– O pielgrzymi: przybądźcie zatem do ostatniego kręgu tego mrocznego więzienia, które musi poznać Dante, zstępując krętą drogą w otchłań, by uwolnić ludzkość od wszelkiego cierpienia! Gdyż właśnie tego pragnie; los samego poety ma drugorzędne znaczenie. Jego podróż ma podźwignąć cały rodzaj ludzki. Wędrujemy zatem ramię w ramię od gorejących bram piekła aż po niebiańskie sfery, oczyszczając z grzechu nasze nieszczęsne dziewiętnaste stulecie!
George Washington Greene uniósł w górę ramiona i rozpostarł je szeroko nad niewielkim pulpitem, o który opierał swą wątłą pierś.
– Jak ogromnego zadania podjął się Dante, kiedy siedział w swej posępnej wieży w Weronie! Wciąż czuje gorzki smak wygnania. Jakże mam opisać dno wszechświata tym słabym, wątłym językiem? – myśli. – Jak mam wyśpiewać moją cudowną pieśń? – Lecz wie, że musi odkupić swoje miasto, odkupić swój naród, odkupić przyszłość i nas, którzy siedzimy tutaj, w tej zbudzonej na powrót kaplicy, pragnąc ożywić w Nowym Świecie ducha jego majestatycznego głosu. Tak: my też jesteśmy przez niego odkupieni! Poeta wie, że w każdym pokoleniu żyć będą nieliczni szczęśliwcy, zdolni zrozumieć i zobaczyć prawdę. Jego pióro płonie, a krew serdeczna jest jego jedynym atramentem. O Dante, któryś przyniósł światło! Radosne są głosy gór i sosen, co zawsze będą powtarzać twe pieśni!
Greene wziął głęboki oddech, nim rozpoczął opowieść o przejściu Dantego do ostatniego kręgu Piekła, tam gdzie mieściło się jezioro Kocyt, którego zamarznięta tafla była gładka jak szkło i grubsza niż lód na rzece Charles w czasie najtęższych zim. Pielgrzym słyszy gniewny głos, który dobywa się spod lodowej pokrywy: „Ostrożnie staw nogi, bo piętą, w której snadź litości nie ma, depczesz po czaszkach twej braci ubogiej!" [69].
– Skąd dochodzą te oskarżycielskie słowa, co ranią uszy wielkodusznego poety? Dante spogląda w dół i widzi uwięzioną w wodach zamarzniętego jeziora gromadę cieni. Ponad powierzchnię wystają tylko ich głowy: tysiąc purpurowych głów. To najbardziej zatwardziali grzesznicy, znani jako synowie Adama. Za jaki grzech cierpią karę na tej piekielnej lodowatej równinie? Oczywiście za zdradę! A co jest dla nich karą, co stanowi contrapasso dla zimna, które panowało w ich sercach? Zdrajcy stoją zakuci po szyję w lodzie, tak aby ich oczy mogły zawsze oglądać żałosną karę, na jaką sami się skazali.
Holmes i Lowell spojrzeli po sobie w przerażeniu. Serca podeszły im do gardeł. Lowell opuścił nisko głowę, gdy Greene opisywał z werwą, jak Dante chwyta za włosy złorzeczącego grzesznika i pragnie poznać jego imię, okrutnie szarpiąc jego czuprynę. Lecz słyszy: „Za to, że mi targasz włosy, nic ci nie wyznam ani się odkryję; Niczego tutaj nie wymogą ciosy!" [70]. Oto jednak, ku radości poety, inny grzesznik niebacznie wzywa po imieniu swojego towarzysza, żądając, by ten zaprzestał krzyków. Dante może teraz przekazać jego imię potomności.
Greene obiecał, że w następnym kazaniu dotrze do Lucyfera – najgorszego ze wszystkich zdrajców i wszystkich grzeszników – trzygłowej bestii, która równocześnie wymierza i odbiera karę. Energia, jaką emanował stary pastor, stojąc za pulpitem, uleciała zeń gwałtownie po zakończeniu kazania. Tylko na policzkach pozostał mu ślad rumieńca.
Lowell przeciskał się przez wypełniający mroczną kaplicę tłum żołnierzy, tłoczących się w bocznych nawach. Z tyłu doktor dotrzymywał mu kroku.
– Moi drodzy przyjaciele! – zawołał radośnie na ich widok Greene.
Lowell i Holmes podążyli za starym pastorem do niewielkiego pomieszczenia na tyłach kaplicy. Doktor zamknął za nimi drzwi. Greene zasiadł na ławie przy piecu i podniósł w górę dłonie.
– Muszę powiedzieć – zaczął – że przy tej fatalnej pogodzie i moim kaszlu nie zdziwię się, jeśli…
– Dosyć wykrętów, Greene! – ryknął Lowell.
– Ależ mój drogi Lowell, nie pojmuję, co masz na myśli – odparł potulnie starzec i spojrzał pytająco na Holmesa.
– Lowellowi chodzi o to, że… – zaczął doktor, lecz i jemu nie udało się zachować spokoju. – Co pan tu, u diabła, robił, Greene?!
Pastor wyglądał na urażonego.
– No cóż, wiesz przecież, mój drogi Holmes, że wygłaszam kazania w okolicznych kościołach, tutaj i w East Greenwich. Czynię tak za każdym razem, gdy ktoś mnie o to poprosi i mogę tę prośbę spełnić. Chorowanie jest nudnym zajęciem, a ostatnio coraz częściej doskwierają mi rozmaite dolegliwości, jestem więc niezmiernie rad, gdy pojawiają się takie propozycje…
– Wiemy o tych gościnnych kazaniach – przerwał mu Lowell. – Ale to kazanie było o Dantem!
– Ach, o to chodzi! To całkiem nieszkodliwa zabawa, naprawdę. Wygłaszanie kazań dla tych nieszczęsnych żołnierzy było dla mnie z początku dużym wyzwaniem. To doświadczenie niepodobne do niczego, co znałem dotąd. Gdy rozmawiałem z tymi ludźmi w pierwszych tygodniach po zakończeniu wojny, zwłaszcza po zdradzieckim zabójstwie prezydenta Lincolna, odkryłem, że niedole, jakich doznali, jak również sprawy życia wiecznego nurtują boleśnie wielu z nich. Pewnego popołudnia, późnym latem, zainspirowany pracą Longfellowa nad przekładem, dołączyłem do mojego kazania kilka opisów z Komedii. Rezultat tego zabiegu okazał się nader pozytywny. Zacząłem zatem streszczać duchowe dzieje i wędrówkę Dantego. Chwilami… Wybaczcie mi, aż rumienię się na myśl, że miałbym się wam do tego przyznać!… Chwilami zatem wyobrażałem sobie, że mogę sam nauczać o Dantem, a ci dzielni młodzieńcy to moi uczniowie.
– I Longfellow nic o tym nie wiedział? – zapytał Holmes.
– Chciałem podzielić się wieścią o moim skromnym eksperymencie, lecz… – Greene wbił wzrok w drzwiczki pieca, w którym igrały płomienie. – Przypuszczam, moi drodzy przyjaciele, że byłbym nieco zakłopotany, podając się za znawcę nauczającego o Dantem przy kimś takim jak Longfellow. Jeśli mogę was o to prosić, nie powtarzajcie mu tego. Poczuje się tylko zmieszany; sami wiecie, że nie lubi myśleć o sobie jako o kimś szczególnym…
– Ale to kazanie, którego wysłuchaliśmy przed chwilą – przerwał mu Lowell – w całości opierało się na opisie spotkania Dantego ze zdrajcami.
