neli – przechylił się nad szeroką poręczą – dokończ pracę w piwnicy, dobrze?
Zaczekał, aż znikła, i dopiero wtedy podjął przerwaną wspinaczkę po schodach.
– A więc posterunkowy Rey prowadził śledztwo w sprawie morderstwa Healeya, kiedy usłyszał ten szept – rzekł Fields, gdy zostali sami z Lowellem.
– Kimkolwiek był ten, kto skonał tego dnia na policyjnym posterunku, wiemy już przynajmniej, co szeptał. – Lowell zastanowił się przez chwilę. – Musimy dowiedzieć się, co tak przestraszyło pokojówkę.
– Ostrożnie, Lowell. Będzie z nią krucho, jeśli syn sędziego nas nakryje.
Obawy Fieldsa powstrzymały poetę.
– W każdym razie Healey powiedział, że służąca roi sobie różne rzeczy.
W tej samej chwili dobiegł ich łoskot z pobliskiej kuchni. Lowell upewnił się, że ciągle są sami, i skierował się w stronę kuchennych drzwi. Zapukał delikatnie. Nie było odpowiedzi.
Popchnął drzwi i usłyszał słabnący hałas, dochodzący od strony pieca. To wibrowała winda kuchenna, używana do dostarczania posiłków. Podajnik wrócił właśnie z piwnicy. Lowell otwarł drewniane drzwiczki. Uznał, że podajnik jest pusty. Dopiero po chwili zauważył kawałek papieru. Pospieszył w kierunku Fieldsa.
– Co to jest? Co się dzieje? – spytał wydawca.
– Właśnie przyszła do nas przesyłka z piwnicy. Muszę znaleźć gabinet sędziego. Zostań tu i obserwuj, czy Healey nie wraca – odparł Lowell.
– Ależ Lowell! – zawołał Fields. – Co mam zrobić, kiedy się pojawi?
Lowell nie odpowiedział. Podał wydawcy liścik.
Poeta ruszył korytarzem, zaglądając do kolejnych otwartych pomieszczeń, aż w końcu dostrzegł drzwi zastawione kanapą. Przesunął ją na bok i wszedł ostrożnie do środka. Pokój był posprzątany, ale tylko pobieżnie, jak gdyby przebywanie w nim przez dłuższy czas było zbyt bolesne dla Neli Ranney czy którejś z młodszych służących – i to nie tyle dlatego, że tu właśnie umarł sędzia, ale z powodu wciąż żywych wspomnień o nim, trwałych jak zapach skóry, w którą oprawiono książki w jego bibliotece.
Lowell słyszał nad sobą jęki pani Healey, które narastały w potwornym crescendo. Starał się nie myśleć o tym, że znalazł się w trupiarni. Fields, pozostawiony w korytarzu, stał i czytał list od Neli Ranney:
Mówią, że muszę zachować to dla siebie, ale nie mogę i nie wiem, komu to powiedzieć. Kiedy wzięłam Sędziego Healeya do jego gabinetu, to on jęczał w moich ramionach, zanim skonał. Czy ktoś mi pomoże?
– O mój Boże. – Fields bezwiednie zmiął kartkę. – On jeszcze wtedy żył!
W gabinecie Lowell uklęknął i przyłożył głowę do podłogi.
– Ty ciągle żyłeś – wyszeptał. – Wielka odmowa. To dlatego zostałeś zabity – zwrócił się łagodnie do Artemusa Healeya. – Co ci mówił Lucyfer? Próbowałeś coś powiedzieć swojej pokojówce, kiedy cię znalazła. A może próbowałeś ją o coś poprosić?
Na podłodze wciąż widoczne były plamki krwi. Lowell ujrzał na brzegach dywanu coś innego: zmiażdżone larwy, strzępy owadów, których nie rozpoznawał, skrzydła i odwłoki jaskrawookich much, które Neli Ranney zgładziła w ataku rozpaczy przy ciele Healeya. Zaczął szperać w przedmiotach leżących na zagraconym biurku sędziego, aż znalazł to, czego szukał: kieszonkową lupę. Przyjrzał się dokładnie owadom. One także nosiły ślady krwi sędziego.
Nagle spod pliku papierów za biurkiem wyleciały trzy lub cztery wielkie muchy. Ruszyły w kierunku Lowella.
Odskoczył odruchowo, potykając się o ciężkie krzesło. Silnie uderzył nogą o żeliwny stojak na parasole i przewrócił się. Żądny zemsty, metodycznie uśmiercił wszystkie owady ciężką prawniczą książką. „Niech wam się nie wydaje, że jesteście w stanie wystraszyć Lowella" – pomyślał i w tym samym momencie poczuł delikatne ukłucie powyżej kostki. Mucha, która przypadkiem wślizgnęła się do nogawki jego spodni, zdezorientowana wyfrunęła na zewnątrz, próbując ucieczki. Z dziecięcą radością Lowell wdeptał ją obcasem w dywan. Wtedy właśnie zauważył czerwone otarcie naskórka tuż powyżej kostki, w miejscu gdzie uderzył się w stojak.
– Niech was diabli – powiedział do martwego potomstwa much.
Fields mruknął przez drzwi, żeby się pospieszył. Lowell, oddychając ciężko, ignorował ostrzeżenia, póki nie usłyszał kroków i głosów dochodzących z góry.
Wyjął chusteczkę z wyhaftowanym przez Fanny Lowell inicjałem JRL i zebrał owady, które właśnie zabił, a także inne części insektów, które znalazł, po czym wepchnął pakunek do kieszeni marynarki i wybiegł z gabinetu. Fields pomógł mu przesunąć kanapę z powrotem na miejsce. Głosy udręczonych kuzynów stawały się coraz bliższe.
Wydawca umierał z ciekawości.
– No i jak? Znalazłeś coś? Lowell poklepał się po kieszeni.
– Świadków, mój drogi, świadków.
Tydzień po pogrzebie Elishy Talbota każdy pastor w Nowej Anglii wygłosił płomienną mowę pochwalną na jego cześć. Następnej niedzieli homilie koncentrowały się na przykazaniu „Nie zabijaj". Kiedy okazało się, że ani w sprawie Talbota, ani Healeya nie poczyniono żadnych istotnych postępów, bostońscy duchowni zaczęli wygłaszać kazania o wszelkich możliwych grzechach, sięgając po przykłady jeszcze do czasów przedwojennych. Kazania te kulminowały się z siłą Sądu Ostatecznego w tyradach przeciwko jałowej pracy policji. Zapał kaznodziejów napełniłby dumą Talbota, starego tyrana ambony w Cambridge.
Dziennikarze pytali, jak to możliwe, że zabójcy dwóch tak wybitnych obywateli byli bezkarni. „Co stało się z pieniędzmi, które Rada Miejska przyznała na poprawę skuteczności działań policji? Czyżby jedynym efektem hojności władz były błyszczące srebrne cyfry na mundurach policjantów?" – pytała ironicznie jedna z gazet. „Dlaczego miasto przyjęło wniosek Kurtza i zezwoliło jego funkcjonariuszom na noszenie broni palnej, skoro policjanci nie potrafią znaleźć kryminalistów, przeciwko którym mogliby jej użyć?" – wtórowała jej inna.
Nicholas Rey czytał z zainteresowaniem te i inne krytyczne uwagi, siedząc przy swoim biurku na głównym posterunku. W istocie wydział policji wprowadził pewne usprawnienia. Zainstalowano na przykład dzwonki alarmu przeciwpożarowego, wzywające całe siły policyjne lub jakąś ich część do dowolnego punktu miasta. Naczelnik nakazał również posterunkowym i detektywom dostarczanie stałych raportów do głównego posterunku, gdzie wszyscy policjanci gotowi byli odpowiedzieć na każde, nawet mało poważne wezwanie.
Kurtz spytał prywatnie posterunkowego Reya o jego przypuszczenia dotyczące morderstw. Rey rozważył sytuację. Posiadał rzadką umiejętność powstrzymywania się od udzielania natychmiastowej odpowiedzi, dzięki czemu zawsze mówił dokładnie to, co miał na myśli.
– Kiedy chwytano zbiegłego żołnierza, cały oddział otrzymywał rozkaz wyjścia w pole, gdzie był otwarty grób i trumna. Dezerter szedł z przodu, razem z kapelanem. Tam zmuszano go, by usiadł w trumnie, przewiązywano mu oczy przepaską, a potem pętano stopy i ręce. Pluton egzekucyjny, złożony z żołnierzy z jego oddziału, ustawiał się w szeregu i czekał na komendę. „Gotowi, cel… " Wraz z komendą „ognia" dezerter padał martwy wprost do trumny, którą od razu zakopywano. Nie stawiano nagrobka. Potem oddział wracał do obozu z bronią na ramieniu.
– Uważasz, że Healeya i Talbota sprzątnięto dla przykładu?
– Kurtz był nieco sceptyczny.
– Uciekiniera można by równie dobrze zastrzelić w namiocie generała lub gdzieś w lesie albo postawić przed sądem polowym. Publiczna egzekucja miała nam pokazać, że dezerter, który porzucił swoje szeregi, także zostanie porzucony. Właściciele niewolników używali podobnej metody do zastraszania Murzynów – przykładnie karali zbiegów. To, że Healey i Talbot zostali zamordowani, może mieć drugorzędne znaczenie. W moim odczuciu chodziło przede wszystkim o ukaranie tych ludzi. A my powinniśmy ustawić się w szeregu i patrzeć.
Kurtz był pod wrażeniem, lecz nadal miał wątpliwości.
– Powiedzmy, że masz rację. Zostali ukarani. Ale przez kogo? I za jakie przewinienia? Jeśli ktoś chciał, abyśmy potraktowali ich los jako przestrogę, czyż nie powinien ukarać ich w sposób dla nas zrozumiały? Nagie ciało porzucone obok proporczyka. Spalone stopy. To całkiem bez sensu!
„Ale dla kogoś musi to mieć sens" – pomyślał Rey. Być może on i Kurtz nie są po prostu właściwymi adresatami tego komunikatu.
– Co pan wie o Oliverze Wendellu Holmesie? – spytał Rey Kurtza podczas innej rozmowy, na schodach budynku Domu Stanowego, kiedy szli razem do czekającego na nich powozu.
– Holmes? – Kurtz wzruszył obojętnie ramionami. – Poeta i lekarz. Mucha uprzykrzona. Przyjaciel starego profesora Webstera, zanim go powieszono. Był chyba jednym z ostatnich, którzy uznali w końcu jego winę. Z tego, co pamiętam, nie okazał się zbyt pomocny podczas oględzin zwłok Talbota.
– To prawda – zgodził się Rey, przypominając sobie nerwowe zachowanie doktora, wywołane widokiem spalonych stóp kaznodziei. – Sądzę, że źle się poczuł, ponieważ cierpi na duszności.
– Owszem, na duszności umysłu – zauważył Kurtz sarkastycznie.
Wkrótce po odkryciu zwłok pastora Rey pokazał naczelnikowi Kurtzowi kilkadziesiąt skrawków papieru, które zebrał w krypcie, nieopodal ustawionej pionowo „mogiły" Talbota. Były to maleńkie kwadraciki, nie większe od gwoździa tapicerskiego, zawierające przynajmniej jedną drukowaną literę. Niektóre ukazywały ledwie dostrzegalny druk na drugiej stronie. Część liter była całkiem rozmazana z powodu wilgoci panującej w krypcie. Kurtz zastanawiał się, dlaczego Rey interesuje się śmieciami, i musiał przyznać, że zaufanie, jakie miał do posterunkowego, nieco teraz zmalało.
Niezrażony Rey ostrożnie rozłożył skrawki na stole. Był przekonany, że kryły w sobie tajemne znaczenie, podobnie jak szept samobójcy. Potrafił rozpoznać litery z dwunastu skrawków: e, di, ca, t, I, vie, B, as, im, n, y i jeszcze jedno e. Jeden z zabrudzonych kawałków zawierał literę g, chociaż tak naprawdę równie dobrze mogło to być q.
Kiedy Rey nie musiał wieźć naczelnika Kurtza na rozmowy ze znajomymi ofiar lub na spotkania z kapitanami posterunków, wykorzystywał wolne chwile i wyjmował z kieszeni spodni skrawki papieru, a następnie rozsypywał litery na stole. Czasem udawało mu się ułożyć z nich słowa. W notatniku zapisywał frazy, które z nich tworzył. Zaciskał mocno powieki, by po chwili je rozewrzeć i przypatrywać się skrawkom w nadziei, że litery zechcą ułożyć się same i wyjaśnić mu, co się stało lub co należy zrobić, podobnie jak wędrujące talerzyki spirytystów przekazywały ponoć słowa zmarłych, jeśli posługiwało się nimi odpowiednio uzdolnione medium. Pewnego popołudnia Rey dodał do nowej mieszaniny liter ostatnie słowa samobójcy z posterunku w takiej formie, w jakiej je zapisał, mając nadzieję, że obydwa niezrozumiałe teksty w jakiś sposób przemówią jednym głosem.
Pośród wielu układów luźnych skrawków miał ulubione: / cant die as im… [37] Rey zawsze utykał w tym punkcie, lecz miał wrażenie, że coś w tym było. Próbował też inaczej, na przykład: Be vice as I… [38] Cóż jednak zrobić z owym strzępkiem papieru z g czy też qł Główny posterunek policji codziennie zalewały dziesiątki listów. Przekonanie ich autorów, że potrafiliby wyjaśnić wszystkie nie rozwiązane zagadki, było z reguły odwrotnie proporcjonalne do ich wiarygodności. Naczelnik Kurtz zadanie przeglądania tej korespondencji wyznaczył Reyowi, częściowo po to, żeby oderwać go od zajmowania się „śmieciami".
Pięciu ludzi utrzymywało, że widziało sędziego Healeya w filharmonii tydzień po tym, jak w Wide Oaks odkryto jego stoczone przez czerwie ciało. Rey wyśledził rzekomego sobowtóra Healeya dzięki numerowi miejsca na sezonowym bilecie do filharmonii; był to pewien malarz powozów z Roxbury, którego gęstwina zmierzwionych włosów czyniła nieco podobnym do sędziego. Anonimowy informator pisał, że morderca wielebnego Talbota, znajomy i odległy krewny autora listu, wsiadł na statek płynący do Liverpoolu w płaszczu pożyczonym bez pozwolenia. Na pokładzie statku postąpiono z nim w sposób haniebny i słuch po nim zaginął (wraz z płaszczem, który prawdopodobnie nigdy nie wróci do prawowitego właściciela). Inny list stwierdzał, że pewna kobieta podczas wizyty u krawca spontanicznie przyznała się do zamordowania sędziego Healeya w szale zazdrości. Uczyniwszy to wyznanie, uciekła pociągiem do Nowego Jorku, gdzie można ją znaleźć w jednym z czterech wymienionych hoteli.
Kiedy jednak Rey rozrywał kopertę kolejnego anonimowego listu, składającego się z dwóch zdań, poczuł się jak odkrywca. Papier był znakomitej jakości, a wiadomość została napisana kulfoniastymi literami, które miały ukryć prawdziwy charakter pisma autora.
List głosił, co następuje:
Kop głębiej w dole wielebnego.
Coś pominięto pod jego głową.
Z poważaniem
obywatel naszego miasta
– Coś pominięto? – powtórzył Kurtz drwiąco.
– Nie ma tu niczego do udowadniania, żadnej wymyślonej historii – przekonywał Rey z nietypowym dla siebie entuzjazmem. – Autor po prostu ma coś do powiedzenia. I niech pan pamięta: gazety bardzo się różniły w opisach tego, co przydarzyło się Talbotowi. Teraz musimy to wykorzystać. Ta osoba zna prawdziwe okoliczności śmierci pastora lub przynajmniej wie, że Talbot był pogrzebany w jamie, głową w dół. Niech pan spojrzy tutaj, naczelniku: „pod jego głową".
– Rey, wiesz, ile mam kłopotów? Pismacy z „Bostonian Transcript" znaleźli w ratuszu kogoś, kto potwierdził, że ubranie Talbota, podobnie jak Healeya, znaleziono starannie złożone na kupce. Wydrukują to jutro i całe to przeklęte miasto będzie wiedzieć, że mamy do czynienia z tym samym mordercą. Wtedy ludzie przestaną przejmować się zbrodnią; zażądają konkretnego nazwiska. – Kurtz wrócił do listu. – Czemu zatem list nie mówi o tym, co takiego możemy znaleźć w dole Talbota? I dlaczego twój „obywatel naszego miasta" nie może przyjść na nasz posterunek i powiedzieć mi osobiście tego, co wie?
Rey nie odpowiadał.
– Proszę mi pozwolić zajrzeć do krypty, naczelniku.
Kurtz pokręcił głową.
– Słyszałeś, jaką nagonkę urządzają na nas z każdej przeklętej ambony w okolicy, Rey. Nie możemy, ot tak sobie pójść i kopać w krypcie Drugiego Kościoła, aby wydobyć jakieś wydumane pamiątki.
– Pozostawiliśmy otwór nie naruszony, na wypadek gdyby potrzebna była dalsza obserwacja – przekonywał Rey.
– Owszem. Posterunkowy, ani słowa więcej na ten temat, jasne?
Mulat skinął głową, ale pewność siebie nie zniknęła z jego twarzy. Odmowa naczelnika nie była przeszkodą dla niewzruszonej milczącej niezgody podwładnego.
Jeszcze tego samego dnia po południu Kurtz złapał swój gruby płaszcz i podszedł do biurka Reya.
– Posterunkowy – rozkazał – jedziemy do Drugiego Kościoła Unitariańskiego w Cambridge.
Nowy kościelny, podobny do kupca jegomość z rudymi bokobrodami, wprowadził ich do środka. Wytłumaczył, że jego poprzednik, Gregg, po tym, jak odkrył ciało Talbota, zaczął się uskarżać na rozstrój nerwowy i w końcu zrezygnował z pełnienia funkcji kościelnego, aby zatroszczyć się o swe zdrowie. Prowadząc ich przez nawę, mężczyzna szukał niezgrabnie kluczy do krypt.
– Lepiej, żeby coś tam było – ostrzegł Kurtz Reya, kiedy uderzył w ich nozdrza stęchły zapach krypty.
Było.
Po kilku zaledwie ruchach łopatą Rey odkopał worek z pieniędzmi dokładnie tam, gdzie pogrzebali go z powrotem Longfellow i Holmes.
– Tysiąc. Równe tysiąc dolarów. – Posterunkowy policzył pieniądze w blasku gazowej latarni. Nagle coś go tknęło. – Naczelniku, czy przypomina pan sobie ten wieczór na posterunku w Cambridge, kiedy znaleziono ciało Talbota? Czy pamięta pan, co nam powiedziano? Pastor zgłaszał dzień wcześniej, że ktoś włamał się do jego sejfu.
– Ile mu wtedy skradziono?
Rey wskazał głową plik banknotów.
– Tysiąc – wykrztusił Kurtz z niedowierzaniem. – Cóż, nie wiem, czy to nam pomoże, czy też jeszcze bardziej skomplikuje sprawę. Niech mnie diabli, jeśli Langdon W. Peaslee lub Willard Burndy jednej nocy obrabowaliby sejf duchownego, następnej go ukatrupili i potem zostawili mu pieniądze, żeby cieszył się nimi w grobie!
W tym samym momencie Rey niemal nadepnął na bukiet kwiatów, pamiątkę pozostawioną tam przez Longfellowa. Podniósł je i pokazał Kurtzowi.
– Nie, nie, nie wpuszczałem nikogo innego do tej krypty – zapewniał ich nowy kościelny, kiedy wrócili do zakrystii. – Była zamknięta od czasu… tego wydarzenia.
– Więc może uczynił to pański poprzednik? Czy wie pan, gdzie możemy znaleźć pana Gregga? – zapytał naczelnik Kurtz.
– Tutaj – odparł kościelny. – To pobożny człowiek, zjawia się tu co niedziela.
– Kiedy zatem będzie tu następnym razem, niech go pan poprosi, aby natychmiast do nas przyszedł. Oto moja wizytówka. Jeśli pozwolił komuś tutaj wejść, powinniśmy o tym wiedzieć.
Na posterunku czekało ich wiele pracy. Konieczne było ponowne przesłuchanie policjanta z Cambridge, któremu wielebny Talbot zgłosił rabunek. Należało skontaktować się z bankami, aby ustalić, czy odnalezione pieniądze faktycznie pochodziły z sejfu pastora, a także przeczesać okolice domu Talbota w Cambridge, żeby zdobyć jakieś informacje dotyczące nocy, gdy dokonano włamania. Poza tym grafolog musiał przeanalizować anonimowy list, który dostarczył informacji policjantom.
Rey zauważył, że w Kurtza wstąpił prawdziwy optymizm, prawdopodobnie po raz pierwszy, od kiedy powiedziano mu o śmierci Healeya. Naczelnik był wręcz oszołomiony.
– To jest właśnie to, czego potrzeba, by być dobrym policjantem, Rey – odrobina instynktu. Czasami ma go każdy z nas. Ale obawiam się, że traci się go wraz z każdym rozczarowaniem życiem lub pracą. Wyrzuciłbym ten list razem z innymi śmieciami, gdyby nie ty. Powiedz mi w takim razie, co powinniśmy zrobić, co do tej pory przeoczyliśmy?
Rey uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Musi być coś takiego. No, dalej… – zachęcał Kurtz.
– Nie będzie się panu podobało to, co powiem – odparł posterunkowy.
Naczelnik wzruszył ramionami.
– Jeśli tylko nie chodzi o te twoje cholerne strzępki papieru…
Rey generalnie nie lubił, gdy ktoś okazywał mu szczególne względy, ale to było coś, na co długo czekał. Podszedł do okna, zza którego roztaczał się widok na drzewa rosnące przed posterunkiem, i wyjrzał na zewnątrz.
– Istnieje niebezpieczeństwo, którego nie umiemy dostrzec, naczelniku. Zagrożenie, które ktoś, kogo niegdyś przyprowadzono na nasz posterunek, odczuwał jako tak przemożne, że doprowadziło go to do targnięcia się na własne życie. Chcę wiedzieć, kim był ten, kto zginął na naszym dziedzińcu.
Oliver Wendell Holmes cieszył się, że miał przed sobą zadanie, które mu odpowiadało. Nie był ani entomologiem, ani przyrodnikiem i naukowe badania nad zwierzętami interesowały go tylko w takiej mierze, w jakiej odsłaniały wiedzę na temat wewnętrznego funkcjonowania ludzi, a szczególnie jego samego. Ale w ciągu dwóch dni, które minęły od przyniesienia przez Lowella mieszanki zmiażdżonych much i czerwi, zgromadził wszystkie książki o owadach, jakie mógł znaleźć w najlepszych bibliotekach naukowych Bostonu, i rozpoczął intensywne poszukiwania.
W tym samym czasie Lowell zorganizował spotkanie ze służącą Healeyów w domu jej siostry, na obrzeżach Cambridge. Neli opowiedziała mu, jak to naprawdę było ze znalezieniem sędziego i że odniosła wrażenie, iż przed śmiercią chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie niczego więcej prócz bulgotu. Słysząc głos Healeya, służąca upadła na kolana, jakby rażona jakąś boską siłą, i wyczołgała się z pokoju.
Co do odkrycia w kościele Talbota, Klub Dantego zdecydował ostatecznie, że policja powinna odnaleźć pieniądze zakopane w krypcie. Zarówno Holmes, jak i Lowell byli temu przeciwni: Holmes z powodu lęku, a Lowell z zaborczości. Longfellow przekonywał przyjaciół, by nie postrzegali policji jako rywali, nawet jeśli jej wiedza o ich działaniach mogłaby być niebezpieczna. Wszyscy mają ten sam cel: chcą zapobiec kolejnym morderstwom. Tyle że Klub Dantego poszukuje głównie śladów literackich, a policja – materialnych. Zatem po ponownym zakopaniu woreczka z tysiącem dolarów Longfellow ułożył prosty list, w którym doradzał, by kopać głębiej, i zaadresował go do biura naczelnika policji. Mieli nadzieję, że jakiś bystry policjant dostrzeże go, zrozumie dostatecznie dobrze i, być może, dowie się czegoś więcej o morderstwie.
Kiedy doktor ukończył swoje badania nad owadami, Longfellow, Fields i Lowell spotkali się w jego domu. Chociaż Holmes widział przez okno gabinetu wszystkich gości przybywających do jego domu przy Charles Street 21, lubił, jak jego irlandzka pokojówka sadzała odwiedzających w małym przedpokoju i szła przekazać mu ich nazwiska. Dopiero wtedy doktor zbiegał ze schodów.
– Longfellow? Fields? Lowell? Jesteście? Wejdźcie na górę! Pozwólcie, że pokażę wam to, nad czym pracowałem.
W wytwornym gabinecie panował większy porządek niż w większości pokojów pisarzy. Od podłogi do sufitu ciągnęły się rzędy książek. Wiele z nich, biorąc pod uwagę wzrost Holmesa, było dostępnych tylko dzięki przesuwanej drabinie, którą doktor sam zbudował. Holmes pokazał im swój ostatni wynalazek: podręczną biblioteczkę umieszczoną na rogu biurka, tak że nie trzeba było wstawać, by coś odnaleźć.
– Bardzo dobrze, Holmes – powiedział Lowell, zerkając na mikroskopy.
Holmes przygotował preparat.
– Aż do naszych czasów natura opatrywała wszystkie swoje wewnętrzne pracownie napisem obwieszczającym zakaz wstępu. Jeśli jakiś ciekawski obserwator ośmielił się zgłębiać tajemnicę jej gruczołów, kanałów i płynów, przesłaniała swą pracę oślepiającą mgłą i oszałamiającym blaskiem, niczym stare bóstwa.
Doktor wytłumaczył, że znalezione okazy to larwy muchy plujki. Do tego samego wniosku doszedł koroner Barnicoat w dniu, kiedy odkryto ciało. Ten gatunek much składa jaja na martwej tkance. Z jaj wykluwają się czerwie, które zjadają rozkładające się ciało, a następnie przeistaczają się w muchy i cykl rozpoczyna się na nowo.
– Ale według służącej Healey usiłował jej coś powiedzieć – stwierdził Fields, kiwając się w jednym z foteli Holmesa. – To znaczy, że ciągle żył! Chociaż, jak sądzę, jego życie ledwie się tliło. Cztery dni po tym, jak został zaatakowany… Poza tym czerwie wypełniały dosłownie każdą szczelinę jego ciała.
Holmes poczułby odrazę na myśl o takim cierpieniu, gdyby ten pomysł nie był zupełnie niedorzeczny. Pokręcił głową.
– Na szczęście dla sędziego Healeya i ludzkości to niemożliwe. Albo była tam tylko garść czerwi, może cztery lub pięć w okolicach rany na głowie, gdzie mogła być jakaś martwa tkanka, albo sędzia nie żył. Gdyby czerwie karmiły się nim od środka w takich ogromnych ilościach, jak donoszono, cała tkanka musiałaby być martwa. A zatem i on byłby martwy.
– Być może pokojówka uległa złudzeniu – zasugerował Longfellow, widząc rezygnację na twarzy Lowella.
– Gdybyś mógł ją widzieć, Longfellow – powiedział Lowell. – Gdybyś mógł zobaczyć blask w jej oczach… Fields, byłeś tam ze mną!
Fields kiwnął głową, lecz teraz nie miał już tej pewności.
– Widziała coś okropnego lub myśli, że widziała.
Lowell skrzyżował ręce z dezaprobatą.
– To jedyna osoba, która coś w i e, na miłość boską. Wierzę jej. Musimy jej wierzyć.
Holmes mówił z pełnym przekonaniem. Jego badania wprowadzały przynajmniej jakiś porządek do ich działań.
– Przykro mi, Lowell. Z pewnością widziała coś strasznego: Healeya w koszmarnym stanie. Ale za moją tezą stoi nauka.
Lowell wrócił do Cambridge tramwajem konnym. Spacerował pod purpurowym baldachimem klonów, sfrustrowany tym, że nie zdołał zapobiec podważeniu słów pokojówki, kiedy Phineas Jennison, wielki książę bostońskiego handlu, przejechał obok niego swoim luksusowym powozem. Lowell zmarszczył brwi. Nie miał ochoty na towarzystwo, jednak w głębi duszy pragnął jakiejś rozrywki.
– Hej! Podaj mi rękę! – Jennison wysunął dobrze skrojony rękaw przez okno, podczas gdy jego lśniące gniade konie zwolniły kroku.
– Mój drogi Jennison – powitał go Lowell.
– Och, jakie to miłe uczucie! Dłoń starego przyjaciela – powiedział Jennison z wyuczoną szczerością.
Chociaż milioner nie miał mocnego jak imadło uścisku Lowella, witał się w dość wylewny, typowy dla siebie sposób, ruchem przypominającym wstrząsanie butelką. Wysiadł i zastukał w zielone drzwi dwukółki, aby woźnica pozostał na miejscu.
Błyszczący biały płaszcz Jennisona był luźno zapięty i odsłaniał ciemnokarmazynowy surdut na kamizelce z zielonego welwetu. Przedsiębiorca wziął Lowella pod ramię.
– W drodze do Elmwood?
– Trafiony, mój panie – odparł poeta.
– Powiedz mi, czy przeklęta Korporacja zostawiła już w spokoju twoje zajęcia z Dantego? – zapytał Jennison, podkreślając swą troskę ściągnięciem brwi.
– Przypuszczam, że uspokoili się trochę, dzięki Bogu – rzekł Lowell, wzdychając. – Mam tylko nadzieję, że nie uznają za swoje zwycięstwo faktu, że zawiesiłem zajęcia z Dantego.
Jennison zatrzymał się na środku ulicy z pobladłą twarzą. Po chwili przemówił cichym głosem, podpierając dłonią swój podbródek z dołkiem.
– Lowell? To jest ten Jemmy Lowell, który został wygnany do Concord za nieposłuszeństwo, kiedy był na Harvardzie? A co z przeciwstawieniem się Manningowi i Korporacji w imieniu przyszłych geniuszy Ameryki? Musisz wytrwać, przyjacielu, bo w przeciwnym razie oni…
– To nie ma nic wspólnego z Korporacją – zapewnił go poeta. – Jest coś, co muszę wyjaśnić, a co wymaga mojej całkowitej uwagi. W tej chwili nie mogę zawracać sobie głowy zajęciami seminaryjnymi. Mam tylko wykłady.
– Kot domowy to nie to samo co tygrys bengalski! – Książę bostońskiego handlu zacisnął dłoń w pięść. Najwyraźniej spodobało mu się własne poetyckie porównanie.
– To nie mój styl, Jennison. Nie wiem, jak radzisz sobie z takimi ludźmi. Na każdym kroku masz do czynienia z próżniakami i tumanami.
Twarz przedsiębiorcy rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Gzy myślisz, że w biznesie może być inaczej? Tu tkwi sekret, Lowell. Awanturujesz się, dopóki nie dostaniesz tego, co chcesz. I o to właśnie chodzi. Wiesz, co jest ważne, co trzeba zrobić, a wszystko inne może iść do diabła! – dodał z zapałem. – Cóż, jeśli mogę być jakoś pomocny w twojej walce, jeśli w ogóle mogę być pomocny…
Lowell przez krótką chwilę odczuwał pokusę, aby opowiedzieć Jennisonowi o wszystkim i poprosić o pomoc, chociaż nie wiedział dokładnie dlaczego. Poeta nie radził sobie zupełnie w sprawach finansowych, raz po raz chybiając z inwestycjami, dlatego też przedsiębiorca odnoszący sukcesy był w jego oczach obdarzony nadnaturalną mocą.
– Nie, nie, zwerbowałem już więcej pomocników, niż pozwala na to sumienie. Niemniej, dziękuję. – Lowell poklepał elegancki angielski materiał na ramieniu milionera. – Poza tym młody Mead będzie wdzięczny za wakacje od Dantego.
– Każda dobra bitwa wymaga silnego sprzymierzeńca – powiedział rozczarowany Jennison.
Lowell odniósł wrażenie, że jego rozmówca chce mu wyjawić coś, czego wyjawiać nie powinien.
– Obserwowałem doktora Manninga. On nie zatrzyma swojej kampanii, więc i tobie nie wolno się zatrzymać. Nie ufaj temu, co ci mówią. Pamiętaj, że cię ostrzegałem.
Lowell poczuł nad sobą czarną chmurę ironii po rozmowie na temat zajęć, o których zachowanie walczył przez tyle lat. To samo kłopotliwe zmieszanie owładnęło nim jeszcze raz tego dnia, kiedy przechodził przez białą drewnianą bramę Elmwood, w drodze do Longfellowa.
– Profesorze!
Obrócił się i ujrzał młodego mężczyznę w studenckim surducie, biegnącego z łokciami przy ciele i z surowym wyrazem twarzy.
– Sheldon? Co pan tu robi?
– Muszę z panem natychmiast porozmawiać. – Chłopak dyszał z wysiłku.
Longfellow i Lowell spędzili ostatni tydzień na układaniu listy wszystkich swoich byłych studentów seminarium z Dantego. Nie mogli korzystać z oficjalnych rejestrów Harvardu, ponieważ mogłoby to zwrócić uwagę niepowołanych osób. Było to szczególnie trudne zadanie dla Lowella, który prowadził luźne zapiski i pamiętał tylko garść nazwisk. Nawet student sprzed kilku lat mógł zostać powitany przezeń na ulicy okrzykiem: „Mój drogi chłopcze!", po czym zwykle słyszał prośbę: „Przypomnij mi, jeśli możesz, swoje nazwisko".
Na szczęście jego dwóch obecnych studentów – Edward Sheldon i Pliny Mead, znalazło się natychmiast poza wszelkimi podejrzeniami, ponieważ Lowell prowadził z nimi seminarium z Dantego w Elmwood właśnie w tym czasie (według ich obliczeń), kiedy zamordowano wielebnego Talbota.
– Profesorze, otrzymałem pocztą tę wiadomość! – Sheldon wsunął w dłoń Lowella kartkę papieru. – Czy to pomyłka?
Lowell spojrzał na nią obojętnie.
– Nie, to nie pomyłka. Mam kilka pilnych spraw, dlatego muszę wziąć urlop. Tylko na tydzień lub coś koło tego, mam nadzieję. Nie wątpię, że jest pan wystarczająco zajęty, by na chwilę zapomnieć o Dantem.
Sheldon z niepokojem pokręcił głową.
– A co z tym wszystkim, o czym pan mówił? Co z nowym kołem wielbicieli, w końcu poszerzającym się, by ukoić wędrówkę Dantego? Nie poddał się pan Korporacji? Nie jest pan chyba zmęczony Dantem? – naciskał student.
Lowella przeszedł dreszcz, gdy usłyszał ostatnie pytanie.
– Nie znam myślącej osoby, która mogłaby się zmęczyć Dantem, drogi panie Sheldon! Niewielu ludziom starczyło mądrości, aby przeniknąć życie i dzieło o takiej głębi. Z każdym dniem doceniam go coraz bardziej jako człowieka, jako poetę i jako nauczyciela. On daje nadzieję na drugą szansę w naszej najciemniejszej godzinie. I dopóki nie spotkam samego Dantego na pierwszym tarasie czyśćca, dopóty, na mój honor, nigdy nie ustąpię ani na krok przed tymi przeklętymi tyranami z Korporacji!
Sheldon z trudem przełknął ślinę.
– Więc będzie pan pamiętał o mojej gotowości, by kontynuować studia nad Komedią}
Lowell położył rękę na ramieniu Sheldona i szedł obok niego.
– Wiesz, mój chłopcze, jest taka opowieść u Boccaccia o kobiecie, która mijała dom w Weronie, gdzie zatrzymał się Dante podczas swego wygnania. Zobaczyła poetę po drugiej stronie ulicy i wskazała go innej kobiecie, mówiąc: „To jest Alighieri, człowiek, który odwiedza Piekło, kiedykolwiek chce, i przynosi wieści od zmarłych". A druga odparła: „To bardzo możliwe. Czy nie widzisz, jaką ma poskręcaną brodę i ciemną twarz? To pewnie z powodu gorąca i dymu!".
Student zaśmiał się głośno.
– Ta wymiana zdań – kontynuował Lowell – sprawiła ponoć, że Dante się uśmiechnął. Czy wiesz, dlaczego wątpię w wiarygodność tej historii, mój drogi chłopcze?
Sheldon zastanawiał się nad pytaniem z tym samym poważnym wyrazem twarzy, jaki przyjmował podczas zajęć.
– Być może dlatego, profesorze, że kobieta z Werony nie mogła znać poematów Dantego – podsunął student – ponieważ w jego czasach tylko nieliczni wybrańcy, przede wszystkim protektorzy, widzieli rękopisy przed jego śmiercią. A nawet oni tylko w niewielkich fragmentach.
– Nie wierzyłem ani przez chwilę, że Dante się uśmiechnął – odparł Lowell z wyraźną przyjemnością.
Sheldon chciał coś odpowiedzieć, lecz Lowell uniósł kapelusz i ruszył ku Craigie House.
– Niech pan pamięta o moim zapale! – krzyknął za nim student.
Doktor Holmes, siedząc w bibliotece Longfellowa, zauważył uderzającą rycinę wydrukowaną w gazecie za namową Nicholasa Reya. Ilustracja przedstawiała człowieka, który zginął na podwórzu głównego posterunku. Notatka w gazecie nie odnosiła się do tego zdarzenia, pokazano tylko zmiętą twarz samobójcy, z zapadniętymi policzkami, tak jak wyglądała na krótko przed przesłuchaniem, i zamieszczono prośbę o przekazanie informacji o rodzinie tego człowieka do biura naczelnika policji.
– Kiedy ma się nadzieję znaleźć raczej rodzinę człowieka niż jego samego? – zapytał Holmes i sam udzielił sobie odpowiedzi: – Kiedy ten ktoś nie żyje.
Lowell przestudiował podobiznę.
– Nie sądzę, żebym kiedykolwiek widział smutniej wyglądającą twarz. I ta sprawa jest wystarczająco ważna, by angażować szefa policji. Wendell, myślę, że masz rację. Syn Healeya powiedział, że policja nie zidentyfikowała jeszcze człowieka, który szeptał coś do posterunkowego Reya, zanim rzucił się z okna. Wydaje się zupełnie prawdopodobne, że to oni zamówili ogłoszenie w gazecie.
Redaktor naczelny gazety był winny Fieldsowi pewną przysługę, więc wydawca wstąpił do jego biura w centrum miasta. Tam dowiedział się, że ogłoszenie zamieścił policjant, Mulat.
– Nicholas Rey? – zdumiał się Fields. – Biorąc pod uwagę zamieszanie wokół Healeya i Talbota, wydaje się dosyć dziwne, że jakiś policjant zajmuje się martwym włóczęgą.
Jedli właśnie kolację u Longfellowa.
– Czy policja może wiązać ten wypadek z morderstwami? Czy to możliwe, aby posterunkowy wydedukował sam, co wyszeptał ten człowiek?
– Wątpię – odrzekł Lowell. – Gdyby tak było, doprowadziłoby go to do nas.
Holmes bardzo się tym zaniepokoił.
– Musimy zatem ustalić tożsamość tego człowieka, zanim uda się to policji!
– Cóż, zatem sześciokrotny okrzyk na cześć Richarda Healeya. Wiemy teraz przynajmniej, dlaczego Rey przyszedł do nas z tymi hieroglifami – powiedział Fields. – Samobójcę przyprowadzono na posterunek wraz z bandą innych włóczęgów i złodziei. Policjanci przesłuchiwali go w sprawie morderstwa Healeya. Możemy domniemywać, że ten nieszczęśnik rozpoznał Dantego, wystraszył się, wlał w ucho Reya kilka wersów po włosku z tej właśnie pieśni, która inspirowała mordercę, i wybiegł, a ucieczka zakończyła się upadkiem z okna.
– Czego mógł się tak przestraszyć? – zastanawiał się Holmes.
– Możemy być pewni, że sam nie był zabójcą, ponieważ zmarł dwa tygodnie przed morderstwem wielebnego Talbota – zauważył Fields.
Lowell skubnął z namysłem wąs.
– Tak, ale mógł znać mordercę i obawiać się go. Być może znał go bardzo dobrze.
– Bał się własnej wiedzy, tak jak my. Jak więc dowiemy się, kim był, i to wcześniej niż policja? – zapytał Holmes.
Podczas tej wymiany zdań Longfellow milczał. Teraz stwierdził:
– Nasza przewaga nad policją, jeśli chodzi o szansę na poznanie tożsamości tego człowieka, jest dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, wiemy, że w okropnych szczegółach morderstwa nieszczęśnik rozpoznał inspirację Dantem. Po drugie, w krytycznej chwili wersy Dantego same zaczęły mu się cisnąć na usta. Zatem możemy się domyślać, że prawdopodobnie był oczytanym włoskim żebrakiem. I katolikiem.
Mężczyzna, z szorstkim trzydniowym zarostem i kapeluszem wciśniętym na oczy i uszy, leżał u wejścia do kościoła pod wezwaniem Świętego Krzyża, jednej z najstarszych katolickich świątyń w Bostonie, ułożony tak bezwładnie, jakby był rzeźbą świętego. Wyciągnięty w najbardziej swobodnej pozycji, na jaką pozwalają ludzkie kości, jadł z glinianego naczynia swoją kolację. Mijający go przechodzień zapytał go o coś. Nędzarz nie odwrócił głowy ani nie odpowiedział.
– Proszę pana. – Nicholas Rey uklęknął obok niego, podsuwając mu bliżej gazetową podobiznę samobójcy. – Czy rozpoznaje pan tego człowieka?
Teraz włóczęga zatoczył błędnym wzrokiem i zerknął na gazetę. Rey wydobył odznakę zza pazuchy swojego płaszcza.
– Proszę pana, nazywam się Nicholas Rey, jestem funkcjonariuszem policji. Muszę znać nazwisko tego człowieka. On nie żyje. Nie można mu już zaszkodzić. Czy zna pan jego lub kogoś, kto mógłby go znać?
Mężczyzna wetknął palce do miski, chwycił kąsek, a następnie włożył go do ust. Potem zaprzeczył krótkim, spokojnym ruchem głowy. Posterunkowy Rey ruszył wzdłuż ulicy, mijając rząd hałaśliwych sklepów kolonialnych i wózków rzeźników.
Zaledwie dziesięć minut później z tramwaju konnego, który zatrzymał się przy pobliskiej rampie, wysiadło dwóch pasażerów. Podeszli do nieruchomego włóczęgi. Jeden z nich trzymał tę samą gazetę, otwartą na tej samej ilustracji.
– Dobry człowieku, możesz nam powiedzieć, czy znasz tego mężczyznę? – zapytał uprzejmie Oliver Wendell Holmes.
Włóczęga, słysząc ponownie to samo pytanie, niemal przerwał swoje rozmyślania. Lowell pochylił się nad nim.
– Proszę pana?
Holmes znów podsunął mu pod nos gazetę.
– Dobry człowieku, powiedz nam, czy ten mężczyzna kogoś ci przypomina, a natychmiast zostawimy cię w spokoju.
Żadnej reakcji. Lowell krzyknął:
– Czy potrzebuje pan trąbki do ucha?
Ale i to nic nie dało. Człowiek wydobył ze swojej miski kawałek nierozpoznawalnego jedzenia i wsunął go do gardła, wyraźnie nie zawracając sobie głowy przełykaniem.
– Pomyślałbyś? – powiedział Lowell do Holmesa. – Trzy dni i nic. Ten człowiek nie miał wielu przyjaciół.
– Wyszliśmy już poza Słupy Herkulesa modnej dzielnicy. Nie poddawajmy się jeszcze. – Holmes ujrzał coś w oczach włóczęgi, gdy podsuwali mu gazetę. Zauważył także medalik zawieszony na jego szyi, na którym rozpoznał świętego Paolino, patrona toskańskiej Lukki. Lowell podążył za wzrokiem Holmesa.
– Skąd pan pochodzi, signore? – spytał poeta po włosku.
Indagowany nędzarz nadal patrzył przed siebie obojętnym wzrokiem, ale tym razem otworzył przynajmniej usta.
– Da Lucca, signore.
Lowell zaczął się rozwodzić nad urokami przywołanego regionu. Włóczęgi nie zdziwiło bynajmniej, że jego rozmówca posługiwał się włoskim. Człowiek ten, jak każdy dumny Włoch, urodził się z przekonaniem, że każdy powinien mówić jego językiem, ci zaś, którzy tego nie robili, nie byli godni, by prowadzić z nim konwersację. Lowell ponowił pytanie o człowieka z ryciny w gazecie.
– Chcemy znać jego imię, aby odnaleźć jego rodzinę i urządzić mu godny pochówek – wyjaśnił poeta. – Sądzimy, że ten nieszczęśnik także pochodził z Lukki – dodał smutnym tonem. – Zasługuje na pochówek na katolickim cmentarzu, ze swoimi.
Po dłuższej chwili leżący nędzarz powoli przekręcił łokieć w inną pozycję, tak by móc wskazać wydłubującym kąski palcem na masywne drzwi do kościoła tuż za nim.
Katolicki prałat, który słuchał ich pytań, choć otyły, był pełen godności.
– Lonza – rzekł, zwracając gazetę. – Tak, bywał tutaj. Myślę, że Lonza to jego nazwisko. Tak, Grifone Lonza.
– Zatem znał go ksiądz osobiście? – spytał Lowell z nadzieją.
– Odwiedzał czasem nasz kościół, panie Lowell – wyjaśnił prałat z dobrotliwym wyrazem twarzy. – Dysponujemy funduszem na rzecz imigrantów, ustanowionym przez Watykan. Udzielamy pożyczek, czasem bezzwrotnych, na podróż dla tych, którzy pragną wrócić do swej ojczyzny. Oczywiście możemy pomóc tylko nielicznym. – Chciał powiedzieć coś więcej, ale się pohamował. – Z jakiego powodu panowie go poszukują? Dlaczego jego podobiznę zamieszczono w gazecie?
– Obawiam się, że ten człowiek nie żyje, ojcze. Sądzimy, że policja stara się go zidentyfikować – powiedział Holmes.
– Och, wydaje mi się, że wśród wiernych mojego Kościoła z naszej okolicy nie znajdziecie zbyt wielu chętnych do rozmowy z policją. Jeśli się nie mylę, policja nie zrobiła nic, aby znaleźć winnych, kiedy spłonął doszczętnie klasztor Urszulanek. A kiedy dojdzie do zbrodni, nęka się biednych irlandzkich katolików – dodał gniewnie tonem wprawnego kaznodziei. – Irlandczycy poszli na wojnę, aby umierać za Czarnych, którzy teraz zabierają im pracę, a zamożni Anglosasi wykupili się od wojska za niewielkie pieniądze.