– Owszem – potwierdził Greene, ożywiając się na to wspomnienie. – Czyż to nie cudowne, Lowell? Dosyć wcześnie odkryłem, że żołnierze słuchają znacznie uważniej, kiedy streszczam im jedną lub dwie pieśni, niż wówczas gdy buduję kazanie z moich własnych wątłych myśli, a poza tym dobrze mi to robi przed naszymi dantejskimi sesjami.
Stary pastor roześmiał się z niepewną dumą dziecka, mogącego pochwalić się jakimś osiągnięciem, którego nie oczekiwali od niego dorośli.
– Gdy Klub Dantego rozpoczął pracę nad Inferno, ja zacząłem moją obecną praktykę, głosząc kazania oparte na pieśniach, które mieliśmy omawiać podczas następnego spotkania. Ośmielam się powiedzieć, że czuję się teraz nieźle przygotowany do tego, by przedyskutować pieśń, którą Longfellow wyznaczył nam na jutro! Zazwyczaj wygłaszałem swe kazania w czwartkowe popołudnia, wkrótce przed powrotem koleją na Rhode Island.
– W każdy czwartek? – spytał Holmes.
– Nie w każdy – przyznał Greene. – Zaniedbałem je kilka razy, gdy choroba przykuła mnie do łóżka. Również wtedy, gdy Longfellow odwoływał nasze sesje, nie miałem serca, by mówić o Dantem. Za to przez ostatni tydzień szło mi cudownie! Longfellow tłumaczył w tak szybkim tempie, że zostałem w Bostonie i wygłaszałem kazania niemal co wieczór!
Lowell pochylił się do przodu.
– Panie Greene! Proszę, niech pan sobie przypomni każdą chwilę, jaką spędził pan tutaj! Czy jacyś żołnierze zdawali się szczególnie poruszeni treścią pańskich kazań?
Stary pastor powstał z miejsca i rozejrzał się dookoła zmieszany, jak gdyby nagle zapomniał, po co się tu znalazł.
– Niech się zastanowię… Za każdym razem zjawiało się około dwudziestu lub trzydziestu żołnierzy. Raz ci, raz inni. Zawsze żałowałem, że nie mam pamięci do twarzy. Niektórzy, od czasu do czasu, faktycznie mówili z uznaniem o moich kazaniach… Uwierzcie mi, gdybym tylko mógł wam pomóc…
– Greene, jeśli natychmiast nie… – zaczął Lowell zdławionym głosem.
– Jamey, proszę! – poskromił przyjaciela Holmes, przejmując rolę zarezerwowaną zwykle dla Fieldsa.
Lowell westchnął wzburzony i pozwolił doktorowi mówić.
– Panie Greene – zaczął Holmes – pomoże nam pan niezmiernie, jestem o tym przekonany. Drogi przyjacielu, musi pan uzmysłowić sobie, że jest to arcyważne dla nas i dla Longfellowa. Niech pan postara się przypomnieć sobie wszystkich żołnierzy, z którymi rozmawiał pan od czasu rozpoczęcia cyklu swoich kazań.
– Chwileczkę… – półksiężyce oczu Greene'a otwarły się nienaturalnie szeroko. – Tak, przypominam sobie jednego szczególnie dociekliwego żołnierza, który sam pragnął czytać Dantego.
– Tak?! I co mu pan odpowiedział? – spytał rozpromieniony Holmes.
– Spytałem, czy zna języki obce. Ów młody człowiek stwierdził jednak, że choć od dzieciństwa namiętnie czytał książki, zna tylko angielski. Zachęciłem go, aby podjął naukę włoskiego. Napomknąłem też, że pomagam Longfellowowi w pracach nad ukończeniem pierwszego amerykańskiego przekładu Dantego i że w domu poety stworzyliśmy w tym celu nasz mały Klub. Wydawał się bardzo zainteresowany tą wiadomością. Dodałem jeszcze, by na początku przyszłego roku wypytywał w księgarniach o publikację, która ma się ukazać nakładem wydawnictwa Ticknor & Fields – powiedział Greene z zapałem, jakby redagował jedną z gazetowych reklam Fieldsa.
Holmes spojrzał wymownie na Lowella, który ruchem głowy dał mu znak, by pytał dalej.
– Ten żołnierz… – powiedział powoli doktor. – Czy nie przedstawił się przypadkiem?
Greene pokręcił głową.
– A może pamięta pan jego wygląd, mój drogi Greene?
– Nie… Strasznie mi przykro.
– Nie wyobraża pan sobie, jakie to dla nas ważne! – wykrzyknął błagalnie Lowell.
– Zachowałem w pamięci jedynie bardzo mgliste wspomnienie tej rozmowy – stwierdził Greene, zamykając oczy. – Zdaje mi się, że był raczej wysoki… Miał wąsy barwy siana, przystrzyżone w podkówkę. Mam wrażenie, że chodził o lasce. Tak wielu z nich kulało… To było kilka miesięcy temu. Nie zwróciłem wtedy szczególnej uwagi na tego człowieka. Jak już mówiłem, nie mam pamięci do twarzy… Właśnie dlatego nigdy nie zostałem pisarzem, przyjaciele. Literatura to przede wszystkim twarze.
Stary pastor zaśmiał się, odkrywając trafność tego spostrzeżenia. Wzrok jego towarzyszy nadal wyrażał niepokój.
– Przyjaciele, powiedzcie mi, proszę, czy przysporzyłem wam jakiegoś kłopotu?
Cała trójka wyszła na zewnątrz, mijając po drodze grupki weteranów. Lowell pomógł Greene'owi wsiąść do powozu. Holmes musiał obudzić woźnicę i jego konia. Dorożkarz ściągnął lejce i koń, jak w letargu, ruszył wolno spod drzwi starego kościoła.
Człowiek zwany przez nich Lucyferem obserwował całą tę scenę czujnym wzrokiem zza matowej szybki okna domu pomocy dla żołnierzy.
George Washington Greene spoczywał w obszernym fotelu w Pokoju Pisarzy w New Corner. Nicholas Rey dołączył do członków Klubu i teraz wspólnie usiłowali wydobyć ze starego pastora najdrobniejsze informacje na temat jego kazań i weteranów, którzy przychodzili co tydzień, aby ich posłuchać. Następnie Lowell przedstawił w skrócie kronikę morderstw inspirowanych Dantem. Pastor nie mógł wydusić z siebie słowa.
W miarę jak Lowell ujawniał kolejne szczegóły, Greene'a opuszczało stopniowo poczucie łączącego go z Dantem sekretnego partnerstwa. Skromny pulpit kaznodziei w domu pomocy dla żołnierzy naprzeciw jego oczarowanych słuchaczy; szczególne miejsce, które w jego bibliotece na Rhode Island zajmowała Boska Komedia; środowe wieczory przy kominku Longfellowa – wszystko to zdawało się stanowić trwałe i doskonałe przejawy oddania, jakie żywił pastor dla wielkiego poety. Lecz to, co było niegdyś źródłem zadowolenia w życiu Greene'a, teraz wymykało mu się z rąk. Tak wiele rzeczy działo się bez jego wiedzy i niezależnie od jego woli.
– Mój drogi Greene – powiedział łagodnie Longfellow. – Poza tym pokojem nie wolno ci z nikim rozmawiać o Dantem, dopóki nie uda się rozwiązać tych spraw.
Stary pastor zdołał lekko skinąć głową. Czuł się bezużyteczny i bezsilny; jego twarz wyglądała jak tarcza zegara, z której oderwano wskazówki.
– A nasze spotkanie Klubu Dantego zaplanowane na jutro?
– spytał słabym głosem.
Longfellow smutno pokręcił głową.
Fields zadzwonił po służącego, aby odprowadził Greene'a do domu jego córki. Longfellow chciał mu pomóc przy zakładaniu płaszcza.
– Nigdy tego nie rób, mój drogi przyjacielu – powstrzymał go pastor. – Młody człowiek tego nie potrzebuje, a stary tego nie chce.
Wspierając się na ramieniu służącego, ruszył korytarzem.
– Mogliście powiedzieć mi o wszystkim – dodał, nie oglądając się za siebie. – Ktoś z was mógł to zrobić. Być może nie jestem najzdrowszy… Ale wiem, że mogłem wam pomóc.
Czekali, aż na korytarzu ucichnie odgłos jego kroków.
– Trzeba było od razu poinformować o wszystkim Greene'a! – wybuchnął Longfellow. – Co za głupiec ze mnie! Jak mogło mi przyjść do głowy, że ktoś ściga się z naszym przekładem?
– Nie masz racji, Longfellow! – zaprotestował Fields. – Pomyśl o tym, co wiemy teraz: Greene głosił swoje kazania w czwartkowe popołudnia, bezpośrednio przed powrotem do Rhode Island. Przedstawiał jedną z pieśni wybranych przez ciebie na następną sesję. Nasz przeklęty Lucyfer słyszał więc ten sam opis kary, którym my właśnie mieliśmy się zająć, i to na sześć dni przed spotkaniem naszej grupy! Miał dzięki temu dość czasu, by zainscenizować własną wersję contrapasso na dzień czy dwa przed zatwierdzeniem przez nas ostatecznej wersji. Zatem, z naszego ograniczonego punktu widzenia, cały ten obłęd mógł przypominać wyścig z kimś, kto drwi z nas, dysponując szczegółami naszego przekładu.
– A co z ostrzeżeniem, które pojawiło się na szybie domu pana Longfellowa? – spytał Rey.
– La mia traduzione - Fields uniósł ręce. – Pochopnie uznaliśmy, że było to dzieło mordercy. Tymczasem to te przeklęte szakale Manninga na uniwersytecie z pewnością upadły tak nisko, że próbują odstraszyć nas od dokończenia przekładu.
– Panie oficerze – zwrócił się do Reya Holmes – czy Willard Burndy ujawnił cokolwiek, co mogłoby być dla nas pomocne?
– Burndy twierdzi – odparł Rey – że jakiś żołnierz zapłacił mu za instrukcję, jak włamać się do sejfu wielebnego Talbota. Zakładając, że będzie to łatwy zysk przy minimalnym ryzyku, Burndy zakradł się do domu Talbota na rekonesans. Przypadkiem widziało go kilku świadków. Po zabójstwie Talbota tajniacy dotarli do tych osób i z pomocą Langdona Peasleego, rywala Burndy'ego, wrobili go w tę sprawę. Burndy był wtedy pijany i nie potrafi sobie przypomnieć niczego ponad to, że jego zleceniodawca miał na sobie wojskowy mundur. Nie ufałbym jednak jego pamięci nawet w tej kwestii.
– Do diabła z Burndym! Do diabła z nimi wszystkimi! – wykrzyknął Lowell. – Czy nie widzicie, że jesteśmy już blisko? Wpadliśmy na trop Lucyfera i lada chwila będziemy deptać mu po piętach! Pomyślcie tylko: to wszystko nabiera wreszcie sensu. Lucyfer nie był znawcą Dantego, był tylko jego parafianinem. Mógł dokonać kolejnego mordu tylko po usłyszeniu kazania o karze. Pewnego razu Greene wygłosił kazanie, którego podstawą była Pieśń jedenasta, ta, w której Wergiliusz i Dante siedzą na murze, aby przywyknąć do odrażającego zapachu wyziewów piekielnych, i omawiają strukturę Piekła z precyzją dwóch inżynierów. Nie ma tam opisu żadnej konkretnej kary i nie popełniono wtedy żadnego morderstwa! Tydzień później Greene zapadł na zdrowiu i nie pojawił się na spotkaniu naszego Klubu. Nie wygłosił też kazania. I znów: żadnego morderstwa!
– Zgadza się, wcześniej Greene też bywał chory – Longfellow odwrócił stronę w swoich notatkach. – I później ponownie. Wtedy również nie dokonano żadnego zabójstwa.
– A kiedy zrobiliśmy przerwę w spotkaniach Klubu – kontynuował Lowell – kiedy postanowiliśmy zbadać sprawę, po tym jak doktor ujrzał ciało Talbota, Lucyfer przestał zabijać, bo Greene przestał głosić kazania! Tak było, dopóki działalność Klubu była zawieszona. Gdy zdecydowaliśmy się przetłumaczyć pieśń, w której mowa o schizmatykach, Greene powrócił za pulpit, a my doprowadziliśmy do śmierci Phinny'ego Jennisona!
– Wiemy teraz, dlaczego zabójca położył pod głową symoniaka pieniądze – stwierdził ze skruchą Longfellow. – Greene zawsze preferował takie odczytanie tej pieśni. Powinienem był skojarzyć szczegóły morderstwa z interpretacją naszego przyjaciela.
– Nie obwiniaj się, Longfellow! – wykrzyknął Holmes. – Tylko znawca Dantego mógłby rozpoznać szczegóły morderstwa. Skąd mieliśmy wiedzieć, że Greene był ich mimowolnym źródłem.
– Choć intencje mieliśmy dobre – odpowiedział Longfellow – obawiam się, że popełniliśmy poważny błąd. Zwiększając częstotliwość naszych sesji, spowodowaliśmy, że Lucyfer przez tydzień usłyszał od Greene'a więcej o Dantem niż wcześniej w ciągu miesiąca.
– Niech Greene dalej głosi swoje kazania – nalegał Lowell – lecz tym razem niech zrezygnuje z opierania się na Dantem. My zaś będziemy pilnie baczyć na jego słuchaczy i zaczekamy, aż któryś z nich zareaguje na tę zmianę niepokojem, a wtedy dopadniemy mordercę!
– To zbyt niebezpieczna gra dla Greene'a! – sprzeciwił się Fields. – Mógłby nie sprostać temu zadaniu. Poza tym ten dom pomocy dla żołnierzy jest już bliski zamknięcia i weterani prawdopodobnie zdążyli rozproszyć się po całym mieście. Nie mamy czasu, by planować tego rodzaju akcje. Lucyfer może uderzyć w każdej chwili, obierając za cel ataku każdego, kto, według jego spaczonej wizji świata, zgrzeszył przeciwko niemu!
– Musi mieć jednak jakiś powód, by to zrobić, Fields – zauważył Holmes. – Szaleńcy często działają bardzo logicznie.
– Wiemy już, że zabójca potrzebuje przynajmniej dwóch dni, a czasem więcej, aby po usłyszeniu kazania przygotować się do kolejnej zbrodni – stwierdził Rey. – Czy jest szansa, byśmy mogli przewidzieć jego następne potencjalne ofiary, wiedząc, jakimi fragmentami Dantego podzielił się z żołnierzami pan Greene?