Holmes chciał powiedzieć: „Drogi ojcze, nie wszyscy. Mój syn nie", ale faktycznie próbował przekonać Juniora, by właśnie tak postąpił.
– Czy pan Lonza pragnął wrócić do Włoch? – zapytał Lowell.
– Nie mnie sądzić o tym, czego ktoś pragnie w swoim sercu. Jeśli dobrze pamiętam, ten człowiek przychodził po jedzenie, które wydajemy regularnie, i kilkakrotnie otrzymał drobne pożyczki, aby utrzymać się przy życiu. Gdybym był Włochem, pragnąłbym wrócić do swoich. Większość naszych wiernych to Irlandczycy. Obawiam się, że Włosi nie czują się wśród nich dobrze. W całym Bostonie i okolicach jest, według naszych danych, mniej niż trzystu Włochów. To grupa nędzarzy, którzy potrzebują naszego współczucia i dobroczynności. Ale im więcej imigrantów, tym mniej pracy dla tych, którzy są tutaj… Rozumiecie więc, panowie, nasz dylemat.
– Może orientuje się ksiądz, czy pan Lonza miał rodzinę? – zapytał Holmes.
Prałat pokręcił głową w zamyśleniu, a potem powiedział:
– Był jeden pan, który czasami mu towarzyszył. Lonza był niestety pijakiem i wymagał obserwacji. Tak, jak on się nazywał? To było nazwisko brzmiące bardzo z włoska. – Ksiądz ruszył w stronę swojego biurka. – Powinniśmy mieć go w dokumentach, ponieważ też przyjął od nas jakieś drobne sumy. O, jest. Nauczyciel języka. Otrzymał od nas pięćdziesiąt dolarów w ciągu ostatniego półtora roku. Pamiętam, jak twierdził kiedyś, że pracował na Harvardzie, chociaż bym w to wątpił. Tutaj. – Przeczytał imię z dokumentu: – Piętro Bachi.
Nicholas Rey, przepytując kilkoro obdartych dzieci, taplających się w korycie dla koni, ujrzał, jak dwóch mężczyzn w cylindrach wychodzi statecznym krokiem z kościoła pod wezwaniem Świętego Krzyża i znika za rogiem. Ich nakrycia głowy nawet z tej odległości wyglądały osobliwie w tej nędznej i szarej okolicy. Rey wszedł do świątyni i poprosił o widzenie z prałatem. Ten, usłyszawszy, że jego gość jest policjantem szukającym nie zidentyfikowanego mężczyzny, przestudiował ilustrację z gazety, spoglądając na Mulata znad okularów w ciężkiej złotej oprawce.
– Niestety, nigdy w życiu nie widziałem tego nieszczęśnika, panie oficerze – oświadczył przepraszającym tonem.
Rey, myśląc o dwóch postaciach w cylindrach, spytał z kolei, czy ktoś inny był tu w okolicy i wypytywał o tajemniczego człowieka. Prałat, wkładając papiery Bachiego do szuflady, uśmiechnął się łagodnie i zaprzeczył.
Rey udał się do Cambridge. Centralny posterunek otrzymał depeszę, w której informowano, że ktoś w środku nocy próbował wykraść doczesne szczątki Artemusa Healeya z jego trumny.
– Mówiłem im, co wyniknie z podania do prasy informacji o morderstwie – skomentował doniesienie naczelnik Kurtz, mając na myśli rodzinę Healeyów.
Zarząd cmentarza Mount Auburn umieścił teraz ciało sędziego w stalowej trumnie i zatrudnił dodatkowo stróża nocnego, tym razem uzbrojonego w strzelbę. Na stoku wzgórza, niedaleko mogiły Healeya, nad miejscem pochówku wielebnego Talbota wznosiła się rzeźba nagrobna ufundowana przez jego kongregację. Pełna gracji kamienna figura była ulepszoną wersją postaci duchownego. W jednej ręce marmurowy kaznodzieja trzymał Biblię, a w drugiej okulary. W ten sposób uwieczniono jeden z jego dziwnych nawyków; pastor zdejmował mianowicie wielkie okulary, kiedy czytał fragmenty Pisma z ambony, i wkładał je ponownie, kiedy głosił improwizowane kazanie, niejako sugerując w ten sposób, że po to, by czytać wprost z Ducha Bożego, potrzebny jest ostrzejszy wzrok.
Nicholas Rey na polecenie naczelnika Kurtza udał się na Mount Auburn, aby dokonać oględzin na miejscu przestępstwa. W drodze na cmentarz zatrzymał się, zaintrygowany widokiem grupki wzburzonych osób. Powiedziano mu, że pewien stary człowiek, który wynajmował pokój na pierwszym piętrze pobliskiego budynku, nie pojawił się w domu od ponad tygodnia. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, ponieważ czasami podróżował, tyle że mieszkańcy domagali się, by zrobić coś ze smrodem, jaki dochodził z jego pokoju. Rey zapukał, rozważył wyłamanie zamkniętych drzwi, potem zaś pożyczył drabinę i wyszedł z nią przed budynek. Wspiął się na wysokość pierwszego piętra i otworzył okno pokoju, ale ohydny fetor z wnętrza niemal powalił go na ziemię.
Kiedy do środka napłynęła wystarczająca ilość świeżego powietrza, by można było tam wejść, Rey i tak musiał się przytrzymać ściany. Dopiero po upływie kilku sekund zdołał pojąć, że nic już nie można zrobić. Na środku pokoju wisiał sztywno wyprostowany człowiek. Jego stopy dyndały tuż nad podłogą, a wokół szyi miał owinięty sznur, umocowany do haka ponad głową. Twarz o zastygłych rysach była już w stanie zaawansowanego rozkładu, Rey poznał jednak nieszczęśnika po ubraniu i nadal wyłupiastych, wystraszonych oczach – był to poprzedni kościelny pobliskiego Kościoła Unitariańskiego. Później na fotelu znaleziono kartkę. Było to wezwanie, które Kurtz zostawił dla Gregga. Na jej odwrocie kościelny napisał wiadomość dla policji, zapewniając, że spostrzegłby każdego, kto chciałby wejść do krypty, aby zabić wielebnego Talbota. W Bostonie – ostrzegał – zjawiła się dusza demona i on nie może dłużej znieść lęku, że niebawem znów zaatakuje.
Piętro Bachi, włoski dżentelmen i absolwent uniwersytetu w Padwie, z kwaśną miną wykorzystywał wszystkie – choć rzadkie i mało atrakcyjne – możliwości, jakie oferował mu Boston jako prywatnemu nauczycielowi. Po zwolnieniu z Harvardu próbował uzyskać inną posadę akademicką.
– Może znalazłoby się miejsce dla zwykłego nauczyciela francuskiego lub niemieckiego – powiedział, śmiejąc się, dziekan jednej z nowych uczelni w Filadelfii. – Ale włoski? Przyjacielu, nie mamy zamiaru uczynić z naszych chłopców śpiewaków operowych.
Inne uniwersytety Wschodniego Wybrzeża także nie wykazywały wielkiego zainteresowania. Były wystarczająco zajęte („Dziękujemy, panie Bakey!") prowadzeniem kursów greki i łaciny, by brać pod uwagę kształcenie w niepotrzebnym, gorszącym, papieskim i wulgarnym żywym języku.
Na szczęście, pod koniec wojny w niektórych dzielnicach Bostonu pojawiło się umiarkowane zapotrzebowanie na jego usługi.
Kilku jankeskich kupców chciało podbić nowe rynki zbytu, w związku z czym pragnęli władać tyloma językami, na ile tylko mogli sobie pozwolić. Marzeniem klasy nuworyszy, wzbogaconych dzięki wojnie i spekulacjom, stało się także wszechstronne wykształcenie córek. Niektórzy uważali za słuszne, by młode damy nauczyły się, prócz francuskiego, podstaw języka włoskiego, na wypadek gdyby należało je wysłać do Rzymu, kiedy nadejdzie dla nich czas podróżowania (najnowsza moda wśród rozkwitających bostońskich piękności). Zatem Piętro Bachi, pozbawiony posady na Harvardzie, wypatrywał przedsiębiorczych kupców i rozpieszczonych panienek. Jeżeli chodzi o tę ostatnią kategorię, często trzeba było szukać nowych klientek. Nauczyciele śpiewu, rysunku i tańca byli zbyt atrakcyjni, by Bachi mógł sobie stale rościć pretensje do pięciu kwadransów w wypełnionym zajęciami tygodniu młodych dam.
Takie życie przerażało Piętro Bachiego. Nie tyle jednak męczyły go same lekcje, ile konieczność proszenia o zapłatę. Americani z Bostonu zbudowali sobie Kartaginę, kraj zamożny, lecz pozbawiony kultury, którego przeznaczeniem było zniknąć bez śladu. Co Platon powiedział o mieszkańcach Argigentum? Ci ludzie wznoszą takie budowle, jakby byli nieśmiertelni, a jedzą, jakby mieli zaraz umrzeć.
Jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej w pięknej okolicy Sycylii Piętro Batalo, jak wielu Włochów przed nim, zakochał się w niebezpiecznej kobiecie. Jej rodzina należała do przeciwnego obozu politycznego niż familia Batala, dzielnie walcząca z kontrolą papieża nad państwem. Kiedy wybranka jego serca poczuła się skrzywdzona przez Piętro, jej krewni z radością doprowadzili do ekskomuniki i wygnania. Piętro przez pewien czas walczył jako najemnik w różnych armiach, a potem wraz z bratem, kupcem, który pragnął wyzwolić się od destrukcyjnej atmosfery politycznoreligijnej, zmienił nazwisko na Bachi i uciekł za ocean. W 1843 roku Piętro trafił do Bostonu, który był wówczas malowniczym miastem pełnym przyjaznych twarzy, jakże innym od tego z 1865 roku, kiedy to nasiliły się lęki natywistów [39] przed wzmożonym wpływem obcokrajowców, a witryny wypełniły ogłoszenia: OBCOKRAJOWCÓW NIE PRZYJMUJEMY. Bachi bez trudu znalazł pracę na Harvardzie i na jakiś czas, podobnie jak młody profesor Henry Longfellow, zamieszkał w urokliwej części Brattle Street. Potem Piętro przeżył namiętność, jakiej wcześniej nie zaznał, zapaławszy miłością do irlandzkiej dziewczyny, która niebawem została jego żoną. Ale wkrótce po ślubie pani Bachi znalazła sobie dodatkowych adoratorów, a w końcu zostawiła go, jak to określił jeden z jego studentów, „w samej koszuli" i z silnym pociągiem do alkoholu. Tak rozpoczął się powolny, lecz stały upadek Bachiego…
– Rozumiem, że ona jest… cóż, jak by to powiedzieć… – rozmówca Bachiego szukał delikatnego określenia, spiesząc za schodzącym po schodach Włochem -… trudna.
– Ona jest trudna? – odparł Bachi, nie zatrzymując się. – Ha! Ona nie wierzy, że jestem Włochem. Mówi, że nie wyglądam jak Włoch!
Młode dziewczę pojawiło się u szczytu schodów i ponuro patrzyło, jak ojciec biegnie za drobnym nauczycielem.
– Och, jestem pewien, że moje dziecko nie miało tego na myśli – zapewnił mężczyzna najpoważniejszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć.
– Właśnie że miałam to na myśli! – zapiszczała panna ze swojej sceny na podeście schodów, przechylając się tak daleko przez barierkę z orzecha, jakby za chwilę miała spaść na dziergany kapelusz Bachiego. – On wcale nie wygląda na Włocha, ojcze! Jest o wiele za niski!
– Arabello! – krzyknął mężczyzna.
Odwrócił się znowu z poważnym, zabarwionym żółcią uśmiechem, jakby skąpał usta w złocie, do migotającego blaskiem świec westybulu.
– Proszę poczekać jeszcze chwilę, drogi panie! Niech pan pozwoli, że wykorzystamy tę okazję, aby przejrzeć pana należności, dobrze, signor Bachi? – zaproponował z brwią ściągniętą w napięciu niczym drżąca strzała czekająca na cięciwie łuku.
Bachi, zaczerwieniony z emocji, odwrócił się na moment w jego stronę. Trzymając mocno swoją torbę na ramię, starał się opanować narastający gniew. Sieć zmarszczek na jego twarzy powiększyła się w ciągu ostatnich kilku lat i każda mała porażka sprawiała, że wątpił w wartość swojego istnienia.
– Amari cani! [40] – to było wszystko, co powiedział.
Arabella patrzyła w dół ze zmieszaniem. Jej włoski nie był jeszcze na tyle dobry, by zrozumiała podwójne znaczenie jego słów.
O tej porze tramwaj konny był wypełniony ludźmi niczym wóz wiozący bydło do rzeźni. Tramwaje konne, które kursowały w Bostonie i na jego przedmieściach, były zamkniętymi dwutonowymi wagonikami, przystosowanymi do przewozu w komforcie około piętnastu pasażerów. Ci, którzy zdołali zapewnić sobie siedzące miejsca, patrzyli z obojętnym zainteresowaniem, jak trzy tuziny innych pasażerów, pomiędzy którymi był Bachi, walczą o miejsce, rozpychając się i wpadając na siebie, kiedy dosięgali skórzanych pasków zwisających z sufitu. Zanim konduktor przepchał się między pasażerami, by zebrać opłatę za przejazd, przystanek był już wypełniony ludźmi czekającymi na następny pojazd. Dwóch pijaków, cuchnących niczym śmietnik, usadowiło się w środku przegrzanego wagonu, usiłując śpiewać na głosy piosenkę, której słów nie znali. Widząc, że nikt nie patrzy, Bachi przysłonił usta dłonią, próbując oddychać.
Kiedy dojechał na swoją ulicę, zanurzył się w piwniczny półmrok domu czynszowego zwanego Half Moon Place, ciesząc się na myśl o tym, że za chwilę znajdzie się sam w pokoju. Lecz na ostatnim stopniu schodów, wyglądając dziwnie bez swoich foteli, siedzieli James Russell Lowell i doktor Oliver Wendell Holmes.
– Pensa za pańskie myśli, signore. – Lowell przybrał czarujący uśmiech, kiedy uścisnął rękę Bachiego.
– Nie są warte tej sumy, professore – powiedział Bachi. Jego zwisająca dłoń była jak mokra szmata w uścisku Lowella. – Zabłądził pan w drodze do Cambridge? – spojrzał podejrzliwie na Holmesa, lecz choć próbował nadrabiać głosem, nie wyglądał wcale na zdziwionego ich wizytą.
– W żadnym razie. – Lowell zdjął kapelusz, ukazując wysokie, blade czoło. – Zna pan doktora Holmesa? Obaj chcielibyśmy zamienić z panem parę słów, jeśli pan pozwoli.
Bachi skrzywił się i pchnął drzwi swojego mieszkania. Przywitał ich brzęk garnczków zawieszonych na kołkach tuż za drzwiami. Pokój mieścił się w suterenie; kwadrat dziennego światła padał z połówki okna wystającej ponad ulicę. Z wiszących w każdym rogu ubrań, które nigdy nie mogły dostatecznie wyschnąć z powodu panującej tu wilgoci, unosił się zapach pleśni. Kiedy Lowell przekładał garnki na drzwiach, aby powiesić swój kapelusz, Bachi niedbałym ruchem wsunął do torby plik papierów leżących na biurku. Holmes starał się, jak mógł, by pochwalić nędzny wystrój wnętrza.
Bachi postawił czajnik z wodą na kracie występu kominka.
– Co panów do mnie sprowadza? – zapytał krótko.
– Przyszliśmy prosić pana o pomoc, signor Bachi – powiedział Lowell.
Grymas rozbawienia przemknął po twarzy Bachiego, kiedy nalewał herbatę. Włoch na moment poweselał.
– Co na wzmocnienie? – Ruszył w kierunku stolika, na którym stało sześć brudnych szklanek i trzy karafki z napisami: RUM, GIN i WHISKEY.
– Wystarczy zwykła herbata – powiedział Holmes, a Lowell mu przytaknął.
– Och, dajcie spokój! – nalegał Bachi, podając Holmesowi jedną z karafek.
By ułagodzić gospodarza, doktor wlał kilka kropli whisky do filiżanki z herbatą, lecz Bachi powstrzymał go za łokieć.
– Myślę, że przykry klimat Nowej Anglii będzie dla nas wszystkich zabójczy, doktorze – stwierdził – jeśli nie zaaplikujemy sobie od czasu do czasu kropli czegoś na rozgrzanie.
Bachi udawał, że zastanawia się, czy samemu również nie napić się herbaty, ale ostatecznie zdecydował się na pełną szklankę rumu. Goście przysunęli krzesła, uświadamiając sobie jednocześnie, że są im skądś znajome.
– Wziął je pan z uczelni! – zawołał Lowell.
– Uniwersytet jest mi winien przynajmniej tyle, nie sądzi pan? – powiedział Bachi z rozbawieniem. – Poza tym, gdzie indziej mógłbym znaleźć siedzenie równie niewygodne, hę? Ludzie z Harvardu mogą uważać się za unitarian, ale w głębi ducha pozostali kalwinistami. Odczuwają przyjemność z własnego cierpienia i cierpienia innych. Powiedzcie mi, panowie, jak znaleźliście mnie tutaj, w Half Moon Place? Sądzę, że w promieniu kilku mil nie ma tu oprócz mnie nikogo, kto nie pochodziłby z Dublina.
Lowell rozwinął egzemplarz „Daily Courier" i otworzył go na stronie z ogłoszeniami. Jedno z nich było zakreślone kołem.
„Włoski gentleman, absolwent Uniwersytetu w Padwie, posiadający wysokie kwalifikacje dzięki swym rozlicznym talentom i długoletniej praktyce w nauczaniu hiszpańskiego i włoskiego, udzieli prywatnych lekcji lub podejmie zajęcia w szkołach dla chłopców, żeńskich uczelniach etc. Referencje: czcigodny John Andrew, Henry Wadsworth Longfellow i James Russell Lowell, profesor Harvardu. Adres: Half Moon Place 2, Broad Street".
Bachi zaśmiał się do siebie.
– My, Włosi, nie lubimy się obnosić ze swoimi zaletami. W mojej ojczyźnie jest takie przysłowie: „Dobry towar sam się chwali". Ale w Ameryce to musi być In bocca chiusa non entran mosche: do zamkniętych ust mucha nie wleci. Jak mogę oczekiwać, że ludzie przyjdą coś kupić, jeśli nie wiedzą, że mam coś do sprzedania? Zatem otwieram usta i dmę w moją trąbkę.
Holmes wzdrygnął się od łyku wzmocnionej alkoholem herbaty.
– John Andrew dał panu referencje, signore? – zapytał.
– Niech pan mi powie, doktorze Holmes, który uczed poszukujący nauczyciela włoskiego zgłosi się do gubernatora, aby o mnie spytać? Podejrzewam, że profesora Lowella nikt w tej sprawie nie niepokoił.
Lowell potwierdził. Nachylił się, aby przyjrzeć się piętrzącym się na biurku tekstom Dantego i krytycznym komentarzom, rozrzuconym niedbale po całej powierzchni blatu. Nad biurkiem wisiał portrecik żony Bachiego – Irlandki, która go opuściła. Miękkimi ruchami pędzla malarz taktownie zatarł twardość jej spojrzenia.
– A zatem, w jaki sposób mogę panu pomóc, skoro kiedyś potrzebowałem pańskiej pomocy, professore? – zapytał Włoch.
Lowell wydobył zza pazuchy gazetę.
– Czy zna pan tego człowieka, signore Bachi? Lub powinienem raczej powiedzieć: czy znał go pan?
Spojrzawszy na podobiznę Lonzy, Bachi poczuł smutek. Ale gdy podniósł wzrok, na jego twarzy malował się gniew.
– Czy pan przypuszcza, że znam każdego obdartusa?
– Prałat w kościele Świętego Krzyża przypuszczał, że jego akurat pan znał – wykazał się sprytem Lowell.
Gospodarz sprawiał wrażenie zaskoczonego. Obrócił się do Holmesa, jakby był osaczony.
– Zdaje się, że pożyczył pan stamtąd jakąś nieznaczną sumę – dorzucił poeta.
Włoch wyglądał na szczerze zawstydzonego. Spuścił oczy z potulnym uśmiechem.
– To są amerykańscy księża, nie tacy jak ci we Włoszech. Mają głębsze sakiewki niż sam papież. Gdybyście byli na moim miejscu, nie pogardzilibyście pieniędzmi nawet od klechy. – Wysączył do dna swój rum, uniósł głowę i zagwizdał. Popatrzył znów na gazetę. – Więc chcecie wiedzieć coś o Grifonie Lonzie. – Przerwał na chwilę, a potem wskazał kciukiem na stertę tekstów Dantego na biurku. – Tak jak panowie literaci, zawsze znajdowałem swoich najmilszych kompanów raczej wśród zmarłych niż żywych. Ma to taką zaletę, że kiedy autor staje się nudny lub mętny albo po prostu przestaje bawić, można zawsze kazać mu się zamknąć. – Ostatnie słowa Bachi wypowiedział dobitnym tonem. Wstał i nalał sobie ginu. Pociągnął spory łyk. – W Ameryce to raczej samotne zajęcie. Większość moich współziomków, którzy zmuszeni byli tu przybyć, nie czytała gazet, nie wspominając nawet o La Commedia di Dante, która zgłębia prawdę o duszy człowieka zarówno w całej jej rozpaczy, jak i radości. Przed laty było nas tutaj kilku, ludzi słowa, ludzi umysłu: Antonio Gallenga, Grifone Lonza, Piętro D'Alessandri. – Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, jakby przywoływani przez niego ludzie byli teraz wśród nich. – Siedzieliśmy w naszych pokojach i czytaliśmy na głos Dantego, najpierw jeden, potem drugi, przechodząc w ten sposób przez cały poemat, który zawiera w sobie wszystkie tajemnice. Lonza i ja byliśmy ostatni. Reszta wyprowadziła się lub umarła. Teraz męczę się tu sam.
– Niech pan da spokój i nie pogardza Bostonem – powiedział Holmes.
– Tylko nieliczni są warci tego, by spędzić całe życie w Bostonie – odparł Bachi z ironiczną szczerością.
– Czy wiedział pan, signore Bachi, że Lonza umarł na posterunku policji? – spytał doktor łagodnie.
Gospodarz skinął głową.
– Dotarły do mnie pogłoski.
– Signor Bachi – Lowell spojrzał na książki Dantego leżące na biurku Włocha – co by pan odrzekł na to, gdybym powiedział panu, że Lonza, zanim wyskoczył przez okno i zginął, wyrecytował pewnemu policjantowi wers z Pieśni trzeciej Piekła?
Bachi nie wydawał się wcale zdziwiony. Zaśmiał się beztrosko. Większość uchodźców politycznych z Italii trwała zajadle przy swoich racjach, nawet ze swoich grzechów czyniąc znaki świętości. W ich przekonaniu papież był nędznym psem. Ale Grifone Lonza doszedł do wniosku, że w pewnym sensie zdradził swoją wiarę i powinien znaleźć sposób, aby odpokutować za grzechy w oczach Boga. Kiedy osiadł w Bostonie, pomagał rozwijać misję katolicką przy klasztorze Urszulanek, pewien, że papież dowie się o jego pobożności, co pozwoli mu wyjednać zgodę na powrót. Później klasztor spłonął doszczętnie podczas zamieszek.
– Lonza, co typowe, zamiast zapałać oburzeniem, załamał się, przekonany, że kiedyś w swoim życiu uczynił coś bardzo złego i zasłużył na najgorsze kary ze strony Boga. Jego pobyt w Ameryce, na wygnaniu, stracił sens. Lonza przestał w ogóle mówić po angielsku. Wedle mojego przekonania jakaś jego część zapomniała tego języka i znała tylko język włoski.
– Ale dlaczego Lonza miałby recytować wers z Dantego przed wyskoczeniem z okna, signore? – zapytał Holmes.
– Miałem w swojej ojczyźnie przyjaciela, doktorze Holmes, jowialnego jegomościa, który prowadził restaurację i odpowiadał na wszystkie pytania dotyczące jedzenia cytatami z Dantego. Cóż, to było nawet zabawne. Lonza zwariował. Dante stał się dla niego sposobem na przeżywanie wszystkich grzechów, jakie w swojej wyobraźni popełnił. W końcu obwiniał się o wszystko, cokolwiek mu wmówiono. W zasadzie przez ostatnie kilka lat nie czytywał już Dantego. Nie musiał. Każdy wers i każde słowo, ku jego przerażeniu, tkwiły w głowie nieszczęśnika. Nigdy nie miał zamiaru uczyć się tego na pamięć; przyszło to do niego, jak do proroków przychodzą napomnienia od Boga. Najdrobniejszy obraz czy słowo mogły spowodować całkowite pogrążenie się w poemacie. Czasami mijały dni, zanim udało się go wyciągnąć z tego stanu i sprawić, że zaczynał mówić o czymś innym niż Dante.
– Nie zaskoczyło pana, że popełnił samobójstwo? – zauważył Lowell.
– Nie wiem, czy to było samobójstwo, professore – odburknął Bachi. – Ale nie ma znaczenia, jak pan to nazwie. Całe życie Lonzy było samobójstwem. W jego duszy stopniowo narastał lęk, aż w końcu w całym wszechświecie nie pozostało już nic poza Piekłem. W swej wyobraźni Lonza stał nad przepaścią wiecznej udręki. Nie dziwi mnie, że skoczył. – Przerwał na chwilę. – Czy tak bardzo różnił się od pańskiego przyjaciela Longfellowa?
Lowell skoczył na równe nogi.
– Panie Bachi, co pan może wiedzieć o takim człowieku jak Henry Longfellow?
Holmes próbował uspokoić przyjaciela.
– Z tego, co rozumiem – upierał się Włoch – profesor Longfellow też od pewnego czasu zatopił swoje cierpienie w Dantem… Ile to już będzie? Trzy lub cztery lata.
– Sądząc po pańskim biurku, signore, wydaje się, że ostatnio Dante pochłonął również pana – zauważył Lowell. – Ciekaw jestem, czego dokładnie pan szuka. Dante poszukiwał w swoim pisaniu spokoju. Ośmielę się przypuszczać, że pańskie motywy są mniej szlachetne! – Przerzucił kilka kartek, lecz Bachi wyrwał mu książkę z rąk.
– Proszę nie dotykać mojego Dantego! Mogę mieszkać w czynszowej kamienicy, ale nie muszę się tłumaczyć z moich lektur przed nikim, bogatym czy biednym, professore!
Lowell zaczerwienił się ze wstydu.
– To nie tak… Jeśli pan potrzebuje pożyczki, signor Bachi…
Włoch zachichotał.
– Och wy, amari cani\ Czy sądzi pan, że przyjmę jałmużnę od kogoś takiego jak pan, kto stał bezczynnie, kiedy Harvard rzucił mnie na pożarcie wilkom?
Lowell osłupiał.
– Niech pan posłucha, Bachi! Walczyłem wytrwale o pana posadę!
– Wysłał pan jedynie notę do Harvardu z prośbą, aby wypłacono mi odprawę. Gdzie pan był, kiedy nie miałem się do kogo zwrócić? Gdzie był wielki Longfellow? Nie walczył pan o nic w swoim życiu. Pisze pan wiersze i artykuły o niewolnictwie i mordowaniu Indian, mając nadzieję, że to coś zmieni. Walczy pan tylko o coś, co nie dotyczy pana osobiście, professore. – Jakby uznawszy, że uprzejmość nakazuje, aby włączyć do dyskusji również Holmesa, Bachi skierował atak na oszołomionego doktora. – Odziedziczyliście wszystko w swoim życiu i nie wiecie, co to znaczy przymierać głodem! Właściwie czegóż innego mogłem się spodziewać, przybywając do tego kraju? Na cóż tu się skarżyć? Największy poeta też nie miał domu, był wygnańcem. Może jednak, zanim opuszczę ten padół, stanę jeszcze na ojczystym brzegu, obok prawdziwych przyjaciół.
W ciągu następnych trzydziestu sekund Bachi wypił dwie pełne szklaneczki whisky. Drżąc mocno, zapadł się w fotel stojący przy biurku i kontynuował:
– To interwencja cudzoziemca, Karola Walezjusza, doprowadziła do wygnania Dantego. Dante jest naszą ostatnią własnością, ostatnim popiołem duszy Italii. Nie będę klaskał, kiedy pan i ubóstwiany przez pana Longfellow wyrywacie go z miejsca, do którego należy, i robicie z niego Amerykanina! Pamiętajcie, on zawsze będzie do nas wracać! Duch przetrwania Dantego jest zbyt potężny, by ulec komukolwiek!
Holmes próbował spytać Bachiego o lekcje, których udziela, a Lowell chciał się dowiedzieć czegoś na temat człowieka w meloniku i kamizelce w kratę, którego widział w towarzystwie Włocha na Harvard Yard, lecz niczego więcej nie mogli już z niego wyciągnąć. Kiedy opuścili mieszkanie w suterenie, otoczyło ich dokuczliwe zimno. Schylili głowy, przechodząc pod koślawymi zewnętrznymi schodami. Lokatorzy zwali je drabiną Jakuba, ponieważ prowadziły do nieco lepiej wyposażonej kamienicy czynszowej przy Humphrey's Place.
Czerwony na twarzy Bachi wychylił się przez okno. Jego głowa zdawała się wyrastać z ziemi. Wykręcił szyję i, wyraźnie już pijany, zawołał:
– Chce pan rozmawiać o Dantem, professore?! Niech pan uważa na swoje zajęcia z Dantego!
– Co pan ma na myśli, Bachi?! – odkrzyknął Lowell.
Ale Włoch w odpowiedzi tylko gwałtownie zatrzasnął okno drżącymi rękami.
Henry Oscar Houghton, wysoki i pobożny mężczyzna z krótką kwakierską bródką, przeglądał rachunki leżące na biurku, zapełnionym papierami ułożonymi w schludne stosy. Blat lśnił w przyćmionym świetle lampy. Dzięki pedanterii właściciela drukarnia Riverside Press, położona nad rzeką Charles od strony Cambridge, stała się główną firmą w branży i obsługiwała wiele znaczących oficyn, w tym również najbardziej prestiżowe miejscowe wydawnictwo, spółkę Ticknor & Fields.
W otwarte drzwi zapukał jeden z chłopców na posyłki. Houghton nawet nie drgnął, dopóki nie zapisał do końca rzędu cyfr w swojej księdze przychodów i rozchodów. Był godnym spadkobiercą pracowitych purytańskich przodków.
– Wejdź, chłopcze – powiedział w końcu, patrząc sponad ksiąg.
Posłaniec wręczył mu przesyłkę. Drukarza zaintrygował zrazu ciężki i twardy papier. Czytając odręczne pismo w świetle lampy, Houghton zesztywniał. Coś całkowicie zburzyło jego pilnie strzeżony spokój.
Policyjny powóz zastępcy naczelnika zajechał przed wejście do głównego posterunku. Po chwili wysiadł z niego Kurtz. Rey czekał na niego na schodach.
– No i co? – spytał Kurtz.
– Dowiedziałem się, że człowiek, który wyskoczył przez okno, miał na imię Grifone. Tak utrzymuje drugi włóczęga, który podobno miał go czasem widywać w pobliżu zajezdni tramwajowej.
– To jakiś postęp – stwierdził Kurtz. – Wie pan, rozmyślałem trochę o tym, co pan powiedział, Rey. Że te morderstwa to jakiś rodzaj kary…
Rey spodziewał się teraz słów sprzeciwu. Kurtz zaś tylko westchnął.
– Myślałem o sędzim Healeyu.
Posterunkowy skinął głową.
– Cóż, wszystkim nam zdarza się robić rzeczy, których później żałujemy, Rey. Podczas procesu Simsa oddziały naszej policji drewnianymi pałkami zmusiły tłum Czarnych do odwrotu spod samego progu sądu. To my ścigaliśmy Toma Simsa jak psa, a po procesie przewieźliśmy chłopca na wybrzeże, aby odesłać go jako niewolnika do jego właściciela. Rozumie pan, o czym mówię? To była jedna z najczarniejszych godzin naszej policji, a wszystko to za sprawą postanowienia sędziego Healeya, albo raczej braku decyzji, by uznać ustawę Kongresu za nieważną.
– Tak, naczelniku.
Kurtz jakby posmutniał pod wpływem tych myśli.
– Proszę mi znaleźć najbardziej szanowanych ludzi w Bostonie, posterunkowy, a zapewniam pana, że nie będą to święci. Nie w naszych czasach. Bywali chwiejni, angażowali się w złe sprawy, pozwolili, by ostrożność zastąpiła odwagę… – Kurtz otworzył drzwi do swego biura i przerwał w pół zdania, spostrzegłszy nagle przed swoim biurkiem trzech mężczyzn w czarnych płaszczach.
– Co się tutaj dzieje?! – wykrzyknął naczelnik, a potem poszukał wzrokiem sekretarza.
Mężczyźni rozstąpili się, ukazując postać Fredericka Walkera Lincolna, który siedział za biurkiem Kurtza. Kurtz zdjął czapkę i lekko się skłonił.
– Panie burmistrzu…
Burmistrz Lincoln zaciągnął się leniwie, dopalając cygaro.
– Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, że rozgościliśmy się w pańskim gabinecie, kiedy tak czekaliśmy na pana – kaszlnięcie zniekształciło ostatnie słowa burmistrza.
Obok Lincolna siedział radny Jonas Fitch. Świętoszkowaty uśmieszek nie znikał z jego twarzy co najmniej od kilku godzin. Radny odprawił dwóch tajniaków w płaszczach. Jeden pozostał.
– Zechce pan poczekać w przedpokoju, Rey? – powiedział Kurtz.
Naczelnik usiadł ostrożnie naprzeciw biurka. Poczekał na odgłos zamykania drzwi.
– O co zatem chodzi? Dlaczego zgromadził pan tu te kanalie?
Jedyna obecna kanalia, detektyw Henshaw, nie wydawała się obrażona słowami Kurtza.
– Z pewnością ma pan różne policyjne zadania, które zaniedbał pan ostatnimi czasy, naczelniku. Zadecydowaliśmy, że sprawa tych morderstw powinna zostać przekazana detektywom.
– Nie dopuszczę do tego! – podniósł głos Kurtz.
– Niech pan pozwoli im wykonać swoją robotę, naczelniku. Są odpowiednio przygotowani, by szybko i sprawnie rozwiązywać takie sprawy jak ta – rzekł Lincoln.
– Szczególnie gdy w grę wchodzą pokaźne nagrody – dodał radny Fitch.
Lincoln zmarszczył brwi na te słowa.
– Nagrody? – Kurtz spojrzał z ukosa. – Detektywi nie mogą przyjmować nagród, zgodnie z prawem, które sami uchwaliliście. O jakie nagrody chodzi, panie burmistrzu?
Burmistrz zgasił cygaro, udając, że zastanawia się nad pytaniem Kurtza.
– W chwili gdy rozmawiamy, Rada Miejska Bostonu głosuje nad rezolucją wysuniętą przez radnego Fitcha, uchylającą zakaz przyjmowania nagród przez pracowników biura śledczego. Zostanie też nieco podwyższona ich wysokość.
– O ile? – spytał Kurtz.
– Naczelniku… – zaczął burmistrz.
– O ile zostaną podwyższone?
Kurtzowi wydało się, że radny Fitch uśmiechnął się, zanim udzielił odpowiedzi.
– Wyznaczono nagrodę w wysokości trzydziestu pięciu tysięcy za aresztowanie mordercy.
– Na Boga! – krzyknął Kurtz. – Ludzie zaczną popełniać morderstwa, żeby położyć łapy na takich pieniądzach. Szczególnie nasze przeklęte biuro śledcze!
– Zajmujemy się pracą, którą ktoś musi wykonać, naczelniku Kurtz – zauważył detektyw Henshaw – kiedy nikt inny nie ma zamiaru kiwnąć palcem.
Frederick Lincoln wypuścił powietrze i jego twarz zwiotczała. Chociaż burmistrz nie przypominał właściwie swego dalekiego kuzyna, świętej pamięci prezydenta Lincolna, był podobny do niego z postawy i wyglądał jak niebywale kruchy szkielet obciągnięty skórą.
– Zamierzam odejść na emeryturę po następnej kadencji – powiedział burmistrz łagodnie. – I chcę być pewien, że moje miasto będzie wspominać mnie z szacunkiem. Musimy szybko wytropić zabójcę albo rozpęta się piekło. Od zakończenia wojny gazety nie skosztowały krwi i teraz, daję słowo, pragną jej bardziej niż kiedykolwiek. Studiowałem razem z Healeyem, naczelniku. Jestem pewien, że niemal oczekują, iż wyjdę na ulicę i sam znajdę tego szaleńca albo, jeśli mi się nie uda, zawisnę na stryczku w bostońskim magistracie! Proszę, niech pan pozwoli detektywom zająć się tą sprawą i trzyma Murzyna z dala od niej. Nie ścierpimy następnego upokorzenia.
– Bardzo przepraszam, panie burmistrzu. – Kurtz wyprostował się na krześle. – Co do tego ma posterunkowy Rey?
– Podczas przesłuchania w sprawie sędziego Healeya doszło do burdy na posterunku – radny Fitch z wyraźną przyjemnością udzielił szczegółowej odpowiedzi. – A pewien żebrak wyskoczył przez okno. Proszę mi przerwać, kiedy coś pan sobie skojarzy, naczelniku.
– Rey nie ma z tym nic wspólnego – rzekł zdecydowanie Kurtz.
Lincoln pokręcił współczująco głową.
– Pan radny wszczął dochodzenie, by ustalić jego rolę w tych zajściach. Otrzymaliśmy skargi od kilku funkcjonariuszy, że to obecność pana woźnicy wywołała poruszenie. Powiedziano nam, że kiedy doszło do wypadku, właśnie Mulat sprawował opiekę nad tym włóczęgą, naczelniku, a niektórzy myślą, hm… podejrzewają, że mógł przyczynić się do samobójstwa przesłuchiwanego. Prawdopodobnie przypadkowo…
– Przeklęte łgarstwa! – Kurtz poczerwieniał na twarzy. – Próbował zaprowadzić porządek, jak my wszyscy! Ten włóczęga był po prostu szaleńcem! Detektywi próbują zatrzymać nasze śledztwo, by dobrać się do nagród. Henshaw, co wiesz o tym wszystkim?
– Wiem, że Murzyn nie ocali Bostonu przed tym, co się dzieje, panie naczelniku.
– Może gdy gubernator dowie się, że mianowany przez niego funkcjonariusz rozkłada cały Departament Policji, rozważy ponownie swoją decyzję i zrobi to, co należy zrobić – powiedział radny.
– Posterunkowy Rey jest jednym z najlepszych policjantów, jakich miałem przyjemność poznać – zaoponował Kurtz.
– Co przypomina mi o jeszcze jednej sprawie… Dano mi do zrozumienia, że widują pana z nim w całym mieście, naczelniku. – Zmarszczki na czole burmistrza pogłębiły się. – Także na miejscu śmierci Talbota. Nie tylko w roli pańskiego woźnicy, ale jako równorzędnego partnera w prowadzonym przez pana śledztwie.
– To prawdziwy cud, że za każdym razem, gdy ten czarnuch pokazuje się na ulicach, nie ściga go żądny linczu tłum z kostkami bruku w dłoniach! – zaśmiał się radny Fitch.
– Wprowadziliśmy w życie wszelkie ograniczenia, jakie wobec posterunkowego Reya zasugerowała Rada Miejska, i… co jego osoba może tu mieć do rzeczy?!
– Działamy pod presją ohydnej zbrodni – powiedział burmistrz Lincoln, kierując sztywny palec w stronę Kurtza. – A Departament Policji rozpada się w kawałki. Nie pozwolę, by Nicholas Rey angażował się w jakimkolwiek stopniu w tę sprawę. Jeszcze jeden błąd i zostanie zwolniony ze służby. Odwiedziło mnie dzisiaj kilku stanowych senatorów, naczelniku. Jeśli nie uda nam się doprowadzić sprawy do końca, mają zamiar zorganizować komisję, by przedstawić projekt likwidacji miejskich departamentów policji w całym stanie. Chcą je zastąpić policją metropolitalną, zarządzaną przez władze stanowe. Ręczę, że gotowi są to zrobić. I nie pozwolę, by stało się to przed moim nosem, niech pan zrozumie! Nie będę patrzył, jak rozwalają Departament Policji w moim mieście.
Jonas Fitch zauważył, że Kurtz był zbyt oszołomiony wieścią, by odpowiedzieć. Radny pochylił się i spojrzał mu prosto w oczy.
– Gdyby wprowadził pan w życie nasze ustawy prohibicyjne i przeciw rozwiązłości, być może wszyscy złodzieje i inne łotry czmychnęliby już dawno do Nowego Jorku!
Wczesnym rankiem biura firmy Ticknor & Fields pulsowały ruchliwą obecnością młodszych subiektów i chłopców na posyłki – niektórych rzeczywiście w wieku chłopięcym, innych o skroniach przyprószonych siwizną. Doktor Holmes był pierwszym członkiem Klubu Dantego, który zjawił się w New Corner. Idąc wolniutko korytarzem, aby nie przybyć zbyt wcześnie, Holmes zdecydował się usiąść w prywatnym gabinecie J. T. Fieldsa.
– Och, proszę mi wybaczyć, drogi panie – powiedział, gdy dostrzegł kogoś w jego wnętrzu, i zaczął zamykać drzwi.
Koścista, skryta w cieniu twarz zwrócona była w stronę okna. Upłynęła sekunda, nim doktor zdołał ją rozpoznać.
– Mój drogi Emerson! – uśmiechnął się szeroko.
Ralph Waldo Emerson, wysoki mężczyzna o orlim profilu, odziany w błękitny płaszcz i czarną pelerynę, otrząsnął się z zadumy i pozdrowił Holmesa. Niecodzienną rzeczą było spotkać Emersona, poetę i profesora, poza Concord. Ta mała wioska przez pewien czas rywalizowała z Bostonem nagromadzeniem literackich talentów, szczególnie po tym, jak Harvard zakazał Emersonowi przemawiania w kampusie, za to, iż w mowie do studentów teologii ogłosił, że Kościół Unitariański jest martwy. Emerson był jedynym pisarzem Ameryki, który cieszył się takim uznaniem wśród czytelników jak Longfellow, i nawet Holmes, pozostający w centrum literackiego światka, czuł się zaszczycony, mogąc przebywać w jego obecności.
– Właśnie powróciłem z mojego dorocznego Lyceum Express, zorganizowanego przez naszego mecenasa młodej poezji. – Emerson wzniósł rękę nad blatem biurka Fieldsa, jakby udzielał błogosławieństwa; ślad po czasach, kiedy był pastorem. – Naszego obrońcy i protektora. Mam dla niego nieco rękopisów.
– Najwyższy czas, byś wrócił do Bostonu – stwierdził doktor. – Brakowało nam ciebie w Klubie Sobotnim. Niemal zwołano zebranie, aby zażądać twojego towarzystwa.
– Na szczęście nigdy nie będę pożądany tak bardzo – uśmiechnął się Emerson. – Wiesz, że zawsze brak nam czasu, by pisać do bogów lub przyjaciół, jedynie do prawników, którzy chcą ściągać z nas wierzytelności, lub do człowieka, który ma pokryć dachówką nasz dom.
Zapytał wreszcie Holmesa, co u niego słychać. Doktor odpowiedział obszernymi, pełnymi dygresji anegdotami.
– Myślę również o napisaniu nowej powieści – zakończył.
Wolał umieścić ten fakt w przyszłości, bo bał się siły i nagłości opinii Emersona, ktdre często sprawy innych pozbawiały wartości.
– Och, mam nadzieję, że uda ci się zrealizować swój plan, drogi doktorze – odrzekł Emerson szczerze. – Twój głos zawsze sprawia przyjemność. Ale powiedz mi o swym dzielnym kapitanie. Ciągle ma zamiar zostać prawnikiem?
Holmes zaśmiał się nerwowo na wzmiankę o Juniorze, jakby temat jego syna był sam w sobie zabawny. Nie było w tym ani krzty prawdy, Juniorowi zupełnie brakowało poczucia humoru.
– Sam kiedyś próbowałem liznąć nieco prawa, ale okazało się, że to orka na ugorze. Junior pisał również niezłe poezje, nie tak dobre jak moje, ale zupełnie w porządku. Teraz znów mieszka w domu, siaduje w bujanym fotelu w bibliotece, niczym biały Otello, i imponuje opowieściami o swoich ranach skupionym wokół niego młodym desdemonom. Ale czasem mam wrażenie, że mną gardzi. Czy twój syn był również powodem takich odczuć, Waldo?
Poeta milczał kilka długich chwil.
– Nie ma pokoju dla dzieci tego świata.
Emerson miał twarz skupioną jak człowiek, który przekracza strumyk, ostrożnie stąpając po kamieniach. Jego powaga odciągnęła Holmesa od własnych trosk. Chciał, by rozmowa miała dalszy ciąg, a wiedział dobrze, że spotkanie z Emersonem może się skończyć nagle, bez specjalnego ostrzeżenia.
– Mój drogi Waldo, czy mogę zadać ci pytanie? – Doktor rzeczywiście pragnął zapytać o radę, choć Emerson nigdy ich nie udzielał. – Co myślisz o tym, że my, to znaczy ja, Fields i Lowell, pomagamy Longfellowowi w jego pracy nad przekładem Dantego?
Emerson uniósł przyprószone siwizną brwi.
– Gdyby tu był Sokrates, moglibyśmy wyjść, by rozmawiać z nim na ulicach. Ale z naszym drogim Longfellowem nie możemy rozmawiać. Oto pałac, słudzy i rząd butelek różnokolorowych win, kieliszki i piękne nakrycia. – Emerson pochylił głowę w zadumie. – Myślę czasem o dniach, gdy czytałem Dantego pod kierunkiem profesora Ticknora, tak jak i ty, ale nie mogę się pozbyć uczucia, że Dante jest ciekawostką, jak mastodont, reliktem, który trzeba postawić w muzeum, a nie w czyimś domu.
– Ale sam powiedziałeś mi kiedyś, że wprowadzenie Dantego do Ameryki byłoby jednym z najznaczniejszych osiągnięć naszego wieku – naciskał Holmes.