– Obawiam się, że nie – odrzekł Lowell. – Po pierwsze, nie wiemy, jak zareagował Lucyfer na całą serię kazań, którą miał możność usłyszeć ostatnio. Dotychczas wysłuchiwał ich pojedynczo. Pieśń o zdrajcach, omawiana dzisiaj przez Greene'a, wywarła na nim zapewne najsilniejsze wrażenie. Jak jednak mamy się domyślić, kogo w swym obłędzie uzna za zdrajców?
– Gdyby Greene zdołał sobie lepiej przypomnieć człowieka, który wypytywał go o możliwość czytania Dantego… – westchnął Holmes. – Wiemy, że był w mundurze, miał wąsy koloru siana przystrzyżone w podkowę i chodził o lasce. Lecz zabójca musiał być bardzo silny i poruszać się sprawnie i szybko, skoro nikt go nie widział ani przed dokonaniem zbrodni, ani potem. Kulawy żołnierz raczej nie pasuje do tego obrazu.
Lowell wstał i zbliżył się do Holmesa, udając, że kuleje.
– Nie chodziłbyś w ten sposób, Wendell, gdyby zależało ci na tym, by ukryć przed światem swoją siłę?
– I pomyśleć, że Greene spoglądał w oczy tego demona!
– Lub w oczy dżentelmena, którego uderzyła moc wizji Dantego – zasugerował Longfellow.
– Widok żołnierzy słuchających w napięciu Dantejskich opowieści był zaiste niezwykły – przyznał Lowell. – Czytelnicy Dantego stali się jego uczniami, jego uczniowie – wyznawcami. To, co zaczyna się jako upodobanie, staje się religią. Bezdomny wygnaniec znajduje swój dom w tysiącach wdzięcznych serc…
Jego perorę przerwało lekkie pukanie do drzwi i łagodny głos dobiegający z korytarza.
Fields z irytacją potrząsnął głową.
– Osgood, chwilowo musi pan sobie poradzić beze mnie!
W szczelinie między drzwiami a podłogą ukazała się złożona kartka papieru.
– Chcę tylko przekazać wiadomość, panie Fields.
Wydawca wahał się przez moment, a potem rozłożył kartkę.
– To pieczęć Houghtona. „Mając w pamięci pańską wcześniejszą prośbę, sądzę, że zainteresuje pana informacja, iż próbne odbitki przekładu pana Longfellowa faktycznie zaginęły. H. O. H. "
Zapadła cisza. Rey spojrzał pytająco.
– Kiedy omyłkowo sądziliśmy – wyjaśnił Fields – że morderca poprzez swoje zbrodnie prowadzi wyścig z naszym przekładem, poprosiłem mojego drukarza, pana Houghtona, aby upewnił się, czy nikt nie dobierał się w drukarni do próbnych odbitek przekładu pana Longfellowa, aby w ten sposób przewidzieć nasz tryb pracy.
– Dobry Boże, Fields! – Lowell wyrwał notatkę Houghtona z dłoni wydawcy. – Taka wiadomość, właśnie teraz, gdy myśleliśmy, że kazania Greene'a wyjaśniają wszystko! Znowu niczego nie możemy być pewni!
Gdy Lowell, Fields i Longfellow dotarli do Henry'ego Oscara Houghtona, drukarz pisał właśnie list z pogróżkami do nie wywiązującego się z warunków umowy producenta płyt drukarskich. Asystent zapowiedział gości.
– Mówił mi pan wcześniej, że żadna z odbitek nie zginęła! – krzyknął od progu Fields, nie zdjąwszy nawet kapelusza.
Houghton odprawił asystenta.
– Ma pan całkowitą rację, panie Fields. Co więcej, te odbitki, które miałem na myśli, nadal są tam, gdzie były – wyjaśnił spokojnie drukarz. – Jednak od czasu gdy Sudbury Street spłonęła do szczętu, na wypadek pożaru mam w zwyczaju trzymać dodatkowe kopie wszystkich ważnych płyt i odbitek w piwniczce. Byłem przekonany, że żaden z moich chłopców nie korzysta z tego pomieszczenia. Nie mają zresztą powodów, by to robić. Kogo mogłoby zainteresować kupno skradzionych odbitek korektorskich? Moje „diabły", mając do wyboru partyjkę bilardu lub lekturę książki, zawsze wybiorą to pierwsze. A propos, kto to powiedział: „Anioł może coś napisać, ale żeby to wydrukować, potrzebne będą diabły"? Kiedyś wygraweruję to sobie na pieczęci. Drukarz zachichotał, zasłaniając usta dłonią.
– Thomas Moore – wszystkowiedzący Lowell nie mógł się powstrzymać, by nie udzielić odpowiedzi.
– Panie Houghton – rzekł Fields – bardzo proszę, by pokazał nam pan miejsce, w którym trzyma pan zapasowe kopie.
Drukarz poprowadził Fieldsa, Lowella i Longfellowa krętymi, wąskimi schodami do sutereny. Na końcu długiego korytarza otworzył prosty zamek szyfrowy na drzwiach przestronnej piwniczki, którą kupił od likwidowanego banku.
– Kiedy sprawdziłem, czy nie zginęły odbitki przekładu pana Longfellowa, które trzymam na górze, przyszło mi do głowy, by sprawdzić również piwniczkę. No i proszę! Kilka wczesnych odbitek z fragmentami przekładu Inferna ulotniło się.
– Kiedy znikły? – spytał Fields.
Houghton wzruszył ramionami.
– Nie zaglądam tutaj zbyt często. Mogły zniknąć wiele dni, a nawet wiele miesięcy temu.
Longfellow odnalazł pojemnik opatrzony swoim nazwiskiem. Lowell pomógł mu przeglądać arkusze. Brakowało kilku pieśni Inferna.
– Wygląda na to, że ktoś zabrał je stąd na chybił trafił – wyszeptał Lowell. – Znikły fragmenty Pieśni trzeciej, ale to chyba jedyna skradziona część, która ma jakiś związek z morderstwem.
Drukarz wyprowadził poetów na górę i odchrząknął.
– Jeśli panowie sobie tego życzą, mogę zebrać wszystkich, którzy mieli dostęp do mojego szyfru. Zbadamy sprawę gruntownie. Jeśli wydaję któremuś chłopcu polecenie, aby powiesił mój płaszcz, to oczekuję, że wróci i powie mi, iż to zrobił.
„Diabły", jak Houghton nazywał swych młodszych pracowników, obsługiwały prasy drukarskie, odkładały odlewane czcionki do odpowiednich przegródek i ścierały tworzące się nieustannie kałuże czarnego tuszu. Na dźwięk dzwonka szefa Riverside Press wszyscy chłopcy zbiegli się do pokoju, w którym podawano kawę.
Houghton kilkakrotnie klasnął w dłonie, aby uciszyć ich paplaninę.
– Chłopcy, proszę o spokój. Pojawił się pewien drobny problem. Z pewnością rozpoznajecie jednego z naszych gości, pana Longfellowa z Cambridge. Jego dzieła stanowią istotną, zarówno z komercyjnego, jak i prestiżowego punktu widzenia, część naszych druków.
Jeden z chłopców, rudzielec o pospolitych rysach i żółtawej twarzy, powalanej tuszem, zaczął się wiercić i rzucać nerwowe spojrzenia na Longfellowa. Poeta spostrzegł to i wskazał go wzrokiem Lowellowi i Fieldsowi.
– Otóż mam wrażenie – ciągnął Houghton – że kilka odbitek, które trzymałem w piwniczce… Powiedzmy, że gdzieś się zawieruszyły.
Drukarz otworzył usta, by kontynuować, gdy i on dostrzegł niespokojne zachowanie rudowłosego chłopca. Lowell lekko położył dłoń na jego ramieniu. Poczuwszy dotyk, „diabeł" popchnął na podłogę siedzącego obok kolegę i czmychnął z pomieszczenia. Lowell puścił się za nim w pogoń. Gdy wypadł zza rogu, posłyszał szybki tupot na schodach na zapleczu drukarni.
Poeta pomknął w ślad za zbiegiem i po chwili znalazł się na zewnątrz budynku. Chłopiec pędził wzdłuż brzegu rzeki. Lowell dogonił go po chwili i jużjuż miał schwytać „diabła", gdy ten wymknął mu się i ześlizgnął po pokrytym szronem nabrzeżu. Na rzece Charles kilku chłopców łowiło węgorze za pomocą harpuna. Uciekinier potknął się i runął ciężko obok nich. Cienka pokrywa lodu załamała się pod nim.
Lowell błyskawicznie wyrwał harpun z rąk jednego z chłopców i wyłowił mokrego zbiega, ciągnąc go za nasiąknięty wodą fartuch.
– Dlaczego ukradłeś odbitki, łajdaku? – krzyknął.
– O czym ty gadasz? Niech cię szlag jasny… – odpyskował rudzielec, szczękając z zimna zębami.
– Odpowiadaj! – ręce poety trzęsły się niemal tak samo jak dłonie jego jeńca.
– Gówno!
Policzki Lowella zapłonęły rumieńcem gniewu. Chwycił chłopca za włosy i wepchnął z powrotem do rzeki. „Diabeł" zaczął wrzeszczeć, plując okruchami lodu. Tymczasem na brzegu zjawili się Houghton, Longfellow, Fields i pół tuzina rozkrzyczanych pracowników drukarni, w wieku od dwunastu do dwudziestu jeden lat.
Longfellow próbował powstrzymać Lowella.
– Sprzedałem te cholerne odbitki! – zawył rudowłosy chłopak, z trudem chwytając powietrze.
Lowell pomógł mu wstać, trzymając go mocno i mierząc harpunem w jego plecy. Chłopcy łowiący węgorze wydobyli z wody okrągłą szarą czapkę pojmanego i zaczęli ją przymierzać.
– Przepraszam, panie Houghton – „diabeł" oddychał gwałtownie, krztusząc się lodowatą wodą. – Nigdy nie sądziłem, że te papiery mogą być komukolwiek potrzebne! Wiedziałem przecież, że to były dodatkowe kopie!
Twarz Houghtona poczerwieniała.
– Do drukarni! Wszyscy z powrotem! – rozkazał ku rozczarowaniu chłopców, którzy rozbiegli się po okolicy.
– Bądź z nami szczery, młodzieńcze, a wyjdzie ci to na dobre – Fields zwrócił się do pojmanego spokojnym, ale stanowczym tonem. – Powiedz nam bez wykrętów: komu sprzedałeś te odbitki?
– Jakiemuś wariatowi. Zadowolony? Zatrzymał mnie pewnego wieczoru, gdy wychodziłem z roboty, i zaczął gadać jak najęty, że chce, żebym mu przyniósł ze dwadzieścia, trzydzieści stron nowej pracy pana Longfellowa, co tylko znajdę, nie za wiele… Powiedział, że odpaliłby mi za to co nieco.
– Niech cię kule biją! – zaklął Lowell. – Gadaj, kto to był!
– Gruba ryba: wysoki kapelusz, ciemne palto i peleryna, broda… Po tym, jak się zgodziłem, sypnął mi trochę grosza. Nigdy go więcej nie widziałem.
– Więc jak przekazałeś mu odbitki? – chciał wiedzieć Longfellow.
– One nie były dla niego. Kazał mi je zanieść w jedno miejsce. Z tego, co mówił, to chyba tam nie mieszkał. Nie pamiętam adresu, ale to niedaleko. Obiecał, że odda mi odbitki, żebym nie miął kłopotów z panem Houghtonem, ale już nie wrócił.
– Znał nazwisko pana Houghtona? – spytał Fields.
– Słuchaj, młody człowieku – powiedział Lowell. – Musimy dokładnie wiedzieć, gdzie zaniosłeś odbitki.
– Powiedziałem już – odparł dygoczący „diabeł" – że nie pamiętam adresu!
– Nie wyglądasz mi na takiego głupka, żebyś nie trafił tam drugi raz! – stwierdził Lowell.
– Jasne, że nie! Trafiłbym tam bez trudu, gdybym znalazł się w tamtej okolicy!
Lowell uśmiechnął się szeroko.
– To znakomicie, chłopcze. A więc zabierzesz nas ze sobą.
– Nie ma mowy! A moja robota?
Houghton kroczył wzdłuż brzegu rzeki.
– Panie Colby! Zbieraj dalej cudze plony, a wkrótce będziesz siał na własnym poletku!
– I będziesz przymuszony do całkiem innej pracy, zamknięty w blokhauzie – dodał Lowell, który nie do końca rozumiał, co Houghton miał na myśli. – Zabierzesz nas w to miejsce, gdzie dostarczyłeś skradzione odbitki, albo zawiezie cię tam policja.
– Spotkajmy się za kilka godzin, po zmroku – odpowiedział „diabeł" z dumną rezygnacją po rozważeniu słów Lowella.
Poeta uwolnił Colby'ego, który popędził, aby ogrzać się przy piecu w budynku Riverside Press.
Tymczasem Nicholas Rey i doktor Holmes udali się do domu pomocy dla żołnierzy, w którym Greene wygłaszał swe kazania. Nie znaleźli tam jednak nikogo, kto pasowałby do rysopisu podanego przez starego pastora. W kaplicy nie wydawano dziś wieczornego posiłku. Irlandczyk okutany w ciężki niebieski płaszcz apatycznie zabijał okna deskami.
– Większość funduszy domu idzie na opał. Słyszałem, że miasto nie będzie już przyznawać pieniędzy na pomoc żołnierzom. Podobno dom ma zostać zamknięty, przynajmniej na okres zimy. Między nami mówiąc, wątpię, czy ponownie go otworzą. Te domy i kalecy, którzy się w nich gromadzą, za bardzo przypominają o błędach, jakie popełniliśmy wszyscy.
Rey i Holmes wezwali zarządcę domu. Diakon potwierdził to, co usłyszeli już wcześniej od dozorcy: ze względu na pogodę nie stać ich było dłużej na ogrzewanie pomieszczeń. Powiedział, że nie rejestrowano żołnierzy, którzy korzystali z pomocy. Była to działalność dobroczynna, z której mogli korzystać wszyscy będący w potrzebie, ze wszystkich regimentów i miast. Obejmowała zresztą nie tylko ubogich weteranów, chociaż taki był oficjalny cel przedsięwzięcia. Niektórzy z przychodzących tu byłych żołnierzy szukali po prostu towarzystwa podobnych sobie ludzi, którzy mogli ich zrozumieć. Diakon znał niewielu weteranów z nazwiska, a tylko o paru z nich wiedział, z którego są regimentu.