– Owszem – zgodził się Emerson. Gdy tylko było to możliwe, lubił rozważać każde zagadnienie z kilku stron. – I to też jest prawdą. Jednak, jak wiesz, Wendell, wolę towarzystwo jednej godnej zaufania osoby od tłumu paplaczy, którzy, bardziej niż o cokolwiek, zabiegają o wzajemny podziw.
– Czymże byłaby jednak literatura bez towarzystwa? – uśmiechnął się doktor, pilnie strzegący jedności Klubu Dantego. – Pomyśl tylko – kontynuował – jak wiele zawdzięczamy towarzystwu wzajemnej adoracji Szekspira i Bena Jonsona z Beaumontem i Fletcherem albo spotkaniom przy kominku Johnsona, Goldsmitha, Burke'a, Reynoldsa, Beauclerca i Boswella.
Emerson wygładził papiery, które przyniósł Fieldsowi, by pokazać, że cel jego wizyty został spełniony.
– Pamiętaj, że tylko wtedy gdy geniusz przeszłości wcieli się we współczesną moc, spotkamy pierwszego prawdziwie amerykańskiego poetę. Spotkamy też gdzieś pierwszego prawdziwego czytelnika, wychowanego raczej na ulicach niż w ateneum. Podejrzewa się, że duch Amerykanina jest lękliwy, skory do naśladownictwa, oswojony, a duch uczonego przyzwoity, leniwy, zgodny. Umysł naszego kraju, przywykły, by mierzyć nisko, żywi się sam sobą. Bez czynu uczony nie jest jeszcze człowiekiem. Idee muszą działać poprzez kości i ramiona dobrych ludzi, inaczej to tylko mrzonki. Kiedy czytam Longfellowa, czuję się do głębi uspokojony. Jestem bezpieczny. To nie przybliży nas do przyszłości.
Gdy Emerson odszedł, Holmes poczuł, że powierzono mu zagadkę Sfinksa, na którą tylko on może znaleźć odpowiedź. Poczuł się właścicielem rozmowy; nie chciał podzielić się nią z innymi, gdy nadeszli.
– Czy to rzeczywiście możliwe? – zapytał Fields, gdy przyjaciele zakończyli opowieść o spotkaniu z Bachim. – Czy ten żebrak Lonza był tak szalony, że wydawało mu się, że poemat zawładnął całym jego życiem?
– To nie byłby pierwszy ani ostatni przypadek pokonania słabowitego umysłu przez literaturę – rzekł Holmes. – Gdy John Wilkes Booth zastrzelił Lincolna, wykrzyknął po łacinie: „Niech tak giną tyrani!". To słowa Brutusa zadającego śmiertelny cios Cezarowi. Lincoln, w umyśle Bootha, b y ł cesarzem Rzymu. Booth, jak pamiętacie, pasjonował się Szekspirem. Tak jak nasz Lucyfer jest wybitnym znawcą Dantego. Czytanie, rozważanie, analizowanie, które podejmujemy każdego dnia, wywołało w nim coś, o czym sami sekretnie marzymy, działało przez kości i mięśnie tego człowieka.
Słysząc to, Longfellow podniósł brwi.
– Tylko że, jak się wydaje, z Boothem i Lonzą stało się tak bez ich woli.
– Bachi musi coś ukrywać na temat Lonzy! – stwierdził Lowell z frustracją. – Widziałeś, jaki był niechętny, Wendell. Co o tym myślisz?
– Przypominało to głaskanie jeża – przyznał Holmes. – Kiedy człowiek zaczyna atakować Boston, kiedy zazna goryczy opodal Żabiego Stawu albo Domu Stanowego, możesz być pewien, że niewiele już z niego zostaje. Biedny Edgar Poe zmarł w szpitalu wkrótce po tym, jak zaczął mówić w ten sposób, więc z pewnością, jeśli człowiek się do tego ucieka, lepiej przestać mu pożyczać pieniądze, bo długo już nie pociągnie.
– Wierszokleta – mruknął Lowell na wzmiankę o Poem.
– W Bachim zawsze było coś mrocznego – powiedział Longfellow. – Biedak. Utrata pracy jeszcze bardziej go załamała, a bez wątpienia źle ocenia nasz udział w jego nieszczęściu.
Lowell nie spojrzał Longfellowowi w oczy. Świadomie nie przytoczył szczegółów tyrady Bachiego przeciw niemu.
– Myślę, że szczera wdzięczność jest jeszcze rzadszą rzeczą na tym świecie niż dobre wiersze, Longfellow. Bachi nie ma w sobie więcej uczucia niż kawałek chrzanu. Możliwe, że Lonza bał się tak bardzo na posterunku, ponieważ wiedział, kto zabił Healeya. Wiedział, że Bachi był sprawcą, a może nawet pomagał Bachiemu w zabójstwie.
– Wzmianka o pracy Longfellowa nad przekładem Dantego podziałała na niego jak iskra na beczkę prochu – przyznał Holmes, ale pozostał sceptyczny. – Morderca musi być człowiekiem wielkiej siły fizycznej, skoro przeniósł Healeya z sypialni na podwórko. Bachi, ze swoją skłonnością do mocnych trunków, z trudem może postawić prosto jeden krok. Zresztą nie natknęliśmy się na żaden związek między nim a ofiarami Lucyfera.
– I nie potrzebujemy go! – zakrzyknął Lowell. – Pamiętaj, Dante umieszcza w Piekle masę ludzi, których nigdy nie spotkał. Na Bachiego wskazują dwie mocniejsze poszlaki niż osobisty związek z Healeyem czy Talbotem. Po pierwsze: błyskotliwa znajomość Dantego. Jest jedyną osobą spoza Klubu, nie licząc, jak sądzę, starego Ticknora, która nie ustępuje nam poziomem zrozumienia poety.
– Zgoda – przytaknął Holmes.
– Po drugie: motyw – ciągnął Lowell. – Jest biedny jak mysz kościelna. Opuszczony w naszym mieście, znajduje pociechę jedynie w alkoholu. Dorywcze prywatne lekcje to wszystko, co trzyma go przy życiu. Nie znosi nas, bo uważa, że Longfellow i ja nie kiwnęliśmy palcem, gdy go zwalniali. A Bachi wolałby raczej sprawić, że Dante przepada na wieki, niż oglądać, jak ratują go zdradzieccy Amerykanie.
– Ale dlaczego, mój drogi Lowell, Bachi miałby wybrać Healeya i Talbota? – zapytał Fields.
– Mógł wybrać kogokolwiek, byle tylko ten ktoś pasował do grzechów, które miał zamiar ukarać, i byle Dante mógł zostać na końcu ujawniony jako powód zbrodni. Chce skalać imię Dantego w Ameryce, zanim jego poezja zyska tu uznanie.
– Czy Bachi mógłby być naszym Lucyferem? – zapytał Fields.
– Czy musi być naszym Lucyferem? – poprawił Lowell, krzywiąc się i łapiąc za kostkę.
– Lowell? – zaniepokoił się Longfellow, patrząc na nogę przyjaciela.
– Och, nie ma powodu do zmartwień, dziękuję. Musiałem się uderzyć w metalowy stojak, kiedy przedwczoraj byliśmy w Wide Oaks, teraz sobie przypominam.
Holmes schylił się do nogi Lowella, by podwinąć nogawkę jego spodni.
– Czy rana się powiększyła? – spytał doktor.
Czerwone otarcie, jeszcze niedawno rozmiaru jednopensówki, było wielkości monety jednodolarowej.
– Skąd mam wiedzieć? – Lowell nigdy nie traktował swoich dolegliwości zbyt poważnie.
– Być może powinieneś poświęcić sobie nie mniej uwagi niż Bachiemu – zganił go Holmes. – Nie wygląda mi to na gojącą się ranę. Wprost przeciwnie. Po prostu się uderzyłeś, powiadasz? Zakażenie to chyba nie jest… Czy dokucza ci ból, Lowell?
Nagle kostka wydała się poecie bardziej obolała.
– Od czasu do czasu. – Potem coś mu się przypomniało. – Możliwe, że kiedy byłem u Healeya, jedna z tych much dostała się do mojej nogawki. Może to przez to?
– Nie sądzę – odparł Holmes. – Nigdy nie słyszałem o musze, która żądli. Może to był jakiś inny owad?
– Nie, z pewnością bym rozpoznał, że to nie mucha. Rozgniotłem ją jak ostrygę. – Lowell uśmiechnął się szeroko. – To była jedna z tych, które ci przyniosłem.
Doktor zastanowił się.
– Longfellow, czy profesor Agassiz wrócił z Brazylii?
– Zdaje się, że wraca właśnie w tym tygodniu.
– Proponuję, byśmy posłali cząstki owada, które zachowałeś, do muzeum Agassiza – powiedział Holmes do Lowella. – Nie ma drugiego człowieka, który wiedziałby tyle o ziemskich stworzeniach.
Lowell miał już dość rozmów na temat swojego samopoczucia.
– Jeśli to konieczne… A teraz proponuję przez kilka dni śledzić Bachiego, pod warunkiem że nie zapił się jeszcze na śmierć. Zobaczymy, czy nie doprowadzi nas do czegoś interesującego. Dwóch z nas będzie czekać przed jego mieszkaniem w powozie, podczas gdy reszta zostanie tutaj. Jeśli nie ma sprzeciwów, poprowadzę grupę śledzącą Bachiego. Kto pójdzie ze mną?
Nikt nie odpowiedział. Fields nonszalancko wyciągnął kieszonkowy zegarek.
– No, dalejże! – Lowell klepnął wydawcę w ramię. – Fields, ty pójdziesz.
– Przykro mi, Jamey. Po południu Longfellow i ja umówiliśmy się na obiad z Oscarem Houghtonem. Wczoraj wieczór otrzymał liścik od Augustusa Manninga z ostrzeżeniem, że albo przestanie drukować Dantego, albo straci zlecenia z Harvardu. Musimy szybko coś zrobić, zanim ugnie się pod naciskiem.
– A ja mam umówiony odczyt w Odeonie na temat najnowszych osiągnięć homeopatii i allopatii, którego nie mogę odwołać, nie narażając organizatorów na poważne straty finansowe – rzucił Holmes pospiesznie. – Wszystkich oczywiście serdecznie zapraszam.
– Być może właśnie wpadliśmy na trop sprawcy! – zaprotestował Lowell.
– Jamey – odparł Fields. – Jeżeli pozwolimy Manningowi zablokować druk Dantego, gdy my będziemy pochłonięci śledztwem, to cała nasza praca nad tłumaczeniem i wszystkie nadzieje, jakie z nim wiązaliśmy, zostaną zaprzepaszczone. Uspokoimy Houghtona w godzinę, a potem możemy robić, co chcesz.
Tego samego dnia po południu Longfellow stał naprzeciw kamiennej greckiej fasady Revere House, a ze środka docierały doń stłumione wesołe odgłosy gości jedzących obiad oraz ciężka woń steków. Posiłek z Oscarem Houghtonem będzie przynajmniej godzinnym wybawieniem od rozmów o mordach i owadach. Fields, opierając się o kozioł swojego powozu, nakazywał woźnicy, by wrócił na Charles Street – Annie Fields musiała dojechać do swojego Klubu dla Pań w Cambridge. Fields był jedynym członkiem z kręgu przyjaciół Longfellowa, który posiadał własny powóz nie tylko dlatego, że był z nich najbogatszy, ale też dlatego, że cenił luksus bardziej niż bóle głowy wywoływane przez kapryśnych woźniców i chorowite konie.
Longfellow zauważył zamyśloną damę z ciemną woalką na twarzy, przechodzącą przez Bowdoin Square. Kobieta trzymała w dłoni książkę i kroczyła powoli, z uwagą, ze spuszczonym wzrokiem. Pomyślał o dniach, gdy spotykał Fanny Appleton na Beacon Street, jej uprzejme skinienia głowy… Nigdy nie zatrzymywała się, by z nim pomówić. Zetknął się z nią wcześniej w Europie, kiedy studiował języki, przygotowując się do objęcia profesury. Była dla niego, jako uczonego i przyjaciela brata, całkiem miła. Ale tu, w Bostonie, było tak, jakby Wergiliusz szeptał jej do ucha radę, której udzielił Dantemu, gdy dotarli do kręgu Ignavi: „Nie mówmy o nich; popatrz i pójdź dalej" [41]. Nie mogąc rozmawiać z piękną młodą kobietą, Longfellow stworzył w swoim Hyperionie wzorowaną na niej postać pięknej dziewicy.
Ale minęły miesiące, a młoda dama nie odpowiedziała na gest człowieka, którego tytułowała profesorem, mimo że z pewnością, jeżeli czytała poemat, rozpoznała w nim siebie. Kiedy w końcu znowu ją spotkał, Fanny dała mu jasno do zrozumienia, że pomysł uwięzienia jej w książce profesora i wystawienia na widok publiczny nie przypadł jej do gustu. Nie myślał o przeprosinach, ale w trakcie następnych miesięcy otworzył przed nią swe serce tak, jak nigdy wcześniej tego nie uczynił, nawet wobec Mary Potter, swej młodej żony, która zmarła, roniąc dziecko, kilka lat po ślubie. Panna Appleton i profesor Longfellow zaczęli się spotykać regularnie. W maju 1843 roku napisał list, w którym złożył jej propozycję małżeństwa. Tego samego dnia otrzymał zgodę. „Och, na wieczność niech będzie błogosławiony dzień, który przyniósł tę La Vita Nuova, to Nowe Zycie w szczęściu!" – powtarzał te słowa raz po raz, aż przybrały kształt, uzyskały wagę, aż można je było objąć jak dzieci.
– Gdzie też jest ten Houghton? – spytał Fields, gdy jego powóz odjechał. – Byle tylko nie zapomniał o naszym obiedzie.
– Może coś zatrzymało go w Riverside. Witam panią. – Longfellow uniósł kapelusz na widok mijającej ich korpulentnej niewiasty, która uśmiechnęła się nieśmiało w odpowiedzi.
Kiedy tylko Longfellow zwracał się do kobiety, choćby przelotnie, było to tak, jakby darował jej bukiet kwiatów.
– Kto to był? – Fields ściągnął brwi.
– To – wyjaśnił Longfellow – jest dama, która czekała na nas na kolacji u Copelanda dwie zimy temu.
– Ach tak, tak. W każdym razie, jeżeli zatrzymali go w Riverside, niech lepiej pracuje nad naszymi matrycami do Piekła, które musimy przesłać do Florencji.
– Fields – przerwał mu ostro Lonfellow.
– Wybacz, Longfellow – rzekł Fields. – Następnym razem, gdy ją zobaczę, obiecuję unieść kapelusz.
Poeta pokręcił głową.
– Nie o to chodzi. Spójrz tam.
Fields podążył za wzrokiem Longfellowa, aż natrafił spojrzeniem na dziwnie pochylonego mężczyznę ze lśniącą torbą z nieprzemakalnego płótna, który szedł szybkim krokiem po drugiej stronie ulicy.
– To Bachi!
– Uczył kiedyś w Harvardzie? – zdziwił się wydawca. – Nos ma czerwony jak jesienny zachód słońca.
Obserwowali, jak włoski nauczyciel przyspiesza krok do truchtu i nagle zatrzymuje się przy drzwiach narożnego sklepu z nisko zwieszonym dachem i niewyraźnym szyldem: „Wade and Son & Co. ".
– Znasz ten sklep? – spytał Longfellow. Fields zaprzeczył ruchem głowy.
– Wygląda, jakby mu się bardzo spieszyło, nieprawdaż?
– Pan Houghton chyba się nie obrazi, jeśli będzie musiał zaczekać kilka chwil. – Longfellow wziął Fieldsa za ramię. – Chodź, możemy się dowiedzieć o nim czegoś więcej, jeżeli go zaskoczymy.
Kiedy przeszli na róg, by przekroczyć ulicę, obaj zauważyli nagle George'a Washingtona Greene'a ostrożnie wychodzącego z apteki Metcalfa z naręczem pakunków. Człowiek ten, trapiony wieloma dolegliwościami, pochłaniał nowe leki tak jak inni lody. Przyjaciele Longfellowa często narzekali, że mikstury Metcalfa przeciw newralgii, dyzenterii i tym podobnym, sprzedawane z etykietą przedstawiającą mędrca z powiększonym nosem, przyczyniały się walnie do tego, że podczas ich sesji translatorskich Greene'a dopadał często czar Ripa van Winkle'a [42].
– O Boże, toż to Greene – powiedział Longfellow do wydawcy. – Nie możemy pozwolić, żeby spotkał się z Bachim.
– A to dlaczego? – spytał Fields.
Nadejście starego pastora uniemożliwiło dalsze wyjaśnienia.
– Kogóż widzę! Mój drogi Fields. I Longfellow! Co was tu dziś przywiodło, panowie?
– Drogi przyjacielu – powitał Greene'a Longfellow, rzucając niespokojne spojrzenie na ocienione daszkiem drzwi sklepu Wadę and Son & Co. – Właśnie przyszliśmy na obiad w Revere House. Czy jednak nie powinieneś być dzisiaj w East Greenwich?
Greene skinął głową i westchnął jednocześnie.
– Shelly chce, bym pozostał pod jej opieką, dopóki nie poprawi się moje zdrowie. Ale nie będę tkwić cały dzień w łóżku, mimo że jej doktor na to nalega! Ból wprawdzie nikogo nie zabił, lecz jest najmniej upragnionym towarzyszem w łożu.
Stary pastor rozpoczął bardzo szczegółowy opis najnowszych symptomów choroby, a Longfellow i Fields patrzyli uważnie na drugą stronę ulicy. Greene paplał bez przerwy.
– Ale nie powinienem zanudzać was historiami moich dolegliwości. Wszystkie są niczym w porównaniu do tęsknoty za następną sesją dantejską, a od tygodni nie mam od was żadnych wieści. Zacząłem się martwić, że porzuciliście projekt. Proszę, powiedz mi, drogi Longfellow, że to nieprawda!
– Ależ nie, to po prostu krótka przerwa – odpowiedział poeta, wyciągając szyję, by obserwować przeciwległą stronę ulicy, gdzie widział Bachiego stojącego w drzwiach sklepu. Włoch gwałtownie gestykulował.
– Bez wątpienia niebawem znów podejmiemy pracę – dodał Fields.
Jakiś powóz zatrzymał się przy przeciwległym rogu skrzyżowania, zasłaniając wystawę i Bachiego.
– Obawiam się, że musimy już iść, panie Greene – powiedział nagle Fields, ściskając ramię Longfellowa i ciągnąc go naprzód.
– Straciliście orientację, panowie! Minęliście Revere House i zmierzacie w złym kierunku!
– Cóż, rzeczywiście… – Fields szukał wiarygodnej wymówki, gdy czekali na przejazd dwóch dużych powozów, by przekroczyć ruchliwe skrzyżowanie.
– Greene – przerwał Longfellow. – Musimy najpierw coś załatwić. Może zechce pan pójść do restauracji i zjeść obiad z nami i panem Houghtonem?
– Obawiam się, że moja córka będzie zła jak osa, jeśli zaraz nie wrócę – zmartwił się Greene. – O, a któż to znowu nadchodzi!
Stary pastor cofnął się i zakołysał na krawędzi wąskiego chodnika.
– Panie Houghton!
– Najmocniej przepraszam, panowie. – Niezgrabny mężczyzna, ubrany w czerń niczym przedsiębiorca pogrzebowy, pojawił się obok nich i wyciągnął nieprawdopodobnie długie ramię, by podać dłoń pierwszemu z napotkanych, którym okazał się George Washington Greene. – Właśnie zmierzałem do Revere House, kiedy kątem oka spostrzegłem waszą trójkę. Mam nadzieję, że nie czekaliście zbyt długo. Panie Greene, czy zechce się pan do nas przyłączyć? Jak się pan miewa, drogi panie?
– Zupełnie wycieńczony – odpowiedział Greene, nadając głosowi patetyczne brzmienie. – Dotąd życie podtrzymywały we mnie przede wszystkim nasze środowe dantejskie wieczory.
Longfellow i Fields wypatrywali Bachiego na przemian, zmieniając się co piętnaście sekund. Wejście do Wadę and Son & Co. ciągle zastawiał powóz, którego woźnica siedział cierpliwie na koźle, jakby jego zadaniem było zasłanianie widoku Longfellowowi i Fieldsowi.
– Powiedział pan „podtrzymywały"? – zapytał Greene'a zaskoczony Houghton. – Panie Fields, czy to ma coś wspólnego z doktorem Manningiem? A co z obchodami we Florencji, które ma uświetnić specjalne wydanie pierwszego tomu? Muszę wiedzieć, czy zmienią się daty publikacji. Nie możecie mnie trzymać w niewiedzy!
– Oczywiście, że nie, Houghton – odparł wydawca. – Po prostu trochę zwolniliśmy tempo.
– A co ma robić człowiek przyzwyczajony do tego cotygodniowego przedsmaku raju, któremu nic nie dano w zamian? – żalił się Greene dramatycznie.
– Tego nie wiem – odpowiedział Houghton. – Martwię się jednak o wysokie koszty druku naszej książki… Muszę spytać, czy pański Dante jest w stanie sprostać przeszkodom, które Manning i Harvard stawiają na jego drodze?
Ręce Greene'a trzęsły się, kiedy wzniósł je w powietrze.
– Gdyby można było wyrazić trafnie ideę Dantego w jednym słowie, panie Houghton, słowem tym byłaby „potęga". Obraz świata, który tworzy, już na zawsze zajmuje miejsce w ludzkiej pamięci, obok świata rzeczywistego. Nawet dźwięki, które opisuje, trwają w uszach jako wzory szorstkości, głośności czy słodyczy i powracają natychmiast, kiedy tylko słucha pan ryku fal, wycia wichury albo słodkiego śpiewu ptaków.
Bachi wyszedł ze sklepu i literaci mogli teraz obserwować, jak z oznakami wielkiego podniecenia ogląda zawartość własnej torby. Stary pastor przerwał swój monolog:
– Hm, o co chodzi? Zachowujecie się tak, jakby po drugiej stronie ulicy miało się coś wydarzyć.
Longfellow popukał się w nadgarstek, dając znak Fieldsowi, by zajął przez chwilę ich rozmówcę. Byli jak dwaj wspólnicy, którzy w krytycznej sytuacji znajdują sposób, by porozumiewać się za pomocą najdrobniejszych gestów. Fields postarał się odwrócić uwagę starego przyjaciela, obejmując lekko jego ramiona.
– Widzisz, Greene, na rynku wydawniczym pojawiło się od końca wojny kilka ciekawych nowinek…
Longfellow odciągnął Houghtona na bok i powiedział szeptem:
– Obawiam się, że musimy przełożyć nasz obiad na stosowniejszą porę. Tramwaj konny do Back Bay odjeżdża za dziesięć minut. Proszę, zabierz do niego pana Greene'a. Wsadź go do środka i nie odchodź, aż ruszy. Dopilnuj, by nie wysiadł – Longfellow powiedział to z lekko uniesionymi brwiami, by podkreślić wagę sprawy.
Houghton po wojskowemu skinął głową, nie żądając dalszych wyjaśnień. Czyż mógł odmówić prośbie Henry'ego Longfellowa? Właściciel drukarni Riverside ujął Greene'a pod rękę.
– Panie Greene, czy mogę odprowadzić pana do tramwaju? Jeśli się nie mylę, najbliższy zaraz odjeżdża. Nie powinno się wystawać tak długo na tym listopadowym chłodzie.
Po pospiesznych pożegnaniach Longfellow i Fields poczekali, aż dwa wagoniki przetoczą się ulicą, dzwoniąc ostrzegawczo. Poeci przeszli szybko na drugą stronę i spostrzegli, że włoskiego nauczyciela nie ma już na rogu. Sprawdzili przecznicę wstecz i przecznicę naprzód, lecz nigdzie nie było go widać.
– Gdzie, do diaska… – zaczął Fields.
Longfellow wskazał dłonią i Fields zdążył jeszcze zobaczyć Bachiego, usadowionego wygodnie na tylnim siedzeniu tego właśnie powozu, który zasłaniał im widok. Konie człapały dostojnie, nie podzielając najwyraźniej niecierpliwości pasażera.
– I jak na złość ani jednej dorożki w okolicy! – zawołał Longfellow.
– Możemy go jeszcze dopaść – odrzekł Fields. – Stajnia dorożkarza Pike'a jest kilka przecznic stąd. Łajdak żąda dwudziestu pięciu centów za miejsce w swoim wozie, a nawet pół dolara, gdy obudzi się w nim szczególna chciwość. Nikt w kamienicy nie może go ścierpieć oprócz Holmesa, a i on sam nie znosi nikogo poza doktorem.
Fields i Longfellow ruszyli raźnym krokiem przed siebie, lecz nie znaleźli Pike'a w stajni. Zastali go za to naprzeciw ceglanej rezydencji przy Charles Street 21, gdzie najwyraźniej oczekiwał na pasażera, siedząc na koźle swej dorożki. Razem poprosili go o usługę, a Fields pokazał mu pełną garść monet.
– Nie mogę pomóc nawet za całą forsę, jaka jest w Massachusetts – odparł Pike gburowato. – Mam wieźć doktora Holmesa.
– Posłuchaj nas uważnie, Pike – zaczął Fields władczym tonem. – Jesteśmy bardzo bliskimi znajomymi doktora Holmesa. On sam kazałby ci nas zabrać.
– Jesteście panowie przyjaciółmi doktora? – spytał dorożkarz podejrzliwie.
– Oczywiście! – wykrzyknął Fields z ulgą.
– No to przyjaciele nie podbieraliby mu dorożki. Mam wieźć doktora Holmesa – powtórzył obojętnie Pike i począł kościaną wykałaczką wydłubywać z zębów resztki jedzenia.
– No proszę! – rozpromienił się Oliver Wendell Holmes, wychodząc dumnym krokiem na próg domu z torbą w ręku, odziany w ciemny czesankowy garnitur z cudną białą różą w butonierce i z białą jedwabną chustą pod szyją, związaną w zgrabny węzeł – Fields, Longfellow. A więc mimo wszystko przybyliście, by posłuchać o allopath!
Konie Pike'a pognały Charles Street i wpadły na brukowane ulice śródmieścia, ocierając się o latarnie i wpychając przed rozgniewanych dorożkarzy. Pike jeździł rozwalającą się czterokołową dorożką, z kabiną pozwalającą siedzieć czterem pasażerom bez narażania ich na wzajemne obtłukiwanie sobie kolan. Doktor Holmes ustalił z woźnicą, aby ten przybył punktualnie za piętnaście pierwsza, by dowieźć go do Odeonu, lecz teraz, najwidoczniej wbrew woli doktora, cel podróży został zmieniony, a liczba pasażerów zwiększyła się do trzech. Pike był zdecydowany dowieźć ich tak czy inaczej do Odeonu.
– Co z moim wykładem? – Holmes spytał Fieldsa. – Sprzedano już bilety!
– Pike dowiezie cię tam w mgnieniu oka, skoro tylko znajdziemy Bachiego i zadamy mu kilka pytań – powiedział Fields. – A ja sprawię, by gazety nie doniosły, że się spóźniłeś. Gdybym nie odesłał mojego wozu po Annie, nie zostalibyśmy z tyłu!
– Ale co właściwie chcesz zrobić, jeżeli faktycznie go znajdziemy? – spytał Holmes.
– Widać wyraźnie, że Bachi jest dziś niespokojny – wyjaśnił Longfellow. – Jeżeli rozmówimy się z nim poza domem i jeśli nie będzie pijany, może się okazać mniej oporny. Gdyby nie napatoczył się Greene, z pewnością nie musielibyśmy się tak spieszyć, aby spotkać sir Bachiego. Żałuję, że nie możemy po prostu powiedzieć biednemu Greene'owi o wszystkim, co się wydarzyło, ale prawda mogłaby zagrozić jego słabemu zdrowiu. Spotkały go wszelkie możliwe nieszczęścia i wierzy, że cały świat sprzysiągł się przeciw niemu. Nic nie zostało mu oszczędzone, chyba tylko porażenie piorunem.
– Tam jest! – wykrzyknął Fields, wskazując na powóz znajdujący się jakieś pięćdziesiąt prętów [43] przed nimi. – Longfellow, czyż to nie ten?
Poeta wysunął głowę przez okno dorożki i czując podmuch wiatru rozwiewający mu brodę, skinął na znak zgody.
– Dorożkarz! Skręcaj w prawo! – wykrzyknął Fields.
Pike strzelił z bicza i rozklekotana dorożka ruszyła w dół ulicy, znacznie przekraczając dozwoloną prędkość, którą Bostoński Komitet Bezpieczeństwa ustalił jako „umiarkowany stęp".
– Jedziemy na wschód! – głos Pike'a przebił się przez tętent kopyt uderzających o bruk. – To spory kawał drogi od Odeonu, panie doktorze!
– Dlaczego musieliśmy ukrywać Bachiego przed Greene'em? – zapytał Fields Longfellowa. – Nie sądziłem, że się znali.
– Dawno temu – przytaknął Longfellow. – Pan Greene spotkał Bachiego w Rzymie, zanim najgorsze skłonności tego ostatniego wyszły na jaw. Obawiałem się, że jeżeli spotkamy się z Bachim w obecności Greene'a, ten powie mu zbyt wiele o naszym projekcie związanym z Dantem, jak to ma w zwyczaju wobec każdego, kto zechce go słuchać! A to mogłoby zniechęcić Bachiego do rozmowy z nami, uświadamiając mu jeszcze mocniej nędzę jego obecnego położenia!
Pike kilkakrotnie tracił z oczu ściganą dorożkę, ale dzięki szybkim zwrotom, galopom w szczególnie odpowiednich momentach i cierpliwemu zwalnianiu odrabiał dystans. Drugi dorożkarz również się spieszył, lecz nie sprawiał wrażenia, by wiedział, że ktoś go goni. Na zwężających się drogach w okolicach portu powóz Bachiego znikał im z oczu, a potem zjawiał się ponownie, co sprawiało, że Pike bluźnił okropnie, by po chwili przepraszać. W pewnym momencie rozpędzona dorożka musiała przystanąć, a w efekcie Holmes wylądował na kolanach Longfellowa.
– Tam jest! – wykrzyknął Pike, kiedy dorożkarz wiozący Bachiego skierował swój pojazd w ich kierunku, oddalając się od przystani. Ale miejsce dla pasażera było już puste.
– Musiał wysiąść w porcie – stwierdził Fields.
Pike podjechał jeszcze kawałek i jego pasażerowie opuścili dorożkę. Trójka przyjaciół przepchnęła się przez tłumek, który spoglądał na znikające w gęstej mgle łodzie i powiewał chusteczkami, życząc ich pasażerom szczęśliwej podróży.
– Większość statków o tej porze zmierza w kierunku Długiej Przystani – powiedział Longfellow.
Dawniej często przychodził tutaj oglądać wielkie okręty przybywające z Niemiec czy Hiszpanii, słuchać mężczyzn i kobiet mówiących w swoich ojczystych językach. Nie było w Bostonie większego Babilonu języków i kolorów skóry niż doki.
– Wendell?! – zawołał Fields, który z trudem nadążał za przyjaciółmi.
– Tutaj, Fields! – odkrzyknął Holmes z tłumu.
Doktor znalazł Longfellowa, jak ten opisywał Bachiego czarnemu tragarzowi, ładującemu na statek beczki. Wydawca zdecydował, że rozpyta wśród pasażerów, i podążył w przeciwnym kierunku, lecz wkrótce przystanął, aby odpocząć na skraju mola.
– Hej ty, eleganciku! – Potężnie zbudowany mężczyzna z tłustą brodą, najpewniej strażnik pilnujący mola, bezceremonialnie złapał Fieldsa za ramię i odepchnął go brutalnie. – Stań no z dala od tych, co wchodzom, jak ni masz biletu!
– Drogi panie! – odrzekł wydawca. – Potrzebuję natychmiast pomocy. Niewysoki człowieczek w pomiętym błękitnym surducie, z przekrwionymi oczyma. Widział go pan?
Strażnik zignorował go, zajęty ustawianiem kolejki pasażerów zgodnie z klasą i przedziałem bagażowym. Fields obserwował, jak mężczyzna zdjął czapkę (zdecydowanie za małą jak na jego mamucią głowę) i zmierzwił szybkim ruchem splątane włosy. Wydawca przymknął oczy, jakby był w transie, słuchając dziwnych, nerwowych poleceń rzucanych przez strażnika. Przed jego oczami pojawił się mroczny pokój z niewielką świecą płonącą na kominku.
– Hawthorne – wykrztusił niemal bezwiednie.
– Co? – mężczyzna przerwał swe zajęcie i zwrócił się w stronę Fieldsa.
– Hawthorne – uśmiechnął się wydawca, wiedząc, że ma rację. – Jest pan gorącym wielbicielem pisarstwa pana Hawthorne'a.
– He, zgadza się… – Strażnik zaklął pod nosem. – A ty skąd to wiesz? Mów zaraz!
Pasażerowie, których dzielił na kategorie, także przystanęli, by posłuchać.
– Nieważne – odparł Fields, czując przypływ dumy z powodu zachowania umiejętności odczytywania ludzkich upodobań, która przynosiła mu korzyści dawno temu, gdy był młodym sprzedawcą w księgarni Ticknora. – Proszę napisać swój adres na tej kartce, a każę panu wysłać nowy zbiór wszystkich wielkich dzieł Hawthorne'a z serii niebieskozłotej, autoryzowany przez wdowę po pisarzu. – Wyciągnął papier, a potem schował go na powrót w dłoni. – Jeśli mi pan pomoże.
Strażnik skinął głową na znak, że się zgadza, przepełniony nagle zabobonnym strachem z powodu nadzwyczajnej mocy Fieldsa. Wydawca stanął na palcach i dostrzegł nadchodzących przyjaciół.
– Tu, na molo! – wykrzyknął.
Holmes i Longfellow dopadli strażnika. Opisali mu Bachiego.
– A wyście co za jedni? – spytał olbrzym podejrzliwie.
– Jego dobrzy przyjaciele! – wykrzyknął Holmes. – Niech nam pan powie, dokąd poszedł.
Fields przypomniał mu o swojej ofercie.
– Widziałem go, jak przyszedł na przystań – odpowiedział miłośnik Hawthorne'a z irytującą powolnością. – Chyba wbiegł na pokład tamtej barki, a był w nerwach jak nie wiem co…
Wskazał małą łódź kołyszącą się w oddali. Mogło się w niej pomieścić nie więcej niż pięciu pasażerów.
– Dobrze! Ta łupina nie może płynąć daleko. Dokąd zmierza? – spytał Fields.
– To tylko łódź przewozowa. „Anonimo" jest zbyt duży, żeby się zmieścić przy nabrzeżu, więc czeka przy ujściu rzeki. Widzicie?
Choć zarys parowca ledwie majaczył we mgle, przyjaciele nie mieli wątpliwości, że to jeden z największych okrętów, jakie kiedykolwiek widzieli.
– O, zdaje się, że waszemu przyjacielowi było bardzo pilno dostać się na pokład. Ta łódka, w której siedzi, właśnie zabiera ostatnich spóźnionych pasażerów. Zaraz potem „Anonimo" odpływa.
– Gdzie odpływa? – zapytał Fields słabym głosem.
– No, przez Atlantyk, proszę pana. Zatrzymuje się w Marsylii, a potem… Aha, już sobie przypominam: płynie dalej do Włoch!
Doktor Holmes dotarł do Odeonu i zdążył wygłosić gładki, dobrze przyjęty wykład. Publiczność uznała go za tym ważniejszego mówcę, że przybył spóźniony. Longfellow i Fields słuchali z uwagą, siedząc w drugim rzędzie obok rodziny Holmesa: młodszego syna Neddiego, obydwu Amelii, a także Johna, brata doktora. W drugim z trzyczęściowej serii płatnych wykładów urządzonych przez Fieldsa Holmes omawiał medyczne zagadnienia wiążące się z wojną.
– Leczenie jest żywym procesem – doktor zwrócił wzrok ku swoim słuchaczom – i pozostaje pod wielkim wpływem stanów psychicznych. Często stwierdzano, że taka sama rana otrzymana w bitwie leczona była z powodzeniem u zwycięskich żołnierzy, lecz okazywała się śmiertelna u pokonanych. Tak jawi się nam sfera pośrednia między nauką a poezją, którą tak zwani rozsądni ludzie zajmują się bardzo niechętnie.
Holmes spojrzał w kierunku rzędu, w którym siedziała jego rodzina i przyjaciele, na puste krzesło zarezerwowane na wypadek, gdyby Wendell junior również zechciał przybyć.
– Mój najstarszy syn otrzymał kilka takich ran w czasie wojny, póki Wuj Sam nie odesłał go do domu z kilkoma nowymi dziurkami na guziki w kamizelce.
Rozległy się śmiechy.
– Wiele też serc przeszytych zostało w trakcie wojny, choć nie noszą śladu po kuli, który można by pokazać.
Po wykładzie, gdy doktor odebrał już niezbędną ilość pochwał, Longfellow i Holmes w towarzystwie swego wydawcy wrócili do Pokoju Pisarzy w New Corner, aby zaczekać tam na Lowella. Zadecydowano, że spotkanie ich klubu translatorskiego odbędzie się w domu Longfellowa w następną środę.
Planowana sesja miała służyć dwóm celom. Po pierwsze, chodziło o uspokojenie Greene'a, obawiającego się o postępy w tłumaczeniu, i odwrócenie jego uwagi od dziwnego zachowania, którego był niedawno świadkiem. W ten sposób mieli zmniejszyć ryzyko wystąpienia nowych przeszkód w rodzaju tych, które kosztowały ich utratę informacji będących w posiadaniu Bachiego. Po drugie, co było może ważniejsze, ich spotkanie miało się przyczynić do dalszych postępów w pracy nad tłumaczeniem. Longfellow miał zamiar dotrzymać obietnicy i wysłać gotowy przekład Inferno na uroczyście obchodzone we Florencji sześćsetlecie urodzin Dantego.
Longfellow nie chciał przyznać, że jeśli nie nastąpi jakiś cudowny przełom w ich śledztwie, zamknięcie przekładu przed końcem roku jest mało prawdopodobne. Niemniej nadal pracował nocami nad przekładem, prosząc Dantego o mądrość, która pozwoliłaby mu wyjaśnić zagadkę śmierci Healeya i Talbota.
– Czy jest pan Lowell? – zapytał cichy głosik, któremu towarzyszyło stukanie w drzwi Pokoju Pisarzy.
– Obawiam się, że go nie ma! – odkrzyknął Fields niewidocznemu interesantowi, nie kryjąc zniecierpliwienia.
– Znakomicie! – Książę bostońskich kupców Phineas Jennison, jak zwykle elegancki w swoim białym ubraniu i kapeluszu, wślizgnął się do środka i jak najdelikatniej zamknął za sobą drzwi. – Jeden z pańskich pracowników powiedział, że pana tu zastanę, panie Fields. Chciałbym swobodnie porozmawiać o Lowellu i mogę to zrobić, skoro poczciwca tu nie ma. – Rzucił wysoki, obciągnięty jedwabiem kapelusz na żelazny wieszak Fieldsa. – Pan Lowell ma kłopoty.
Gość westchnął ze zdumieniem, spostrzegłszy dwóch poetów. Niemal nabożnie przyklęknął, gdy ściskał dłonie Holmesa i Longfellowa, obchodząc się z nimi jak z butelkami najrzadszych i najwykwintniejszych trunków.
Jennison dzięki swej hojności stał się patronem artystów i często obracał się w ich gronie, nigdy jednak nie przestał czuć się niepewnie, obcując ze znakomitościami literackiego światka.
– Panie Fields. Panie Longfellow. Doktorze Holmes. – Przedsiębiorca wymówił ich nazwiska z namaszczeniem, sadowiąc się na krześle. – Wszyscy jesteście drogimi przyjaciółmi Lowella i znacie go o wiele bliżej niż ja, bo tylko geniusz może prawdziwie poznać geniusza.
– Panie Jennison, czy coś się stało Jameyowi? – przerwał mu nerwowo Holmes.
– Już wiem, doktorze – Jennison westchnął ciężko. – Wiem o tych przeklętych wydarzeniach związanych z Dantem i jestem tu, bo pragnę pomóc wam uczynić to, co jest konieczne, by im zapobiec.
– O wydarzeniach związanych z Dantem? – powtórzył Fields łamiącym się głosem.
Jennison skinął z powagą.
– O przeklętej Korporacji i chęci likwidacji seminarium na temat Dantego, jak również o staraniach, by przeszkodzić wam w tłumaczeniu, drodzy panowie! Lowell powiedział mi o tym wszystkim, lecz jest zbyt dumny, by prosić mnie o pomoc.
Trzy stłumione westchnienia ulgi wyrwały się z trzech piersi odzianych w kamizelki.
– Zatem, jak na pewno panowie wiecie, Lowell odwołał na razie swoje zajęcia – powiedział Jennison, okazując rozczarowanie na widok ich oczywistej nieświadomości. – Cóż, tak nie można, powiadam. To nie przystoi geniuszowi pokroju Jamesa Russella Lowella i nie wolno do tego dopuścić bez walki. Boję się, że Lowellowi grozi niebezpieczeństwo, jeśli wejdzie na drogę pojednania! A wszędzie na uniwersytecie słyszę, że Manning promienieje – zakończył posępnie.
– Co powinniśmy według pana zrobić, drogi panie Jennison? – zapytał Fields z udaną uległością.
– Trzeba dopomóc mu zebrać całą odwagę. – Jennison podkreślił swój punkt widzenia, uderzając pięścią w rozwartą dłoń. – Ocalcie go przed bojaźnią albo nasze miasto straci jedno ze swych najdzielniejszych serc. Mam jeszcze jeden pomysł. Stwórzcie panowie trwałą instytucję poświęconą studiom nad Dantem, a ja sam zwerbuję Włocha, by wam pomagał.
Milioner wyszczerzył usta w szerokim uśmiechu, otwierając schowek na pieniądze w skórzanym pasie, z którego zaczął odliczać banknoty o wysokich nominałach.
– Rodzaj stowarzyszenia dantejskiego, poświęconego ochronie poezji tak panom drogiej. Cóż odpowiecie? Nikt nie musi wiedzieć, że jestem w to zaangażowany, a wy przyciągniecie rzesze sympatyków.
Zanim którykolwiek zdołał odpowiedzieć, drzwi do Pokoju Pisarzy otworzyły się gwałtownie. Stanął przed nimi pobladły Lowell.
– Jamey, co się stało?! – zawołał Fields.
Lowell zaczął mówić, gdy nagle spostrzegł Jennisona.
– Phinny? Cóż ty tu robisz?
Zapytany spojrzał na wydawcę, oczekując pomocy.
– Pan Jennison i ja mamy pewną sprawę do załatwienia – powiedział Fields, wciskając pas z pieniędzmi z powrotem do rąk przedsiębiorcy i wypychając go za drzwi. – Ale i tak właśnie już wychodził.
– Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku, Lowell. Wkrótce cię odwiedzę, przyjacielu! – zdążył jeszcze zawołać Jennison.
Fields znalazł w holu Teala, chłopaka pracującego w sklepie na wieczornej zmianie, i polecił mu, by sprowadził ich gościa na dół. Potem zatrzasnął drzwi do Pokoju Pisarzy.
Lowell nalał sobie drinka przy barze.
– Och, nie uwierzycie, jakiego miałem pecha, przyjaciele. Niemal skręciłem sobie kark, rozglądając się za Bachim w Half Moon Place, i jak pewnie się domyślacie, wiem tyle, co na początku! Nigdzie się nie pokazał i nikt w okolicy nie wiedział, gdzie go szukać. Nie sądzę, aby którykolwiek z tamtejszych dublińczyków odezwał się do Włocha, nawet gdyby znalazł się z nim w przeciekającej szalupie, a ten miał czym ją zaczopować. Mogłem równie dobrze odpoczywać jak wy wszyscy tego popołudnia.
Fields, Holmes i Longfellow siedzieli w milczeniu.
– Co tam? Co się stało? – zapytał Lowell.
Longfellow zaproponował, by zjedli kolację w Craigie House. Po drodze wyjaśnili Lowellowi, co stało się z Bachim. W trakcie posiłku Fields opowiedział, jak wrócił do strażnika, który pilnował mola i za pomocą ozdobionej amerykańskim orłem złotej jednodolarówki przekonał go, by pozwolił mu sprawdzić odpoWiednie księgi w poszukiwaniu informacji o rejsie „Anonimo". Nazwisko Bachiego faktycznie figurowało na liście pasażerów parowca. Z zapisów wynikało, że Włoch nabył przeceniony bilet w dwie strony, który wszakże nie zezwalał na powrót przed styczniem 1867 roku.
Kiedy znaleźli się z powrotem w salonie Longfellowa, oszołomiony Lowell opadł bezwładnie na krzesło.
– Wiedział, że byśmy go znaleźli! Pozwoliliśmy mu odgadnąć, że wiemy o Lonzie! Nasz Lucyfer prześlizgnął się nam przez palce jak garstka piasku.
– W takim razie powinniśmy się cieszyć – zaśmiał się Holmes. – Nie rozumiecie, co to znaczy, jeżeli macie rację? Widzicie tylko ciemną stronę zdarzeń, a przecież…
Fields nachylił się ku Lowellowi.
– Jamey, jeżeli Bachi był mordercą…
– To w takim razie jesteśmy bezpieczni! – dokończył Holmes z jasnym uśmiechem. – I miasto też. I Dante! Jeżeli przepędziliśmy go dzięki naszej wiedzy, to znaczy, że go pokonaliśmy, Lowell.
Fields powstał, promieniejąc.
– Ach, panowie, wydam taką kolację dantejską, że zawstydzę cały Klub Sobotni. Baranina będzie tak delikatna jak brzmienie poezji Longfellowa! Szampan Moet będzie błyszczał jak dowcip Holmesa, a noże do mięsa będą tak ostre jak satyry Lowella!
Trzykrotnie wzniesiono wiwaty na cześć wydawcy.
Wszystko to przyniosło Lowellowi pewną ulgę, podobnie jak wieści o następnym „seansie" Klubu. Na nowo rozpoczęły się czasy normalności, powróciła czysta radość z pracy nad przekładem. Poeta miał nadzieję, że nie popsuli sobie tej radości, wykorzystując swoją dantologiczną wiedzę do tak odpychających celów.
Longfellow odgadywał, co martwiło Lowella.
– W czasach Waszyngtona – powiedział – na kule przetapiano nawet piszczałki organów, drogi Jamesie. Nie było wyboru. – Podnosząc świecę ze stołu, zapytał: – A teraz, Lowell, Holmes, czy zejdziecie ze mną do piwnicy na wina, podczas gdy Fields dopilnuje pracy w kuchni?
– Ach, piwnica z winami to prawdziwy fundament każdego zacnego domu. – Lowell aż podskoczył w fotelu. – Masz dobry wybór win, Longfellow?
– Znasz moją zasadę, przyjacielu:
Gdy jednego druha prosisz na biesiadę,
Wino daj najlepsze, taką dam ci radę.
Jeśli jednak dwóch pragniesz poić gości,
Stawiaj na stół trunek drugi co do jakości.
Kompania wybuchła zgodnym śmiechem, w którym dało się odczuć ulgę.
– Ale tu trzeba ugasić cztery spragnione gardła! – zauważył Holmes.
– W takim razie nie ma co liczyć na zbyt wiele, kochany doktorze – poradził Longfellow.
Holmes i Lowell zeszli za nim do piwnicy, podążając za płomykiem jego świecy. Lowell starał się śmiechem i rozmową odciągnąć swą uwagę od ostrego bólu promieniującego z nogi.
Phineas Jennison, w białym surducie, żółtej kamizelce i zwracającym uwagę białym kapeluszu o szerokim rondzie, zszedł po schodach swej rezydencji w Back Bay. Pogwizdując, ruszył na przechadzkę. Zakręcił złoconą laską i roześmiał się serdecznie, jakby usłyszał świetny dowcip. Przedsiębiorca często śmiał się sam do siebie podczas cowieczornych spacerów po Bostonie, mieście, które zdobył. Pozostał mu jeszcze jeden świat do podbicia, ten, w którym same pieniądze nie wystarczały, ten, w którym o statusie osoby w dużym stopniu decydowało pochodzenie. Lecz i ten cel miał się spełnić niebawem, gdy usunięte zostaną ostatnie przeszkody.
Od momentu gdy Jennison opuścił rezydencję, z drugiej strony ulicy ktoś śledził każdy jego krok. „Następny cień, ktdry trzeba ukarać. Patrzcie, jak chodzi, gwiżdżąc i śmiejąc się, jakby nie był świadomy zła i nigdy go nie czynił. Hańba miasta, ktdre dłużej nie potrafi wytyczać biegu swej przyszłości. Miasto, ktdre zatraciło duszę. Trzeba poświęcić tego, kto mdgł ich wszystkich zjednoczyć".
– Panie Jennison!
Milioner zatrzymał się, pocierając brodę ze sławnym dołkiem. Zmarszczył brwi i wpatrzył się w ciemność nocy.
– Ktoś mnie wołał?
Odpowiedziała mu cisza.
Jennison przeszedł na drugą stronę ulicy i spojrzał przed siebie z uczuciem ulgi.
– Ach, to ty. Pamiętam cię. Czego chcesz? – Nagle poczuł na plecach dotknięcie ostrza. – Weź pieniądze, weź je wszystkie! Proszę! Ile chcesz? Co mówisz?
– „Przeze mnie droga w nardd zatracenia" [44]. Przeze mnie…
Kiedy Fields wsiadał następnego ranka do swojego powozu, ostatnią rzeczą, jaką spodziewał się tego dnia oglądać, było martwe ciało.
– Jedź prosto – nakazał woźnicy.
Wydawca wraz z Lowellem wyszli z powozu i skierowali się do drzwi, nad którymi widniał szyld „Wade and Son & Co. ".
– To tu wszedł Bachi, zanim popędził do przystani – poinformował Fields przyjaciela.
Nie znaleźli wzmianki o sklepie w żadnym z miejskich katalogów.
– Niech mnie powieszą, jeśli nie załatwiał tu jakichś ciemnych sprawek – rzekł poeta.
Zastukali cicho, lecz nie usłyszeli odpowiedzi. Po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w policyjnym mundurze. Trzymał wypełnione po brzegi pudło z różnymi towarami.
– Bardzo przepraszam – powiedział Fields.
W tym momencie nadeszli dwaj inni policjanci, którzy szerzej otworzyli drzwi do sklepu, wpychając Lowella i Fieldsa do środka. Pomieszczenie wyglądało na zupełnie ogołocone z przedmiotów. Oczom przyjaciół ukazał się starszy mężczyzna o wystającej dolnej szczęce; oparty o ladę, zaciskał w dłoni pióro, jakby coś pisał. Lowell podszedł bliżej i stwierdził, że mężczyzna jest martwy. Wokół szyi trupa zaciskał się stalowy drut. Poeta patrzył zafascynowany na pozory życia, jakie zachowało ciało.
– On nie żyje! – Fields doskoczył do Lowella i pociągnął go za ramię w stronę drzwi.
– Martwy jak nieboszczyk Holmesa w Kolegium Medycznym – zgodził się poeta. – Boję się, tak pospolitego morderstwa nie mógł dokonać nasz wielbiciel Dantego.
– Lowell, chodźmy już! – Fields panikował na widok kolejnych nadchodzących policjantów. Stróże porządku na razie jednak nie zwracali uwagi na obu intruzów.
– Widziałeś? Obok trupa stoi walizka. Facet przygotowywał się do ucieczki, tak jak Bachi. – Lowell zerknął na pióro w dłoni zmarłego. – Ale wcześniej, rzekłbym, próbował skończyć jakąś sprawę.
– Jamey, błagam! – zawołał wydawca.
– Już dobrze.
Lowell obszedł ciało i przystanął przy znajdującym się na biurku pojemniku na pocztę. Sięgnął po leżącą na wierzchu kopertę i ukrył ją w kieszeni płaszcza.
– Chodźmy więc – rzekł i ruszył wreszcie w stronę drzwi.
Fields poszedł przodem, ale zatrzymał się i obejrzał, kiedy poczuł, że Lowell nie idzie za nim. Poeta stał na środku sklepu z twarzą wykrzywioną bólem.
– Co się stało, Lowell?
– Ta przeklęta kostka.
Kiedy Fields zwrócił się znów do drzwi, wyjście zastawił im policjant, który skierował ku nim pytające spojrzenie.
– Szukaliśmy naszego przyjaciela, panie oficerze, którego widzieliśmy wczoraj, jak wchodził do tego sklepu.
Wysłuchawszy ich opowieści, funkcjonariusz zdecydował się zapisać ją w swoim notatniku.
– Jak się nazywał ten przyjaciel?
– Bachi. B-a-c-h-i – przeliterował wydawca.
Kiedy pozwolono im odejść, do pomieszczenia wszedł Henshaw z dwoma innymi detektywami z biura śledczego i koronerem, panem Barnicoatem. Odprawili większość policjantów.
– Zakopcie go na cmentarzu dla nędzarzy z resztą tego brudu – powiedział Henshaw, kiedy zobaczył ciało. – To Ichabod Ross. Straciłem tylko czas. Mogłem dalej spokojnie jeść śniadanie.
Fields zwlekał z odejściem, dopóki detektyw nie spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem.
Wieczorna prasa poświęciła jedynie niewielką notkę zabójstwu Ichaboda Rossa, drobnego kupca, który zginął podczas rabunku.
Na kopercie, którą zabrał ze sklepu Lowell, widniał napis: „Czasomierze Vane'a". Był to lombard na jednej z najgorszych ulic wschodniego Bostonu.
Kiedy Lowell i Fields zjawili się następnego ranka w pozbawionym okien sklepie, zastali tam człowieka ogromnej postury, ważącego co najmniej trzysta funtów [45], o twarzy czerwonej jak pomidor w środku lata i z zielonkawym zarostem na brodzie. Na szyi mężczyzny wisiał sznur z wielkim pękiem kluczy, który dzwonił przy każdym jego ruchu.
– Pan Vane?
– A któż by inny – odpowiedział olbrzym, lecz jego uśmiech zgasł, kiedy przyjrzał się uważnie ubraniu pytającego. – Powiedziałem już tajniakom z Nowego Jorku, że nie ja puściłem w obieg te podrobione banknoty.
– Nie jesteśmy detektywami – powiedział Lowell, kładąc na ladzie kopertę. – Myślę, że to należy do pana. To od Ichaboda Rossa.
Na twarz mężczyzny powrócił szeroki uśmiech.
– No, cudownie! Do kroćset, myślałem, że dziadek pójdzie gryźć ziemię, nie rozliczywszy się ze mną.
– Panie Vane, przykro nam, że stracił pan przyjaciela. Czy wie pan, dlaczego postąpiono z nim w ten sposób? – zapytał Fields.
– O! Poszukujecie ciekawostek? No to trafiliście pod właściwy adres. Ile możecie mi zapłacić?
– Przynieśliśmy zapłatę od pana Rossa – przypomniał Fields.
– Która zgodnie z prawem i tak mi się należy! – odrzekł Vane. – Chyba pan nie zaprzeczy?
– Czy wszystko trzeba robić dla mamony? – zapytał Lowell.
– Lowell, proszę… – szepnął Fields.
Z oblicza Vane'a znów zniknął uśmiech. Olbrzym wytrzeszczył oczy na poetę.
– Lowell? James Russell Lowell?
– Hm, cóż, tak, to ja… – wyznał poeta, nieco speszony.
– „Nad dzień czerwcowy cóż jest wspanialszego?" – zapytał właściciel lombardu, a potem zaśmiał się, zanim powiedział dalszy ciąg:
Nad dzień czerwcowy cóż jest wspanialszego?
Z jego świetnością cóż porównać da się,
Gdy ponad głową opiekuńcze niebo,
A pod stopami ziemia w pełnej krasie.
Jak okiem sięgnąć, wszędy błyszczy życie,
Słuchaj uważnie: szepce nam coś skrycie. [46]
– W piątym wersie jest „iskrzy" – poprawił go Lowell z pewną urazą w głosie. – „Wszędy iskrzy życie"…
– Niech mi nikt nie mówi, że w Ameryce nie ma wielkich poetów. Klnę się na Boga i Szatana, mam także pański dom – ogłosił Vane, wyciągając spod lady oprawny w skórę album Domów i siedzib naszych poetów, i przekopawszy się przez kolejne stronice, dotarł do rozdziału o Elmwood. – O, mam nawet pański autograf w moim katalogu. Muszę przyznać, że obok Longfellowa, Emersona i Whittiera osiąga pan u mnie najwyższe ceny. Ten łajdak Oliver Holmes jest tu także, a kosztowałby jeszcze więcej, gdyby nie podpisywał się na tak wielu książkach.
Mężczyzna, którego twarz z podniecenia nabrała rumieńców godnych szekspirowskiego Bardolfa, otworzył szufladę jednym z dzwoniących kluczy i wyłowił świstek papieru, podpisany odręcznie nazwiskiem Jamesa Russella Lowella.
– Ależ to wcale nie jest mój podpis! – oświadczył poeta. – Ktokolwiek to pisał, nie potrafił dobrze przyłożyć pióra do papieru. Żądam, by wydał mi pan natychmiast wszystkie oszukańcze autografy wszystkich pisarzy, które pan ma, drogi panie, albo jeszcze dzisiaj zwróci się do pana pan Hillard, mój adwokat!
– Jamey! – Fields odciągnął przyjaciela od lady.
– Nie będę mógł spokojnie spać tej nocy, wiedząc, że taki praworządny obywatel posiada książkę, w której jest tyle ilustracji mojego domu! – krzyknął Lowell.
– Ten człowiek może nam pomóc!
– Tak… – zreflektował się poeta i wygładził poły swojego surduta. – W kościele przestawajmy ze świętymi, w tawernie z grzesznikami.
– Za pozwoleniem, panie Vane – wydawca zwrócił się znowu do właściciela lombardu i otworzył portfel. – Chcemy się dowiedzieć czegoś o panu Rossie, a potem pana opuścimy. Ile życzy pan sobie za podzielenie się z nami swoją wiedzą?
– Niech pan schowa te pieniądze! – roześmiał się serdecznie olbrzym. – Czy wszystko trzeba robić dla mamony? Myślę, że czterdzieści autografów pana Lowella będzie wystarczającą zapłatą.
Fields podniósł brwi i spojrzał w stronę poety, który niechętnie ustąpił i zabrał się do pracy.
– Znakomita partia towaru – stwierdził z uznaniem właściciel lombardu, biorąc do rąk arkusz papieru i przyglądając się dwóm słupkom podpisów Lowella.
Vane powiedział Fieldsowi, że Ross był niegdyś drukarzem gazetowym, który przekwalifikował się na fałszerza pieniędzy. Popełnił jednak błąd, sprzedając podrobione banknoty hazardzistom, którzy używali ich, oszukując w miejscowych szulerniach, a nawet wykorzystywali niektóre lombardy jako nieświadomych paserów dóbr nabytych za pieniądze zdobyte w tych operacjach (wymawiając słowo „nieświadomych", Vane wykonał niezwykły grymas, niemal zwilżając sobie nos językiem). To że padnie ofiarą własnych machinacji, było tylko kwestią czasu.
Po powrocie do Corner Fields i Lowell powtórzyli wszystko Longfellowowi i Holmesowi.
– Nietrudno się domyślić, co było w torbie Bachiego, kiedy opuścił sklep Rossa – powiedział Fields. – Podrobione banknoty, wprost od producenta. Ale co Bachi mógł mieć wspólnego z fałszowaniem pieniędzy?
– Jeżeli pieniędzy nie można zarobić, przypuszczam, że trzeba je zrobić – stwierdził Holmes sentencjonalnie.
– Cokolwiek sprowadziło go do Rossa – rzekł Longfellow – wygląda na to, że signor Bachi zdecydował się opuścić sklep w samą porę.
Kiedy nadszedł środowy wieczór, Longfellow starym zwyczajem powitał swoich gości przed drzwiami Craigie House. Gdy znaleźli się w środku, nastąpił moment powitań z rozszczekanym Trapem. George Washington Greene wyznał, jak poprawiło się jego zdrowie, gdy dowiedział się o sesji Klubu, i wyraził nadziejc, że będą się znowu spotykać regularnie. Do wyznaczonych pieśni przygotował się tak pilnie jak zawsze.
Wszyscy zajęli swoje miejsca. Gospodarz rozdał kartki z włoskim tekstem pieśni i odpowiednie odbitki angielskiego tłumaczenia. Trap z żywym zainteresowaniem obserwował poczynania członków Klubu, po czym usadowił się na swoim zwykłym stanowisku: pod aksamitnym fotelem Greene'a. Staruszek żywił do czworonoga szczególną sympatię, czemu dawał wyraz zwłaszcza podczas kolacji, zawsze częstując go smakowitymi kąskami. Poza tym rozłożysty mebel stał najbliżej ciepłego kominka.
W tyle na drodze stoi diabła czata;
ona to duchy okropnym koncerzem
siecze [47]
Po opuszczeniu głównego posterunku policji Nicholas Rey, jadąc konnym tramwajem, walczył z ogarniającą go sennością. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony, choć zarządzenie burmistrza Lincolna skazało go na bezczynne tkwienie za biurkiem. Kurtz znalazł nowego woźnicę, żółtodzioba z posterunku w Watertown. W krótkim śnie wśród gwałtownych poruszeń pojazdu zbliżył się do niego upiór i wyszeptał: „Nie mogę umrzeć, będąc tutaj". Nawet kiedy spał, Rey wiedział, że słowo „tutaj" nie było częścią domniemanej układanki, jaką zostawił mu morderca na miejscu śmierci Elishy Talbota. „Nie mogę umrzeć, będąc… ". Obudzili go dwaj mężczyźni, uczepieni uchwytów zwisających z sufitu wagonu, którzy kłócili się zajadle o dokonania sufrażystek. Wtedy przyszło olśnienie: upiorna postać ze snu miała twarz włóczęgi samobójcy, choć powiększoną trzy – lub czterokrotnie. Wkrótce rozległ się dzwonek i konduktor wykrzyknął:
– Mount Auburn! Mount Auburn!
Odczekawszy, aż ojciec wyjedzie na spotkanie Klubu Dantego, Mabel Lowell, która niedawno skończyła osiemnaście lat, stanęła nad francuskim mahoniowym biurkiem, zdegradowanym przez Lowella do roli przechowalni papierów. Poeta wolał pisać na starym tekturowym pulpicie, siedząc w narożnym fotelu.
Mabel tęskniła za ojcowskim dobrym humorem w Elmwood. Nie interesowało jej uganianie się za chłopcami z Harvardu ani siedzenie w małym kółku robótek ręcznych Amelii Holmes i rozmawianie o tym, kogo przyjęłyby do niego, a kogo odrzuciły (z wyjątkiem cudzoziemek, których odrzucenie nie wymagało dyskusji), jakby cały cywilizowany świat pragnął jedynie dostać się do ich grona i zająć wyszywaniem. Mabel chciała czytać i podróżować po świecie, by zobaczyć na własne oczy to, o czym czytała w książkach ojca i innych pisarzy.
Na biurku jak zwykle panował nieporządek, co zmniejszało ryzyko, że jej postępek zostanie wykryty, lecz wymagało szczególnej ostrożności, nierówne stosy bowiem mogły się zawalić w jednej chwili. Mabel znajdowała pióra zużyte tak, że zostały z nich kikuty, i wiele rozpoczętych wierszy, z rozczarowującymi skreśleniami wyznaczającymi koniec tam, gdzie chciała przeczytać ciąg dalszy. Ojciec często przestrzegał ją przed pisaniem wierszy, ponieważ większość okazywała się zła, a tych naprawdę dobrych nie sposób było skończyć. Był tam również dziwny rysunek – szkic ołówkiem na liniowanym papierze. Odniosła wrażenie, że ktoś wykonał go z pieczołowitością badacza odwzorowującego hieroglify, który usiłuje dociec ich ukrytego sensu. Gdy Mabel była dzieckiem, a ojciec dużo podróżował, listy, które słał do domu, zawsze ozdabiał na marginesach portretami napotkanych ludzi. Teraz, myśląc o tym, jak rozśmieszały ją te humorystyczne obrazki, doszła najpierw do wniosku, że rysunek przedstawiał nogi mężczyzny z powiększonymi łyżwami na stopach i rodzaj płaskiej płyty w miejscu, gdzie powinna się zaczynać talia. Niezadowolona z tej interpretacji, Mabel odwróciła kartkę na bok, a potem do góry nogami. Zauważyła, że poszarpane linie na stopach przypominają raczej płomienie niż łyżwy.
Longfellow odczytywał fragment tłumaczenia Pieśni dwudziestej ósmej w miejscu, gdzie zakończyli ostatnią sesję. Z zadowoleniem myślał o tym, że zostawi u Houghtona ostatnie odbitki tej pieśni i odkreśli je z listy trzymanej w Riverside Press. Było to jedno z najgorszych miejsc w Dantejskim Piekle. W pieśni tej Wergili doprowadza Dantego do rozległego dziewiątego jaru, znanego jako Malebolge albo Złe Doły. Tu cierpieli schizmatycy, ci, którzy za życia podzielili narody, religie i rodziny i teraz sami zostali cieleśnie rozdzieleni w Piekle: okaleczeni i rozdarci na dwoje.
– „Mniej pluszcze – Longfellow czytał swój przekład słów Dantego – kiedy klepka zeń wypadnie, / Ceber niż mara, co stała rozryta / Na skroś od brody aż po części zadnie" [48].
Zaczerpnął głęboko powietrza, zanim przeszedł dalej:
Między nogami wisiały jelita,
Widniały płuca z owym smutnym worem,
Gdzie w kał się zmienia potrawa spożyta [49].
Dante skamieniał na ten widok. Pieśń ukazywała jego szczerą wiarę w Boga. Tylko ktoś z najsilniejszą wiarą w nieśmiertelną duszę mógł wymyślić tak obrzydliwą torturę, której poddawane jest śmiertelne ciało.
– Ohyda niektórych z tych ustępów – skomentował Fields – obraziłaby uszy nawet najbardziej zapitego handlarza koni.
Longfellow kontynuował:
A wtem duch, co miał gardziel wielką raną,
Nozdrza wydarte u samej nasady
I jedną muszlę ucha w szczęt wyrwaną,
W pośrodku stojąc zdumionej gromady
Na oścież dłońmi rozwarłgwałtownemi
Szyję czerwoną od okropnej szpady [50].
A wszystkich tych ludzi Dante znał osobiście! Cień z nosem i uchem odciętym, Pier da Medicina z Bolonii, sam nie skrzywdził Dantego, ale siał niezgodę wśród obywateli Florencji za życia poety. Dante nie mógł przestać myśleć o swoim mieście, kiedy opisywał podróż w zaświaty. Chciał widzieć bohaterów odkupionych w Czyśćcu i nagrodzonych w Raju, pragnął też spotkać się z występnymi w kręgach piekielnych. Poeta nie wyobrażał sobie Piekła jako możliwości, lecz odczuwał je jako coś rzeczywistego. W dziewiątym jarze Dante dostrzegł nawet jednego ze swoich krewniaków, który żądał od niego pomszczenia swej śmierci.
Do kuchni znajdującej się w piwnicy Craigie House przydreptała z hallu mała Annie Allegra, próbując pocieraniem oczu pozbyć się senności. Peter dorzucał z wiadra węgiel do kuchennego piecyka.
– Panienko Annie, czy pan Longfellow nie ułożył już panienki do snu?
Dziewczynka próbowała powstrzymać opadanie powiek.
– Chciałabym kubek mleka, Peter.
– Zaraz podam panience – powiedział jeden z kucharzy śpiewnym głosem, przyglądając się pieczeniu chleba. – Niech panienka pije na zdrowie.
Z frontowej części domu dobiegło słabe pukanie. Rozbudzona Annie postanowiła sprawdzić, kto to. Zawsze lubiła zadania, w których mogła się okazać pomocna, a witanie gości należało do najprzyjemniejszych spośród nich. Dziewczynka wybiegła do przedsionka i otworzyła na oścież masywne drzwi.
– Sza! – szepnęła Annie Allegra Longfellow, zanim jeszcze dojrzała przystojną twarz gościa.
Mężczyzna się ukłonił.
– Dziś jest środa – powiedziała z namaszczeniem, jakby obwieszczała sekret. – Jeżeli chce się pan zobaczyć z tatusiem, musi pan poczekać, aż skończy spotkanie z panem Lowellem i innymi. Takie są zasady, wie pan. Może pan czekać tu lub w saloniku, jeżeli pan woli.
– Przepraszam za najście, panno Longfellow – odrzekł gość.
Annie Allegra skinęła ślicznie główką i walcząc znowu z opadającymi powiekami, poszła ociężale na górę kręconymi schodami, zapominając, dlaczego w ogóle wybrała się na dół.
Nicholas Rey, bowiem to on był owym nocnym gościem, stał w przedsionku Craigie House wśród portretów Waszyngtona. Wyjął strzępy papieru z kieszeni. Zamierzał raz jeszcze poprosić o pomoc Longfellowa i jego przyjaciół, tym razem pokazując skrawki papieru, które pozbierał z ziemi na miejscu śmierci Talbota, w nadziei że dostrzegą oni jakiś związek między nimi a słowami samobójcy. Na przystani spotkał kilku cudzoziemców, którzy rozpoznali samobójcę, gdy pokazał im podobiznę w gazecie. Wzmocniło to przekonanie Reya, że nieszczęśnik nie był Amerykaninem, a to, co wyszeptał do jego ucha, nie było w języku angielskim. A to przekonanie znów przypomniało Reyowi, że doktor Holmes i inni wiedzieli więcej, niż mogli mu powiedzieć.
Rey ruszył w kierunku salonu, ale zatrzymał się, zanim wyszedł z przedsionka. Odwrócił się zdumiony. Coś kazało mu przystanąć. Co takiego usłyszał? Zawrócił, a potem podszedł do drzwi gabinetu.
– „Che le ferrite son richiuse prima ch'altri dinanzi li rivada… " [51].
Rey zadrżał. Zrobił jeszcze trzy bezgłośne kroki w stronę gabinetu. „Dinanzi li rivada". Wyrwał kartę z notatnika z kieszeni marynarki i znalazł słowo: „Deenanzee". Słyszał, jak słowo to drwiło z niego od czasu, gdy żebrak wypadł przez okno posterunku, jak wybijało swój rytm w snach i biciu serca. Rey oparł się o drzwi gabinetu i przycisnął ucho do chłodnego białego drewna.
– Betrand de Born, który naruszył więzi syna z ojcem, wywołując między nimi wojnę, podnosi w górę własną odrąbaną głowę, którą trzyma w ręce jak latarnię. Oderwana od ciała głowa przemawia do florenckiego pielgrzyma – zabrzmiał łagodny głos Longfellowa.
– Jak bezgłowy jeździec Irvinga. [52] – Uwadze tej towarzyszył tubalny, rozpoznawalny natychmiast śmiech Jamesa Russella Lowella.
Rey odwrócił kartkę na drugą stronę i zapisał to, co słyszał.
Ze taka jedność była roztargniona
Z mej winy, własny mózg obnoszę w ręce,
Którego korzeń wewnątrz tego trzona.
Przeciwcierpienie widzisz w mojej męce [53]
„Przeciwcierpienie"? Rey posłyszał naraz dziwny dźwięk, który dopiero po chwili skojarzył z chrapaniem. Policjant zreflektował się i ściszył oddech. Zza drzwi dobiegały go teraz tylko odgłosy skrzypiących piór.
– Najdoskonalsza kara Dantego – to znów głos Lowella.
– Sam Dante by się z tym zgodził – odpowiedział ktoś inny.
W głowie Reya kłębiło się zbyt wiele myśli, by skupiał się na rozróżnianiu poszczególnych mówiących. Dialog stał się dla niego zgodnym chórem głosów.
– To jedyny moment, kiedy Dante tak dosłownie przywołuje ideę contrapasso, terminu, dla którego nie mamy dokładnego tłumaczenia ani precyzyjnej angielskiej definicji, ponieważ samo to słowo stanowi swoją definicję… Cóż, drogi Longfellow, określenie „przeciwcierpienie" jest dobre… Mówi o tym, że każdy grzesznik musi zostać ukarany, kierując zniszczenia, jakie niesie jego wina, przeciwko sobie samemu… Tak jak rozcięci na dwoje schizmatycy…
Rey cofnął się aż do frontowych drzwi.
– Koniec pracy, panowie.
Książki zostały zamknięte i zaszeleściły papiery, a Trap zaczął szczekać w stronę okna, na co nikt nie zwrócił uwagi.
– Zasłużyliśmy na kolację za nasze trudy…
– A cóż to za gruby bażant?! – James Russell Lowell szturchał zaciekle szeroki korpus dziwnego szkieletu i jego ogromną płaską głowę.
– Nie ma stworzenia, którego Agassiz nie rozebrałby na części i nie złożył z powrotem w całość – zauważył Holmes ze śmiechem i, jak pomyślał Lowell, z nutką drwiny w głosie.
Wczesnym rankiem następnego dnia po zebraniu Klubu Dantego Lowell i Holmes byli w laboratorium profesora Louisa Agassiza w harwardzkim Muzeum Zoologii Porównawczej. Agassiz powitał ich i spojrzał na ranę Lowella, zanim wrócił do swego biura, by skończyć jakąś sprawę.
– Z listu profesora Agassiza wynikało, że przynajmniej próbki owada wydały mu się interesujące – Lowell starał się, aby jego głos zabrzmiał nonszalancko.
Był teraz pewien, że mucha z gabinetu Healeya rzeczywiście go ugryzła, i niepokoił się bardzo, co powie Agassiz o przeraźliwych skutkach ugryzienia: „Och, nie ma nadziei, drogi panie, cóż za szkoda". Lowell nie ufał twierdzeniom Holmesa, że ten rodzaj owadów nie mógł żądlić. Cóż to za owad, co nie żądli? Nie powiedział przyjacielowi, jak bardzo rana się powiększyła przez ostatnie dni, jak często czuł wewnątrz nogi gwałtowne pulsowanie i jak ból narastał z godziny na godzinę. Nie mógł zdradzić przed Holmesem takiej słabości.
– Ach, czy się to panu podoba, Lowell? – Louis Agassiz nadszedł z próbkami owadów w mięsistych dłoniach, które zawsze pachniały oliwą, rybami i alkoholem, nawet po dokładnym umyciu.
Lowell zapomniał, że stoi obok szkieletu, który przypominał zniekształconą kurę. Agassiz ogłosił z dumą:
– Nasz konsul na Mauritiusie przywiózł mi dwa szkielety ptaka dodo, kiedy byłem w podróży! Prawdziwy skarb, nieprawdaż?
– Myśli pan, że był z niego smaczny posiłek? – spytał Holmes.
– O tak. Co za szkoda, że nie mogliśmy zjeść ptaka dodo podczas spotkania Klubu Sobotniego. Dobry obiad jest największym błogosławieństwem ludzkości. Co za szkoda. No cóż, jesteśmy gotowi?
Lowell i Holmes podeszli za nim do stołu i usiedli. Agassiz ostrożnie wyjął owady z probówek z roztworem alkoholu.
– Po pierwsze, niech pan powie, gdzie znalazł pan te szczególne stworzonka, doktorze Holmes?
– Właściwie to Lowell je znalazł – odpowiedział Holmes ostrożnie. – W pobliżu Beacon Hill.
– Beacon Hill – powtórzył Agassiz, ale z powodu szwajcarskoniemieckiego akcentu zabrzmiało to jak całkiem inne słowa. – Niech pan powie, doktorze Holmes, co pan o tym myśli?
Holmes nie lubił praktyki zadawania pytań, które miały doprowadzić do niewłaściwych odpowiedzi.
– To nie moja specjalność. Ale to muchy mięsne, prawda, Agassiz?
– O tak. Gatunek? – spytał Agassiz.
– Cochliomyia - odpowiedział Holmes.
– Rodzaj?
– Macellaria.
– Aha! – zaśmiał się Agassiz. – Wyglądają na takie, jeżeli wierzy się książkom, nieprawdaż, drogi doktorze Holmes?
– Więc to nie one? – zapytał Lowell.
Wydawało się, że cała krew odpłynęła mu z twarzy. Jeżeli Holmes się mylił, to wbrew jego zapewnieniom muchy mogły się okazać groźne.
– Istnieją dwa gatunki much prawie identycznych pod względem budowy – wyjaśnił Agassiz, a potem westchnął w sposób, który wykluczył jakąkolwiek wątpliwość. – Prawie. – powtórzył.
Uczony skierował się w stronę półki z książkami. Szerokie rysy twarzy i masywna sylwetka sprawiały, że wyglądał raczej na popularnego polityka niż biologa i botanika. Stanowisko w nowym Muzeum Zoologii Porównawczej było uwieńczeniem całej jego kariery, bo w końcu otrzymał wystarczające środki, by dokonać klasyfikacji niezliczonych, wciąż bezimiennych gatunków zwierząt i roślin.
– Niech pan pozwoli, że coś panu pokażę. Jest około dwóch tysięcy pięciuset gatunków północnoamerykańskich much, które umiemy nazwać. W mojej ocenie jednak lata wśród nas obecnie około dziesięciu tysięcy gatunków.
Położył przed nimi jakieś rysunki. Były to niewprawne, raczej groteskowe przedstawienia twarzy ludzi z dziwacznymi, nagryzmolonymi czernią dziurami zamiast nosów.
– Kilka lat temu – wyjaśnił Agassiz – chirurg na służbie francuskiej marynarki wojennej, doktor Coquerel, został wezwany do kolonii na Diabelskiej Wyspie w Gujanie Francuskiej. Pięciu kolonistów trafiło do lazaretu z dziwnymi objawami. Jeden z nich umarł wkrótce po przybyciu doktora. Kiedy Coquerel dokonał sekcji zwłok, odkrył w jamie nosowej pacjenta trzysta larw muchy mięsnej.
Holmes był zdumiony.
– Robaki były wewnątrz człowieka? Żywego człowieka?
– Nie przerywaj, Holmes! – krzyknął Lowell. Agassiz przytaknął w milczeniu.
– Ale Gochliomyia macellaria może trawić tylko martwą tkankę – zaprotestował Holmes. – Nie ma czerwi zdolnych do pasożytnictwa.
– Proszę pamiętać o ośmiu tysiącach nie odkrytych gatunków, o których wcześniej mówiłem, doktorze – zganił go Agassiz. – To nie była Cochliomyia macellaria. To był zupełnie inny gatunek, przyjaciele. Taki, którego wcześniej nie widzieliśmy albo w którego istnienie nie chcieliśmy wierzyć. Samica tego gatunku złożyła jaja w nozdrzach pacjenta, a wyklute z nich larwy rozwinęły się w czerwie, wżerając się prosto w jego głowę. Jeszcze dwóch ludzi na Diabelskiej Wyspie zmarło z tego powodu. Doktor ocalił resztę tylko dzięki temu, że wyciął czerwie z ich nosów. Czerwie Cochliomyia macellaria mogą się żywić tylko martwą tkanką; najbardziej lubią trupy. Ale larwy tego gatunku owada, Holmes, mogą przeżyć tylko w tkance żywej. – Agassiz odczekał, by zobaczyć reakcje swoich gości. Potem mówił dalej: – Samica muchy może składać jaja co trzy dni, dziesięć lub jedenaście razy w miesięcznym cyklu życiowym, i to w olbrzymich ilościach, nawet około czterystu. Muchy odnajdują ciepłe rany zwierząt lub ludzi, by złożyć tam jaja. Wyklute z nich czerwie wgryzają się w ranę, pogłębiając ją. Im więcej czerwi w ciele, tym bardziej przyciąga to następne dorosłe osobniki. Czerwie karmią się żywą tkanką, aż odpadną, i kilka dni później zmieniają się w muchy. Mój przyjaciel Coquerel nazwał ten gatunek Cochliomyia hominivorax.
– Homini… vorax? - powtórzył Lowell ochrypłym głosem. Patrząc na Holmesa, przetłumaczył nazwę: – Ludożerca.
– Właśnie – odparł Agassiz z entuzjazmem naukowca, który ma oznajmić przerażające odkrycie. – Coquerel ogłosił to w naukowych czasopismach, ale niewielu wierzyło jego świadectwu.
– Ale pan tak?
– Owszem – odparł Agassiz poważnie. – Od czasu gdy Coquerel przesłał mi te szkice, przeszukałem medyczne historie i zapiski z ostatnich trzydziestu lat, by znaleźć wzmianki o podobnych przypadkach. Isidore SainteHilaire odnotował przypadek znalezienia larwy pod skórą niemowlęcia. Doktor Livingstone, według Cobbolda, znalazł kilka larw diptera w ramieniu rannego Murzyna. W Brazylii, w czasie moich podróży, dowiedziałem się, że pewne muchy, tam zwane waregami, są postrachem ludzi i zwierząt. W relacjach z wojny meksykańskiej można przeczytać o muchach zwanych mięsnymi, które składały jaja w ranach żołnierzy pozostawionych na noc na polu bitwy. Czasem czerwie nie powodowały szkody, żywiąc się tylko martwą tkanką. To były zwykłe muchy, zwykłe czerwie macellaria, które zna pan tak dobrze, doktorze Holmes. Ale zdarzało się, że ciało pokrywały obrzmienia i dla rannych żołnierzy nie było już ratunku. Zostali wyjedzeni od środka. Rozumiecie? To były hominivorax. Muchy te muszą polować na bezbronne ranne stworzenia, ludzi bądź zwierzęta. Tylko w ten sposób ich potomstwo przeżyje. By żyć, muszą zjadać żywą tkankę. Badania nad nimi dopiero się rozpoczynają i są bardzo ekscytujące. Zebrałem moje pierwsze okazy hominivorax podczas podróży do Brazylii. Z wyglądu te dwa rodzaje much są bardzo podobne. Aby dostrzec różnicę, trzeba precyzyjnych instrumentów. – Agassiz przysunął jeszcze jeden stołek. – No, panie Lowell, a teraz zobaczmy raz jeszcze tę pana biedną nogę, dobrze?
Poeta próbował odpowiedzieć, lecz wargi zbyt mu drżały.
– No, niech się pan tak nie martwi! – Agassiz wybuchnął śmiechem. – Jak to było? Poczuł pan owada na nodze, a potem go pan strącił?
– I zabiłem go! – przypomniał Lowell.
Agassiz wyjął z szuflady skalpel.
– Dobrze. Doktorze Holmes, chcę, żeby przeciął pan ranę przez środek, a potem wyciągnął z niej to, co tam jest.
– Jest pan pewien, Agassiz? – spytał Lowell nerwowo.
Holmes przełknął ślinę i przyklęknął. Przyłożył skalpel do kostki przyjaciela, a potem zerknął na jego twarz. Lowell wpatrywał się w doktora z otwartymi ustami.
– Nawet tego nie poczujesz, Jamey – obiecał Holmes ze spokojem.
Agassiz, choć stał tuż obok, uprzejmie udawał, że nie słyszy.
Lowell skinął głową i zacisnął dłonie na poręczach fotela. Holmes naciął środek nabrzmienia. Kiedy cofnął skalpel, ujrzał twardego białego czerwia, długiego na cztery milimetry, który wił się na końcu ostrza.
– Tak, tak! Piękny okaz hominivorax\ - zaśmiał się Agassiz z triumfem. Sprawdził, czy w ranie Lowella nie ma więcej czerwi, a potem założył poecie opatrunek na kostkę. – Widzi pan, Lowell – rzekł, z czułością kładąc czerwia na dłoni. – Biedaczka miała tylko kilka sekund, zanim pan ją zabił, mogła więc złożyć tylko jedno jajo. Rana nie jest głęboka i zagoi się błyskawicznie, a pan będzie zupełnie zdrów. Proszę jednak zauważyć, jaką opuchliznę na pańskiej nodze wywołała obecność zaledwie jednego czerwia, jaki ból sprawiały panu jego ruchy, gdy przegryzał się przez tkankę. A teraz niech pan sobie wyobrazi setki takich stworzeń, setki i tysiące czerwi rozpychających się w pańskim ciele.
Lowell uśmiechnął się szeroko.
– Słyszysz, Wendell? Nic mi nie będzie! – zaśmiał się i serdecznie uścisnął Agassiza, a potem Holmesa.
Dopiero teraz zaczął pojmować znaczenie ich odkrycia dla Klubu Dantego i dla Artemusa Healeya. Aggasiz wytarł dłonie ręcznikiem i również spoważniał.
– Jeszcze jedna sprawa, drodzy przyjaciele. Naprawdę niezmiernie dziwna. Te małe stworzenia… One nie są stąd, nie pochodzą z Nowej Anglii ani z jej okolic. Żyją na tej półkuli, to wydaje się pewne. Ale tylko w gorącym, wilgotnym klimacie. Widziałem ich roje w Brazylii, ale nie powinno ich być w Bostonie. Nigdy nie stwierdzono tu ich obecności ani pod ich właściwą nazwą, ani pod żadną inną. Nie mam pojęcia, jak się tu dostały. Być może przypadkowo wraz z transportem bydła albo… – Agassiz poczuł rozbawienie sytuacją -… nieważne. W północnym klimacie, takim jak nasz, w tej pogodzie i otoczeniu te stworzonka nie mogą przeżyć. I całe szczęście. Lepiej nie mieć waregów za sąsiadów. Ale okazy, które tu przybyły, z pewnością już wymarły z zimna.
Dzięki temu, że strach łatwo się ulatnia, Lowell całkiem zapomniał o nieuchronności swojego przeznaczenia, czerpiąc radość z faktu, że przeżył. Kiedy jednak w milczeniu wracał z Muzeum u boku Holmesa, mógł myśleć tylko o jednym.
Holmes przemówił pierwszy:
– Byłem ślepy, gdy zgadzałem się z wnioskami Barnicoata. Healey nie zmarł od ciosu w głowę! Owady nie były po prostu dantejskim tableau vivant, jakimś dekoracyjnym pokazem, który miał pomóc nam rozpoznać rodzaj kary. Muchy były bronią mordercy! Wypuścił je po to, by sprawiły ból.
– Lucyfer pragnie nie tylko śmierci swoich ofiar, ale chce, by cierpiały tak jak cienie w Piekle, zawieszone w stanie pośrednim między życiem i śmiercią. – Lowell zwrócił się do doktora i chwycił go za ramię. – Mogę o tym zaświadczyć własnym cierpieniem, Wendell. Czułem, że ten owad wgryza się w moje ciało. Pokojówka mówiła prawdę.
– Na Boga, tak – rzekł Holmes przerażony. – A to znaczy, że Healey…
Żaden z nich nie mógł rozmawiać o cierpieniu, które przeżywał Healey. Sędzia miał wyjechać do domu na wsi w sobotę rano, a jego ciało znaleziono dopiero we wtorek. Przez cztery dni jego życia zajmowały się nim tysiące hominivorax, pożerających jego wnętrzności… mózg… cal po calu, godzina za godziną. Holmes zajrzał do szklanego słoja z próbkami owadów, które zabrali od Agassiza.
– Lowell, muszę coś powiedzieć, ale nie chcę wywołać kłótni.
– Piętro Bachi. Holmes skinął niepewnie.
– To nie pasuje do tego, co o nim wiemy, prawda? – zapytał poeta. – A więc wszystkie nasze teorie nadają się na śmietnik.
– Pomyśl o tym: Bachi był rozgoryczony, nieopanowany, lubił pić. Ale takie metodyczne, dogłębne okrucieństwo? Dostrzegasz to w nim? Przyznaj uczciwie… Bachi mógł próbować uknuć jakąś intrygę, aby udowodnić, jakim błędem było wygnanie go do Ameryki. Ale żeby odtwarzać dantejskie sceny tak dosłownie i szczegółowo? Zrobiliśmy tyle pomyłek, Lowell, że roją się jak salamandry po deszczu. I nowa wychodzi spod każdego listka, który poruszymy.
Holmes zamachał szaleńczo rękami.
– Co robisz? – spytał Lowell.
Dom Longfellowa był niedaleko i mieli tam wrócić.
– Widzę przed nami wolną dorożkę. Chcę raz jeszcze przyjrzeć się tym okazom pod mikroskopem. Szkoda, że Agassiz zabił tego czerwia; natura odsłania swe tajemnice chętniej, gdy nie skazuje się jej na śmierć. Nie wierzę w to, że te owady zginęły. Możemy się dowiedzieć od nich więcej o morderstwie. Agassiz nie uznaje teorii Darwina, a to wypacza jego poglądy.
– Wendell, on jest zawodowcem.
Holmes zignorował sceptycyzm przyjaciela.
– Wielcy naukowcy czasami mogą być przeszkodą na ścieżce nauki, Lowell. Rewolucji nie dokonują ludzie w okularach, a pierwszych podszeptów nowej prawdy nie wychwytują ci, którzy używają trąbek do uszu. Właśnie w ubiegłym miesiącu czytałem w książce na temat Sandwich Islands o starym mieszkańcu Fidżi, którego losy zagnały pośród cudzoziemców. Modlił się, żeby mógł wrócić do domu po to, by jego syn własnymi rękami mógł rozłupać mu czaszkę, zgodnie ze zwyczajem tych krain. Czy syn Dantego, Piętro, nie mówił wszystkim po śmierci ojca, że poeta nie miał na myśli tego, że naprawdę przeszedł Piekło i Niebo? Synowie całkiem często rozłupują czaszki swoich ojców.
– Niektórzy częściej od innych – mruknął do siebie Lowell, myśląc o Oliverze Wendellu Holmesie juniorze.
Lowell szedł szybkim krokiem w kierunku Craigie House, żałując, że nie jest konno. Przechodząc przez ulicę, aż cofnął się w osłupieniu na widok, który obudził w nim czujność.
Wysoki mężczyzna ze zniszczoną twarzą, w meloniku i kamizelce w kratę – ten sam człowiek, który obserwował Lowella, wychylając się zza wiązu na Harvard Yard, i który podszedł do Bachiego w kampusie – stał na wypełnionym ludźmi rynku. Poeta być może nie zwróciłby nań uwagi, mając wciąż żywo w pamięci rewelacje, jakie przyniosła wizyta u Agassiza, ale mężczyzna rozmawiał z Edwardem Sheldonem, studentem Lowella. Młodzieniec nie tyle nawet mówił, ile rugał mężczyznę, jakby nakazywał krnąbrnemu służącemu wykonać jakąś zaniedbaną robotę.
Wreszcie Sheldon odszedł w gniewie, opatulając się ciasno czarnym płaszczem. Lowell nie potrafił się zdecydować, za którym pójść. Ostatecznie uznał, że Sheldona zawsze może znaleźć na uniwersytecie, postanowił więc, że powinien śledzić nieznajomego, który torował sobie drogę wśród pieszych i wozów jadących wzdłuż ronda. Lowell przebiegł przez kilka straganów. Jakiś kramarz niemal cisnął mu homarem w twarz. Poeta odtrącił go. Drogę zastąpiła mu dziewczynka rozdająca zadrukowane kartki.
– Ulotkę, proszę pana? – spytała i nie czekając na zgodę, wcisnęła mu jedną do kieszeni jego płaszcza.
– Nie teraz! – krzyknął Lowell.
W następnej chwili dostrzegł swoje „widmo" po drugiej stronie ulicy. Mężczyzna wszedł do zatłoczonego tramwaju konnego i właśnie oczekiwał na resztę od konduktora. Lowell pobiegł, chcąc wskoczyć do tylnego wagonu, kiedy konduktor zadzwonił i tramwaj ruszył w stronę mostu. Lowell nie miał trudności z dogonieniem wlokącego się pojazdu. Właśnie sięgnął dłonią poręczy schodków przy tylnym wagonie, gdy konduktor odwrócił się w jego stronę.
– Leany Miller?
– Proszę pana, nazywam się Lowell. Muszę pomówić z jednym z pasażerów. – Lowell postawił właśnie jedną stopę na krawędzi wystających schodków, kiedy koński zaprzęg przyspieszył.
– Leany Miller? Znowu bawisz się w swoje sztuczki? – Konduktor wyciągnął laskę i zaczął uderzać nią w dłoń poety odzianą w rękawiczkę. – Nie poplamisz znowu naszych pięknych wagonów, Leany! Nie, dopóki ja ich pilnuję!
– Nie! Proszę pana, nie mam na imię Leany! – wrzasnął Lowell, lecz laska konduktora zmusiła go do rozluźnienia chwytu. Wylądował znowu na torach.
Lowell starał się przekrzyczeć tętent kopyt i dzwonki, by przekonać wzburzonego konduktora o swojej niewinności. Lecz nagle pojął, że dzwonienie dochodzi zza jego pleców, gdzie nadjeżdżał właśnie następny tramwaj. Kiedy poeta odwrócił się, by na niego spojrzeć, zwolnił kroku i pojazd przed nim oddalił się. Nie chcąc zostać stratowanym przez konie, Lowell odskoczył na bok.