– Być może zetknął się pan z osobą, której szukamy? To dla nas niezmiernie ważne… – Rey opisał poszukiwanego zgodnie z informacją od George'a Washingtona Greene'a.
Zarządca pokręcił głową.
– Mogę panom podać nazwiska wszystkich, których znam. Żołnierze zachowują się czasem tak, jak gdyby tworzyli państwo w państwie. Znają się między sobą doskonale.
Holmes wiercił się nerwowo na krześle, gdy diakon z irytującą powolnością wypisywał na kartce nazwiska weteranów.
Lowell podjechał powozem Fieldsa do bram Riverside Press. Rudowłosy chłopak czekał na niego, siedząc na oklep na swojej starej nakrapianej klaczy. Sarkając, że narażają jego konia na ryzyko zarazy, przed którą ostrzegała Rada Zdrowia Publicznego po zbadaniu stanu stajni miejskich, Colby ruszył przez małe alejki prowadzące do zwarzonych mrozem pastwisk. Droga była tak pogmatwana, że nawet Lowell, który znał Cambridge od dziecka, był zdezorientowany i jechał po omacku, wsłuchując się w stukot kopyt przed sobą.
„Diabeł" ściągnął lejce i przyhamował konia z tyłu skromnego domu w stylu kolonialnym.
– To tutaj miałem przynieść odbitki. Zostawiłem je pod tymi drzwiami, tak jak mi kazali.
Lowell zatrzymał powóz.
– Czyj to dom?
– To już wasza sprawa! – odburknął Colby, uderzając piętami w boki swojej klaczy, która puściła się cwałem po zamarzniętej ziemi.
Fields, z latarnią w ręce, prowadził Lowella i Longfellowa na dziedziniec na tyłach domu.
– W środku jest całkiem ciemno – stwierdził Lowell, zdrapując szron z szyby.
– Chodźmy do frontowego wejścia, spiszemy adres, a potem wrócimy tu z Reyem – zaproponował Fields. – Ten łajdak Colby mógł nas oszukać. To złodziej, nie zapominaj o tym, Lowell! Być może w ciemnościach czają się jego kompani, aby na nas napaść.
Lowell kilkakrotnie załomotał w drzwi kołatką z brązu.
– Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, nie będę wcale zdziwiony, jeśli do rana ten dom zniknie.
– Fields ma rację. Nie wolno nam działać pochopnie – szepnął Longfellow.
– Halo! – krzyknął Lowell, waląc pięściami, po czym stwierdził: – Nie ma tam nikogo.
Kopnął ze złością drzwi, które, ku jego zaskoczeniu, otwarły się szeroko.
– Widzicie? Gwiazdy sprzyjają nam tej nocy.
– Jamey, nie możemy się przecież włamać! To my skończymy w blokhauzie! – strofował go Fields. – A jeśli to dom naszego Lucyfera?
– Wtedy będziemy musieli się przedstawić! – odparł Lowell, odbierając latarnię z rąk wydawcy.
Longfellow pozostał na zewnątrz, badając, czy ktoś spostrzegł ich powóz. Fields podążył do środka za Lowellem. Wydawca wzdrygał się na każde skrzypnięcie i stuk, gdy szli przez ciemne i zimne korytarze. Przeciąg z otwartych drzwi kuchennych sprawiał, że zasłony w oknach powiewały na podobieństwo duchów unoszących się w powietrzu. W niektórych pomieszczeniach znajdowały się nieliczne meble; inne pokoje były całkiem puste. Dom wypełniała gęsta, wręcz namacalna ciemność szczególnego rodzaju, właściwa miejscom, w których dawno nikt nie przebywał.
Lowell wszedł do owalnego pokoju bibliotecznego z łukowatym sufitem, przypominającym sklepienie kaplicy, gdy usłyszał nagle, jak Fields pluje i zaczyna trzeć sobie twarz i brodę. Poeta podniósł w górę latarnię, aby lepiej oświetlić pomieszczenie.
– To pajęczyny – stwierdził, stawiając latarnię na stole. – Nikt tu nie mieszkał od dłuższego czasu.
– Albo temu, kto tu mieszka, nie przeszkadza towarzystwo owadów.
Lowell zastanowił się nad słowami wydawcy.
– Lepiej spróbujmy znaleźć coś, co mogłoby nam wyjaśnić, dlaczego ktoś zapłacił temu łotrowi za przyniesienie tutaj odbitek.
Fields chciał coś odpowiedzieć, gdy nagle usłyszeli stłumiony krzyk i ciężki tupot nóg. Mężczyźni wymienili przerażone spojrzenia, a potem rzucili się do ucieczki.
– Włamanie! – skrzydło drzwi biblioteki otwarło się z hukiem i do środka wpadł skulony mężczyzna w wełnianym szlafroku. – Włamanie! Wyjaśnijcie natychmiast, kim jesteście, albo uznam to za włamanie!
Mężczyzna podniósł w górę swą latarnię, a potem zastygł w pozie wyrażającej najwyższe zdumienie. Trudno powiedzieć, czy bardziej zdziwiły go ich twarze, czy krój ubrań.
– Panie Lowell, to pan? I pan Fields?!
– Randridge? – wykrzyknął równie zaskoczony wydawca. – Pan Randridge, krawiec?
– No cóż, to ja – odparł nieśmiało Randridge, szurając bamboszami.
Do pokoju wbiegł także Longfellow, zaniepokojony hałasem.
– Pan Longfellow? – Randridge zdjął z głowy szlafmycę.
– To pana dom, panie Randridge? Co pan zrobił z odbitkami? – spytał Lowell.
Randridge popatrzył nań zaskoczony.
– Czy to mój dom? Nie. Mieszkam dwa domy dalej, panie Lowell. Usłyszałem jakieś hałasy i uznałem, że sprawdzę, co się tu dzieje. Myślałem, że to włamywacze. Jeszcze nie spakowali i nie wywieźli wszystkiego. Biblioteka, jak panowie widzą, jest nietknięta.
– Kto nie wywiózł jeszcze wszystkiego? – spytał Lowell.
– No cóż… Jego krewni, oczywiście. A któż by inny?
Fields podszedł do półek wypełnionych książkami i zbliżył do nich latarnię. Jego oczom ukazał się długi rząd opasłych tomów. Było wśród nich przynajmniej trzydzieści lub czterdzieści różnych wydań Biblii. Wydawca zdjął z półki największy egzemplarz.
– Przyjechali tu aż z Maryland – wyjaśniał dalej Randridge – żeby zabrać to, co po nim zostało. Muszę przyznać, że ci biedni siostrzeńcy byli zupełnie nie przygotowani na to, co się stało. A zresztą, kto byłby przygotowany na coś takiego? W każdym razie, jak już mówiłem, gdy usłyszałem hałasy, pomyślałem, że to jakieś łobuzy, które chcą stąd coś zabrać. Rozumiecie, panowie, odkąd zaczęli się tu sprowadzać Irlandczycy… No cóż, ludziom zaczęły ginąć różne rzeczy.
Lowell wiedział dokładnie, w jakiej części Cambridge mieszkał jego krawiec. Niczym Paul Revere [71], poeta gorączkowo przebiegał w myślach okolicę, starając się przypomnieć sobie, kto może mieszkać o dwa domy od Randridge'a. Robił wszystko, by dostosować wzrok do półmroku panującego w pokoju i rozpoznać jakąś znajomą twarz na którymś z portretów wiszących na ścianie.