W tym samym momencie w Craigie House Longfellow wprowadził do saloniku niejakiego Roberta Todda Lincolna, syna zmarłego prezydenta i jednego z trzech studentów, którzy w 1864 roku uczestniczyli w poświęconych Dantemu zajęciach, organizowanych przez Lowella. Ten ostatni obiecał spotkać się z nimi w domu po wizycie u Agassiza, a ponieważ spóźniał się, gospodarz postanowił sam przeprowadzić rozmowę z Lincolnem.
– Kochany tatusiu – Annie Allegra wbiegła do pokoju, przerywając im. – Prawie skończyłyśmy najnowszy numer „Sekretu"! Czy chciałbyś go od razu zobaczyć?
– Tak, kochanie, lecz obawiam się, że jestem teraz zajęty.
– Ależ proszę, panie Longfellow – powiedział młodzieniec. – Nie spieszy mi się.
Longfellow wziął ręcznie pisaną gazetkę, „publikowaną" w odcinkach przez trzy dziewczynki.
– Ten numer wygląda na jeden z najlepszych, jakie zrobiłyście do tej pory. Bardzo ładne, Panzie. Przeczytam jeszcze dziś od początku do końca. Czy tę stronę ty rysowałaś?
– Tak – odparła Annie Allegra. – Tę kolumnę i tę. I jeszcze tę zagadkę. Potrafisz odgadnąć odpowiedź?
– „Jezioro w Ameryce, wielkie jak trzy stany". – Longfellow uśmiechnął się i przebiegł wzrokiem resztę strony.
Był tam rebus i artykuł opisujący „pełen ciekawych wydarzeń dzień wczorajszy (od śniadania do pójścia spać)", autorstwa A. A. Longfellow.
– Cudownie, moja droga – pochwalił poeta córkę. Jego wzrok przykuł jeden z elementów listy. – Panzie, tu jest napisane, że wczoraj wieczorem, przed pójściem spać, wpuściłaś do domu jakiegoś gościa.
– Aaa… tak. Musiałam zejść na dół napić się mleka. Czy powiedział, że byłam miłą gospodynią, tato?
– Kiedy to było, Panzie?
– W czasie spotkania Klubu, oczywiście. Zawsze mówisz, że nie wolno wam wtedy przeszkadzać.
– Annie Allegra! – krzyknęła Edith ze schodów. – Alice chce przerobić spis treści. Musisz natychmiast przynieść swój egzemplarz.
– Ona jest zawsze redaktorem naczelnym – poskarżyła się Annie Allegra, zabierając pisemko z rąk Longfellowa.
Poeta ruszył do hallu za Annie, która biegła do siedziby redakcji „Sekretu", mieszczącej się w sypialni jednego ze starszych braci.
– Panzie, kochanie! – zawołał za córką. – Kim był ten wczorajszy gość, o którym pisałaś?!
– Co takiego, tato? Nie wiem, kto to był, nigdy go wcześniej nie spotkałam.
– A pamiętasz, jak wyglądał? Może tę informację trzeba zamieścić w „Sekrecie". Może powinnaś przeprowadzić z nim wywiad, by dowiedzieć się czegoś o nim.
– To byłoby cudowne! Wysoki Murzyn w płóciennym płaszczu, bardzo przystojny. Kazałam mu zaczekać na ciebie, tatusiu, naprawdę. Nie zaczekał? Musiał się znudzić, kiedy tak tam stał, więc sobie poszedł. Znasz go, tato? Longfellow skinął głową.
– To posterunkowy Nicholas Rey z bostońskiej policji.
W tej właśnie chwili w drzwiach frontowych stanął zdyszany Lowell.
– Mam ci wiele do opowiedzenia… – przerwał, widząc bladość na twarzy przyjaciela. – Longfellow, co się stało?
Nieco wcześniej tego dnia posterunkowy Rey odwiedził University Hall. Stojąc przed Salą Korporacji, spoglądał przez okno na szarpane wiatrem wiązy, które ocieniały dziedziniec.
Grupa siwowłosych mężczyzn zaczęła z wolna opuszczać salę. Ich długie do kolan płaszcze i wysokie kapelusze sprawiały wrażenie tak jednolitych jak mnisie habity.
Rey wszedł do Sali Korporacji, z której wychodzili mężczyźni. Kiedy przedstawiał się rektorowi, wielebnemu Thomasowi Hillowi, ów rozmawiał właśnie z jednym z członków Korporacji, który pozostał dłużej w sali. Był to doktor Manning, skarbnik, który na wzmiankę Reya o policji zastygł w bezruchu.
– Czy to dotyczy jednego z naszych studentów? – Jego biała jak marmur broda zwróciła się w stronę ciemnej twarzy policjanta.
– Mam kilka pytań do rektora Hilla. Dotyczą właściwie profesora Jamesa Russella Lowella.
Żółte oczy Manninga rozszerzyły się i skarbnik uparł się, by zostać przy rozmowie. Zamknął podwójne drzwi i usiadł przy okrągłym mahoniowym stole obok rektora, a naprzeciw funkcjonariusza policji. Rey zauważył od razu, że Hill, choć niechętnie, godzi się na władzę doktora.
– Jestem ciekaw, panie rektorze, co pan wie o projekcie, nad którym pracuje pan Lowell – zaczął Rey.
– Pan Lowell? Jest, oczywiście, jednym z najznakomitszych poetów i satyryków Nowej Anglii – odparł Hill, uśmiechając się lekko. – Pisma Big/owa, Wizja sir Launfala, Bajka dla krytyków… wyznaję, moja ulubiona. Poza tym jego praca w „North American Review". Czy wie pan, że pan Lowell był pierwszym redaktorem „Atlantica"? Cóż, jestem pewien, że nasz trubadur pracuje nad wieloma rzeczami.
Nicholas Rey wyjął z kieszeni marynarki niewielką kartkę i zaczął ją rozprostowywać.
– Mówię w szczególności o poemacie, który pomaga tłumaczyć z języka obcego.
Manning złożył dłonie o wykrzywionych palcach i zaczął się wpatrywać w kartkę trzymaną przez posterunkowego.
– Drogi panie, czy pojawił się jakiś problem? – Doktor całą swoją postawą jednoznacznie wyrażał pragnienie, aby odpowiedź brzmiała „tak".
Dinanzi. Rey studiował twarz Manninga, sposób, w jaki giętkie kąciki ust skarbnika wykrzywiały się w oczekiwaniu. Mężczyzna przesunął dłonią po lśniącym czubku czaszki. Dinanzi a me.
– Miałem zamiar zapytać… – zaczął Manning, próbując innego sposobu. Był teraz spokojniejszy. – Czy stało się coś nieprzyjemnego? Wpłynęła jakaś skarga?
Rektor Hill skubnął króciutką brodę, żałując, że Manning nie opuścił sali wraz z pozostałymi członkami Korporacji.
– Zastanawiam się – rzucił – czy nie powinniśmy posłać po samego profesora Lowella, by to omówić.
Dinanzi a me nonfuor cose create
Se non etterne, e io etterno duro [54].
Co to znaczyło? Jeżeli Longfellow i poeci rozpoznali słowa, dlaczego tak bardzo starali się to przed nim zataić?
– Nonsens, szanowny rektorze – odparł Manning ostro. – Nie możemy niepokoić profesora Lowella każdą błahostką. Panie oficerze, nalegam: jeżeli pojawił się jakiś problem, niech pan opowie nam o nim od razu, byśmy mogli rozwiązać go możliwie szybko i ze stosowną dyskrecją. – Doktor pochylił się w stronę policjanta. – Proszę zrozumieć, panie posterunkowy – dodał życzliwym tonem. – Wiemy, że profesor Lowell i kilku jego kolegów po piórze pragną wprowadzić do naszego miasta pewne dzieło, które tu nie pasuje. Jego nauki stanowią zagrożenie dla spokoju milionów niewinnych dusz. Jako członek Korporacji mam obowiązek bronić dobrego imienia uniwersytetu przeciw takim haniebnym zakusom. Motto uczelni brzmi: Christo et ecclesiae, proszę pana, i jesteśmy zobowiązani sprostać chrześcijańskiemu duchowi tego ideału.
– Kiedyś brzmiało ono: Veritas - rzekł Hill cicho. – Prawda.
Manning spojrzał na niego ostro. Posterunkowy Rey zwlekał jeszcze chwilę, a potem schował kartkę do kieszeni.
– Zainteresowałem się nieco poezją, którą pan Lowell tłumaczył. Profesor uważał, że panowie możecie wskazać mi właściwe miejsce, gdzie mógłbym ją studiować.
Policzki doktora Manninga poczerwieniały.
– To znaczy, że cel tych odwiedzin jest czysto literacki? – zapytał z odrazą.
Kiedy Rey nie odpowiedział, Manning zapewnił policjanta, że Lowell chciał zakpić z niego i z uczelni. Jeżeli Rey chce studiować diabelską poezję, może to zrobić u stóp diabła.
Rey przeszedł przez Harvard Yard, gdzie pomiędzy starymi budynkami z cegły gwizdały zimne wichry. Poczuł niepewność co do celu, który chce osiągnąć. Wtem usłyszał alarm pożarowy. Dzwonienie zdawało się rozbrzmiewać z każdego zakątka uniwersytetu. I Rey pobiegł.
Oliver Wendell Holmes, poeta i lekarz, podświetlał preparaty owadów świeczką stojącą obok jednego z kilku mikroskopów. Pochylił się i spojrzał w okular, poprawiając ustawienie szkiełka, pod którym badany owad drgał i szamotał się, jakby miotany gniewem.
Jednak nie. To nie owad. Samo szkiełko podstawowe drżało od grzmotu kopyt końskich, który wzmagał się, by nagle się urwać. Holmes skoczył do okna i rozsunął zasłony. Z hallu weszła Amelia. Z budzącą lęk powagą Holmes polecił jej zostać na miejscu, lecz mimo to podążyła za nim do drzwi wejściowych.
Granatowa sylwetka krzepkiego policjanta odcinała się na tle nieba, gdy nie schodząc z kozła, ściągnął z całej siły cugle, usiłując powstrzymać niespokojne dereszowate klacze zaprzęgnięte do powozu.
– Doktor Holmes? Musi pan natychmiast jechać ze mną. Amelia wyszła przed drzwi.
– Wendell? Co się stało?
Holmes zaczynał już mieć trudności z oddychaniem.
– Amelio, gdybyś mogła, prześlij liścik do Craigie House. Napisz im, że coś mi wypadło i żeby czekali na mnie w Corner za godzinę. Przepraszam najmocniej, że tak cię zostawiam, ale nie mogę nic na to poradzić.
Zanim pani Holmes zdążyła zaprotestować, doktor wspiął się po stopniach policyjnego powozu i zniknął w jego wnętrzu. Konie ruszyły galopem, pozostawiając za sobą unoszące się w powietrzu liście i pył. Oliver Wendell Holmes junior spoglądał przez zasłony pokoju na drugim piętrze, zastanawiając się, jakim to nowym głupstwem zajmował się teraz ojciec.
Powietrze było chłodne. Z szarego nieba padały płatki śniegu. Drugi powóz podjechał pędem i zatrzymał się na właśnie zwolnionym miejscu. Był to kryty powóz Fieldsów. James Russell Lowell otworzył z rozmachem drzwiczki i zasypując panią Holmes potokiem słów, poprosił ją o sprowadzenie męża. Amelia dostrzegła, że w powozie siedzą Henry Longfellow i J. T. Fields.
– Nie mam pojęcia, gdzie teraz może być. Ale zabrała go policja. Kazał mi przesłać list do pana do Craigie House i prosił, żeby na niego czekać w Corner. James, chcę wiedzieć, co się tu dzieje!
Lowell rozejrzał się bezradnie. Na rogu Charles Street dwóch chłopców rozdawało ulotki, krzycząc: „Poszukiwanie zaginionego! Proszę wziąć ulotkę! Proszę pana, proszę pani!".
Lowell sięgnął ręką do kieszeni luźnego surduta; nagły lęk ścisnął mu gardło. Wyciągnął zgniecioną ulotkę, którą wetknęła mu dziewczynka na targu w Cambridge zaraz po tym, jak ujrzał Edwarda Sheldona rozmawiającego z niepokojącym „widmem", i rozprostował ją na rękawie.
– O mój Boże – wyszeptał drżącymi wargami.
– Od czasu morderstwa pastora Talbota patrolowaliśmy całe miasto. Nikt niczego nie zauważył! – krzyknął z kozła sierżant Stoneweather.
Srokate konie pędziły po Charles Street; mięśnie prężyły się im pod skórą. Policjant co kilka chwil energicznie kręcił terkotką.
Holmesowi zaczęło wirować w głowie od hałasu kłusujących koni i żwiru chrzęszczącego pod kołami powozu. Jedyną zrozumiałą rzeczą, jaką policjant mu przekazał, a w każdym razie jedyną, jaką pojął przestraszony pasażer, było to, że posłał po niego posterunkowy Rey.
Powóz gwałtownie zatrzymał się w porcie. Łódź policyjna zabrała Holmesa na jedną z sennych wysp portu, gdzie stał Fort Warren – forteca bez okien, zbudowana z bloków granitu z Quincy, nie wykorzystywana teraz i opanowana przez szczury. Nad opuszczonymi wałami i działami zwisał bezsilnie sztandar Stanów Zjednoczonych. Weszli do fortu. Doktor kroczył tuż za sierżantem wzdłuż szpaleru bladych jak duchy policjantów, którzy oczekiwali na miejscu zbrodni, potem przez labirynt pomieszczeń w dół, do pozbawionego światła, zimnego kamiennego tunelu i w końcu do pustego magazynu.
Niski doktor potknął się i niemal przewrócił. Przypomniał sobie nagle młodość. Gdy studiował w Ecole de Medecine w Paryżu, widział raz combats des animaux, barbarzyński pokaz buldogów, które walczyły z sobą i rozszarpywały przywiązane do słupa zwierzęta: wilka, niedźwiedzia, dzika, byka i osła. Holmes wiedział nawet wówczas, w czasach zuchwałej młodości, że nigdy nie wyzwoli swej duszy z piętna kalwinizmu, niezależnie od tego, jak wiele wierszy napisze. Ciągle kusiło go, by uwierzyć, że świat jest tylko pułapką zastawioną na słabego człowieka, by schwytać go w sidła grzechu. Ale grzech, jak sądził, był tylko niezdolnością niedoskonałego bytu do przestrzegania doskonałego prawa. Dla jego przodków wielką tajemnicą życia była obecność grzechu, dla doktora Holmesa była nią obecność cierpienia. Nigdy się nie spodziewał, że jest go aż tyle. To ponure wspomnienie nieludzkich wrzasków i śmiechów powróciło natychmiast, gdy doktor stanął na progu magazynu.
Na środku pomieszczenia, z haka przeznaczonego do wieszania worków z solą lub innymi artykułami, patrzyła na niego twarz. Albo raczej coś, co niegdyś było twarzą. Nos został odjęty jednym czystym cięciem, od kości nosowej aż do wąsów, tak że obwisła skóra zakrywała część rany. Oba policzki zostały przecięte, aż dolna szczęka opadła, jakby gotując się do przemowy; z ust ciekła czarna krew. Prosta krwawa linia biegła od podbródka z głębokim dołkiem aż do narządu płciowego, który też został ohydnie rozcięty na pół. Mięśnie, nerwy i żyły były obnażone w niezmiennej anatomicznej harmonii i niezrozumiałym splątaniu. Ręce wisiały bezradnie po bokach ciała. Dłoni nie było; w ich miejscu straszyły kikuty owinięte zakrwawionymi bandażami.
Po chwili doktor zorientował się, że ta okaleczona twarz jest mu skądś znajoma. Minęła następna chwila, nim – po głębokim dołku uparcie tkwiącym w podbródku – rozpoznał, kim jest zmasakrowana ofiara.
Holmes zrobił krok do tyłu. Jego but pośliznął się na wymiotach, które pozostawił odkrywca ciała, włóczęga szukający schronienia. Doktor rzucił się na pobliskie krzesło, ustawione jakby do obserwacji zwłok. Dyszał, nie mogąc złapać tchu i niewidzącym spojrzeniem wpatrywał się w leżącą u jego stóp kamizelkę jaskrawego koloru, schludnie złożoną na eleganckich białych spodniach. Obok, na podłodze, walały się strzępki papieru.
Usłyszał swoje nazwisko. Posterunkowy Rey stał obok. Nawet powietrze w pomieszczeniu zdawało się drżeć.
Holmes stanął chwiejnie na nogach i oszołomiony potrząsnął głową. Detektyw w cywilnym ubraniu, o szerokich ramionach i gęstej brodzie, podszedł do Reya, krzycząc, że ta sprawa nie należy do niego. Naczelnik Kurtz odciągnął tajniaka na bok.
Gdy atak duszności i mdłości minął, doktor uświadomił sobie, że znalazł się dużo bliżej zmasakrowanego ciała, niż tego pragnął. Kiedy już miał się cofnąć, poczuł, że coś mokrego trąca jego dłoń. Dotknął go krwawy, obwiązany bandażem kikut. Ale Holmes nie poruszył się – tego był pewien. Czuł się jak w koszmarze, z którego nie można się obudzić.
– Boże, zlituj się nad nami! To żyje! – zawył detektyw głosem stłumionym przez wzbierające mdłości i wybiegł z pomieszczenia.
Naczelnik Kurtz także uciekł z krzykiem.
Holmes odwrócił się i spojrzał w puste, wybałuszone oczy okaleczonego, nagiego ciała Phineasa Jennisona; zobaczył nieszczęsne członki poruszające się w powietrzu. Był to tylko moment, ułamek sekundy – zanim opadły, aby już więcej się nie poruszyć; Holmes jednak nigdy nie wątpił, że widział t o naprawdę. Stał jak wryty. Jego drobne wargi były suche i drżące, oczy mu łzawiły, a palce dygotały jak u szaleńca. Doktor Oliver Wendell Holmes powtarzał sobie, że to, co widział, nie było świadomym ruchem przytomnego człowieka, lecz tylko przedśmiertnymi konwulsjami; wiedza ta jednak nie uspokajała.
Trupi dotyk zmroził mu krew w żyłach; Holmes był półprzytomny, wracając łodzią przez wody portu, a potem, policyjnym powozem, tak zwaną „Czarną Marią", którą jechali z ciałem Jennisona do Kolegium Medycznego; tam wyjaśniono mu, że Barnicoat, biegły sądowy, leży w łóżku z ciężkim zapaleniem płuc (związanym być może z jego staraniami o podwyżkę) i że nie udało się znaleźć profesora Haywooda. Holmes kiwał głową, jakby rzeczywiście słuchał. Studentasystent Haywooda zaproponował, że pomoże mu przy sekcji. Holmes ledwie zarejestrował pospieszną wymianę pytań i odpowiedzi, w wyobraźni widział jednak, jak jego dłonie tną już i tak rozprute ciało w ciemnej sali na piętrze Kolegium Medycznego.
„Przeciwcierpienie widzisz w mojej męce".
Holmes raptownie podniósł głowę, jakby usłyszał właśnie wołanie dziecka o pomoc. Reynolds, studentasystent, obejrzał się na niego, podobnie jak Rey, Kurtz i dwóch innych oficerów policji, którzy weszli do pokoju, nie zauważeni przez Holmesa. Doktor znowu spojrzał na szeroko rozwarte usta Phineasa Jennisona.
– Doktorze Holmes? – spytał asystent. – Dobrze się pan czuje?
Ten głos, który słyszał, ten szept, polecenie – były tylko wybrykiem fantazji. Ale ręce Holmesa trzęsły się tak, że nie rozkroiłyby nawet indyka, musiał więc pozostawić dokończenie sekcji asystentowi Haywooda i wyjść z sali. Trafił na przecznicę Grove Street. Z trudem chwytał oddech. Usłyszał, jak ktoś podchodzi do niego. Rey zaciągnął go w głąb ulicy.
– Przepraszam, nie mogę teraz mówić – wydusił Holmes, wbijając wzrok w ziemię.
– Kto zaszlachtował Phineasa Jennisona?
– Skąd mam to wiedzieć?! – wykrzyknął Holmes.
Makabryczny widok nadal stał mu przed oczami. Zachwiał się jak pijany.
– Proszę mi to przetłumaczyć, doktorze Holmes. – Rey siłą otworzył dłoń Holmesa i wetknął w nią kartkę z notatnika.
– Przepraszam pana, panie oficerze. Już… – ręka Holmesa drżała gwałtownie, gdy niezdarnie trzymał papier.
– „Że taka jedność była roztargniona / z mej winy – Rey powtórzył to, co usłyszał poprzedniej nocy – własny mózg obnoszę w ręce, / Którego korzeń wewnątrz tego trzona. / Przeciwcierpienie widzisz w mojej męce". To właśnie widzieliśmy, nieprawdaż? Przeciwcierpienie?
– Contrapasso… Nie ma dokładnego… skąd pan… – Holmes ściągnął z szyi jedwabny halsztuk i przytknął sobie do twarzy. – Ja nic nie wiem.
Rey mówił dalej:
– Czytał pan o tym zabójstwie w poemacie. Wiedział pan o nim, zanim się zdarzyło, i nie zrobił pan nic, żeby mu zapobiec.
– Nie! Zrobiliśmy wszystko, co się dało! Próbowaliśmy! Proszę, panie Rey, nie mogę…
– Zna pan tego człowieka? – Rey wyjął z kieszeni gazetowy wizerunek Grifone Lonzy i wręczył go doktorowi. – Wyskoczył przez okno na posterunku.
– Proszę! – dusił się Holmes. – Nie teraz! Proszę dać mi spokój!
– Ej tam! – Trzech studentów medycyny, wiejskich typów, których Holmes nazywał „barbarzyńcami", przechodziło przecznicą, kopcąc tanie cygara. – Czarnuchu! Odczep się od naszego profesora!
Holmes próbował coś im powiedzieć, lecz nie był w stanie wydobyć głosu z zaciśniętego gardła. Najszybszy z „barbarzyńców" rzucił się na Reya, celując pięścią w jego żołądek. Mulat złapał młodzieńca za lewe ramię i rzucił go na ziemię, starając się złagodzić upadek. Dwóch pozostałych skoczyło na policjanta, ale wtedy doktor odzyskał głos.
– Nie, nie, chłopcy! Spokój! Zmykajcie stąd natychmiast! To mój przyjaciel! Jazda stąd!
Studenci zmyli się jak niepyszni.
Holmes pomógł Reyowi wstać. Czuł, że musi go jakoś przeprosić. Podniósł gazetę i otworzył ją na stronie z portretem.
– To jest Grifone Lonza.
W oczach posterunkowego doktor dostrzegł błysk zadowolenia.
– Czy mógłby pan teraz przetłumaczyć te słowa? Proszę, panie doktorze. Lonza powiedział to tuż przed śmiercią. Niech pan mi powie, co to znaczy.
– To po włosku. W dialekcie toskańskim. Co prawda brak tu kilku słów, ale jak na kogoś, kto nie zna języka, to bardzo dobra transkrypcja. „Dinanzi a me… Dinanzi a me non fuor cose create se non etterne, e io etterno duro" znaczy: „Starsze ode mnie twory nie istnieją, / Chyba wieczyste – a jam niepożyta". „Lasciate ogni speranza, voi ch'intrate" to: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją".
– „Żegnaj się z nadzieją" – powtórzył Rey. – Ostrzegał mnie.
– Nie… nie sądzę. Pewnie myślał, że czyta to na bramach piekieł, sądząc po jego stanie psychicznym.
– Powinien pan podzielić się swoją wiedzą z policją! – krzyknął Rey.
– Gdybyśmy to zrobili, powstałoby jeszcze większe zamieszanie! – Holmes też krzyczał. – Pan nie rozumie, pan nie może zrozumieć, panie oficerze. Tylko my możemy go znaleźć! Myśleliśmy, że się nam udało, że uciekł! Policja wie tyle co nic! Tylko my możemy go powstrzymać!
W usta wpadł mu płatek śniegu. Doktor wytarł zroszone potem czoło i kark.
– Czy nie zechciałby pan wejść do środka? – zapytał Mulata. – Opowiem panu coś, w co być może trudno będzie panu uwierzyć.
Oliver Wendell Holmes i Nicholas Rey siedzieli w pustej sali wykładowej.
– Był rok 1300. „W życia wędrówce, na połowie czasu", poeta, zwany Dantem, obudził się w głębi ciemnego lasu i stwierdził, że jego życie „zeszło z niemylnej drogi". James Russell Lowell lubi mówić, panie oficerze, że my wszyscy wchodzimy dwa razy do ciemnego lasu, raz gdzieś w połowie życia i później, gdy spoglądamy za siebie w chwili śmierci…
Ciężkie, pokryte panelami drzwi do Pokoju Pisarzy uchyliły się o cal; trzech mężczyzn w środku poderwało się na nogi. Stopa w czarnym bucie wsunęła się ostrożnie do środka. Holmes zaczynał się obawiać rzeczy, które może znaleźć za zamkniętymi drzwiami. Posępny na twarzy doktor usiadł na sofie obok Longfellowa, naprzeciw Lowella i Fieldsa, z nadzieją, że skinienie głowy wystarczy im jako odpowiedź na ich powitania.
– Wpadłem do domu przed przyjściem tutaj. Amelia nie chciała mnie wypuścić, przerażona moim wyglądem – Holmes zaśmiał się nerwowo, a w kąciku oka zadrżała mu łza. – A tak na marginesie, dalibyście wiarę, że mięśnie, których używamy do śmiechu i płaczu, znajdują się tuż obok siebie? Moich młodych „barbarzyńców" zawsze to fascynuje.
Czekali, aż Holmes przemówi. Lowell podał mu zmiętą ulotkę, w której obiecywano tysiące dolarów za pomoc w odnalezieniu Phineasa Jennisona.
– A więc już wiecie – rzekł Holmes. – Jennison nie żyje.
Zaczął splątaną, przerywaną dygresjami opowieść od niespodziewanego przyjazdu policyjnego powozu pod jego dom na Charles Street.
– Fort Warren – rzekł Lowell, nalewając sobie trzecią lampkę porto.
– Przemyślny ruch naszego Lucyfera – stwierdził Longfellow. – Cóż, Pieśń osiemnastą, traktującą o schizmatykach, mamy świeżo w pamięci. Aż trudno uwierzyć, że skończyliśmy ją tłumaczyć dopiero wczoraj. Malebolge to szerokie pole kamieni, opisane przez Dantego jako forteca.
– I znowu widzimy – powiedział Lowell – że naszym przeciwnikiem jest przenikliwy umysł uczonego, który z uderzającą trafnością oddaje szczegóły scenerii opisywane przez Dantego. Lucyfer docenia precyzję jego poezji. Piekło Miltona to jeden wielki chaos, lecz Dantejskie jest podzielone na kręgi, zakreślone precyzyjnym cyrklem i tak realne jak nasz świat.
– Teraz tak – odparł Holmes łamiącym się głosem.
Fields nie miał ochoty na prowadzenie literackiej dyskusji.
– Wendell, powiedziałeś, że w czasie gdy popełniono morderstwo, w całym mieście było pełno policji? W jaki sposób Lucyfer mógł ujść ich uwagi?
– Trzeba by mieć dłonie wielkie jak Briareus [55] i tysiąc oczu jak Argus, aby dotknąć czy ujrzeć go – rzekł cicho Longfellow.
Holmes kontynuował relację:
– Jennisona znalazł pijak, który od czasu demobilizacji niekiedy sypia w forcie. Był tam w poniedziałek i nic złego się nie działo. Gdy wrócił w środę, zastał ten potworny widok. Był tak przerażony, że doniósł o tym dopiero następnego dnia, to znaczy dzisiaj. Jennisona widziano ostatni raz we wtorek wieczorem. Tej nocy zostawił łóżko nietknięte. Policja przesłuchała każdego, kogo mogła znaleźć. Prostytutka, która była w porcie we wtorek wieczorem, zeznała, że widziała we mgle postać jakiegoś mężczyzny. Próbowała iść za nim, jak przypuszczam, w celach zawodowych, ale gdy tylko doszła do kościoła, mężczyzna zniknął jej z oczu.
– Więc Jennisona zabito we wtorek wieczorem, a policja nie widziała ciała do czwartku – rozważał Fields. – Ale, Holmes, mówiłeś, że Jennison ciągle… czy to możliwe, że po upływie takiego czasu?…
– Że został zabity we wtorek i żył jeszcze dzisiaj rano, kiedy go widziałem? – zapytał Holmes z rozpaczą. – Ciało było w takich konwulsjach, że gdybym wypił całą Lete, nie mógłbym o tym zapomnieć! Biedny Jennison, został okaleczony tak, że nie mógł przeżyć, to na pewno, ale pocięto go i opatrzono, aby tracił powoli krew, a z nią życie. Przypominało to oglądanie wypalonych fajerwerków piątego lipca, ale stwierdziłem, że nie naruszono żadnego z organów, które mogły spowodować szybki zgon. To była staranna robota, mimo całej tej rzeźni, i robił to ktoś znający się dobrze na ranach wewnętrznych… – Zawahał się. – Być może lekarz – dodał przez zaciśnięte gardło. – Posługiwał się długim, ostrym nożem. Karząc Jennisona, Lucyfer zastosował najdoskonalsze contrapasso. Te ruchy, które widziałem, mój drogi Fields, nie były przejawem życia, ale ostatecznym, śmiertelnym spazmem nerwów. Chwila godna wyobraźni Dantego. Śmierć będąca błogosławieństwem.
– Ale żeby po takich morderczych ciosach… – upierał się Fields. – Chodzi mi o to, że z medycznego punktu widzenia… na Boga, to niemożliwe!
– „Przeżycie" oznacza tutaj niedopełnioną śmierć, a nie choćby częściowe życie. Jennison tkwił uwięziony pomiędzy życiem i śmiercią. Gdybym miał tysiąc języków, nie zdołałbym opisać ogromu jego cierpienia!
– Jaki jest powód karania Phineasa jako schizmatyka? – Lowell starał się zachować naukowy chłód. – Kogo z potępionych spotkał w tym kręgu Dante? Mahometa, Bertranda de Borna, złego doradcę, który poróżnił króla i księcia, ojca i syna, na wzór Absaloma i Dawida… Tych, którzy dokonywali rozłamu w religiach, w rodzinach… Ale dlaczego Phineas Jennison?
– Mimo naszych wysiłków nie dowiedzieliśmy się tego w przypadku Elishy Talbota – zauważył Longfellow. – Czym była jego domniemana tysiącdolarowa symonia? Dwa razy contrapasso i dwa nie wiadomo jakie grzechy. Dante przynajmniej mógł zapytać grzeszników, za co trafili do Piekła.
– Znałeś się przecież z Jennisonem – Fields zwrócił się do Lowella. – Czy nic nie przychodzi ci na myśl?
– Był moim przyjacielem… – Lowell pochylił głowę. – Nie szukałem u niego wad! Słuchał, jak skarżyłem się na zniżki akcji, na wykłady, na doktora Manninga i przeklętą Korporację. Zawsze zagrzewał mnie do boju. To prawda, czasem ponosił go zapał; od lat brał udział w każdym głośnym przedsięwzięciu. Koleje, fabryki, huty… ale jak wiesz, Fields, nie znam się zbytnio na prowadzeniu interesów.
– Posterunkowy Rey ma umysł ostry jak brzytwa – westchnął Holmes – i chyba od początku podejrzewał, że coś wiemy. W sposobie zabicia Jennisona dostrzegł analogię z tym, co przypadkiem usłyszał podczas spotkania Klubu. Powiązał zasadę contrapasso i schizmatyków z Jennisonem, a gdy wyjaśniłem mu więcej, od razu skojarzył wpływ Dantego z zabójstwami sędziego Healeya i wielebnego Talbota.
– Grifone Lonza także to zauważył, zanim popełnił samobójstwo na posterunku – powiedział Lowell. – Biedak, widział Dantego wszędzie i tym razem się nie pomylił. Często myślałem podobnie o przemianie Dantego. Umysł poety, bezdomnego na tej ziemi za przyczyną swoich wrogów, zwraca się ku straszliwym zaświatom. Czyż nie jest naturalne, że pozbawiony wszystkiego, co kochał w tym życiu, rozmyślał już tylko o następnym? Wychwalamy go za jego zdolności, lecz tak naprawdę Dante Alighieri nie miał innego wyboru, musiał napisać to, co napisał, i to krwią serdeczną. Nic dziwnego, że zaraz po ukończeniu poematu umarł.
– A co Rey zrobi teraz, gdy wie o naszym udziale w sprawie? – spytał Longfellow.
Doktor wzruszył ramionami.
– Ukrywaliśmy informacje, utrudnialiśmy śledztwo w sprawie dwóch, a teraz już trzech najstraszliwszych mordów w dziejach Bostonu! Rey może choćby w tej chwili złożyć doniesienie na nas i na Dantego! Dlaczego się przejmować jakimś tomem poezji? I dlaczego my przejmujemy się nim aż tak bardzo? – Holmes z trudem wstał z fotela i podciągnąwszy swe szerokie spodnie, zaczął nerwowo chodzić po pokoju.
Gdy Fields zorientował się, że doktor zbiera się do wyjścia, podniósł głowę, którą do tej pory opierał na rękach.
– Chciałem przekazać to, czego się dowiedziałem – odezwał się Holmes stłumionym głosem. – Nie mogę już dłużej.
– Odpocznij sobie teraz… – zaczął Fields.
– Nie, kochany Fields – doktor potrząsnął głową. – Nie tylko teraz.
– Co mówisz?! – krzyknął Lowell.
– Holmes – dołączył się Longfellow. – Wiem, że to brzmi nieodpowiedzialnie, ale musimy walczyć!
– Nie możesz się teraz wycofać! – krzyczał dalej Lowell.
– Gdy jego głos wypełnił pokój, poczuł się znowu silny. – Jesteśmy już za daleko, Holmes!
– Od początku byliśmy za daleko – odparł cicho doktor.
– Za daleko od naszego właściwego miejsca. Przykro mi, James, nie wiem, co posterunkowy Rey zamierza zrobić, ale ja będę mu pomagał, cokolwiek postanowi, i chcę, żebyście postąpili podobnie. Mam tylko nadzieję, że nie aresztują nas za utrudnianie śledztwa albo nawet za współudział w zbrodni. Czyż nie jesteśmy współwinni? Każdy z nas przyczynił się do tego, że zabójstwa trwają nadal.
– Więc nie powinieneś donosić na nas Reyowi! – Lowell poderwał się z siedzenia.
– A co ty byś zrobił na moim miejscu? – spytał Holmes.
– Nie możesz tego tak zostawić, Wendell! Mleko się rozlało. Przyrzekłeś chronić Dantego, jak my wszyscy, w domu Longfellowa, choćby świat miał się zawalić!
Ale doktor nałożył już kapelusz i dopinał płaszcz.
– Qui a bu boira - powiedział Lowell. – Pijak zawsze wróci do wódki.
– Wy tego nie widzieliście! – wszystkie skrywane dotąd uczucia Holmesa wybuchły, gdy został zaatakowany przez Lowella. – To ja musiałem oglądać dwa straszliwie okaleczone ciała, a nie wy, śmiali uczeni! To ja zszedłem do jamy Talbota, to ja wąchałem zapach śmierci! To ja musiałem to przeżyć, podczas gdy wy możecie analizować wszystko, siedząc bezpiecznie przy kominku, przepuszczając wszystko przez słowa!
– Bezpiecznie! Zaatakowały mnie rzadkie, ludożercze owady; nie powinieneś zapominać, że niemal zginąłem! – krzyknął Lowell.
Holmes zaśmiał się szyderczo.
– Wolę tysiąc much mięsnych niż jeden taki widok!
– Holmes – powiedział błagalnym tonem Longfellow. – Pamiętaj, co Wergiliusz mówi pielgrzymowi: to lęk jest największą przeszkodą w drodze.
– Nic mnie nie obchodzi, co mówi Wergiliusz! Dosyć, Longfellow! Rezygnuję! Nie my pierwsi usiłujemy zmierzyć się z poezją Dantego, i być może to zadanie będzie zawsze skazane na porażkę! Czy choć raz pomyślałeś, że Wolter miał rację: Dante był tylko wariatem, a jego dzieło to monstrum. Dante utracił Florencję, lecz zemścił się, tworząc dzieło, w którym uczynił z siebie Boga. A teraz my rozpętaliśmy piekło w mieście, które podobno kochamy, i będziemy musieli za to zapłacić!
– Dosyć, Holmes! Dosyć! – wrzasnął Lowell, stając przed Longfellowem, jak gdyby chciał go zasłonić przed słowami.
– Sam syn Dantego uważał go za szaleńca, który twierdzi, że zwiedził Piekło. Przez całe życie próbował wyzwolić się od wierszy ojca! – ciągnął nieubłaganie doktor. – Czemu my mielibyśmy ryzykować, aby go ocalić? Commedia to nie list miłosny. Dante miał za nic Beatrycze i Florencję! Dał upust swoim frustracjom, wyobrażając sobie, jak jego wrogowie wiją się z bólu i błagają o litość! Czy choć raz wspomniał swoją żonę? Choć raz? Tak mścił się za niepowodzenia! Chcę tylko ocalić nas przed stratą wszystkiego, co cenimy! Tylko tego chciałem od początku!
– Nie chcesz przyjąć do wiadomości, że ktokolwiek może być winny – odparł Lowell. – Tak jak nie chciałeś wierzyć, że Bachi jest winny, jak uważałeś, że profesor Webster jest bez skazy, nawet gdy już wisiał!
– Nie, to nie tak! – zaprotestował Holmes.
– Nieźle się nam przysłużyłeś, Holmes, nieźle! – Lowell podniósł głos do krzyku. – Lepiej byśmy zrobili, biorąc do Klubu twojego syna! Mielibyśmy przynajmniej jakąś szansę na zwycięstwo!
Chciał mówić dalej, ale dłoń Longfellowa, zwykle tak delikatna, zacisnęła się w stalowym uścisku na ramieniu poety.
– Nie zaszlibyśmy tak daleko bez ciebie, drogi przyjacielu – powiedział cicho Longfellow. – Proszę, odpocznij trochę; przekaż nasze pozdrowienia pani Holmes…
Doktor wyszedł z Pokoju Pisarzy. Gdy Longfellow rozluźnił chwyt, Lowell podążył za przyjacielem do drzwi. Holmes spiesznie zszedł do westybulu, oglądając się na Lowella, który wydawał się go śledzić, wbijając weń zimny wzrok. Gdy Holmes skręcił za róg, wpadł na wózek z papierem popychany przez Teala – pracującego u Fieldsa nocnego subiekta, którego usta wiecznie się poruszały, jakby coś przeżuwał. Holmes upadł na podłogę, wózek wywrócił się, zasypując papierami westybul i leżącego doktora. Teal odsunął nogą papiery i z wyrazem szczerej życzliwości na twarzy podszedł do niego, aby pomóc mu wstać. Lowell także odruchowo ruszył w stronę przyjaciela, lecz nagle zatrzymał się, a jego gniew wybuchł z nową siłą, podsycony wstydem za chwilę słabości.
– Tak, teraz jesteś szczęśliwy, Holmes! Longfellow potrzebował nas! Zdradziłeś go w końcu! Zdradziłeś Klub Dantego!
Teal, gapiąc się w przestrachu na krzyczącego Lowella, zdołał wreszcie podnieść Holmesa.
– Bardzo pana przepraszam – wyszeptał.
Choć całe zdarzenie nastąpiło z jego winy, Holmes z trudem wykrztusił słowa przeprosin. Dostał tym razem niezwykłego ataku astmy, połączonego z charczeniem i sapaniem – czuł, jak kurczą mu się gardło i płuca. Zazwyczaj miał wrażenie, że potrzebuje więcej powietrza, aby złapać oddech; teraz zdawało mu się, że powietrze jest dla niego zabójczą trucizną.
Lowell wpadł z powrotem do Pokoju Pisarzy, zatrzaskując za sobą drzwi. Pierwsze, co dostrzegł, to tajemniczy wyraz twarzy Longfellowa. Poeta miał zwyczaj zamykać wszystkie okiennice na każdy zwiastun burzy; wyjaśniał, że nie znosi takich gwałtownych odgłosów. Teraz także wyglądał, jakby chciał się schować. Najwyraźniej Longfellow powiedział właśnie coś do Fieldsa, gdyż wydawca zastygł pochylony do przodu, w oczekiwaniu na dalsze słowa.
– Longfellow – jęknął Lowell. – Powiedz, jak on mógł nam to zrobić? Jak mógł to zrobić właśnie teraz?
Fields potrząsnął głową.
– Lowell, Longfellow sądzi, że zauważył coś nowego – powiedział, tłumacząc zagadkowy wyraz jego twarzy. – Pamiętasz, że zaledwie zeszłej nocy zaczęliśmy się zajmować pieśnią, w której mowa o schizmatykach?
– Oczywiście. A co ty o tym myślisz, Longfellow? – spytał Lowell.
Longfellow zaczął ściągać płaszcz z wieszaka, równocześnie wyglądając przez okno.
– Fields, czy zastaniemy pana Houghtona w Riverside?
– Houghton jest zawsze w Riverside; wychodzi tylko do kościoła. Na cóż on może się nam przydać?
– Musimy tam iść niezwłocznie – odparł poeta.
– Zauważyłeś coś szczególnego? – Serce Lowella wypełniła nadzieja.
Zdawało mu się, że Longfellow zastanawia się nad odpowiedzią, lecz nie odezwał się ani słowem w drodze przez rzekę do Cambridge.
Gdy znaleźli się w olbrzymim ceglanym budynku mieszczącym drukarnię Riverside Press, Longfellow poprosił jej właściciela, pana Houghtona, o jego zapiski dotyczące przygotowań do druku poematu Dantego. Mimo nietypowego tematu, przekład, który miał przerwać wieloletnie milczenie najbardziej wielbionego poety w całej historii Stanów Zjednoczonych, był z niecierpliwością oczekiwany przez miłośników literatury. Dzięki reklamie, jaką planował Fields, pierwsze pięć tysięcy egzemplarzy powinno było się sprzedać w ciągu miesiąca. Przewidując to, Oscar Houghton przygotowywał matryce drukarskie z poprawionych przez Longfellowa korekt i skrupulatnie odnotowywał daty każdej czynności.
Trzej uczeni rozsiedli się w prywatnym kantorku drukarza.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedział Lowell, który nie potrafił się skupić nie tylko na cudzych, ale nawet na własnych planach wydawniczych.
Fields pokazał mu harmonogram.
– Longfellow oddaje poprawione korekty tydzień po naszych spotkaniach. Tak więc spotkania naszego Klubu odbywają się zawsze w środę poprzedzającą oddanie korekt. Ich dokładne daty łatwo ustalić na podstawie zapisków, które skrupulatnie prowadzi pan Houghton. Pieśń trzecią, o Ignavi, „obojętnych", tłumaczyliśmy jakieś trzy, cztery dni po zabójstwie sędziego Healeya. Zabójstwa wielebnego Talbota dokonano trzy dni przed spotkaniem, które miało być poświęcone tłumaczeniu pieśni od siedemnastej do dziewiętnastej. W tej ostatniej znajdował się opis kary symoniaków.
– Ale wtedy dowiedzieliśmy się o morderstwie! – zauważył Lowell.
– Tak, i zmieniłem plan, wybierając w ostatniej chwili pieśń, w której Dante spotyka Ulissesa, tak abyśmy mogli przygotować się duchowo do tamtych, i sam zabrałem się do pominiętych pieśni. Wreszcie, według wszelkich danych, Phineas Jennison został zmasakrowany we wtorek, dzień przed wczorajszym tłumaczeniem wierszy, które stały się inspiracją dla tej ohydnej zbrodni.
Lowell zbladł i zaraz gwałtownie poczerwieniał na twarzy.
– Teraz rozumiem, Longfellow! – krzyknął Fields.
– Każda zbrodnia – powiedział Longfellow – każda zdarzyła się tuż przedtem, zanim nasz Klub przetłumaczył pieśń, na której wzorował się morderca.
– Jak mogliśmy tego nie zauważyć? – zawołał wydawca.
– Ktoś się z nami bawi! – zahuczał Lowell i ściszając głos, wyszeptał: – Ktoś obserwował nas od początku, Longfellow! To musiał być ktoś, kto słyszał o naszym Klubie! Kimkolwiek jest, synchronizuje zbrodnie z postępami naszego tłumaczenia!
– Poczekaj, to może być po prostu tragiczny zbieg okoliczności – Fields spojrzał znowu na wykaz. – Zobaczcie. Przetłumaczyliśmy niemal dwa tuziny pieśni Piekła, a były tylko trzy zabójstwa.
– Trzy tragiczne zbiegi okoliczności – zauważył Longfellow.
– Nie ma żadnych zbiegów okoliczności – upierał się Lowell. – Lucyfer ścigał się z nami, aby zobaczyć, co będzie pierwsze: tłumaczenie Dantego krwią czy atramentem! I za każdym razem przegrywamy wyścig o dwie lub trzy długości!
– Ale kto mógłby znać nasz plan z góry? – zaprotestował wydawca. – I dysponować wystarczającym czasem, aby zaplanować tak skomplikowane zbrodnie? Przecież nie mamy żadnego programu. Czasami nie spotykamy się co tydzień. Bywa, że Longfellow opuszcza pieśń czy dwie, bo nie jesteśmy do nich jeszcze przygotowani, i tłumaczymy nie po kolei.
– Moja Fanny nie wiedziałaby, do której pieśni siadamy, nawet gdyby to ją interesowało – przyznał Lowell.
– Kto mógłby znać takie szczegóły, Longfellow? – spytał Fields.
– Gdyby to była prawda – Lowell wpadł mu w słowo – znaczyłoby to, że pośrednio przyczyniliśmy się do tych morderstw!
Zamilkli. Fields spojrzał na Longfellowa, jakby chcąc go bronić.
– Brednie! – krzyknął. – Czyste brednie, Lowell!
Lepsze argumenty nie przychodziły mu na myśl.
– Nie będę udawał, że rozumiem ten dziwny układ zdarzeń – wyznał Longfellow, wstając zza biurka Houghtona – ale nie możemy dłużej uciekać od ich skutków. Niezależnie od tego, co postanowi posterunkowy Rey, nie możemy uważać naszego udziału w Klubie jedynie za przywilej. Trzydzieści lat minęło od szczęśliwych czasów, kiedy pierwszy raz siadłem za biurkiem, aby tłumaczyć Komedię. Traktowałem poemat z takim nabożeństwem, że niekiedy mnie to paraliżowało. Ale teraz musimy się spieszyć, aby zakończyć pracę, zanim zdarzy się następna tragedia.
Gdy Fields odjechał powozem do Bostonu, Lowell i Longfellow w sypiącym śniegu ruszyli piechotą do swoich domów. Wiadomość o śmierci Phineasa Jennisona błyskawicznie rozeszła się po mieście. Cisza pod wiązami na Cambridge Street była ogłuszająca. Wieńce białego jak śnieg dymu, który unosił się z kominów, znikały jak duchy. Okna o nie zasuniętych okiennicach były zasłonięte od środka wilgotnymi ubraniami. Na zewnątrz panowała zbyt niska temperatura, by je suszyć. Domy, z nowymi żelaznymi zamkami i metalowymi łańcuchami, szczelnie zamknięto, zgodnie z zaleceniem miejscowych stróżów porządku. Niektórzy z mieszkańców zmajstrowali nawet rodzaj alarmu przy drzwiach, używając elektrycznych urządzeń sprzedawanych przez domokrążców z Zachodu. Dzieci nie bawiły się w puszystych zaspach. Po trzech zabójstwach nie dało się już ukryć, że dokonał ich jeden człowiek. Gazety szybko rozpowszechniły wiadomość, że ubranie każdej z ofiar leżało schludnie złożone na miejscu zbrodni; całe miasto nagle poczuło się nagie. Przerażenie, które zapanowało od śmierci Artemusa Healeya, zeszło teraz z Beacon Hill, wzdłuż Charles Street, Zatoki Back i przez most dotarło do Cambridge. Nagle wydało się, że jest wiele irracjonalnych, ale nieodpartych powodów, aby wierzyć w gniew Boży, w apokalipsę.
Longfellow zatrzymał się, gdy mijali przecznicę od Craigie House.
– Czy nie jesteśmy za to odpowiedzialni? – własny głos wydawał mu się przeraźliwie cichy.
– Nie nabijaj sobie tym głowy. Nie wiedziałem, co mówię, Longfellow.
– Bądź ze mną uczciwy, Lowell. Czy nie myślisz?…
Słowa Longfellowa przerwał pisk dziewczynki, który wydawał się wstrząsać fundamentami okolicznych budynków. Pod Longfellowem ugięły się nogi, gdy zorientował się, że głos dobiega z jego domu. Wiedział, że będzie musiał biec wzdłuż Brattle Street, przez całun śniegu. Na jedną krótką chwilę sparaliżowały go własne wspomnienia, jak wtedy, gdy budząc się z koszmaru, szukał śladów nieszczęścia we własnym spokojnym pokoju. „Dlaczego nie zdołałem jej uratować?"
– Biec po strzelbę? – krzyknął w panice Lowell.
Longfellow bez słowa rzucił się naprzód.
Obaj dobiegli do progu Craigie House niemal równocześnie, co stanowiło nie byle jakie osiągnięcie dla Longfellowa, który, w odróżnieniu od Lowella, nie był przyzwyczajony do fizycznego wysiłku. Wpadli razem do przedsionka. W salonie ich oczom ukazał się Charley Longfellow, jeden z synów poety, który klęczał obok małej Annie Allegry. Usiłował uspokoić piszczącą z radości dziewczynkę, zachwyconą prezentami, które właśnie dostała od brata. Trap poszczekiwał i radośnie merdał krótkim, grubym ogonem. Alice Mary weszła do pokoju, by ich przywitać.
– Och, tatusiu – zawołała. – Charley właśnie przyjechał do domu na Święto Dziękczynienia. Przywiózł nam francuskie kurtki w czerwonoczarne pasy! – Dziewczynka zaprezentowała im na sobie jedną z nich.
– Bosko wyglądasz! – zawołał Charley. Objął ojca. – Ależ tato, jesteś blady jak prześcieradło! Źle się czujesz? Chciałem zrobić ci małą niespodziankę! Może zbyt szybko się starzejesz? – zaśmiał się.
Jasna skóra Longfellowa po chwili odzyskała kolor. Poeta odciągnął Lowella na bok.
– Charley wrócił do domu – szepnął konspiracyjnym tonem, jakby przyjaciel sam tego nie widział.
Później tego wieczoru, gdy dzieci już spały na piętrze, a Lowell wrócił do domu, Longfellow poczuł głęboki spokój. Oparł się na pulpicie i przesunął dłonią po gładkim drewnie, na którym napisał większość swoich tłumaczeń. Gdy po raz pierwszy brał się do lektury Dantego, nie wierzył w wielkość poety. Miał obawy, czy tak wspaniałemu początkowi dorówna zakończenie. Jednak Dante nie obniżał lotów przez cały poemat, a Longfellow podziwiał coraz bardziej jego nie tylko wielką, lecz nieustającą siłę. Styl zmieniał się razem z treścią, przybierał jak przypływ, tak że w końcu jego wzbierające wody unosiły czytelnika, obciążonego wątpliwościami i strachem. Poeta starał się być wierny florentyńczykowi, lecz niekiedy Dante zdawał się kpić z niego, a jego myśl wybiegała poza słowa, poza granice języka. Longfellow czuł się wtedy jak rzeźbiarz, który nie mogąc oddać w zimnym marmurze piękna ludzkiego oka, używa sztuczek: osadza głębiej oko lub wysuwa czoło do przodu.
Ale Dante opierał się mechanicznym chwytom, ukrywał się, żądał cierpliwości. Kiedy tłumacz i poeta grzęźli w tym impasie, Longfellow zatrzymywał się i myślał: Tu Dante odłożył pióro – dalej jest tylko czysta karta. Jak będzie wypełniona? Jakie nowe postaci się pojawią? Jakie nowe nazwiska? Wtedy poeta znów sięgał po pióro – z wyrazem radości lub oburzenia pisał dalej – a Longfellow podążał za nim bez lęku.
Czujne uszy Trapa, który leżał zwinięty w kłębek u stóp Longfellowa, pochwyciły cichy chrobot, podobny do dźwięku, jaki wydaje paznokieć skrobiący o tablicę. Pewnie zaskrzypiał lód na szybie smaganego wiatrem okna.
O drugiej nad ranem Longfellow nadal tłumaczył. Choć w kominku buzował ogień, rtęć w termometrze nie chciała się wznieść powyżej 60° Fahrenheita [56] i zrażona zaraz spadała. Poeta postawił świeczkę przy jednym z okien i wyjrzał przez drugie na piękne drzewa, ozdobione pióropuszami śniegu. Noc była bezwietrzna i oświetlone drzewa wyglądały jak wielkie, ozdobne choinki pod gołym niebem. Gdy Longfellow zamykał okiennice, zauważył jakieś dziwne znaki na jednym z okien.
Ponownie otworzył okiennice. Dźwięk, który słyszał wcześniej, nie był więc skrzypieniem lodu, ale odgłosem noża rysującego szkło. A zatem był tylko o kilka stóp od przeciwnika. Z początku znaki wycięte na szybie wyglądały niezrozumiale:
ENOIZUDART AIM AL
Longfellow po chwili pojął ich znaczenie, ale mimo to włożył kapelusz, szalik i płaszcz i wyszedł przed dom, gdzie mógł już z łatwością przeczytać pogróżkę, przesuwając palcami po ostrych krawędziach liter:
LA MIA TRADUZIONE
MOJE TŁUMACZENIE
Naczelnik Kurtz wywiesił na tablicy na głównym posterunku obwieszczenie, że za kilka godzin wyrusza pociągiem na objazd Nowej Anglii z cyklem wykładów o nowych metodach pracy policji.
– Mam ratować reputację miasta, jak twierdzą radni – Kurtz wyjaśnił Reyowi. – Kłamcy.
– Więc po co pana wysyłają?
– Aby usunąć mnie z drogi detektywom. Zgodnie z uchwałą jestem jedynym oficerem policji w departamencie, który ma prawo nadzorować biuro śledcze. Te łotry będą miały odtąd wolną rękę. Śledztwo należy teraz tylko do nich; nie będzie tu nikogo, kto mógłby ich powstrzymać.
– Ale, panie naczelniku, oni szukają nie tam, gdzie trzeba. Chcą tylko pokazowego aresztowania.
Kurtz wbił w niego wzrok.
– A pan, panie posterunkowy, ma tu zostać i robić, co panu kazano. Czy to jasne? Aż sprawa zostanie wyjaśniona. Co może zająć wiele czasu.
Rey zamrugał powiekami.
– Panie naczelniku, mam panu wiele do powiedzenia…
– Wszystko, czego się pan dowiedział albo co pan sobie wymyślił, ma pan powtórzyć detektywowi Henshawowi i jego ludziom.
– Panie naczelniku…
– To wszystko, Rey! Mam pana sam zaprowadzić do Henshawa?
Rey zawahał się, ale pokręcił głową. Kurtz chwycił Mulata za ramię.
– Czasami trzeba się zadowolić wiedzą, że nic więcej nie da się już zrobić.
Gdy wieczorem Rey wracał do domu, spostrzegł w pewnym momencie, że podchodzi do niego odziana w płaszcz, zakapturzona postać. Gdy kobieta zdjęła kaptur, przez ciemną woalkę przebiła się mgiełka przyspieszonego oddechu. Mabel Lowell podniosła welon i utkwiła wzrok w policjancie.
– Panie posterunkowy, pamięta mnie pan? Spotkał mnie pan, gdy szukał pan profesora Lowella. Mam coś dla pana. Powinien to pan zobaczyć – wyjęła spod płaszcza grubą paczkę.
– Jak mnie pani znalazła, panno Lowell?
– Mam na imię Mabel. Czy myśli pan, że tak trudno znaleźć jedynego Mulata w policji bostońskiej? – Jej usta wygięły się w wymuszonym uśmiechu.
Rey po sekundzie wahania otworzył pakunek i wyjął kilka kartek.
– Chyba nie powinienem brać tego od pani. Czy to własność pani ojca?
– Tak – przyznała Mabel.
Były to próbne odbitki przekładu Longfellowa, z marginesami pełnymi uwag Lowella.
– Myślę, że ojciec odkrył jakieś ślady poezji Dantego w tych dziwnych morderstwach. Nie znam szczegółów, a gdy go próbowałam zapytać, wpadał w rozdrażnienie, proszę zatem, aby nie wspominał mu pan o naszym spotkaniu. Miałam sporo kłopotów z zakradnięciem się do gabinetu ojca tak, aby mnie nie zauważył.
– Ależ, panno Lowell… – westchnął Rey.
– Mabel. – Patrząc na uczciwą twarz Mulata, dziewczyna nie odważyła się pokazać swojej desperacji. – Proszę mnie wysłuchać. Ojciec mówi swojej żonie niewiele, a mnie jeszcze mniej. Ale wiem, że książki o Dantem ma porozrzucane wszędzie. Kiedy jest z przyjaciółmi, rozmawiają tylko o tym. Mówią z przerażeniem i lękiem nie przystającym do Klubu tłumaczy. Znalazłam rysunek płonących ludzkich stóp razem z wycinkami z gazety o wielebnym Talbocie; podobno gdy go znaleziono, jego stopy były zwęglone. Trudno nie skojarzyć tych faktów. Zaledwie kilka miesięcy temu słyszałam, jak ojciec omawiał z Meadem i Sheldonem pieśń o nieuczciwych duchownych.
Rey zaprowadził dziewczynę na podwórko sąsiedniej kamienicy, gdzie znaleźli wolną ławkę.
– Panno Mabel, niech pani nie mówi nikomu, że pani o tym wie – nakazał jej posterunkowy. – To tylko skomplikuje sytuację i rzuci cień podejrzenia na pani ojca i jego przyjaciół… Obawiam się, że również na panią. Wplątanych jest w to wiele wpływowych osób i niektóre mogłyby w niewłaściwy sposób wykorzystać tę informację.
– Wiedział pan już o tym, prawda? W takim razie zamierza pan chyba coś zrobić, aby zakończyć to szaleństwo?
– Prawdę mówiąc, nie wiem.
– Nie może pan stać bezczynnie i patrzeć, kiedy ojciec… Proszę! – Dziewczyna znów dała mu do rąk paczkę. Nie mogła powstrzymać łez, które cisnęły jej się do oczu. – Proszę to wziąć i przeczytać. Wtedy gdy odwiedził pan Craigie House… Musiało to mieć związek z tą sprawą. Wiem, że może pan nam pomóc.
Rey przeglądnął papiery. Od czasów wojny nie przeczytał ani jednej książki. Niegdyś pochłaniał literaturę z ogromną łapczywością, szczególnie po śmierci przybranych rodziców i sióstr; czytał powieści historyczne, biografie i romanse. Jednak w tej chwili książka kojarzyła mu się z czymś odpychająco zamkniętym w sobie i aroganckim. Wolał gazety i ulotki, które nie mogły zawładnąć jego umysłem.
– Ojciec potrafi być surowy. Wiem, że często sprawia takie wrażenie – ciągnęła dalej Mabel – ale przeżył wiele lęków, zarówno pochodzących z zewnętrz jak i tych wewnętrznych. Ciągle się boi, że utraci talent; lecz dla mnie pozostanie zawsze ojcem, nie pisarzem.
– Nie musi się pani martwić o pana Lowella.
– Więc pomoże mu pan? – zapytała, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Czy mogę coś jeszcze zrobić? Cokolwiek, żeby ochronić ojca?
Rey nie odpowiedział. Dostrzegł, że przechodnie spoglądają na nich z niechęcią. Odwrócił wzrok. Mabel uśmiechnęła się smutno i wstała z ławki.
– Rozumiem. Jest pan jak ojciec, który uważa, że nie można mi zaufać w poważnych sprawach. Dlaczego właściwie przyszło mi do głowy, że będzie pan inny?
Przez chwilę Rey nie mógł odpowiedzieć, zbyt dobrze rozumiał jej uczucia.
– Panno Lowell, w tej sprawie nikt, kto nie musi, nie powinien brać udziału.
– Ja nie mam wyboru – odparła i opuściwszy woalkę, ruszyła ku stacji tramwajów konnych.
Profesor George Ticknor, stary, niedołężny już człowiek, powiedział żonie, żeby zaprosiła gościa na górę. Jego dużą i niezwykłą twarz ozdabiał dziwny uśmiech. Czarne niegdyś włosy okryły się siwizną z tyłu głowy i na bokobrodach, a pod szlafmycą żałośnie się przerzedziły. Hawthorne nazwał niegdyś jego nos przeciwieństwem orlego – ani całkiem zadarty, ani perkaty.
Profesor nigdy nie miał bujnej wyobraźni, z czego się zresztą cieszył – chroniło go to od fantazji, które trapiły innych bostończyków, w szczególności innych pisarzy, w okresach reform. Ticknor nie żywił złudzeń, że cokolwiek się zmieni.
Mimo wszystko nie mógł oprzeć się myśli, że służący, który podnosił go z fotela, wyglądał tak, jak wyglądałby dorosły George junior, gdyby nie zmarł w wieku pięciu lat. Ticknor nawet po trzydziestu latach odczuwał ogromny smutek z powodu śmierci swego dziecka. Nie mógł już nawet przypomnieć sobie jego wesołego uśmiechu ani radosnego głosu. Nieraz odwracał głowę na jakiś znajomy odgłos, lecz chłopca tam nie było; na próżno nasłuchiwał lekkich kroków syna.
Longfellow wszedł do biblioteki, nieśmiało niosąc prezent. Był to zapięty na sprzączkę woreczek ze złotymi frędzlami.
– Proszę nie wstawać, panie profesorze! – zawołał na powitanie poeta.
Ticknor poczęstował go cygarami; sądząc po popękanych banderolach, już wielu gości, dość rzadkich zresztą, miało okazję za nie dziękować.
– Drogi panie Longfellow, co pan tu przyniósł?
Poeta położył woreczek na biurku Ticknora.
– Sądzę, że pan bardziej niż ktokolwiek chciałby to zobaczyć.
Ticknor patrzył na niego wyczekująco. Jego czarne oczy były nieodgadnione.
– Dzisiaj rano otrzymałem tę przesyłkę z Włoch. Niech pan przeczyta załączony list. – Longfellow podał go Ticknorowi.
Autorem był George Marsh z Florenckiego Komitetu Obchodów Jubileuszu Dantego. Zapewniał Longfellowa, że nie powinien obawiać się o to, czy jego tłumaczenie Inferna zostanie przyjęte przez Komitet.
Ticknor zaczął czytać.
Książę Caietani i Komitet z wdzięcznością przyjmą pierwsze amerykańskie tłumaczenie wielkiego poematu, jako dar najbardziej odpowiadający powadze rocznicy, a jednocześnie wspaniały hołd Nowego Świata dla jednego z największych cudów kraju swojego odkrywcy, Kolumba…
– A czemu miałby się pan obawiać? – zastanawiał się Ticknor.
Longfellow uśmiechnął się.
– Przypuszczam, że w ten uprzejmy sposób pan Marsh prosi, abym się pośpieszył. Ale czy nie jest prawdą, że Kolumb był bardzo niepunktualny?
Ticknor czytał dalej.
Proszę przyjąć od Komitetu, jako wyraz uznania dla Pana przyszłego utworu, jeden z siedmiu woreczków zawierających prochy Dantego A/ighieri, wydobyte ostatnio z jego grobu w Rawennie.
Na policzkach Ticknora pojawił się słaby rumieniec radości, a jego wzrok skierował się ku woreczkowi. Policzki sędziwego profesora dawno utraciły ów śniady kolor, który razem z czarnymi włosami sprawiał, że za młodu brano go za Hiszpana. Ticknor odpiął sprzączkę, otworzył woreczek i wpatrzył się w pył, niczym nie różniący się od węglowego. Potem przesypał jego część przez palce, jak zmęczony pielgrzym, docierający w końcu do świętego źródła.
– Przez ile to lat – rzekł starzec – zdawało mi się, że po całej ziemi szukam, bez powodzenia, badaczy Dantego.
Przełknął z trudem ślinę, zapytując się w myślach: „ile to lat?".
– Iluż to moim krewnym próbowałem bezskutecznie wyjaśnić, że Dante uczynił mnie lepszym człowiekiem! Czy zauważył pan, Longfellow, że w zeszłym roku nie było klubu czy stowarzyszenia w Bostonie, które by nie czciły trzechsetnej rocznicy urodzin Szekspira? A kto poza Włochami uważa sześćsetlecie urodzin Dantego za istotną rocznicę? Szekspir uczy nas, jak poznać samych siebie. Dante uczy nas poznawać się wzajemnie. Proszę mi powiedzieć, jak posuwa się praca nad pańskim tłumaczeniem.
– Może nam pan pomóc – odparł Longfellow. – Dzisiaj rozpoczyna się nowy etap naszej walki.
Longfellow wziął głęboki oddech, potem opowiedział historię morderstw – o sędzim Healeyu ukaranym jak jeden z Ignavi, o Elishy Talbocie torturowanym jak symoniak, Phineasie Jennisonie potraktowanym jak schizmatyk. Mówił o tym, jak Klub Dantego śledził kolejne działania Lucyfera w mieście i jak członkowie Klubu zrozumieli, że wiążą się one z tempem ich tłumaczenia.
– Pomóc? – Ticknor sprawiał wrażenie, jakby degustował to słowo niczym nowe wino, a potem powoli wypluł je z niesmakiem. – Pomóc w czymś, Longfellow?
Poeta odchylił się w swoim fotelu, zdziwiony.
– Głupotą byłaby próba powstrzymania czegoś takiego – ciągnął Ticknor bez współczucia. – Czy wie pan, Longfellow, że zacząłem rozdawać moje książki?
Wskazał swoją hebanową laską na regały stojące wzdłuż wszystkich ścian pokoju.
– Przekazałem ich trzy tysiące do nowej biblioteki powszechnej, tom po tomie.
– Wspaniały gest, panie profesorze – rzekł Longfellow bez pochlebstwa.
– Tom po tomie, aż nic ze mnie nie zostanie.
Ticknor szturchnął laską puszysty dywanik. Kwaśny pół uśmiech, pół grymas pojawił się na jego zmęczonych ustach.
– Najwcześniejszym zdarzeniem, jakie pamiętam, była śmierć Waszyngtona. Ojciec, kiedy wrócił do domu, nie mógł mówić, tak oszołomiła go ta nowina; bałem się, czy nie dostanie apopleksji, i prosiłem mamę, żeby wezwała lekarza. Potem przez kilka tygodni wszyscy, nawet dzieci, nosili czarną krepę na rękawach. Czy kiedykolwiek zastanowiło pana, że zabicie jednego człowieka czyni z nas mordercę, a zabicie tysiąca ludzi czyni z nas bohatera jak Waszyngton? Niegdyś chciałem zapewnić przyszłość naszym literackim instytucjom przez badania i nauczanie, szacunek dla tradycji. Dante pisał, że chciałby, aby jego poezja trwała dalej po jego śmierci w nowym domu, i przez czterdzieści lat trudziłem się nad spełnieniem jego życzenia. Przeznaczenie literatury, zapowiedziane przez Emersona, wypełnia się w zdarzeniach, które pan opisuje: literatura, która ożywia i uśmierca, która może karać i uniewinniać.
– Wiem, że nie może pan popierać tego, co się zdarzyło, profesorze – odpowiedział z namysłem Longfellow. – Dzieło Dantego zeszpecone, użyte jako narzędzie morderstwa i prywatnej zemsty.
Ręce Ticknora drżały.
– Tu wreszcie jest dawny tekst, który na naszych oczach stał się współczesną mocą, mocą sądu! Jeśli to, co pan odkrył, Longfellow, jest prawdą, to gdy świat dowie się o zdarzeniach w Bostonie, choćby i za dziesięć wieków, dzieło Dantego nie dozna uszczerbku, nie będzie zniesławione ani zniszczone. Będzie czczone jako pierwsze wielkie dzieło amerykańskiego geniuszu; Dante będzie pierwszym poetą, który wyzwoli wspaniałą moc literatury i zwróci ją przeciwko niedowiarkom!
– Dante, profesorze, pisał, aby oddalić nas od czasów, gdy śmierć była niezrozumiała. Pisał, aby dać nam nadzieję życia, abyśmy wiedzieli, że Bóg nie zapomina o naszym istnieniu i naszych modlitwach.
Ticknor westchnął bezradnie i pchnął palcem zdobiony złotem woreczek.
– Niech pan pamięta o swoim prezencie, panie Longfellow.
Poeta uśmiechnął się.
– Pan pierwszy uwierzył, że się uda. – Włożył woreczek w dłonie Ticknora. Profesor chwycił go chciwie.
– Jestem zbyt stary, aby móc pomagać komukolwiek, Longfellow – wymawiał się Ticknor – ale mogę coś panu podpowiedzieć. Nie ściga pan Lucyfera. To znaczy nie ściga pan złoczyńcy, którego pan opisuje. Lucyfer jest zupełnie otępiały, gdy Dante napotyka go, jęczącego i niemego, na końcu swej drogi w skutym lodem Kocycie. W ten sposób Florentyńczyk triumfuje nad Miltonem: pragniemy, aby Lucyfer był zadziwiająco przebiegły, abyśmy mogli go zwyciężyć; ale Dante utrudnia całą rzecz. Pan ściga Dantego. To Dante decyduje, kto ma być ukarany i gdzie, i jakie cierpienia ma znosić. To Dante wymyśla kary dla potępionych, lecz czyniąc z siebie w poemacie pielgrzyma, próbuje sprawić, abyśmy o tym zapomnieli: mamy myśleć, że jest tylko jednym z niewinnych świadków wyroków boskich.
Tymczasem w Cambrigde James Russell Lowell widział duchy.
Gdy tak siedział w fotelu, w strumieniach zimowego światła, ujrzał twarz Marii, swojej pierwszej ukochanej, i dał się porwać tej wizji. „Za chwilę – powtarzał – za chwilę". Maria siedziała z Walterem na kolanach i uspokajała Lowella: „Zobacz, na jakiego pięknego, silnego chłopca wyrósł".
Fanny Lowell orzekła, że wygląda, jakby miał gorączkę, i nalegała, żeby położył się do łóżka. Zaproponowała, że przyprowadzi lekarza albo doktora Holmesa. Ale Lowell nie zwracał na nią uwagi, czuł się szczęśliwy; ukradkiem wyszedł z Elmwood tylnymi drzwiami. Myślał o swojej matce, która, zamknięta w zakładzie dla obłąkanych, zawsze zapewniała go, że najszczęśliwsza jest podczas ataków. Dante napisał, że największym nieszczęściem jest wspomnienie dawnej szczęśliwości, ale był w błędzie, w wielkim błędzie – myślał Lowell. – Nie ma szczęścia większego niż nasze, smutne i pełne żalu. Holmes miał rację. Radość i smutek to siostry, w dodatku bardzo do siebie podobne; gdyby było inaczej, nie przynosiłyby obie łez. Biedny synek Lowella, Walter, ostatnie, martwe dziecko Marii, jego pierworodny dziedzic, wydawał się na wyciągnięcie ręki, gdy poeta wędrował po ulicach, próbując myśleć o czymkolwiek innym niż o swej pierwszej żonie, o czymkolwiek. Ale bezcielesna obecność Waltera była teraz nie tyle obrazem, ile szemrzącym uczuciem, które podążało za nim jak cień, było w nim – jak u ciężarnej kobiety, która czuje życie rozpychające się w jej brzuchu. Wydawało mu się, że zobaczył Piętro Bachiego, który minął go na ulicy, kłaniając się i szydząc, jak gdyby chciał powiedzieć: „Zawsze będę ci przypominał o porażce". Nigdy o nic nie walczyłeś, Lowell.
„Nie ma cię tutaj!" – mamrotał Lowell, dręczony wciąż tą samą myślą: gdyby nie był tak pewny winy Bachiego, gdyby posiadał choć część sceptycyzmu Holmesa, mogliby znaleźć zabójcę, a Phineas Jennison żyłby nadal. I wtedy gdy chciał już poprosić któregoś ze sklepikarzy o szklankę wody, zobaczył przed sobą błyszczący biały płaszcz i biały jedwabny kapelusz; człowiek odziany w ten charakterystyczny strój sunął dziarsko do przodu, wspierając się na ozdobionej złotem lasce.
Phineas Jennison.
Lowell przetarł oczy, którym nie ufał, zdając sobie sprawę ze stanu swego umysłu, ale wciąż widział Jennisona, całego i zdrowego, jak szedł, roztrącając przechodniów, którzy ustępowali mu z drogi z podejrzliwym wyrazem twarzy.
A więc żył…
Lowell chciał krzyknąć, ale zawiodło go zaschnięte gardło, chciał biec, lecz czuł, że ma spętane nogi.
– Ach, Jennison! – Gdy tylko odzyskał głos, zaczęły mu łzawić oczy. – Phinny, Phinny, to ja, Lowell! Obejrzyj się! Ty żyjesz!
Lowell rzucił się do przodu, roztrącając przechodniów, i szarpnął Jennisona za ramię, obracając go twarzą do siebie. Ale zobaczył tylko upiorną hybrydę. W szytym na zamówienie płaszczu i kapeluszu Jennisona, wspierając się na jego błyszczącej lasce, szedł starzec z kilkudniowym zarostem na pokrytej brudem twarzy i o zdeformowanych członkach. Nędzarz trząsł się ze strachu w uścisku Lowella.
– Jennison… – powtórzył już ciszej Lowell.
– Niech pan nie wzywa policji, błagam… Ja marzłem…
Okazało się, że to włóczęga, który odkrył ciało Jennisona w opuszczonym forcie, dokąd trafił z przytuliska na sąsiedniej wyspie. Znalazł piękne ubranie złożone w kostkę na podłodze magazynu, gdzie wisiał okaleczony przedsiębiorca, i zabrał kilka rzeczy.
Harvard Yard był zasypany śniegiem. Lowell bezskutecznie szukał w kampusie Edwarda Sheldona. Poeta wysłał do niego list w czwartek wieczór, po tym jak zobaczył studenta razem z „widmem", domagając się, aby niezwłocznie stawił się w Elmwood. Ale Sheldon nie odpowiedział. Kilku kolegów powiedziało, że nie widzieli go od paru dni. Przypomnieli Lowellowi, że jest już spóźniony na swój wykład. Gdy poeta wszedł do sali wykładowej w University Hall, obszernego pomieszczenia, w którym niegdyś znajdowała się kaplica, i przywitał się tradycyjnym „Szanowni panowie, bracia studenci… ", młodzi ludzie jak zwykle odpowiedzieli mu śmiechem. „Bracia grzesznicy" – tak zwracali się do wiernych kaznodzieje kongregacjonaliści, których pamiętał z dzieciństwa. Również jego ojciec – pastor. A także ojciec Holmesa. Bracia grzesznicy. Nic nie mogło naruszyć szczerej pobożności ojca Lowella, jego wiary w Boga, który dawał mu siły.
– Czy jestem właściwym człowiekiem, aby uczyć niewinną młodzież? Żadną miarą! – Lowell usłyszał własne słowa, gdy dotarł do trzeciej części wykładu o Don Kichocie. – Az drugiej strony – rozważał – bycie profesorem szkodzi też mnie samemu, sprawiając, że moja myśl, jeśli nawet się zapala, to miast skakać na spotkanie pierwszej iskry, pełga niczym płomyk po zawilgoconym loncie.
Dwóch zaniepokojonych studentów podbiegło, aby go podtrzymać, gdy niemal stracił równowagę. Lowell podszedł chwiejnym krokiem do okna i wystawił głowę na zewnątrz, zamykając oczy. Jednak zamiast zimnego powiewu, na który liczył, poczuł uderzenie gorąca, jakby nos i policzki paliły mu płomienie piekieł. Potarł swe zwisające wąsy. One też były ciepłe i wilgotne. Gdy otworzył oczy, ujrzał tańczące w dole płomienie. Wybiegł z sali i popędził w dół po kamiennych schodach University Hall. Na Harvard Yard płonęło żarłoczne ognisko.
Stojący w półkolu dostojni zgromadzeni wpatrywali się z uwagą w płomienie. Wrzucali w nie książki z wielkiego stosu. Byli to miejscowi pastorzy, unitarianie i kongregacjonaliści, członkowie Korporacji Harwardzkiej i kilku przedstawicieli Harwardzkiej Rady Nadzorczej. Jeden z nich podniósł jakąś broszurę, zmiął ją i cisnął jak piłkę w płomienie. Podniosły się okrzyki radości. Lowell podbiegł, przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął druk z ognia. Okładka była już zwęglona, ale na osmalonej karcie tytułowej nadal widniał napis: „W obronie Charlesa Darwina i jego teorii ewolucji".
Lowell nie panował już nad sobą. Naprzeciw niego stał profesor Louis Agassiz. Z powodu dymu i gorąca krzywił twarz, lecz ujrzawszy poetę, zamachał do niego przyjaźnie.
– Jak noga, panie Lowell?
– Agassiz, co tu się dzieje?
– To? No cóż, to konieczność, choć przyznam, że szkoda marnować tyle dobrego papieru!
Przez zaparowaną szybę w oknie Gore Hall, groteskowej gotyckiej budowli z granitu, w której mieściła się biblioteka uniwersytecka, spoglądał na dół doktor Augustus Manning, skarbnik Korporacji. Lowell pospieszył ku masywnej bramie i ruszył przez nawę, czując z zadowoleniem, że z każdym długim krokiem wracają mu spokój i rozsądek. W Gore Hall z obawy przed pożarem nie używano świeczek ani gazu, więc biblioteczne wnęki były pogrążone w cieniu.
– Manning! – krzyknął Lowell, za co został upomniany przez bibliotekarza.
Skarbnik czaił się na podeście nad czytelnią, zbierając jakieś książki.
– Ma pan teraz wykład, profesorze Lowell. Pozostawianie studentów bez nadzoru nie zostanie uznane za właściwe zachowanie przez Korporację Harwardzką.
Lowell musiał wytrzeć twarz chusteczką, zanim wdrapał się na podest.
– Odważacie się palić książki w instytucji, której zadaniem jest edukacja!
Miedziane rury nowatorskiego systemu ogrzewania zamontowanego w Gore Hall ciągle przepuszczały parę, której kłęby wypełniały bibliotekę, skraplając się na oknach, książkach i ubraniach studentów.
– Świat religii ma wobec nas, a w szczególności wobec pana przyjaciela, profesora Agassiza, dług wdzięczności za to, że wspiera nas w walce z potworną doktryną, która głosi, że pochodzimy od małpy, profesorze. Pański ojciec z pewnością by się ze mną zgodził.
– Agassiz jest zbyt mądry – odparł Lowell, gdy wszedł na podest. – Jeszcze pana opuści. Może pan być pewien! Tym, którzy boją się myśleć, myśl i tak zawsze będzie zagrażać.
Manning uśmiechnął się krzywo.
– Czy pan wie, że przekazałem za pośrednictwem Korporacji sto tysięcy dolarów na muzeum Agassiza? Jestem przekonany, że profesor zrobi dokładnie to, co mu powiem.
– O co panu chodzi, Manning? Dlaczego nienawidzi pan przekonali innych ludzi?
Skarbnik spojrzał na Lowella z ukosa.
– Byliśmy szlachetnym krajem, w którym panowały sprawiedliwość i ład moralny, ostatnim, osieroconym dzieckiem wielkiej rzymskiej rzeczpospolitej. – Jego głos nie brzmiał już tak pewnie jak przed chwilą. – Nasz świat niszczeje i dusi się pod naporem obcych. Nowomodne niemoralne myśli i idee nadciągają wraz z każdym przybyłym cudzoziemcem, sprzeniewierzając się zasadom, na których zbudowano Amerykę. Sam pan to widzi, profesorze. Czy pan sądzi, że dwadzieścia lat temu doszłoby do tej okropnej wojny? Że rodak wystąpiłby przeciwko rodakowi? Zostaliśmy zatruci. Wojna, nasza wojna, wcale się nie skończyła. Dopiero się zaczyna. Uwolniliśmy demony, toteż unoszą się dziś w powietrzu, którym oddychamy. Rewolucje, mordy, złodziejstwo mają początek w naszych duszach i przenikają na ulice i do naszych domów…
Tyle emocji u Manninga Lowell widział po raz pierwszy.
– Sędzia Healey był na moim seminarium magisterskim, profesorze. Był jednym z naszych najlepszych przewodniczących Rady Nadzorczej, a teraz został zamordowany przez bestię, która jedyne co potrafi, to zadawać śmierć! Tu, w Bostonie, jesteśmy niczym w oblężonej twierdzy. Harvard to ostatnia forteca chroniąca to, co wzniosłe. I ja nią dowodzę! – Manning był coraz bardziej wzburzony. – Pan, profesorze, buntuje się, pozwalając sobie na luksus braku odpowiedzialności. Prawdziwy z pana poeta.
Lowell poczuł, że po raz pierwszy od śmierci Phineasa Jennisona stoi wyprostowany. Dodało mu to sił.
– Przed stu laty zakuliśmy jedną z ras ludzkich w kajdany i było to przyczyną wojny. Ameryka będzie dalej rosła, bez względu na to, ile umysłów dziś pan więzi, doktorze Manning. Wiem, że groził pan Oscarowi Houghtonowi, iż poniesie konsekwencje, jeśli opublikuje tłumaczenie Longfellowa.
Skarbnik powrócił do okna i obserwował żywy, jasny płomień.
– I poniesie je z pewnością, profesorze Lowell. Italia to świat najgorszych namiętności i naj swobodniej szych obyczajów. A ja zachęcam pana, by ofiarował pan kilka egzemplarzy Dantego do Gore Hall, jak to już zrobił pewien błazen naukowiec z książkami Darwina. Niech pożre je ten sam ogień. Będzie to przykład dla wszystkich, którzy spróbują zmienić naszą instytucję w schronisko dla idei brutalnej przemocy.
– Nigdy panu na to nie pozwolę – odparł Lowell. – Dante jest pierwszym poetą chrześcijańskim, pierwszym, którego cały system myślowy jest zabarwiony czysto chrześcijańską teologią. Ale jego poemat jest nam bliski z jeszcze jednego powodu. To prawdziwa historia bliźniego, o wodzonej na pokuszenie, oczyszczonej i ostatecznie triumfującej ludzkiej duszy. Naucza, jak pokornie służyć smutkowi. Komedia to pierwszy okręt, jaki kiedykolwiek odważył się wpłynąć na ciche morze ludzkiej świadomości, by znaleźć nowy świat poezji. Dante trzymał na wodzy złamane serce przez dwadzieścia lat i nie pozwolił sobie umrzeć, dopóki nie dokończył swego zadania. Nie inaczej postąpi Longfellow. A ja wraz z nim.
Poeta odwrócił się i ruszył schodami w dół.
– Brawo, profesorze – Manning beznamiętnie spiorunował go wzrokiem. – Ale być może nie wszyscy podzielamy te poglądy. Miałem ostatnio szczególną wizytę policjanta, posterunkowego Reya. Zapytał mnie o pańską pracę nad Dantem. Nie wytłumaczył dlaczego i szybko wyszedł. Czy może mi pan wyjaśnić, czemu pańska praca przyciąga policję do naszej, jak pan to ujął, „instytucji, której zadaniem jest edukacja"?
Lowell zatrzymał się i spojrzał na Manninga. Skarbnik splótł długie palce ponad mostkiem.
– Niektórzy rozsądni ludzie wystąpią z pańskiego kręgu, profesorze Lowell. Mogę to panu obiecać. Żadne zrzeszenie buntowników nie utrzyma się zbyt długo. Jeżeli pan Houghton nie będzie z nami współpracował, by was zatrzymać, zrobi to ktoś inny. Na przykład doktor Holmes.
Lowell chciał wyjść, ale powstrzymał się, by usłyszeć więcej.
– Ostrzegałem go wiele miesięcy temu, by wyłączył się z waszego projektu translatorskiego, gdyż w przeciwnym razie poważnie zaszkodzi swojej reputacji. Jak pan myśli, co zrobił?
Lowell pokręcił głową.
– Odwiedził mnie w domu i wyznał, że zgadza się z moją oceną.
– Łżesz, Manning!
– O, więc doktor Holmes pozostał oddany sprawie? – zapytał skarbnik, jakby wiedział znacznie więcej, niż Lowell mógł sobie wyobrazić.
Poeta przygryzł drżącą wargę. Manning pokręcił lekko głową i uśmiechnął się.
– Ten żałosny manekin jest pańskim Benedictem Arnoldem [57], oczekującym poleceń, profesorze Lowell.
– Nie trzeba bardzo wielu starań, by zaskarbić sobie moją przyjaźń, lecz, proszę mi wierzyć, jeżeli już jestem czyimś przyjacielem, pozostaję nim zawsze. A jeśli ktoś chce być moim wrogiem, nie może sprawić, abym przestawał z nim dłużej, niż sam sobie tego życzę. Zegnam pana! – Lowell częstokończył rozmowę tak, że jego rozmówca pragnął słuchać go dalej.
Manning poszedł za Lowellem do czytelni i tam złapał go za ramię.
– Nie rozumiem, jak może pan rzucać na szalę swoje dobre imię, wszystko, na co pan pracował całe życie, dla czegoś takiego, profesorze.
Lowell odwrócił się gwałtownie.
– Myślę, doktorze Manning, że nieraz prosi pan niebiosa, by pozwoliły panu zaznać podobnego uczucia.
Poeta wrócił do sali wykładowej na czas, by zwolnić studentów.
Jeżeli morderca w jakiś sposób kontrolował postępy tłumaczenia Longfellowa i ponaglał go do jego ukończenia, Klub Dantego nie miał specjalnego wyboru, jak tylko przełożyć trzynaście pozostałych pieśni Piekła możliwie jak najszybciej. Członkowie Klubu zgodzili się podzielić na dwie grupy: zespół prowadzący śledztwo i zespół tłumaczy.
Lowell i Fields mieli się zajmować przeglądaniem materiału dowodowego, podczas gdy Longfellow i George Washington Greene trudzili się w gabinecie nad przekładem. Fields poinformował Greene'a, ku wielkiemu zadowoleniu starego pastora, że w celu jak najszybszego ukończenia przekładu został ustalony ścisły harmonogram prac. Było dziewięć nie omawianych pieśni, jedna częściowo tłumaczona, i dwie, z których Longfellow nie był w pełni zadowolony. Peter, służący Longfellowa, miał dostarczać do Riverside Press odbitki z naniesionymi korektami, w miarę jak Longfellow kończył kolejne partie materiału, i przy okazji zabierać Trapa na spacery.
– To nie ma sensu!
– Więc daj temu na razie spokój, Lowell – ripostował Fields z głębokiego bibliotecznego fotela, należącego niegdyś do dziadka Longfellowa, wielkiego generała z czasów wojny o niepodległość. Wydawca przyjrzał się uważnie poecie. – Usiądź. Masz jakieś niezdrowe rumieńce. Gzy ty w ogóle ostatnio sypiasz?
Lowell zignorował pytanie.
– Dlaczego Jennison został uznany za schizmatyka? Szczególnie w Złych Dołach każdy ze spotykanych przez Dantego cieni jednoznacznie obrazuje ten grzech.
– Nim dowiemy się, dlaczego Lucyfer wybrał Jennisona, musimy zebrać i zanalizować wszystkie szczegóły dotyczące samej zbrodni – stwierdził Fields.
– Cóż, z całą pewnością dowodzą one tego, że Lucyfer jest silny fizycznie. Jennison uprawiał wspinaczkę w Klubie Adirondack. Poza tym był sportowcem i myśliwym, a jednak napastnik z łatwością schwytał go i poszatkował.
– Bez wątpienia zagroził mu bronią – zauważył Fields. – Najsilniejszy człowiek może ulec z obawy przed pistoletem, Lowell. Wiadomo też, że naszego zabójcę trudno jest zauważyć. Od śmierci Talbota na tym obszarze przez całą dobę rozstawione były patrole. Poza tym uwaga, jaką przywiązuje Lucyfer do szczegółów pieśni Dantego: to również nie ulega wątpliwości.
– Gdy tak tu sobie rozmawiamy – powiedział Lowell nieobecnym głosem – a Longfellow przekłada nowy wers w pokoju obok, w każdej chwili może zdarzyć się kolejne morderstwo, a my nie jesteśmy w stanie mu zapobiec.
– Trzy zabójstwa i żadnego świadka. Precyzyjnie powiązane czasowo z postępami naszego przekładu. Co powinniśmy robić? Chodzić ulicami i czekać na następne? Gdybym był człowiekiem niewykształconym, mógłbym zacząć myśleć, że naprawdę jakiś zły duch uwziął się na nas.
– Musimy zawęzić nasze rozważania do związków mordercy z Klubem – stwierdził Lowell. – Skoncentrujmy się na ustaleniu wszystkich, którzy mogli w jakiś sposób poznać harmonogram tłumaczeń.
Kiedy poeta przerzucał kartki notatnika, w którym zapisywał postępy śledztwa, machinalnie pogładził jeden z eksponatów biblioteki, kulę armatnią wystrzeloną przez Brytyjczyków na Boston przeciw wojskom generała Waszyngtona.
Usłyszeli stukanie do drzwi frontowych, lecz zignorowali je.
– Wysłałem list do Houghtona, prosząc, by upewnił się, czy z Riverside Press nie zabrano żadnych odbitek z tłumaczenia Longfellowa – rzekł Fields. – Wiemy, że wszystkie zabójstwa wzorowano na pieśniach, które w tym czasie nie były jeszcze przełożone. Longfellow musi dalej przekazywać korekty do drukarni, jakby nic się nie stało. Przy okazji, co z młodym Sheldonem?
Lowell zmarszczył brwi.
– Nie odpowiedział jeszcze i nie widziano go nigdzie na kampusie. Po wyjeździe Bachiego jest jedyną osobą, która może nam opowiedzieć o człowieku „widmie". Widziałem, jak z nim rozmawiał.
Wydawca wstał i pochylił się w stronę poety.
– Jesteś całkiem pewien, że widziałeś to „widmo" wczoraj, Jamey? – zapytał.
– Co masz na myśli, Fields? – Lowell był zaskoczony. – Powiedziałem ci już: zobaczyłem go, jak obserwuje mnie na Harvard Yard, a potem raz jeszcze, gdy czekał na Bachiego. I potem znowu, podczas sprzeczki z Edwardem Sheldonem.
Fields poczuł zażenowanie.
– Chodzi mi tylko o to, że wszyscy żyjemy teraz w wielkim lęku, mój drogi. Również ja spędzam noce bezsennie.
Lowell gwałtownie zamknął notatnik.
– Twierdzisz, że to było moje przywidzenie?
– Sam mi powiedziałeś, że wydawało ci się, iż widziałeś wczoraj Jennisona i Bachiego, twoją pierwszą żonę, a potem zmarłego syna. Na litość boską! – krzyknął wydawca.
Wargi Lowella zadrżały.
– Nie, Fields. Tego już za wiele!
– Proszę, uspokój się, Lowell. Nie miałem zamiaru podnosić głosu. Przepraszam.
– Uważam, że powinieneś wiedzieć lepiej niż my, co należy robić. Jesteśmy w końcu tylko poetami! Myślę, że to ty właściwie masz najlepsze rozeznanie, skąd ten ktoś dostał nasz harmonogram pracy!
– O! Co to ma znaczyć, Lowell?
– Po prostu to: kto prócz nas posiada dokładne informacje o wszelkich działaniach Klubu Dantego? Pomocnicy drukarscy, zecerzy, introligatorzy! Wszyscy są związani z firmą Ticknor & Fields!
– Go?! – Fields osłupiał. – Nie zwalaj wszystkiego na mnie!
– Panowie, obawiam się, że muszę wam przerwać – Longfellow wprowadził do biblioteki Nicholasa Reya.
Na twarzach Lowella i Fieldsa pojawił się wyraz przerażenia. Lowell zaczął wyliczać całą litanię powodów, dla których Rey nie powinien ich aresztować. Longfellow tylko się uśmiechnął.
– Profesorze – rzekł Mulat. – Proszę… Jestem tu dlatego, żeby poprosić panów, abyście przyjęli moją pomoc.
Lowell i Fields natychmiast zapomnieli o kłótni i z ożywieniem powitali Reya w swoim gronie.
– Dobrze. Proszę zrozumieć, że robię to tylko po to, by przerwać zabijanie – policjant postawił sprawę jasno. – Dla żadnej innej przyczyny.