– Dziś nikt nie zazna spokoju, moi panowie – stwierdził ze smutkiem krawiec. – Nawet zmarły.
– Zmarły? – powtórzył Lowell.
– Zmarły – wyszeptał Fields, wręczając Lowellowi otwarty egzemplarz Biblii.
Na wewnętrznej stronie okładki widniało drzewo genealogiczne rodziny Talbotów, narysowane ręką ostatniego mieszkańca tego domu, wielebnego Elishy Talbota.
University Hall, 8 października 1865 r.
Drogi Panie Talbot, Chciałbym raz jeszcze podkreślić swobodę, jaką dysponuje Pan odnośnie do języka i formy tekstów.
Pan ____________________ zapewnił nas, że poczyta sobie za wielki zaszczyt możliwość wydrukowania ich w czterech częściach w jego piśmie, jednym z głównych i ostatnich rywali „Atlantic Monthly" pana Fieldsa w walce o rząd dusz wykształconych czytelników. Proszę jedynie, aby pamiętał Pan o najbardziej podstawowych wytycznych, służących osiągnięciu skromnych celów, jakie stawia sobie w tym przypadku nasza Korporacja.
W pierwszym artykule powinien Pan, używając całej swej specjalistycznej wiedzy z tego zakresu, zdemaskować poezję Dantego Alighieri w jej aspektach religijnym i moralnym. Drugi artykuł mógłby zawierać argumenty na poparcie tezy, że na półkach prawych obywateli Ameryki nie ma miejsca dla takiej literackiej szarlatanerii jak Dante (i dla wszelkich podobnych zagranicznych frazesów, których coraz więcej wokół nas). Mógłby Pan również wyjaśnić, czemu wydawnictwa szczycące się „międzynarodowym wpływem" (jak to często podkreśla sam pan K), w rodzaju T., F. & Co., należy w przyszłości zmusić do przyjęcia najwyższych standardów społecznej odpowiedzialności. W dwóch ostatnich artykułach należy przeprowadzić analizę przekładu Dantego autorstwa Henry'ego Wadswortha Longfełłowa i zganić tego dotychczas „narodowego " poetę za próbę przemycenia do amerykańskich bibliotek tak niemoralnej i niereligijnej literatury. Starannie planując nasze działania, w celu osiągnięcia jak najlepszych rezultatów, trzeba dążyć do tego, by publikacja pierwszych dwóch artykułów poprzedzała wydanie przekładu Longfełłowa o kilka miesięcy, po to by opinia publiczna z góry była po naszej stronie. Artykuły trzeci i czwarty powinny ujrzeć światło dzienne równocześnie z ukazaniem się samego przekładu, w celu osłabienia sprzedaży książki wśród oświeconych czytelników.
Rzecz jasna, nie muszę podkreślać znaczenia moralnego zapału, który - jak ufamy i oczekujemy - będzie obecny w Pańskich tekstach. Choć nie sądzę, abym musiał Panu przypominać o doświadczeniach, jakie zdobył Pan w naszej instytucji jako młody uczony, wydaje mi się, że byłoby przydatne, gdyby skontrastował Pan barbarzyńską poezję Dantego ze sprawdzonym klasycznym programem, realizowanym z powodzeniem przez Uniwersytet Harvarda od jakichś dwustu lat. Zacność Pańskiego pióra posłuży jako wystarczający środek, aby wysłać niechciany parowiec Dantego z powrotem do Italii i do papieża, który go tam oczekuje.
Ufny w zwycięstwo w imię Christo et ecclesiae,
pozostaję z szacunkiem,
Augustus Manning
Gdy trzej uczeni powrócili do Craigie House, mieli przy sobie cztery takie listy, zaadresowane do Elishy Talbota i ozdobione pieczęcią Harvardu, jak również stos odbitek przekładu Dantego, które zginęły z piwniczki drukarni Riverside Press.
– Talbot był dla nich wprost wymarzony do tego celu – stwierdził Fields. – Pastor szanowany przez wszystkich dobrych chrześcijan, zagorzały wróg katolików, a przy tym osoba spoza Harvardu, mogąca ostrzyć na nas swoje pióro z zachowaniem pozorów obiektywizmu.
– Przypuszczam, że nie trzeba być wróżką z Ann Street, żeby zgadnąć, jaką sumę Talbot otrzymał za swoje zlecenie – zauważył Holmes.
– Tysiąc dolarów – powiedział Rey.
Longfellow pokiwał głową, pokazując im list do Talbota, w którym ta właśnie kwota była wymieniona.
– Trzymaliśmy te pieniądze w rękach. Tysiąc dolarów na rozmaite wydatki związane z napisaniem czterech artykułów. Te pieniądze – wiemy to teraz na pewno – kosztowały Elishę Talbota życie.
– A zatem zabójca wiedział dokładnie, jaką sumę znajdzie w sejfie Talbota – zauważył Mulat. – Musiał więc znać szczegóły umowy lub listu.
– „I niech ci mile kruszec w uchu dzwoni" – wyrecytował Lowell, a potem dodał: – Tysiąc dolarów nagrody za głowę Dantego!
W pierwszym ze swych czterech listów Manning zapraszał Talbota do odwiedzenia University Hall w celu omówienia złożonej mu propozycji. Drugi list określał w zarysie treść każdego z artykułów i potwierdzał przekazanie uzgodnionego wcześniej honorarium. Pomiędzy drugim a trzecim listem Talbot skarżył się najwyraźniej swojemu korespondentowi, że nie może znaleźć angielskiego przekładu Boskiej Komedii w żadnej z bostońskich księgarni; widocznie pastor, przygotowując swoją krytykę Dantego, poszukiwał brytyjskiego tłumaczenia poematu, autorstwa nieżyjącego już wielebnego H. F. Cary'ego. W trzecim liście, czy raczej krótkiej nocie, Manning obiecywał Talbotowi, że dostarczy mu próbkę przekładu samego Longfellowa.
Składając tę obietnicę, Augustus Manning musiał wiedzieć, że po kampanii, jaką rozpętał, członkowie Klubu Dantego nie udostępnią mu żadnych próbnych odbitek. Zatem, przypuszczali uczeni, sam skarbnik – lub jakiś jego pośrednik – dotarł do jednego z „diabłów" drukarza i zapłacił mu za wykradzenie fragmentów pracy Longfellowa.
Rozsądek podpowiadał, gdzie znajdą odpowiedzi na dalsze pytania dotyczące planu Manninga: w University Hall. Lowell nie mógł jednak szperać w archiwach Korporacji Harwardzkiej za dnia, gdy jej członkowie kręcili się w pobliżu. Nie mógł też robić tego nocą. Plaga studenckich psikusów oraz przypadki fałszerstw dokonywanych w dokumentach doprowadziły do zainstalowania skomplikowanego systemu zamków i pieczęci, mających strzec zawartości archiwów.
Zdobycie fortecy wydawało się zadaniem niewykonalnym, dopóki Fields nie przypomniał sobie o kimś.
– Teal!
– Kto taki? – spytał Holmes.
– Chłopak pracujący na nocnej zmianie w Corner. Podczas tego paskudnego incydentu z Samem Ticknorem stanął w obronie nieszczęsnej panny Emory. Wspominał wtedy, że ma jeszcze inne zajęcie – w dzień pracuje na uniwersytecie.