– To nie jest nasz jedyny cel – przyznał Lowell po długiej pauzie. – Ale sami temu nie sprostamy. Pan również. Ten łotr zostawia znak Dantego na wszystkim, czego dotknie, i nie uda się panu zbliżyć do niego bez tłumacza u boku.
Gospodarz pozostawił ich w bibliotece i powrócił do gabinetu. Od szóstej rano, pracując ciężko aż do popołudnia, tłumaczył wraz z Greene'em już trzecią tej doby pieśń. Posłał Holmesowi liścik, prosząc go o pomoc w przekładzie, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zapytał też Fieldsa, czy można przekonać Lowella, by pogodził się z doktorem, lecz wydawca doradził, aby dać obu nieco czasu na ochłonięcie.
Pracę przerywała mu, jak zwykle, niezliczona ilość dziwnych wizyt. Pewien przybysz z Zachodu przyniósł „zamówienie" na poemat o ptakach, który Longfellow miał napisać za okrągłą sumkę. Potem w drzwiach stanęła, nie po raz pierwszy zresztą, kobieta z bagażami, tłumacząc, że jest jego żoną, która wróciła do domu. Następnie zawitał rzekomo ranny weteran, próbując wyżebrać pieniądze; Longfellowowi zrobiło się go żal i dał mu jakąś drobną sumę.
– Ależ Longfellow, „kikut" tego człowieka był po prostu ramieniem upchniętym w koszuli! – zawołał Greene, kiedy gospodarz zamknął drzwi za żołnierzem.
– Wiem, wiem – odpowiedział poeta, wracając na swoje miejsce. – Ale, drogi Greene, jeśli ja się nad nim nie zlituję, myślisz, że ktoś inny to zrobi?
Longfellow wydobył robocze wersje przekładu Pieśni piątej Piekła, którego nie mógł dokończyć od wielu miesięcy. Był to opis kręgu, w którym pokutują ludzie zmysłowi. Wiejące tam wieczne wiatry miotały grzesznikami bez celu, tak jak niepowstrzymana rozwiązłość miotała nimi bez celu za życia. Pielgrzym rozmawia z Francescą, piękną młodą kobietą, zabitą przez męża, który przyłapał ją w objęciach swojego brata, Paola. Ona to, z milczącym duchem kochanka u boku, płynie w powietrzu ku Dantemu.
– Francescą nie zadowala się sugestią, że ona i Paolo po prostu poddali się żądzom, kiedy z płaczem opowiada Dantemu swoją historię – zauważył Greene.
– Słusznie – zgodził się Longfellow. – Mówi mu, że czytali o pocałunku Ginewry i Lancelota, kiedy ich oczy spotkały się nad książką. I dodaje z fałszywą skromnością: „W ten dzień jużeśmy nie czytali więcej" [58]. Paolo bierze ją w ramiona i całuje, jednak Francesca wini za ich występek nie kochanka, ale książkę, która ich zbliżyła. To autor romansu jest ich kusicielem.
Greene zamknął oczy, nie dlatego, że zasnął, co często zdarzało mu się podczas ich spotkań, ale gwoli swojemu przekonaniu, że tłumacz powinien wnikać w duszę autora, i to właśnie robił, próbując pomagać Longfellowowi.
– A zatem otrzymują doskonałą karę: są razem na zawsze, jednak nie po to, by móc się choć raz pocałować czy zalecać do siebie, lecz po to, by razem cierpieć.
Podczas tej wymiany zdań Longfellow zauważył złote loki i poważną twarz Edith, która wsunęła się do gabinetu. Gdy ojciec spojrzał na nią, dziewczynka uciekła do hallu.
Gospodarz zaproponował Greene'owi chwilę odpoczynku. Mężczyźni w bibliotece również zrobili sobie przerwę, aby Rey mógł w spokoju przejrzeć dziennik dochodzenia, który prowadzili. Greene poszedł do ogrodu rozprostować nogi.
Longfellow, odłożywszy książki, pomyślał nagle o dawnych mieszkańcach tego domu. W tym gabinecie generał Nataniel Greene, dziadek „ich" Greene'a, omawiał strategię z generałem Waszyngtonem, kiedy nagle przybył posłaniec z wieścią o ataku Brytyjczyków, co sprawiło, że generałowie rozpoczęli gorączkowe poszukiwania swoich peruk. W tym samym pomieszczeniu, według jednej z opowieści Greene'a, Benedict Arnold przyklęknął na kolano i zaprzysiągł swą lojalność Armii Kontynentalnej. Starając się nie myśleć o tym ostatnim epizodzie, poeta przeszedł do salonu, gdzie znalazł swą córkę Edith zwiniętą w kłębek na fotelu. Mebel stał teraz w pobliżu marmurowego popiersia jej matki. Kremowa twarz Fanny była tam zawsze, gdy dziewczynka jej potrzebowała. Longfellow nie mógł patrzeć na podobiznę żony bez dreszczu przyjemności, który odczuwał od najwcześniejszych dni ich niezręcznych zalotów. Zawsze gdy Fanny wychodziła z pokoju, miał wrażenie, że zabierała ze sobą nieco światła.
Szyja Edith przechyliła się wdzięcznie, gdy dziewczynka odwróciła głowę.
– Co tam, moja droga? – poeta uśmiechnął się łagodnie. – Jak się dzisiaj miewa moje małe kochanie?
– Przepraszam, że podsłuchiwałam, tatusiu. Chciałam cię o coś spytać i nie mogłam przestać słuchać. Ten poemat – stwierdziła tonem, wktórym lęk mieszał się z dociekliwością – mówi o bardzo smutnych sprawach.
– Tak. Czasami muzy tego wymagają. To obowiązek poety, mówić o najtrudniejszych chwilach tak samo uczciwie jak o wesołych, Edie, ponieważ czasami tylko przechodząc przez najmroczniejszą ciemność znajdujemy światło. Tak jak Dante.
– Ten mężczyzna i kobieta w poemacie… Dlaczego musicie ich karać za miłość? – W błękitnych oczach dziewczynki pojawiła się łza.
Longfellow usiadł na krześle, posadził ją na kolanach i zrobił oparcie ze swych ramion.
– Poeta, który napisał to dzieło, to pan ochrzczony jako Durante, lecz dziecięca swawola zmieniła jego imię na Dante. Żył mniej więcej sześćset lat temu. Sam się niegdyś zakochał. Dlatego tak pisze. Czy zauważyłaś marmurową statuetkę nad lustrem w gabinecie?
Edith skinęła głową.
– To właśnie signor Dante.
– To on? Wygląda, jakby miał cały świat na głowie.
– Tak – uśmiechnął się Longfellow. – I jest głęboko zakochany w dziewczynie, którą spotkał dawno temu, kiedy była… och, niewiele młodsza niż ty, moja droga; mniej więcej w wieku małej Panzie. Nazywała się Beatrycze Portinari. Miała dziewięć lat, gdy Dante zobaczył ją po raz pierwszy podczas jednego ze świąt we Florencji.
– Beatrycze – powtórzyła Edith, wyobrażając sobie, jak pisze się to słowo i zastanawiając się nad nazwaniem tak jednej z lalek, która nie miała jeszcze imienia.
– „Bice": tak nazywali ją przyjaciele. Ale Dante nigdy. On nazywał ją zawsze pełnym imieniem: Beatrycze. Kiedy się zbliżała, czuł się tak zmieszany, że nie mógł podnieść wzroku ani odpowiedzieć na pozdrowienie. Kiedy indziej przygotowywał się, żeby do niej przemówić, lecz ona po prostu przeszła obok, ledwo go zauważając. Słyszał, że mieszczanie szepczą o niej między sobą: „Nie jest zwykłą śmiertelniczką. Jest pobłogosławiona przez Boga".
– Tak o niej mówili?
Longfellow zaśmiał się lekko.
– Cóż, to właśnie słyszał Dante, ponieważ był niezwykle zakochany, a zakochany słyszy, jak wszyscy wychwalają tę, którą on sam wychwala.
– Czy Dante poprosił ją o rękę? – dociekała z nadzieją Edith.
– Nie. Rozmawiała z nim tylko raz, po prostu go pozdrowiła. Wyszła za innego florentyńczyka. Potem zachorowała i zmarła. Dante ożenił się z inną kobietą i założył rodzinę. Ale nigdy nie zapomniał o swojej miłości. Nawet swojej córce dał na imię Beatrycze.
– Czy jego żona nie była o to zła? – zapytała z oburzeniem dziewczynka.
Longfellow sięgnął po jedną z miękkich szczotek Fanny i przesunął nią po włosach Edith.
– Nie wiemy zbyt wiele o Donnie Gemmie. Podobno kiedy poeta napotkał w życiu trudności, miał wizję, że Beatrycze, ze swego domu w niebie, wysyła przewodnika, aby pomógł mu przejść przez bardzo ciemne miejsce, po to, by znów się z nią połączyć. Kiedy Dante drży na myśl o tej próbie, jego przewodnik przypomina mu: „Kiedy obaczysz blasków jasne zorze tej, której wdzięczny wzrok przegląda wszędy, ona ci drogę żywota wskaże" [59]. Rozumiesz, moja droga?
– Ale dlaczego kochał Beatrycze tak bardzo, jeżeli nigdy nawet z nią nie porozmawiał?
Longfellow czesał ją dalej, zaskoczony trudnością tego pytania.
– Powiedział kiedyś, moja droga, że obudziła w nim takie uczucia, iż nie mógł znaleźć słów, by je opisać. Co mogło wywrzeć na wielkim poecie większe wrażenie niż uczucie, które okazało się silniejsze niż jego rymy?
Potem, gładząc jej włosy szczotką, wyrecytował łagodnie:
Równać się z wami nie mogą
Melodie przeszłych stuleci;
Każda z nich martwa od dawna,
Wy - piosnki żywe, me dzieci [60].
Wiersz, jak zawsze, wywołał uśmiech u adresatki, która w chwilę później odeszła, zostawiając ojca z jego myślami. Na schodach dał się słyszeć odgłos kroków małej Edith, a Longfellow pozostał w ciepłym cieniu kremowego marmurowego popiersia, ze smutkiem córki w sercu.
– Ach, tutaj jesteś – do salonu wkroczył Greene, przeciągając się. – Wydaje mi się, że przysnąłem na ławeczce w twoim ogrodzie. Nieważne, jestem już gotowy wrócić do naszych pieśni! Powiedz, gdzie się podziali Lowell i Fields?
– Poszli gdzieś zażyć świeżego powietrza, jak sądzę. – Mówiąc to, Longfellow uświadomił sobie, jak długo już siedział. Jego stawy chrupnęły głośno, gdy podniósł się z krzesła. – Ściśle rzecz biorąc – dodał, patrząc na zegarek, który wyjął z kieszonki kamizelki – wyruszyli już dość dawno.
Fields próbował nadążyć za długimi krokami Lowella, gdy szli po Brattle Street.
– Myślę, że powinniśmy już wrócić, Jamey.
Lowell stanął nagle jak wryty, lecz to nie sugestia wydawcy go zatrzymała. Poeta wpatrywał się w coś przestraszonym wzrokiem. Bez ostrzeżenia pociągnął Fieldsa za pień wiązu i szepnął mu do ucha, aby spojrzał prosto przed siebie. Wydawca zobaczył, jak za rogiem ulicy znika wysoka postać w meloniku i kamizelce w kratę.
– Uspokój się, Lowell! Kto to jest?
– Nikt szczególny. To tylko człowiek, którego widziałem, jak przyglądał mi się na Harvard Yard, potem, jak spotykał się z Bachim, a potem raz jeszcze, jak sprzeczał się z Edwardem Sheldonem!
– Twoje „widmo"?
Lowell z satysfakcją pokiwał głową.
Ruszyli chyłkiem za nim. Lowell pilnował, aby zachowali bezpieczną odległość od obcego, który właśnie skręcał w boczną uliczkę.
– Wielkie nieba! Zmierza prosto do twojego domu! – zawołał Fields.
Obcy spoglądał przez biały płot na Elmwood.
– Jamey, musimy z nim porozmawiać.
– I pozwolić, by zyskał nad nami przewagę? Mam znacznie lepsze plany co do tego szpicla – rzekł Lowell, prowadząc Fieldsa wokół zagród i stodół.
Tylnym wejściem dostali się do Elmwood, gdzie Lowell nakazał swojej pokojówce, aby wpuściła gościa, który właśnie zamierzał dzwonić do frontowych drzwi. Miała go zaprowadzić do pokoju na drugim piętrze, a potem zamknąć drzwi. Lowell wziął z biblioteki strzelbę myśliwską, sprawdził, czy jest nabita i poprowadził Fieldsa na górę wąskimi schodami dla służby na tyłach domu.
– Jamey! Na Boga, co chcesz zrobić?
– Chcę doprowadzić do tego, aby to „widmo" nie wyślizgnęło mi się znowu, zanim dowiem się tego, co chcę wiedzieć – wyjaśnił poeta.
– Postradałeś zmysły? Lepiej od razu poślijmy po Reya.
Piwne oczy Lowella pociemniały.
– Jennison był moim przyjacielem. Bywał nieraz w tym domu, tutaj, w mojej jadalni, gdzie brał moje serwetki, aby wycierać usta po kolacji, i pił wino z moich kieliszków. A teraz jest pocięty na kawałki! Nie chcę już dłużej kluczyć wokół prawdy, Fields!
Pokój na górze, który w czasach dzieciństwa służył Lowellowi za sypialnię, był teraz nie używany i nie ogrzewany. Za oknem roztaczał się zimowy pejzaż; widok był rozległy, obejmował nawet część Bostonu. Lowell wyjrzał i spostrzegł znajomą krzywiznę rzeki Charles, szerokie pola między Elmwood i Cambridge oraz płaskie mokradła za rzeką, gładkie i ciche w błyszczącym śniegu.
– Lowell, zabijesz tym kogoś! Jako twój wydawca nakazuję ci w tej chwili odłożyć broń!
Poeta położył dłoń na ustach Fieldsa i ruchem głowy wskazał na zamknięte drzwi, nakazując przyjacielowi, by miał się na baczności. Przez kilka chwil czekali w ciszy, kucając za sofą, aż wreszcie posłyszeli kroki pokojówki, która prowadziła gościa na górę frontowymi schodami. Zrobiła tak, jak jej kazano, wprowadziła go do pokoju i natychmiast zamknęła za nim drzwi.
– Halo? – powiedział mężczyzna, stojąc na środku pustego, lodowato zimnego pokoju – Co to za miejsce? Co to ma znaczyć?
Lowell wyłonił się zza sofy, mierząc ze strzelby w przybysza. Nieznajomy westchnął. Sięgnął dłonią pod kamizelkę i wydobył rewolwer, który wycelował prosto w pierś Lowella. Poeta nawet się nie poruszył. Prawa ręka nieznajomego zadrżała gwałtownie.
Lowell na drugim końcu pokoju podniósł broń na wysokość swoich imponujących wąsów, które wydawały się czarne w słabym świetle, i przymknął jedno oko, patrząc drugim prosto na muszkę.
– Spróbuj tylko – wycedził przez zaciśnięte zęby – ale cokolwiek się stanie, już po tobie. Albo wyślesz nas do nieba, albo my wyślemy cię do piekła.
Odciągnął kurek strzelby.
Obcy mierzył jeszcze przez chwilę z rewolweru, a potem rzucił go na dywan.
– To jakiś nonsens!
– Bądź łaskaw podnieść ten rewolwer, Fields – powiedział Lowell do swego wydawcy takim tonem, jakby niczym innym nigdy się nie zajmowali. – A teraz, łajdaku, gadaj, coś ty za jeden i po co tu przyszedłeś. Czego chcesz od Piętro Bachiego i dlaczego Sheldon wydawał ci rozkazy na ulicy. I co w ogóle robisz w moim domu?!
Fields podniósł broń z podłogi.
– Niech pan schowa strzelbę, profesorze, bo nic nie powiem.
– Lowell, zrób, co mówi – wyszeptał Fields ku zadowoleniu intruza.
Poeta opuścił lufę.
– Dobrze, ale niech pan mówi prawdę, dla własnego dobra – powiedział i przyniósł krzesło dla zakładnika, który w kółko powtarzał, że cała ta sytuacja jest kompletnym nonsensem.
– Zdaje się, że nie zdążyliśmy się sobie przedstawić, gdyż wycelował pan we mnie broń – stwierdził nieproszony gość. – Nazywam się Simon Camp i jestem detektywem z Agencji Pinkertona. Wynajął mnie doktor Augustus Manning z uniwersytetu harwardzkiego.
– Doktor Manning! – wykrzyknął Lowell. – Po co?
– Chciał, żebym przyjrzał się zajęciom odbywającym się w Klubie Dantego i sprawdził, czy mogą one mieć „zgubny wpływ" na studentów. Mam zbadać sprawę i złożyć raport.
– I co pan odkrył?
– Pinkerton zleca mi sprawy w całym Bostonie, więc to drobne zadanie nie było dla mnie najważniejsze, profesorze, ale zrobiłem, co do mnie należało – odpowiedział Camp. – Poprosiłem jednego z dawnych nauczycieli, pana Bachiego, by spotkał się ze mną na kampusie. Przesłuchałem również kilku studentów, a ten bezczelny młody człowiek, Sheldon, nie wydawał mi rozkazów. Powiedział natomiast, gdzie mam sobie wsadzić te pytania. Wyrażał się przy tym bardzo wulgarnie, więc nie będę powtarzał jego słów w tak dostojnym towarzystwie.
– A co mówili inni? – nalegał Lowell.
– Moja praca ma poufny charakter, profesorze – rzekł z drwiną w głosie Camp. – Stwierdziłem jednak, że najwyższy czas porozmawiać z panem w cztery oczy i spytać, co pan sądzi o Dantem. To dlatego przyszedłem do pańskiego domu. A tu proszę, takie powitanie!
Fields, zakłopotany, zmrużył oczy.
– Manning pana przysłał, żeby porozmawiał pan z Lowellem?
– Nie działam na jego polecenie. To ja sam prowadzę tę sprawę i sam podejmuję decyzje co do dalszych kroków – odparł Camp wyniośle. – Ma pan szczęście, profesorze Lowell, że nie pociągnąłem za cyngiel.
– No to się Manning doigrał! – Lowell aż podskoczył. – Już ja mu powiem, co o tym myślę! – Nachylił się nad Simonem Campem. – Przyszedł pan tu, żeby się dowiedzieć, co ja na ten temat powiem, tak? Ma pan natychmiast skończyć z tym polowaniem na czarownice! Oto, co powiem!
Camp roześmiał mu się w twarz.
– Obchodzi mnie to tyle co zeszłoroczny śnieg, profesorze! Powierzono mi tę sprawę i nikt ani nic nie zmusi mnie do wycofania się z niej, Ani ważniaki z Harvardu, ani taki stary ramol jak pan. Może mnie pan zastrzelić, jeśli pan sobie tego życzy, ale ja zawsze doprowadzam swoje sprawy do końca. – Detektyw zamilkł, a potem dorzucił: – Jestem zawodowcem.
Ostatnie słowo zostało wypowiedziane takim tonem, że wydawca domyślił się, po co Camp przyszedł do Lowella.
– Może uda nam się znaleźć jakieś inne wyjście – rzekł wyciągając z portfela kilka złotych monet. – Panie Camp, co by pan powiedział na odstąpienie od tej sprawy na pewien czas?
Położył na wyciągniętej dłoni Campa kilka monet, ale detektyw czekał cierpliwie. Fields dorzucił jeszcze dwie, uśmiechając się nieszczerze.
– A moja broń?
Wydawca zwrócił mu rewolwer.
– Śmiem twierdzić, panowie, że bywają sprawy kończące się pomyślnie dla wszystkich, których dotyczą. – Detektyw skłonił się i ruszył w dół głównymi schodami.
– Żeby płacić komuś takiemu! – rzucił Lowell. – Skąd pan wiedział, że przyjmie łapówkę?
– Bill Ticknor zawsze powtarzał, że ludzie lubią złoto – przypomniał Fields.
Z twarzą przyciśniętą do szyby Lowell ze złością obserwował, jak Camp przeciął kamienny chodnik i promieniując zadowoleniem kierował się w stronę bramy, podrzucając w dłoniach złote monety. Zostały po nim tylko odciśnięte na śniegu ślady butów.
Tej nocy Lowell, ledwie żywy ze zmęczenia, siedział nieruchomo niczym posąg w swoim pokoju muzycznym. Zanim wszedł do środka, zawahał się, jakby spodziewał się tam zastać prawdziwą gospodynię, odpoczywającą w fotelu przed kominkiem.
Zajrzała do niego Mabel.
– Tato, co się dzieje? Porozmawiaj ze mną, proszę.
Bess, młodziutki nowofundland, wbiegł do pokoju i polizał rękę pana. Lowell uśmiechnął się, ale jednocześnie przeszył go niewyobrażalny smutek na wspomnienie powitań Argusa, ich poprzedniego psa tej samej rasy, który połknął śmiertelną dawkę trucizny na sąsiedniej farmie.
Mabel odciągnęła psa, starając się zachować powagę.
– Tato, ostatnio tak mało czasu spędzamy razem – zaczęła. – Wiem, że… – Powstrzymała się od dokończenia myśli.
– Tak? – spytał Lowell. – Co wiesz, Mab?
– Wiem, że coś cię dręczy i nie daje ci spokoju.
Wziął ją z czułością za rękę.
– Jestem zmęczony, mój drogi Hopkinsie – tak ją zawsze nazywał. – Pójdę do łóżka i od razu poczuję się lepiej. Jesteś bardzo dobrym dzieckiem. A teraz pożegnaj się ze swoim staruszkiem.
Usłuchała polecenia, całując go odruchowo w policzek.
Na górze, w sypialni, Lowell wtulił twarz w kwiecistą poduszkę, nie patrząc na Fanny. Wkrótce jednak przylgnął do żony i płakał bez przerwy prawie pół godziny. Każde uczucie, jakiego doznawał, przeszywało go na wskroś i falą zalewało mózg. Oczami wyobraźni widział zdruzgotanego, leżącego na ziemi Holmesa i pociętego nożem Phineasa Jennisona błagającego Campa o pomoc i o ratunek przed Dantem.
Fanny wiedziała, że mąż nie powie jej, co go trapi, więc po prostu pogłaskała go po kasztanowych włosach i czekała, aż zmęczony płaczem, zaśnie.
– Lowell, Lowell. Lowell, proszę, obudź się. Obudź się.
Gdy otworzył oczy, zdziwił się, że słońce już wstało.
– Co… co się stało? Fields?
Fields siedział na brzegu łóżka. Do piersi przyciskał zwiniętą gazetę.
– Wszystko w porządku, Fields?
– Nic nie jest w porządku, Jamey. Fanny mówi, że spałeś bardzo niespokojnie. Źle się czujesz?
– Teraz już o wiele lepiej. – Jego uwagę przyciągnął przedmiot, który wydawca trzymał w rękach i najwyraźniej starał się przed nim ukryć. – Coś się stało. Mam rację?
– Zawsze mi się zdawało, że potrafię sobie poradzić w każdej sytuacji – stwierdził Fields ponuro. – Ale jestem już do niczego. A dlaczego? Spójrz tylko na mnie. Roztyłem się do tego stopnia, że moi starzy wierzyciele z trudem mogliby mnie rozpoznać.
– Fields, proszę…
– Musisz być silniejszy niż ja, Lowell. Dla Longfellowa, musimy…
– Kolejne morderstwo? Fields podał mu gazetę.
– Jeszcze nie. Aresztowali Lucyfera.
Najmniejsza cela na głównym posterunku miała trzy stopy szerokości i siedem długości. [61] Drzwi wewnętrzne były zrobione ze stali, a zewnętrzne z solidnego dębu. Gdy zamknęło się te drugie, cela zmieniała się w loch, do którego nie miał prawa dotrzeć najdrobniejszy promyk światła. Więźniów można tam było trzymać przez wiele dni, aż w końcu, nie mogąc dłużej znieść panującej wewnątrz ciemności, gotowi byli zrobić wszystko, co im kazano.
Willard Burndy, najlepszy po Langdonie Peasleem kasiarz Bostonu, usłyszał dźwięk klucza przekręcanego w zamku dębowych drzwi, a w chwilę potem oślepiło go światło.
– Możecie mnie tu trzymać do końca świata, a nawet o jeden dzień dłużej. I tak nie przyznam się do morderstwa, którego nie popełniłem!
– Zamknij się – warknął klawisz.
– Przysięgam na honor…
– Na co? – strażnik parsknął śmiechem.
– Na honor dżentelmena!
Zakutego w kajdany Willarda Burndy'ego poprowadzono korytarzem. Świadkowie tej sceny znali go ze słyszenia, a niektórzy nawet z widzenia. Burndy pochodził z Południa. Do Nowego Jorku przeprowadził się, by zagarnąć wojenne bogactwa Północy, a do Bostonu przeniósł się po dłuższym pobycie w słynnym więzieniu New York Tombs. Z czasem zorientował się, że w podziemnym światku przestępczym zyskał sobie reputację złodzieja okradającego wdowy po bogatych braminach, z czego wcześniej nie zdawał sobie sprawy. Nie chciał być znany jako rabuś łupiący stare babsztyle. Nigdy nie uważał się za szubrawca i zawsze był skory do współpracy, jeśli za znalezienie skradzionych klejnotów rodzinnych lub biżuteri wyznaczano nagrodę. Zwracał po prostu część łupów detektywowi w zamian za drobną kwotę.
A teraz jakiś strażnik z potarganymi włosami i czerwoną twarzą tak bardzo poprzecinaną zmarszczkami, że wyglądał jak z rysunku Thomasa Nasta, [62] wepchnął go do pokoju i kazał siadać.
– W czym robisz? – spytał przeciągle mężczyznę siedzącego naprzeciw. – Wyciągnąłbym rękę, ale, widzisz, jestem nieco skrępowany. Zaraz… Czytałem o tobie. Jesteś bohaterem wojennym i pierwszym Murzynem, który został gliną. Byłeś też przy tym, jak ten wariat wyskoczył oknem!
Burndy zaśmiał się na samo wspomnienie o szalonym włóczędze.
– Prokurator chce, żebyś wisiał – powiedział Rey cicho.
Uśmiech zniknął natychmiast z twarzy więźnia.
– Kości zostały rzucone – kontynuował posterunkowy. – Jeśli wiesz, dlaczego tu jesteś, powiedz mi.
– Jestem kasiarzem. I to najlepszym w całym Bostonie. Ta szuja Langdon Peaslee nawet do pięt mi nie dorasta. Nie jestem mordercą i nie wyprawiłem na tamten świat żadnego sędziego. Nie ukatrupiłem też żadnego klechy. Squire Howe przyjeżdża z Nowego Jorku i udowodni to w sądzie!
– Za co tu trafiłeś, Burndy? – spytał Rey.
– Ci szpicleoszuści podrzucają dowody gdzie popadnie!
Rey wiedział, że to może być prawda.
– Dwóch świadków widziało cię w dniu, kiedy obrabowano dom Talbota, a dzień przed śmiercią pastora zauważono, że interesujesz się jego domem. Ci nie są oszustami, prawda? Dlatego podejrzenia detektywa Henshawa padły na ciebie. Masz wystarczająco dużo grzechów na sumieniu, żeby cię oskarżyć.
Burndy już miał wyprzeć się wszystkiego, lecz zawahał się.
– Dlaczego miałbym wierzyć czarnuchowi?
– Chciałbym, żebyś rzucił na coś okiem – powiedział Rey, obserwując bacznie więźnia. – Może ci to pomóc, jeśli zrozumiesz.
Przesunął w jego stronę zaklejoną kopertę. Mimo kajdan Burndy, pomagając sobie zębami, otworzył ją i rozwinął potrójnie złożony papier. Przeczytał go dwa razy, zanim z wściekłością rozdarł go na pół, po czym zaczął tupać nogami i tłuc głową o stół i ścianę.
Oliver Wendell Holmes patrzył, jak rogi gazety zwijają się pod wpływem ognia, który powoli trawił najpierw jej brzegi, a potem objął całą resztę.
… dzia Sądu Najwyższego Massachusetts
znaleziony pokryty owadami i czer…
Doktor wrzucił do ognia kolejny artykuł. Tym razem płomienie strzeliły radośnie w górę.
Myślał o wybuchu gniewu Lowella, który nie do końca miał rację, gdy twierdził, że piętnaście lat temu Holmes ślepo wierzył profesorowi Websterowi. To prawda, że Boston powoli przestawał ufać zniesławionemu lekarzowi, ale Holmes miał powody, by zachować się inaczej. Widział się z Websterem w dzień po zniknięciu George'a Parkmana i rozmawiał z nim o tym tajemniczym zdarzeniu. Nic nie wskazywało na to, że Webster kłamie. I rzeczywiście, jego wersja była całkowicie zgodna z faktami: Parkman przyszedł odebrać dług, Webster zapłacił mu, Parkman zniszczył czek i wyszedł. Holmes wysyłał pieniądze na obrońców dla Webstera w listach adresowanych do jego żony. Zeznał, że Webster cieszy się nieposzlakowaną opinią i jest zupełnie nieprawdopodobne, by mógł być zamieszany w taką zbrodnię. Wyjaśnił również, że nie da się z całą pewnością stwierdzić, iż szczątki, które znaleziono w domu Webstera, należą do doktora Parkmana. Owszem, mogą należeć do niego, ale wcale nie muszą.
Nie oznaczało to oczywiście, że Holmes nie żywił sympatii do Parkmanów. Ostatecznie George był najhojniejszym mecenasem Kolegium Medycznego. Kupił na jego rzecz budynki przy North Street i ufundował profesurę na wydziale anatomii i fizjologii – stanowisko, które obecnie piastował Holmes. Doktor wygłosił nawet mowę pochwalną na mszy poświęconej Parkmanowi. Ale Parkman mógł równie dobrze oszaleć i błąkać się gdzieś po okolicy, straciwszy orientację. Możliwe, że żył, a oni byli gotowi powiesić jednego ze swoich na podstawie najbardziej fantastycznych, przypadkowych dowodów! Czyż woźny, bojąc się utracić posadę, po tym jak Webster nakrył go na uprawianiu hazardu, nie mógł wykraść fragmentów kości z ogromnych zbiorów Kolegium i poroznosić ich po mieszkaniu Webstera, tak by wszyscy myśleli, że zostały tam ukryte?
Webster, podobnie jak Holmes, zanim trafił do Kolegium, wychowywał się w komfortowych warunkach. Obaj lekarze nigdy jednak nie byli sobie bliscy. Ale od dnia aresztowania Webstera, kiedy nieszczęśnik, wiedząc, jaką hańbą okrył rodzinę, o mały włos nie połknął trucizny, nie było nikogo, z kim doktor czułby się bardziej związany. Z drugiej strony, czyż on sam nie mógł znaleźć się w kręgu podejrzanych? Przecież obaj byli do siebie podobni: byli niewysocy, mieli bokobrody i gładko ogolone twarze. Holmes był pewien, że odegra jakąś małą, aczkolwiek istotną rolę w oczyszczeniu kolegi po fachu z fałszywych zarzutów.
A potem wszyscy znaleźli się pod szubienicą, mimo że w czasie procesu i apelacji chwila ta wydawała się bardzo odległa i nierealna. Większość wytwornego towarzystwa pozostała tego dnia w domu, wstydząc się za Webstera, swojego sąsiada. Z upadku i poniżenia bramina najbardziej cieszyli się woźnice, dokerzy, robotnicy i praczki.
Spocony J. T. Fields z trudem przecisnął się przez krąg gapiów, by dotrzeć do Holmesa.
– Woźnica czeka – powiedział Fields. – Wracaj do domu i posiedź z Amelią i dziećmi.
– Fields, nie widzisz, do czego doszło?
– Wendell – rzekł Fields, kładąc rękę na jego ramieniu. – Są dowody.
Policja próbowała odgrodzić teren, ale liny były za krótkie. Na każdym dachu i w oknach każdego domu mieszczącego się przy Leverett Street tłoczyli się ludzie, których wzrok skierowany był w jedną stronę. Holmes poczuł wtedy, że musi coś zrobić, że nie może tylko biernie się przyglądać. Zwróci się do tłumu. Tak, zaimprowizuje wiersz mówiący o szaleństwie, które ogarnęło miasto. Czyż to nie on, Wendell Holmes, wygłaszał najlepsze toasty? Wersy sławiące doktora Webstera zaczęły już przybierać w jego głowie realny kształt. Jednocześnie wspiął się na palce, aby móc obserwować drogę znajdującą się za plecami Fieldsa, mając nadzieję, że zamiast przyjaciela ujrzy wkraczającego na podest George'a Parkmana, rzekomą ofiarę mordu, lub kogoś, kto przynosi uniewinnienie.
– Jeśli Webster ma dziś umrzeć, to przynajmniej nie umrze w niesławie – powiedział Holmes do wydawcy.
Przecisnął się do przodu, w stronę szubienicy, ale gdy chwycił sznur, zamarł i wydał z siebie zdławione westchnienie. Pierwszy raz od czasów dzieciństwa znajdował się tak blisko stryczka. Wiele lat temu zaciągnął swojego młodszego brata, Johna, na Gallows Hill w Cambridge. Dotarli tam akurat w momencie, gdy skazaniec wił się w ostatnich mękach. Holmes wierzył, że właśnie tamten widok uczynił z niego lekarza i poetę.
Przez tłum przeszedł szmer. Holmes zatrzymał wzrok na Websterze, który, podtrzymywany przez więziennego dozorcę, niepewnym krokiem wchodził na podest. Holmes cofnął się o krok, a wtedy podeszła do niego jedna z córek Webstera, z kopertą przy piersi.
– Marianne! – wykrzyknął i uścisnął dziecko. – Od gubernatora?
Dziewczynka podała mu list.
– Ojciec chciał, żeby pan to otrzymał przed jego śmiercią.
Holmes spojrzał w stronę szubienicy. Na głowę Webstera wkładano właśnie czarny kaptur. Otworzył kopertę.
Drogi Wendellu!
Jakże mogę wyrazić swą wdzięczność za to, co dla mnie zrobiłeś? Wierzyłeś mi bezgranicznie i ani na moment cień wątpliwości nie zakradł się w Twoje serce. Świadomość tego zawsze podtrzymywała mnie na duchu. Jedynie Ty nie odwróciłeś się ode mnie po tym, jak policja wywlokła mnie z domu i jak inni opuszczali mnie jeden po drugim. Nawet nie wiesz, jakie to uczucie, kiedy ci, z którymi siedziałeś przy jednym stole i z którymi modliłeś się w jednej kaplicy, patrzą na ciebie ze strachem. Nawet wzrok moich ukochanych córek zdradza ich najskrytsze myśli o splamionym honorze biednego ojca.
Mimo tego wszystkiego czuję się w obowiązku powiedzieć Ci, mój drogi Holmesie, że zrobiłem to. Zabiłem Parkmana, poćwiartowałem jego ciało, a potem spaliłem w swoim laboratorium. Zrozum, byłem bardzo rozpieszczanym jedynakiem i nigdy nie nauczyłem się kontrolować swoich emocji. Takie są teraz tego konsekwencje! Wszelkie procedury związane z tą sprawą odbyły się zgodnie z prawem. Zgodnie z prawem też powinienem teraz umrzeć na tej szubienicy. Inni mieli rację. To ja popełniłem błąd. Dzisiejszego ranka wysłałem do kilku gazet i do naszego dzielnego woźnego, którego tak podle oskarżyłem, relację dotyczącą tego morderstwa. Jeśli przez śmierć choć częściowo będę mógł odpokutować za swe grzechy, będzie to dla mnie pocieszeniem.
Podrzyj ten list natychmiast po przeczytaniu i nie wracaj więcej do niego. Przyszedłeś zobaczyć, jak moje życie dobiega końca, więc nie zatrzymuj się dłużej nad tym, co napisałem trzęsącą się ręką, gdyż żyłem z kłamstwem w sercu.
W tej samej chwili, gdy Holmes wypuścił z ręki list, metalowa zapadnia, na której stał zakapturzony człowiek, otwarła się z hukiem. Teraz nie chodziło już o to, że doktor przestał wierzyć w niewinność Webstera, ale raczej o to, że zdał sobie sprawę, iż każdy człowiek jest zdolny do popełnienia morderstwa. Jako lekarz, Holmes zawsze był świadomy tego, że człowiek jest ułomny. Poza tym czyż nie mogło istnieć przestępstwo, które nie było grzechem?
Amelia weszła do pokoju, wygładzając sukienkę.
– Wendellu Holmesie, mówię do ciebie! – zawołała. – Nie mogę zrozumieć, co się z tobą ostatnio dzieje.
– Amelio, pamiętasz te rzeczy, które wbijano mi do głowy w dzieciństwie? – spytał, wrzucając do ognia odbitki, które zachował ze spotkań w Klubie Dantego.
Miał całe pudło papierów związanych z działalnością Klubu: kopie tłumaczeń Longfellowa, swoje własne adnotacje, list, w którym Longfellow przypominał mu, żeby przychodził w każdą środę wieczorem. Holmes pomyślał, że mógłby napisać wspomnienia o tych spotkaniach. Napomknął o tym kiedyś Fieldsowi, który natychmiast zaczął się zastanawiać, kto mógłby rozreklamować w prasie jego dzieło. Wydawca zawsze pozostanie wydawcą. Wrzucił do ognia kolejny plik kartek.
– Kucharka, wychowana na wsi, opowiadała, że nasza szopa jest pełna demonów i diabłów. A pewien wiejski chłopak stwierdził, że gdybym wypisał swoje imię własną krwią, to któryś wszędobylski wysłannik szatana, a może i sam Książę Ciemności, zabrałby je i od tej pory stałbym się jego sługą. – Holmes zachichotał nerwowo. – Bez względu na to, jak wykształcony jest człowiek, zawsze będzie miał takie podejście do przesądów, jak ta Francuzka do duchów: „Je n'y crois pas, mais je les crains" – Nie wierzę w duchy, ale mimo to się ich boję.
– Mówiłeś, że ludzie noszą na sobie piętno swoich wierzeń, jak wyspiarze mórz południowych swoje tatuaże.
– Naprawdę tak powiedziałem, Amelio? – spytał Holmes i powtórzył zdanie. – Bardzo zgrabnie ujęte. To chyba naprawdę moje. Kobieta z całą pewnością nie wymyśliłaby czegoś takiego.
– Wendell – Amelia stanęła na dywanie tuż przed mężem, który nie przewyższał jej wzrostem, jeśli był bez butów i kapelusza. – Gdybyś tylko wyznał, co cię dręczy, mogłabym ci pomóc. Powiedz mi, mój drogi, co się dzieje.
Holmes poruszył się niespokojnie, ale nie odpowiedział.
– Może napisałeś jakieś nowe wiersze? Wiesz, że nie mogę się doczekać twoich utworów, które mogłabym sobie poczytać wieczorem.
– Dlaczego czekasz na coś nowego, skoro masz tyle książek w naszej biblioteczce? Są tam wszystkie dzieła Miltona i Donne'a, i Keatsa…
Pochyliła się nad nim i powiedziała:
– Bo wolę żywych poetów od umarłych. – Wzięła go za rękę i dodała: – Powiesz mi teraz, co cię gnębi? Proszę…
– Przepraszam, że przeszkadzam, proszę pani – w drzwiach stanęła rudowłosa służąca Holmesa, zapowiadając gościa, który przyszedł odwiedzić doktora.
Holmes z wahaniem kiwnął głową. Służąca odeszła i po chwili wprowadziła przybysza.
– Cały dzień siedział w tej swojej norze, a teraz oddaję go w twoje ręce – Amelia Holmes zamachała rękami i zamknęła drzwi od gabinetu.
– Lowell…
– Holmes… – James Russell Lowell zdjął kapelusz. – Nie zostanę długo. Chciałem tylko podziękować za wszystko, co dla nas zrobiłeś. Przepraszam, że podniosłem na ciebie głos i że nie pomogłem ci wstać, gdy się przewróciłeś. Przepraszam również za wszystko, co powiedziałem wtedy…
– Nie szkodzi, nic się nie stało.
Doktor wrzucił w ogień kolejny plik odbitek. Lowell patrzył, jak papiery zwijają się w płomieniach, wyrzucając w górę snopy iskier. Holmes obojętnie czekał, aż Lowell zrobi mu z tego powodu awanturę, ale ten milczał.
– Jedyne, co wiem – rzekł Lowell i ruchem głowy wskazał na stos – to że tylko dzięki Komedii umiem to, co umiem. Dante był pierwszym człowiekiem, który postanowił stworzyć poemat, czerpiąc materiał wyłącznie z własnego życia, i który uznał, że utwór epicki nie musi opowiadać o losach wielkiego bohatera, ale może dotyczyć kogokolwiek. Doszedł również do wniosku, iż droga do Nieba wiedzie nie przez zaświaty, lecz przez ten świat. Jest jeszcze coś, co zawsze chciałem powiedzieć, odkąd pomagamy Longfellowowi.
Holmes w zdziwieniu uniósł swoje nieregularne brwi.
– Gdy poznałem cię przed laty, pomyślałem od razu, że niezwykle przypominasz mi Dantego.
– Ja? – spytał doktor, udając skromność. – Ja i Dante?
Zauważył jednak, że Lowell mówi serio.
– Tak, Wendell. Dante zgłębił każdą dziedzinę nauki znaną w jego czasach: astronomię, filozofię, prawo, teologię i poezję. Niektórzy mówią, że ukończył szkołę medyczną i stąd wiedział tak wiele o cierpieniach ludzkiego ciała. Podobnie jak ty, wszystko, co robił, robił dobrze. Nawet za dobrze, jak uważali niektórzy.
– Zawsze miałem poczucie, że wygrałem los, przynajmniej pięciodolarowy, na intelektualnej loterii życia. – Holmes odwrócił się tyłem do kominka i domyśliwszy się, do czego zmierza Lowell, odłożył pozostałe odbitki tłumaczenia na półkę z książkami. – Może i jestem leniwy, Jamey, może jestem obojętny, a może nieśmiały. Ale z całą pewnością nie jestem jednym z tych ludzi, którzy… Nie wierzę po prostu, że zdołamy zapobiec wszystkiemu.
– Wystrzał korka od butelki ma w pierwszej chwili bardzo silny wpływ na wyobraźnię – powiedział zamyślony Lowell. – Wydaje mi się, że przez to wszystko na parę godzin kompletnie zapomniałem, że jestem profesorem, i czułem się, jakbym był kimś rzeczywistym. Przyznaję, że przykazanie „postępuj właściwie, choćbyś musiał poruszyć niebo i ziemię", jest słuszne, ale tylko dopóty, dopóki niebo i ziemia nie wezmą cię za słowo. Wiem, jak to jest, kiedy się wątpi, najdroższy przyjacielu. Ale jeśli wyrzekniesz się Dantego, to i my będziemy musieli się go wyrzec.
– Gdybyś wiedział, jak żywy jest przed moimi oczami obraz Phineasa Jennisona… Strzęp człowieka… To konsekwencja tego, że nie udało nam się…
– Istnieje rzecz jeszcze gorsza od największej klęski, Wendell. Jest nią strach przed klęską – powiedział Lowell i ruszył w stronę drzwi. – Cóż, chciałem cię przede wszystkim przeprosić. Fields oczywiście nalegał, bym to zrobił. Najbardziej cieszy mnie, że mimo wszystkich moich wad nadal mam w tobie przyjaciela.
Sięgnął do klamki, ale zmienił zdanie, odwrócił się i dodał:
– I podobają mi się twoje wiersze. Wiesz o tym, Holmes.
– Naprawdę? Dziękuję… Być może są zbyt nieogarnięte. Wydaje mi się, że ja po prostu lubię zebrać wszystkie owoce wiedzy, odgryźć to, co najlepsze, a resztę rzucić świniom. Jestem jak wahadło o zbyt krótkim zasięgu.
Holmes spojrzał uważnie w duże, rozwarte oczy przyjaciela.
– Jak się miewasz ostatnio, Lowell?
Lowell wzruszył tylko ramionami, ale Holmes nie miał zamiaru dać za wygraną.
– Nie powiem „bądź dobrej myśli", gdyż ludzie nauki nie załamują się pod wpływem wypadków jednego dnia czy roku.
– Sądzę, że wszyscy, niczym planety, krążymy wokół boskiego światła, Wendell. Czasami oświetla ono jedną naszą połówkę, innym razem drugą, ale są ludzie, którzy zdają się być cały czas w cieniu. Jesteś jedną z niewielu osób, przed którymi mogę się otworzyć… – Poeta odchrząknął i zniżył głos. – Cóż, muszę iść. Mam ważną konferencję na zamku Craigie.
– A co z aresztowaniem Burndy'ego? – spytał Holmes ostrożnie, z udawaną obojętnością, zanim Lowell zdążył wyjść.
– Posterunkowy Rey właśnie się tym zajmuje. Myślisz, że to farsa?
– To wszystko bzdury. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – oświadczył Holmes. – Gazety piszą, że prokurator żąda kary śmierci.
Lowell upchnął niesforne loki pod jedwabny kapelusz.
– No to mamy kolejnego grzesznika do zbawienia.
Holmes jeszcze długo po tym, jak ucichły kroki Lowella, siedział nad pudłem z papierami. Znów zaczął wrzucać kartki w ogień, chcąc jak najszybciej uporać się z tym nieprzyjemnym zadaniem, ale jednocześnie nie mógł się powstrzymać od czytania Dantego. Z początku czytał bez emocji. Potem zaczął czytać szybko i zachłannie, połykając całe akapity, nawet gdy były tak rozmazane, że prawie nic nie było widać. Przypomniał sobie czasy, kiedy po raz pierwszy słyszał, jak profesor Ticknor z ogromną pewnością siebie mówił o tym, jaki wpływ pewnego dnia wywrze na Amerykę podróż Dantego.
Do Dantego i Wergiliusza podchodzą demony zwane Malebranche – „Złe Szpony"… Poeta wspomina: „Pamiętam twierdzy poddaną załogę: / śród wrogich szyków, pod paktem z Kaprony / wychodząc, równą czuć musiała trwogę" [63].
Dante opisywał bitwę pod Kaproną, w której sam brał udział. Holmesowi przyszło do głowy coś, o czym Lowell nie wspomniał, mówiąc o talentach Florentyńczyka: Alighieri był nie tylko astronomem, znawcą prawa i teologiem. Był również żołnierzem: „Podobnie jak ty, wszystko, co robił, robił dobrze". „Iw przeciwieństwie do mnie" – pomyślał Holmes. Żołnierzowi nie wolno mieć poczucia winy, żołnierz musi wykonywać rozkazy bez szemrania. Doktor usiłował dociec, czy to, że Dante widział bezsensowną śmierć swoich przyjaciół, którzy ginęli za Florencję i za jakiś głupi sztandar gwelfów, uczyniło go lepszym poetą.
Wendell junior wystąpił jako poeta podczas uroczystości wręczania dyplomów na Harvardzie (wielu twierdziło, że zawdzięcza to nazwisku), ale Holmes wątpił, czy po wojnie jego syn będzie jeszcze zdolny zajmować się poezją. Na polu walki bowiem zobaczył coś, czego Dante widzieć nie mógł, i to zabiło w nim poetę.
Holmes przez godzinę kartkował i czytał kopie. Bardzo pragnął jeszcze raz przeczytać Pieśń drugą Piekła, w której Wergiliusz namawia Dantego do rozpoczęcia pielgrzymki i w której poeta zwierza mu się z obaw o własne bezpieczeństwo. Niezwykły akt odwagi: stykać się ze śmiercią innych i zastanawiać się nad uczuciami napotkanych osób. Niestety, ta część przekładu Longfellowa już spłonęła. Znalazł egzemplarz Komedii po włosku i zaczął czytać:
– „Lo giorno se n'andava… " – Już dzień uchodził… [64]
Dante spowalnia rozważania, gdy po raz pierwszy przygotowuje się do zejścia w piekielne otchłanie. „E io sol uno" – „I ja sam, tylko ja" – jakże czuł się samotny! Musi to powiedzieć trzy razy. „Io, sol, uno… m'apparecchiava a sostener la Guerra, si del camino e si de la pietate" – Holmes nie pamiętał, jak Longfellow przetłumaczył ten wers, więc opierając się o kominek, zrobił to sam. Miał wrażenie, że trzaskający ogień przemawia głosami Lowella, Greene'a, Fieldsa i Longfellowa, wygłaszających zachęcające uwagi.
„I ja sam, tylko ja" – Holmes zauważył, że musi mówić na głos, by móc tłumaczyć – „przygotowałem się, by przetrwać bitwę… ". Nie: „guerra… " – „by przetrwać wojnę… zarówno drogę, jak i litość" [65].
Holmes zerwał się z fotela i pobiegł na trzecie piętro, powtarzając po drodze słowa: „I ja sam, tylko ja".
Wendell junior dyskutował o przydatności metafizyki z Williamem Jamesem, Johnem Grayem i Minny Tempie, popijając grzany dżin i paląc cygara. W trakcie jednego z zawiłych wywodów Jamesa usłyszał słabe odgłosy kroków ojca, wbiegającego po schodach. Skulił się. Ojciec wyglądał ostatnio na zajętego czymś zupełnie innym niż, jak zazwyczaj, samym sobą. Prawdopodobnie było to coś poważnego. Profesor James Lowell nie pojawiał się zbyt często na wydziale prawa, pewnie zajęty tym samym, co dręczyło ojca. Na początku Junior myślał, że to ojciec nakazał swemu przyjacielowi, by trzymał się od niego z daleka, ale wiedział też, że Lowell nie posłuchałby go, a doktor z kolei nie miałby na tyle odwagi, żeby mu rozkazywać.
Nie powinien był mówić ojcu o swoich kontaktach z profesorem. Nie wspominał oczywiście o tym, jak jego rozmówca rozpływał się w pochwałach nad doktorem: „On nie tylko podpowiedział nam «Atlantica» – mówił Lowell, nawiązując do czasów, gdy Holmes zasugerował tytuł «Atlantic Monthly» – ale również wymyślił chwytliwy tytuł swojej książki". Juniora nie dziwił ów słowotwórczy talent, doktor bowiem był mistrzem w kategoryzowaniu rzeczy. Ileż to razy musiał przy gościach wysłuchać historii o tym, jak Holmes podsunął nazwę „narkoza" dentyście, który ją wynalazł. Junior zastanawiał się, dlaczego ojciec nie postarał się bardziej, kiedy wymyślał imię dla niego.
Doktor Holmes zapukał, a potem wparował do pokoju z dzikim błyskiem w oku.
– Tato, jesteśmy trochę zajęci.
Junior nie zmienił wyrazu twarzy, gdy przyjaciele witali się z jego ojcem, okazując mu nieco przesadny szacunek.
– Wendy, musisz mi coś natychmiast powiedzieć! – krzyknął Holmes. – Muszę wiedzieć, czy znasz się na czerwiach? – Mówił tak szybko, że wydobywające się z jego ust dźwięki przypominały brzęczenie pszczoły.
Junior zaciągnął się cygarem. Czy nigdy nie przyzwyczai się do sposobu bycia ojca? Po chwili namysłu wybuchnął głośnym śmiechem. Przyjaciele zawtórowali mu.
– Powiedziałeś: „na czerwiach"?
– A jeśli to nasz Lucyfer siedzi w celi i tylko udaje głupka? – spytał Fields z niepokojem.
– On nie rozumiał po włosku. To było widać w jego oczach – zapewnił Nicholas Rey. – Strasznie go to irytowało.
Zebrali się w gabinecie w Craigie House. Greene'a, który przez całe popołudnie pomagał przy tłumaczeniu, odesłali wieczorem do domu jego córki w Bostonie.
Krótki tekst, który Rey podsunął Willardowi Burndy'emu: „A te convien terrere altro viaggio se vuo'campar d'esto loco selvaggio" [66], można było przetłumaczyć w następujący sposób: „Ścieżki potrzeba obrać tobie inne, jeżeli przebrnąć życzysz tę gęstwinę". Były to słowa Wergiliusza skierowane do Dantego, który zgubił się w głuszy i któremu zagrażały dzikie bestie.
– Ten sprawdzian ostatecznie potwierdza nasze wcześniejsze przypuszczenia. Burndy po prostu nie pasuje do portretu zabójcy – stwierdził Lowell, wyrzucając cygaro przez okno gabinetu Longfellowa. – Nie ma wykształcenia, poza tym w czasie śledztwa nie znaleźliśmy żadnych jego związków z którąkolwiek z ofiar.
– Z tego, co piszą w gazetach, można wywnioskować, że gromadzone są dowody – powiedział Fields.
Rey potwierdził:
– Mają świadków, którzy widzieli, jak Burndy kręcił się koło domu wielebnego Talbota w noc przed zabójstwem. Wtedy z sejfu Talbota zginęło tysiąc dolarów. Świadkowie zostali przesłuchani przez godnych zaufania policjantów. Burndy z kolei nie chciał za bardzo ze mną rozmawiać. Ale to by pasowało do sposobu postępowania detektywów: wynajdują jakiś przypadkowy fakt i tworzą na jego podstawie historię, która mija się z prawdą. Nie mam wątpliwości co do tego, że Langdon Peaslee wodzi ich za nos. W ten sposób pozbywa się swojego najgroźniejszego konkurenta w pruciu sejfów, a detektywi odpalą mu sporą część nagrody. Peaslee próbował mi zaproponować podobny układ, kiedy wyznaczono nagrodę.
– A jeśli coś nam umknęło? – jęknął Fields.
– Czy wierzycie, że Burndy może być zamieszany w te morderstwa? – spytał Longfellow.
Fields wydął usta i potrząsnął głową:
– Chcę tylko parę odpowiedzi, abyśmy mogli powrócić do normalnego życia.
Służący Longfellowa zapowiedział niejakiego pana Edwarda Sheldona z Cambridge, który szukał profesora Lowella. Poeta poczłapał do hallu i zaprowadził Sheldona do biblioteki gospodarza.
Sheldon miał kapelusz naciągnięty głęboko na oczy.
– Proszę mi wybaczyć najście, profesorze, ale z pańskiej wiadomości wywnioskowałem, że to dość pilne. W Elmwood powiedziano mi, że mogę tu pana zastać. Proszę mi powiedzieć, czy możemy wznowić zajęcia z Dantego? – spytał, uśmiechając się szczerze.
– Przecież wysłałem tę wiadomość tydzień temu! – wykrzyknął Lowell.
– No cóż… ja otrzymałem ją dopiero dziś – odparł student, spuściwszy wzrok.
– Akurat! I niech pan zdejmie kapelusz w obecności starszych!
Lowell zrzucił mu kapelusz z głowy i wówczas zobaczył, że jedno oko chłopaka jest spuchnięte i zaczerwienione, a szczęka obrzęknięta. Poeta natychmiast złagodniał.
– Sheldon! Co się panu stało?!
– Długo by opowiadać, proszę pana. Właśnie miałem wyjaśnić, że ojciec wysłał mnie do rodziny w Salem, żebym wrócił do zdrowia. Może miała to być też kara i czas na „przemyślenie swojego postępowania" – rzekł student z lekkim uśmiechem. – Dlatego nie otrzymałem pańskiej wiadomości.
Sheldon wszedł w krąg światła, by podnieść kapelusz, i wtedy zauważył przerażenie na twarzy swego profesora.
– Jest już znacznie lepiej. Oko prawie mnie nie boli. Lowell usiadł.
– Niech mi pan opowie, jak to się stało. Młodzieniec wbił wzrok w podłogę.
– Nic nie mogłem na to poradzić. Pewnie słyszał pan o tym typie Simonie Campie, który kręci się po okolicy. Jeśli nie, to panu opowiem. Zatrzymał mnie na ulicy. Powiedział, że na zlecenie jednego z wydziałów Harvardu prowadzi śledztwo, które ma wyjaśnić, czy kursy na temat Dantego mogą wywierać negatywny wpływ na studentów. Mało brakowało, żeby dostał ode mnie w twarz za takie insynuacje.
– Camp panu to zrobił? – spytał Lowell w przypływie ojcowskich uczuć.
– Nie, nic podobnego. Po prostu sobie poszedł. Następnego ranka natknąłem się na Pliny'ego Meada. Zdrajcę jakich mało.
– Jak to?
– Z wyraźną satysfakcją opowiedział mi, jak siedział z Campem i mówił mu o strasznych rzeczach, które rzekomo dzieją się na kursie. Obawiam się, profesorze, że najdrobniejszy skandal będzie zagrożeniem dla naszych zajęć. Korporacja najwyraźniej nie zaniechała walki. Powiedziałem Meadowi, żeby skontaktował się z Campem i odwołał wszystko, ale odmówił. Zaczął wtedy obrażać mnie i pana, profesorze, też. Wściekłem się i wywiązała się bójka.
Lowell uśmiechnął się, dumny ze swego studenta.
– To pan zaczął, panie Sheldon?
– Tak – przyznał młodzieniec. Skrzywił się i dotknął dłonią obolałej szczęki. – Ja zacząłem, ale on skończył.
Lowell odprowadził chłopaka do wyjścia i złożył mu obietnicę, że zajęcia wkrótce zostaną wznowione, po czym ruszył prędko do gabinetu, ale znów rozległo się pukanie.
– Do diabła, Sheldon! Mówiłem panu przecież, że lada dzień rozpoczniemy zajęcia! – Lowell gwałtownie otworzył drzwi wejściowe.
Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu na progu zobaczył doktora Holmesa.
– Wendell! – zaśmiał się tak radośnie, że aż Longfellow wbiegł do hallu. – Wróciłeś do Klubu! Strasznie nam ciebie brakowało!
Krzyknął do pozostałych:
– Holmes wrócił!
– Nie tylko wróciłem, ale chyba wiem, gdzie szukać naszego mordercy – powiedział doktor, wchodząc do środka.
Przestronne pomieszczenie, w którym znajdowała się obecnie biblioteka Longfellowa, było niegdyś kasynem oficerskim sztabu generała Waszyngtona, a w późniejszych latach – salą bankietową pani Craigie. Teraz Longfellow, Lowell, Fields i Nicholas Rey siedzieli w nim przy wypolerowanym do połysku stole, Holmes zaś krążył wokół nich i tłumaczył.
– Wciąż jeszcze trudno mi opanować myśli. Wysłuchajcie wszystkich moich racji, zanim się zgodzicie lub gwałtownie zaoponujecie. – Ta ostatnia uwaga skierowana była głównie do Lowella, co zrozumieli wszyscy prócz niego samego. – Sądzę, że Dante przez cały czas mówi nam prawdę. Opisuje to, co czuje, przygotowując się do zstąpienia w głąb Piekła, drżący i niepewny. „E io sol… " i tak dalej. Drogi Longfellow, jak to przetłumaczyłeś?
– „Ja jedyny / Gotowałem się na bój, nie na święta, / Z trudem podróży, z litości katuszą" [67].
– Tak! – powiedział z dumą Holmes, przypominając sobie własne, podobne tłumaczenie.
Nie była to może odpowiednia chwila, by skupiać się na swoich talentach, mimo to jednak doktor był ciekaw, co powiedziałby Longfellow o jego interpretacji.
– Dla poety to „bój", „wojna" – guerra - toczona na dwóch frontach. Po pierwsze, Dante musi stawić czoło fizycznym trudom związanym ze zstąpieniem do Piekła. Po drugie, musi pamiętać, że ma przemienić swe doświadczenie w poezję.
Nicholas Rey słuchał z uwagą i otworzył swój notatnik.
– Dante wiedział, czym jest udział w wojnie, drogi panie oficerze – wtrącił Lowell. – Mając dwadzieścia pięć lat, tyle samo co wielu naszych chłopców, walczył w szeregach gwelfów pod Campaldino i pod Kaproną. Sięga do tych doświadczeń w Piekle, by opisać przerażające męczarnie potępionych. Ostatecznie jednak poeta został wygnany nie przez wrogich mu gibelinów, ale wskutek podziału wśród gwelfów.
– Następstwa florenckiej wojny domowej wpływają na jego wizję Piekła i poszukiwania odkupienia – kontynuował Holmes. – Przypomnijcie też sobie, jak Lucyfer podnosi rękę na Boga i jak w swoim upadku z nieba najjaśniejszy z aniołów staje się źródłem wszelkiego zła, począwszy od Adama. To fizyczny upadek Lucyfera drąży otchłań w ziemi, owe lochy, w których Dante rozpoznaje Piekło. Tak więc to wojna stworzyła szatana. Wojna stworzyła Piekło: guerra. Dobór słownictwa u Dantego nigdy nie jest przypadkowy. Śmiem twierdzić, że układ zdań, z którymi mamy do czynienia, wskazuje wyraźnie na pewną hipotezę: morderca jest weteranem wojennym.
– Żołnierz! Przewodniczący stanowego Sądu Najwyższego, prominentny unitariański kaznodzieja, bogaty kupiec… – Lowell wyliczał ofiary Lucyfera. – Zemsta pokonanego żołnierza Konfederacji na ludziach będących filarami jankeskiego systemu! Oczywiście! Byliśmy strasznymi głupcami nie widząc tego wcześniej!
– Dantego nie cechuje bezmyślna lojalność wobec tego czy innego stronnictwa politycznego – zauważył Longfellow. – Chyba najbardziej oburzają go ci, którzy podzielali jego poglądy, ale nie wypełnili swoich zobowiązań: zdrajcy. Taki może być przypadek weterana walczącego w szeregach Unii. Pamiętajcie, że każde morderstwo wskazywało na to, iż Lucyfer bardzo dobrze zna Boston i umie się po nim sprawnie poruszać.
– Tak – zgodził się niecierpliwie Holmes. – Właśnie dlatego nie mam na myśli po prostu żołnierza, ale jankesa. Pomyślcie o naszych weteranach, którzy ciągle noszą mundury na ulicy i na targowisku. Często jestem zdumiony, widząc tych ludzi: wrócił taki do domu, a mimo to wciąż nosi strój żołnierza… W jakiej wojnie bierze udział teraz?
– Ale czy to pasuje do tego, co wiemy o morderstwach, Wendell? – nalegał Fields.
– Myślę, że doskonale. Zacznijmy od zabójstwa Jennisona. Dopiero teraz przychodzi mi na myśl konkretna broń, która mogła zostać użyta.
Rey skinął głową.
– Wojskowa szabla.
– Tak! – wykrzyknął Holmes. – Typ brzeszczota odpowiada rodzajowi ran. Kto jest wyszkolony w posługiwaniu się taką bronią? Żołnierz. Do tego Fort Warren, jako miejsce wybrane dla tego mordu. Żołnierz, który szkolił się tam lub tam stacjonował, zna je dostatecznie dobrze! Jest coś jeszcze: czerwie śmiertelnie groźnej muchy, Hominivorax, które ucztowały na sędzim Healeyu. Profesor Agassiz upiera się, że musiały tu trafić spoza Massachusetts, z jakiejś ciepłej i bagnistej okolicy. Możliwe, że zostały przyniesione przez żołnierzy, jako pamiątki, z najgłębszych bagien Południa. Wendell junior mówił mi, że podczas wojny nieustannie widywał muchy i czerwie na tysiącach rannych pozostawionych na polu bitwy.
– Z reguły czerwie nie miały wpływu na stan rannych – stwierdził Rey. – Niekiedy jednak potrafiły tak stoczyć ciało człowieka, że chirurdzy byli bezradni.
– To były Hominivorax, jednak chirurdzy wojskowi nie potrafili ich odróżnić od zwykłych much. Ktoś, kto wiedział, co te owady zdolne są zrobić z rannymi, przywiózł je z Południa i wykorzystał przy morderstwie Healeya – ciągnął Holmes. – Wciąż zadziwia nas wielka siła fizyczna Lucyfera, który przeniósł zwalistego sędziego Healeya nad brzeg rzeki. Ale jak wielu rannych towarzyszy żołnierz musiał wynosić z pola bitwy, nawet nie myśląc o tym, czy da radę! Ktoś, kto z łatwością pokonał pastora Talbota i bez trudu wypatroszył człowieka tak mocnej budowy jak Jennison, musiał dysponować nie lada siłą!
– Holmes, być może znalazłeś klucz do rozwiązania naszej zagadki! – wykrzyknął Lowell.
– Wszystkie morderstwa popełnił ktoś obznajomiony z realiami walki i zabijania: z ranami i bitewnymi cierpieniami – kontynuował doktor.
– Ale dlaczego chłopak z Północy miałby obrać za cel własny naród? Dlaczego miałby wybrać Boston? – spytał Fields, czując, że ktoś musi wystąpić w roli niedowiarka. – Byliśmy zwycięzcami. I to zwycięzcami stojącymi po stronie dobra.
– Ta wojna budziła więcej sprzecznych uczuć, niż się to może z pozoru wydawać – powiedział Nicholas Rey.
– To było coś innego – dodał Longfellow – niż walki toczone z Indianami czy Meksykanami, traktowane w kategoriach podboju. Żołnierzom, którzy zadawali sobie trud, by pomyśleć, dlaczego walczą, mówiono o honorze Unii, wolności dla rasy zniewolonych ludzi, przywróceniu wszechświatowi jego właściwego porządku. Ale gdzie właściwie powrócili żołnierze? Do kraju spekulantów, którzy sprzedawali liche karabiny i mundury, a teraz jeżdżą po naszych ulicach jednokonnymi powozami i żyją sobie wygodnie w osłoniętych dębami rezydencjach na Beacon Hill.
– Dante – przypomniał Lowell – który został wygnany ze swego domu, zaludnił Piekło florentyńczykami, a nawet członkami własnej rodziny. Opuściliśmy wielu żołnierzy, którym pozostały jedynie pokrwawione mundury i nasze górnolotne słowa. To ludzie wypędzeni ze swego poprzedniego życia. Jak Dante, pozostali wierni samym sobie. Zważcie, jak niewiele czasu dzieli zakończenie wojny od pierwszego morderstwa. Zaledwie parę miesięcy! Tak, panowie, to zdaje się pasować. Wojnę toczono w imię abstrakcyjnej wartości, jaką jest wolność, ale żołnierze walczyli na konkretnych polach i frontach, zorganizowani w regimenty, kompanie i bataliony… W poezji Dantego działania mają w sobie coś szybkiego, stanowczego, niemal militarnego. – Lowell wstał i uścisnął Holmesa. – Tę wizję, drogi Wendell, zesłało ci chyba samo niebo.
Wszyscy zebrani w pokoju czuli, że stało się coś ważnego, i czekali na Longfellowa, by to potwierdził, co też uczynił, uśmiechając się lekko.
– Na cześć Holmesa: trzykrotne hip, hip, hurra! – zawołał Lowell.
– Tylko trzykrotne? – spytał Holmes z kapryśną afektacją. – Zniosę znacznie więcej!
Augustus Manning stanął przy biurku swego sekretarza, bębniąc palcami w krawędź blatu.
– Ten Simon Camp wciąż nie odpowiedział na moją prośbę o rozmowę?
– Nie, proszę pana. – Gripps, sekretarz Manninga, pokręcił głową. – A w hotelu Marlboro mówią, że już go u nich nie ma. Nie zostawił żadnego adresu.
Skarbnik był wściekły. Nie do końca wierzył detektywowi Pinkertona, ale nie sądził, że okaże się on zwykłym oszustem.
– Nie wydaje ci się dziwne, że najpierw policjant przychodzi, by spytać o zajęcia Lowella, a później człowiek Pinkertona, któremu zapłaciłem za dowiedzenie się czegoś więcej o Dantem, przestaje odpowiadać na moje wezwania?
Sekretarz milczał, ale po chwili, widząc, że doktor oczekuje od niego odpowiedzi, nerwowo przytaknął. Manning odwrócił się twarzą do okna i spojrzał na Harvard Hall.
– Przypuszczam, że w to wszystko wplątany jest Lowell. Powiedz mi jeszcze raz, Cripps. Kto chodzi na zajęcia z Dantego do Lowella? Edward Sheldon i… Pliny Mead, zgadza się?
Sekretarz znalazł odpowiedź w pliku dokumentów.
– Edward Sheldon i Pliny Mead.
– Pliny Mead. Prymus – powiedział Manning, gładząc swą sztywną brodę.
– Był nim, proszę pana. Ale to już przeszłość.
Skarbnik zwrócił się ku niemu z wielkim zainteresowaniem.
– Tak, spadł o jakieś dwadzieścia miejsc w rankingach – wyjaśnił sekretarz, znajdując dokumentację i z dumą udowadniając, że ma rację. – Och tak, spadł wprost dramatycznie, panie doktorze! Zdaje się, że głównie z powodu oceny profesora Lowella z kursu francuskiego w ostatnim semestrze.
Manning wziął dokumenty od sekretarza i przeczytał je.
– Co za wstyd dla naszego pana Meada – rzekł z uśmiechem. – Straszny, straszny wstyd.
Późnym wieczorem J. T. Fields przyszedł do biura Johna Codmana Ropesa, garbatego prawnika, który po tym, jak jego brat zginął w walce, został specjalistą w zakresie wojny secesyjnej. Mówiono, że wiedział o bitwach więcej niż generałowie, którzy nimi dowodzili. Jak przystało na prawdziwego eksperta, odpowiadał na pytania Fieldsa ze skromnością. W rozmowie wspomniał o domach pomocy dla żołnierzy: instytucjach charytatywnych, jakie powstały, jedne przy kościołach, inne w opuszczonych budynkach i składach, by żywić i ubierać weteranów, którzy żyli w biedzie lub z trudem powracali do cywilnego życia. Można tam było znaleźć wielu nieprzystosowanych do życia byłych żołnierzy.
– Oczywiście żaden spis nazwisk nie istnieje. Sądzę, że tych biedaków nie da się raczej odnaleźć, chyba że oni sami tego zechcą, panie Fields – zaznaczył Ropes na koniec spotkania.
Wydawca szedł żwawo Tremont Street w stronę New Corner. Od tygodni poświęcał interesom tylko drobną część swego czasu i martwił się, że jego statek osiądzie na mieliźnie, jeśli na dłużej zabraknie go przy sterze.
– Panie Fields!
– Kto tam? – wydawca zatrzymał się i cofnął w alejkę. – Do mnie pan mówi?
W przygaszonym świetle nie mógł dostrzec człowieka, który go zaczepił. W nozdrza uderzył go smród ścieków.
– Tak jest, panie Fields – z cienia wyszedł wysoki mężczyzna i zdjął kapelusz z wymizerowanej głowy. Wydawca rozpoznał Simona Campa. Detektyw Pinkertona uśmiechnął się doń promiennie. – Mam nadzieję, że tym razem nie ma tu pańskiego przyjaciela profesora, więc nikt nie będzie wymachiwał mi strzelbą przed nosem?
– Camp! Ma pan tupet. Zapłaciłem panu więcej, niż powinienem, żeby pan stąd wyjechał. Precz!
– Zapłacił mi pan, owszem. Prawdę mówiąc, patrzyłem na tę sprawę jak na zwykłą bzdurę, niewartą zachodu. Ale pan i pański przyjaciel daliście mi do myślenia. Dlaczego tacy ważniacy gotowi są bulić złoto, żebym tylko nie zajął się małym kursem literatury profesora Lowella? I czemu profesor Lowell przesłuchiwał mnie, jakbym zastrzelił samego Lincolna?
– Obawiam się, że osobnik taki jak pan nigdy nie zrozumie, jak wielka jest wartość ludzi pióra – odparł nerwowo Fields. – To nasza sprawa.
– Och, ależ ja rozumiem. Teraz rozumiem. Przypomniało mi się jedno wydarzenie, o którym napomknął doktor Manning. Otóż niedawno odwiedził go policjant, który wypytywał skarbnika o seminarium z Dantego, prowadzone przez profesora Lowella. Manning był z tego powodu w gorączce. Potem zacząłem się zastanawiać: czym też zajmuje się ostatnio policja bostońska? Cóż, jest taka drobna sprawa, w postaci trzech morderstw.
Fields usiłował opanować strach.
– Spieszę się na umówione spotkanie, panie Camp.
Detektyw uśmiechnął się błogo.
– Później pomyślałem o tym chłopcu, Plinym Meadzie, który rozprawiał o nieludzkich, makabrycznych karach, opisanych w poemacie Dantego. Wszystko zaczęło mi się układać w całość. Poszedłem znów do waszego pana Meada i zadałem mu kilka konkretnych pytań. Panie Fields – detektyw pochylił się do przodu – znam waszą tajemnicę.
– Głupstwa i nonsensy. Nie ma pan pojęcia, o czym pan mówi, Camp! – wykrzyknął Fields.
– Odkryłem tajemnicę Klubu Dantego, Fields. Znacie prawdę o tych morderstwach i dlatego zapłaciliście mi, żebym się wyniósł!
– To bezsensowne i ohydne oszczerstwo! – wydawca ruszył ku alejce.
– W takim razie po prostu pójdę na policję – stwierdził chłodno Camp. – I do dziennikarzy. A po drodze wstąpię na Harvard, do doktora Manninga. I tak często mnie wzywa. Zobaczę, co zrobią z tymi wszystkimi głupstwami i nonsensami.
Fields odwrócił się i wbił wzrok w detektywa.
– Jeśli wiesz to, co mówisz, że wiesz, to skąd masz pewność, że to nie my zabijamy i nie zabijemy także ciebie, Camp?
Jego rozmówca uśmiechnął się.
– Nieźle pan blefuje, Fields, ale pana żywioł to książki i tak już zostanie, jak świat światem.
Wydawca przystanął i przełknął gorzką pigułkę. Rozejrzał się dokoła, aby się upewnić, że nikt ich nie widzi.
– Co sprawi, że się od nas odczepisz?
– Na początek trzy tysiące dolarów – odparł detektyw. – Dokładnie za dwa tygodnie.
– Nigdy!
– Prawdziwe nagrody, jakie oferuje się za informacje, są o wiele większe, panie Fields. Być może Burndy nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Nie wiem, kto zabił tych ludzi, i nic mnie to nie obchodzi. Ale wydacie się bardzo podejrzani, gdy ława przysięgłych odkryje, że zapłaciliście mi, abym się wyniósł, gdy przyszedłem zapytać o Dantego. I że zwabiliście mnie, żeby straszyć bronią!
Nagle Fields zrozumiał, że Camp próbuje się zemścić za to, że widzieli, jak stchórzył na widok strzelby Lowella.
– Przypominasz nędznego, brudnego insekta!
Na detektywie słowa wydawcy nie zrobiły najmniejszego wrażenia.
– Ale za to wiarygodnego, tak długo jak będzie pan przestrzegał naszej umowy. Nawet insekty mają długi do spłacenia, panie Fields.
Wydawca zgodził się na spotkanie w tym samym miejscu za dwa tygodnie.
Natychmiast opowiedział o zajściu przyjaciołom. Po pierwszym szoku członkowie Klubu Dantego stwierdzili, że nie potrafią przeszkodzić Gampowi w realizacji jego planu.
– Jaki to ma sens? – spytał Holmes. – Już daliście mu dziesięć złotych monet i nie pomogło. Będzie przychodził po więcej.
– Fields obudził w nim apetyt – stwierdził Lowell.
Nie mogli mieć pewności, że jakakolwiek suma zabezpieczy ich tajemnicę. Poza tym Longfellow nie chciał słyszeć o przekazaniu łapówki na obronę Dantego czy ich samych. Dante mógł się wykupić od wygnania, a jednak odmówił, odpowiadając listem, w którym po tylu wiekach wciąż czuło się wściekłość. Obiecali sobie, że zapomną o Campie. Musieli nadal energicznie podążać „żołnierskim" tropem. Tej nocy studiowali archiwa wojskowego urzędu emerytalnego, które wypożyczył Rey, i odwiedzili kilka domów pomocy dla żołnierzy.
Fields wrócił do domu około pierwszej w nocy, czym mocno zirytował żonę. Przestępując próg, zauważył, że kwiaty, które codziennie wysyłał do domu, leżały rzucone niedbale na stoliku w hallu, ostentacyjnie nie włożone do wazonu. Podniósł najświeższy z bukietów i znalazł Annie w pokoju przyjęć. Siedziała na niebieskiej aksamitnej sofie, zapisując coś w swoim Dzienniczku zdarzeń literackich i krótkich spotkań z ciekawymi ludźmi.
– Mój drogi, stałeś się rzadkim gościem w domu. – Żona Fieldsa nie podniosła oczu, ale jej piękne usta oszpecił grymas. Rude włosy miała dokładnie spięte po obu stronach głowy.
– Obiecuję, że to się zmieni – odrzekł wydawca. – Latem nie będę prawie wcale pracował i będziemy spędzać każdy dzień w Manchesterze. Osgood jest prawie gotowy, by zostać wspólnikiem…
Annie Fields wbiła wzrok w szary dywan.
– Znam twoje obowiązki. Ale poświęcam cały swój czas na zajmowanie się domem i w nagrodę za to zupełnie się z tobą nie widuję. Z trudem znajduję godzinę na studiowanie bądź czytanie, gdy nie jestem zbyt zmęczona. Catherine znowu jest chora i praczki muszą spać w trójkę w łóżku z pokojówką z góry…
– Jestem w domu, kochanie – zauważył.
– Nie, nie jesteś. – Wzięła jego płaszcz i kapelusz od pokojówki i wręczyła mu z powrotem.
– Kochanie? – Fieldsowi zrzedła mina.
Zawiązała mocniej szlafrok i zaczęła wchodzić po schodach.
– Posłaniec z Corner szukał cię rozpaczliwie kilka godzin temu.
– O tak nieprzyzwoicie późnej porze?
– Powiedział, że musisz się tam natychmiast udać, bo inaczej policja przybędzie pierwsza.
Fields miał ochotę podążyć za Annie na górę, lecz po chwili wahania pognał na Tremont Street. Na tyłach biura zastał swojego starszego pracownika, J. R. Osgooda oraz Cecilię Emory, recepcjonistkę, która tkwiła w wygodnym fotelu, łkając z twarzą ukrytą w dłoniach. Dan Teal, chłopak z nocnej zmiany, siedział cicho nieopodal, przyciskając kawałek szmatki do krwawiącej wargi.
– Co się tu dzieje? Ależ, co się stało pannie Emory? – zapytał Fields.
Osgood wziął go na bok.
– To Samuel Ticknor – Przerwał na moment, szukając odpowiednich słów. – Ticknor… całował po godzinach pannę Emory za biurkiem. Opierała się, krzyczała, żeby przestał, i pan Teal wkroczył do akcji. Obawiam się, że musiał użyć siły wobec pana Ticknora.
Fields przysunął krzesło do fotela panny Emory i zaczął ją wypytywać łagodnym tonem.
– Może pani mówić otwarcie, moja droga – zapewnił dziewczynę.
– Tak mi przykro, panie Fields. – Panna Emory robiła wszystko, by przestać płakać. – Zależy mi na tej pracy, a on powiedział, że jeśli nie zrobię, co mi każe… cóż, on jest synem Williama Ticknora i ludzie mówią, że niedługo zrobi go pan swoim wspólnikiem ze względu na jego nazwisko… – Zakryła usta dłonią, jakby próbując zatrzymać te straszne słowa.
– Pani… stawiała mu opór? – zapytał Fields łagodnie. Potwierdziła.
– On jest taki silny. Pan Teal… Dziękuję Bogu, że tam był.
– Od jak dawna pan Ticknor niepokoi panią, panno Emory? – zapytał wydawca.
– Od trzech miesięcy – odpowiedziała, łkając, Cecilia. – Niemal od początku, gdy tu pracuję. Ale Bóg mi świadkiem, nigdy tego nie chciałam, panie Fields! Musi mi pan uwierzyć!
Fields poklepał ją po dłoni i powiedział ojcowskim tonem:
– Droga panno Emory, proszę mnie posłuchać. Ponieważ jest pani sierotą, przymknę na to oko i pozwolę pani zachować posadę.
Z wdzięcznością kiwnęła głową i rzuciła się Fieldsowi na szyję. Wydawca powstał.
– Gdzie on jest? – zapytał Osgooda.
Cały kipiał. To było krańcowe pogwałcenie zasad lojalności.
– Czeka na pana w pokoju obok. Powinienem jednak uprzedzić, że zaprzecza wersji panny Emory.
– Jeśli wiem cokolwiek o ludzkiej naturze, ta dziewczyna była całkowicie niewinna, Osgood. Panie Teal – Fields zwrócił się do subiekta – czy wszystko, co powiedziała panna Emory, było zgodne z tym, co pan widział?
Teal odpowiadał w żółwim tempie, jak zwykle żując coś w ustach.
– Właśnie miałem wychodzić, sir. Zobaczyłem, jak panna Emory szamoce się z panem Ticknorem i błaga go, by ją zostawił w spokoju. No to trzepnąłem go, aż przestał.
– Dobra robota, Teal – pochwalił go Fields. – Nie zapomnę, że mi pomogłeś.
Chłopak nie wiedział, jak odpowiedzieć.
– Rano muszę być w drugiej pracy, proszę pana. Za dnia jestem dozorcą w uniwersytecie.
– Tak? – zainteresował się wydawca Fields.
– Praca u pana to dla mnie wszystko – dodał szybko subiekt. – Jeśli wymaga pan ode mnie czegoś więcej, proszę mi o tym powiedzieć.
– Proszę przed wyjściem spisać wszystko, co pan widział i robił. Potrzebujemy zeznania na wypadek interwencji policji – wyjaśnił Fields i poprosił Osgooda, żeby podał Tealowi pióro i kartkę papieru. – A gdy ona się uspokoi, niech także wszystko spisze – dodał.
Teal z trudem napisał kilka liter. Wydawca zdał sobie sprawę, że chłopak ledwo umie pisać, i pomyślał, że musi to być dziwne: co wieczór pracować wśród książek bez tak podstawowej umiejętności.
– Panie Teal – zwrócił się do młodzieńca – niech pan dyktuje panu Osgoodowi, żeby wszystko przebiegło oficjalnie.
Teal z wdzięcznością przystał na to i przekazał kartkę starszemu pracownikowi.
Blisko pięć godzin zajęło Fieldsowi wydobycie prawdy z Samuela Ticknora. Był trochę zdumiony tym, jak pokornie wyglądał jego pracownik z nosem jakby trochę przekrzywionym i twarzą porządnie obitą przez chłopaka. Udzielał na przemian skąpych lub powierzchownych odpowiedzi. W końcu jednak przyznał się do cudzołóstwa z Cecilia Emory i ujawnił, że wdał się w romans z jeszcze jedną sekretarką z Corner.
– Natychmiast opuścisz firmę Ticknor & Fields i nigdy już tu nie wrócisz! – powiedział wydawca.
– Akurat! Mój ojciec założył tę firmę! Przyjął pana pod swój dach, gdy niewiele się pan różnił od żebraka! Bez niego nie miałby pan ani domu, ani takiej żony jak Annie Fields! To moje nazwisko jest na grzbiecie naszych książek, nawet nad pańskim, panie Fields.
– Samuelu, jesteś przyczyną nieszczęścia dwóch kobiet! – odparł Fields. – Nie mówiąc już o krzywdzie, jaką wyrządziłeś żonie i swojej biednej matce. Gdyby na moim miejscu był twój ojciec, czułby się jeszcze bardziej zhańbiony!
Samuel Ticknor był bliski płaczu. Wychodząc, krzyknął:
– Panie Fields, usłyszy pan jeszcze o mnie, jak mi Bóg miły! Gdyby tylko wprowadził mnie pan do swego towarzystwa… – urwał na moment, po czym dodał: – W towarzystwie uchodziłem zawsze za zdolnego młodzieńca!
Tydzień upłynął bez postępów – nie udało się znaleźć żadnych żołnierzy, którzy mogliby wiedzieć coś o Dantem. Oscar Houghton po przeprowadzonym śledztwie wysłał Fieldsowi wiadomość, że w drukarni nie brakuje żadnych odbitek. Nadzieje malały. Nicholas Rey czuł, że jest uważniej obserwowany na posterunku, ale spróbował jeszcze raz spotkać się z Willardem Burndym. Śledztwo znacznie osłabiło kasiarza. Gdy nie mówił lub nie poruszał się, wyglądał, jakby uszło zeń życie.
– Sam się z tego nie wypłaczesz – stwierdził Rey. – Wiem, że jesteś niewinny, ale wiem także, że widziano cię w pobliżu domu Talbota w dniu, w którym obrabowano jego sejf. Powiesz mi, dlaczego tam byłeś, albo będziesz wisiał.
Burndy popatrzył na Reya, po czym dodał apatycznie:
– Obrobiłem sejf Talbota. Chociaż niezupełnie. Nie uwierzysz mi… ja sam sobie nie wierzę! Jakiś narwaniec powiedział, że da mi dwieście dolarów, jeśli tylko nauczę go, jak otworzyć pewien sejf. Myślałem, że to będzie łatwa robota. Że nic nie ryzykuję. Na honor dżentelmena, nie miałem pojęcia, że dom należy do takiej szychy. Ale to nie ja załatwiłem pastora! Gdybym to ja go wykończył, nie oddałbym mu pieniędzy!
– Dlaczego poszedłeś do domu Talbota?
– Żeby wybadać sprawę. Ten wariat chyba wiedział, że Talbota nie ma w środku, więc zakradłem się, żeby sprawdzić rozkład domu. Wszedłem, tylko żeby ustalić, jaki to typ sejfu – Burndy błagał o zrozumienie z głupim uśmiechem na twarzy. – To nic złego, prawda? Zamek był prosty i w pięć minut wytłumaczyłem facetowi, jak go otworzyć. Narysowałem mu to na serwetce w tawernie. Powinienem był się domyślić, że ten typ jest stuknięty. Powiedział, że chce zabrać z sejfu tylko tysiąc dolarów i ani miedziaka więcej. Wyobrażasz sobie? Słuchaj no, jeśli im powiesz, że obrabowałem pastora, na pewno mnie powieszą. Ktokolwiek zapłacił mi za tę robotę, jest szaleńcem. To on zabił Talbota, Healeya i Phineasa Jennisona!
– Więc powiedz, kto to był – rzekł spokojnie Rey – bo inaczej zawiśniesz, panie Burndy.
– To było w nocy i byłem już trochę wcięty. No wiesz, piłem w tawernie Stackpole'a. Wszystko działo się bardzo szybko, jak we śnie. Nie widziałem dokładnie jego twarzy, a przynajmniej nic nie pamiętam.
– Nie widział pan czy pan nie pamięta, panie Burndy?
Kasiarz przygryzł wargę.
– Jest jedna rzecz. On był jednym z was – przyznał niechętnie.
Rey czekał.
– Murzyn?
Czerwone oczy Burndy'ego płonęły. Wyglądał, jakby miał zaraz dostać apopleksji.
– Nie! Jankes. Weteran! – Próbował się uspokoić. – Żołnierz, siedział w pełnym rynsztunku, jakby był pod Gettysburgiem i wymachiwał flagą!
Bostońskie domy pomocy dla żołnierzy prowadzono nieoficjalnie, bez rozgłaszania, a informacje o nich podawali sobie z ust do ust weterani, którzy z nich korzystali. Większość domów rozdawała żołnierzom kosze z jedzeniem dwa lub trzy razy w tygodniu. Pół roku po zakończeniu wojny władze miejskie nie paliły się szczególnie do finansowania tych instytucji. Te lepsze, z reguły związane z Kościołem, ambitnie usiłowały wpływać na moralność byłych żołnierzy. Oprócz jedzenia i ubrań oferowały kazania i wsparcie duchowe.
Holmes i Lowell wzięli na siebie zadanie odwiedzenia wszystkich domów pomocy dla żołnierzy w południowej części miasta. Początkowo wciągnęli w to Pike'a, dorożkarza. Czekając na nich, Pike odgryzał kawałek marchewki, potem dawał jeden swym starym kobyłom, i tak na przemian, cały czas licząc, ile kęsów ludzkich i końskich razem złożyłoby się na przeciętną marchewkę. Nuda nie była warta zapłaty, jaką dostawał. Poza tym Pike, który nabrał sprytu dzięki pracy, czuł się nieswojo, słuchając wykrętów swoich pasażerów, gdy spytał, dlaczego jeżdżą od jednego domu do drugiego. Zatem Holmes i Lowell wynajęli jednokonną dorożkę, której koń i woźnica zasypiali za każdym razem, gdy pojazd się zatrzymywał.
Ostatni z domów, które mieli odwiedzić, wydawał się jednym z lepiej prowadzonych. Mieścił się w opuszczonej świątyni unitariańskiej, która była ofiarą długich walk z kongregacjonalistami. W domu tym weteranom zapewniano stoły, przy których mogli usiąść i zjeść gorący posiłek przynajmniej cztery razy w tygodniu. Kolacja skończyła się na krótko przed przyjazdem Lowella i Holmesa, żołnierze właśnie szli do kościoła.
– Tłoczno – skomentował Lowell, zaglądając do kaplicy, której ławki wypełniali szczelnie mężczyźni w niebieskich mundurach. – Usiądźmy w środku. Przynajmniej damy odpocząć nogom.
– Moim zdaniem nic tu po nas, Jamey. Może powinniśmy jechać do następnego domu.
– Ten był ostatni. Z listy Ropesa wynika, że jest jeszcze jeden, ale otwarty tylko w środy i niedziele.
Holmes ujrzał, że jeden z żołnierzy pcha na wózku przez dziedziniec kolegę z kikutem zamiast nogi. Żołnierz, choć był ledwie chłopcem, miał usta zapadnięte do wewnątrz – zęby wypadły mu z powodu szkorbutu. To było oblicze wojny, o którym nie pisano w raportach oficerów ani w relacjach prasowych.
– Jaki jest sens zmuszać do galopu zbitego konia, mój drogi Lowell? Nie jesteśmy Gedeonem, który obserwuje swój lud pijący wodę [68]. Na podstawie samej tylko obserwacji nic nie możemy powiedzieć. Nie znajdziemy Hamleta i Fausta, nie odkryjemy, co dobre, a co złe, szukając albuminy albo badając włókna pod mikroskopem. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powinniśmy znaleźć nowy sposób działania.
– To jest was już z Pikiem dwóch – stwierdził Lowell i ponuro pokręcił głową. – Ale razem odnajdziemy właściwą drogę. Na razie, Holmes, zdecydujmy, czy zostać tu, czy kazać woźnicy jechać do kolejnego domu.
– Wy jesteście nowi – wtrącił się jednooki żołnierz o wymizerowanej twarzy, ze skórą głęboko podziurawioną bliznami po ospie, i z czarną glinianą fajką sterczącą z ust.
Nie spodziewając się rozmowy z osobą trzecią, zaskoczeni, nie wiedzieli, co powiedzieć, i każdy potulnie czekał, aż odezwie się ten drugi. Mężczyzna miał na sobie pełny mundur, który wyglądał, jakby nie był prany od początku wojny.
Żołnierz przestąpił próg kościoła i obejrzał się tylko na chwilę, by rzec z urazą w głosie:
– Przepraszam bardzo. Myślałem po prostu, że przyszliście tu, chłopcy, posłuchać czegoś o Dantem.
Przez chwilę Lowell i Holmes nie zareagowali. Obaj byli pewni, że musieli się przesłyszeć.
– Zaczekaj! – krzyknął Lowell. Był tak przejęty, że trudno go było zrozumieć.
Dwaj poeci wpadli do kaplicy, w której panował półmrok. Ich oczom ukazał się tłum umundurowanych postaci, wśród których zniknął jednooki weteran.
– Siadać! – krzyknął ktoś ze złością przez złożone dłonie.
Holmes i Lowell zaczęli po omacku szukać sobie miejsca i usadowili się w osobnym, bocznym rzędzie ławek. Wyciągali rozpaczliwie szyje, poszukując w tłumie znajomej twarzy. Holmes obserwował wejście, na wypadek gdyby żołnierz próbował uciec. Lowell lustrował wzrokiem mroczne spojrzenia i nieruchome oblicza wypełniające kaplicę, by ostatecznie dostrzec dziobatą. ' twarz ich rozmówcy.
– Znalazłem go – wyszeptał. – Udało mi się, Wendell. Znalazłem go! Znalazłem naszego Lucyfera.
Holmes odwrócił się i wydyszał ze zniecierpliwieniem:
– Nie widzę go, Jamey!
Kilku żołnierzy gwałtownie uciszyło dwóch intruzów.
– Tam! – szepnął poirytowany Lowell. – Jeden, dwa… czwarty rząd od przodu!
– Gdzie?
– Tam!
– Dziękuję wam, moi drodzy przyjaciele, za ponowne zaproszenie mnie tutaj – przerwał im drżący głos, dobiegający z mównicy. – Nadeszła pora, abyście poznali kolejne kary Dantejskiego Piekła…
Lowell i Holmes natychmiast skierowali uwagę ku frontowi dusznej, ciemnej kaplicy. Patrzyli, jak ich przyjaciel, stary George Washington Greene, odkaszlnął słabo, poprawił się za mównicą i opuścił ręce na boki. Zgromadzenie trwało w napięciu i skupieniu, czekając niecierpliwie na chwilę przekroczenia bram inferna.