– Jesteś pewien – spytał Lowell – że twój podwładny byłby skłonny nam pomóc?
– Jest w końcu lojalnym pracownikiem firmy Ticknor & Fields – odparł wydawca.
Kiedy tego samego wieczoru, około jedenastej, lojalny pracownik firmy Ticknor & Fields wyszedł z New Corner, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu spostrzegł, że J. T. Fields czeka na niego przed budynkiem. Po krótkiej chwili młodzieniec siedział już w powozie wydawcy, gdzie został przedstawiony współpasażerowi, profesorowi Jamesowi Russellowi Lowellowi. Jakże często wyobrażał sobie, że przebywa w gronie tak znamienitych osób! Teraz jednak zdawał się zupełnie nie wiedzieć, jak właściwie się zachować. Wysłuchał uważnie ich prośby.
Kiedy znaleźli się w Cambridge, Teal poprowadził ich przez Harvard Yard, wzdłuż rzędu szumiących lamp gazowych. Zwalniał kilka razy, aby obejrzeć się przez ramię, jak gdyby się obawiał, że jego literacka eskorta może zniknąć tak samo szybko, jak się pojawiła.
– No dalej. Ruszaj się, młodzieńcze. Idziemy tuż za tobą! – zapewniał go Lowell.
Poeta skubał nerwowo końce wąsów. Obawiał się nie tyle tego, że ktoś z pracowników uniwersytetu może odkryć ich obecność na kampusie, ile raczej tego, czy uda im się coś znaleźć w archiwach Korporacji. Uznał, że jako profesor mógłby znaleźć jakąś wymówkę, aby wytłumaczyć, czemu przebywa na uczelni o tak nietypowej porze: ot, powiedzmy, zapomniał notatek do wykładu. Obecność Fieldsa mogła wydawać się mniej naturalna, lecz nie sposób było jej uniknąć; był potrzebny, aby uspokoić ich pomocnika. Teal, który chyba dopiero co przekroczył dwudziestkę, miał gładko ogolone, chłopięce policzki, szeroko otwarte oczy i piękne, niemal kobiece usta. Młodzieniec, najwyraźniej zdenerwowany, nieustannie coś przeżuwał.
– Niech się pan nie boi, drogi panie Teal – powiedział Fields i wziął go pod ramię, gdy zaczęli wspinać się po okazałych kamiennych schodach prowadzących do siedziby Korporacji i sal wykładowych University Hall. – Musimy tylko zerknąć w pewne dokumenty, a potem zaraz sobie pójdziemy, zostawiając wszystko tak jak było. Wyświadcza nam pan wielką przysługę.
– Niczego więcej nie pragnę" – zapewnił go z prostotą Teal.
– Dobry z ciebie chłopak – uśmiechnął się Fields.
Aby otworzyć wszystkie zatrzaski i zamki, Teal musiał użyć całego powierzonego mu zestawu kluczy. Potem, gdy już znaleźli się w środku, Lowell i Fields zapalili świece, w które zaopatrzyli się specjalnie na tę okazję, i zaczęli wyciągać księgi Korporacji na długi stół zajmujący środek gabinetu.
– Chwileczkę – zwrócił się Lowell do Fieldsa, gdy wydawca chciał już odprawić Teala. – Spójrz tylko, ile tomów musimy przewertować. Trzy osoby zrobią to znacznie sprawniej niż dwie.
Pomimo zdenerwowania Teal również zdawał się oczarowany przygodą.
– Chętnie pomogę, panie Fields – zaofiarował się.
Spojrzał niepewnie na stos grubych tomów.
– Oczywiście, jeśli będę wiedział, czego panowie szukacie.
Wydawca zawahał się. Przypomniał sobie, że Teal ma trudności z pisaniem, i doszedł do wniosku, że chłopak zapewne niewiele lepiej radzi sobie z czytaniem.
– Zrobił pan już dla nas dostatecznie wiele. Przyda się panu trochę snu – powiedział. – Wezwę pana, jeśli będziemy jeszcze potrzebować pomocy. Proszę przyjąć podziękowania od nas obu, panie Teal. Zaręczam, że nie będzie pan żałował swojej decyzji.
W chybotliwym blasku świec Fields i Lowell przeglądali każdą stronę sprawozdań z odbywających się raz na dwa tygodnie spotkań Korporacji. Co jakiś czas wśród nudnych uniwersyteckich zapisków trafiali na krytyczne uwagi pod adresem Lowella i jego zajęć o Dantem.
– Żadnej wzmianki o tym łajdaku Simonie Campie. Manning musiał wynająć go na własną rękę – powiedział Lowell.
Najwyraźniej pewne sprawy trzymane były w sekrecie nawet przed Korporacją.
Po przewertowaniu niezliczonych tomów Fields odkrył w końcu to, czego szukali: w październiku czterech z sześciu członków Korporacji zgodziło się zlecić wielebnemu Elishy Talbotowi napisanie krytycznej rozprawy na temat zapowiadanego nowego przekładu Dantego, pozostawiając kwestię „stosownej rekompensaty za włożone w to przedsięwzięcie czas i energię" decyzji skarbnika, to jest Augustusa Manninga.
Fields zaczął przeglądać archiwa Harwardzkiej Rady Nadzorczej, organu niezależnego od Korporacji, liczącego dwudziestu członków, wybieranych rokrocznie przez legislature stanową. Odkrył tam wiele wzmianek dotyczących sędziego Healeya, który do końca życia był lojalnym członkiem Rady.
Od czasu do czasu Harwardzka Rada Nadzorcza wybierała ze swego grona tak zwanych adwokatów, których zadaniem było wszechstronne rozpatrywanie zagadnień szczególnie istotnych lub kontrowersyjnych. Jedna z wyznaczonych osób miała zaprezentować pozostałym wszelkie argumenty na poparcie kontrowersyjnej kwestii, podczas gdy zadaniem drugiej była prezentacja kontrargumentów. Wybrany przez Radę adwokat nie musiał być prywatnie przekonany o słuszności przedstawianego przez siebie stanowiska; jego zadaniem było zaprezentowanie klarownej i uczciwej oceny, wolnej od osobistych uprzedzeń.
W kwestii prowadzonej przez Korporację kampanii wymierzonej w różne inicjatywy dotyczące Dantego, podejmowane przez ważne osoby związane z uniwersytetem – a więc w zajęcia Jamesa Russella Lowella poświęcone Dantemu oraz przekład Boskiej Komedii przygotowywany przez Henry'ego Wadswortha Longfellowa z pomocą Klubu Dantego – członkowie Rady Nadzorczej zgodzili się, że należy wyznaczyć adwokatów, w celu uczciwej prezentacji argumentów obydwu stron. Na adwokata opcji „prodantejskiej" Rada wybrała sędziego Artemusa Prescotta Healeya, wnikliwego badacza i uzdolnionego' analityka. Healey nigdy nie uważał się za literata, mógł zatem ocenić zagadnienie w sposób wolny od osobistego zaangażowania.
Minęło kilka lat, odkąd Rada wyznaczyła Healeyowi to zadanie, jednak pomysł udziału w procesie poza gmachem sądu najwyraźniej nie przypadł mu do gustu i sędzia odmówił spełnienia prośby Rady. Zaskoczona jego odmową, Rada zrezygnowała z zajmowania się sprawą Dantego Alighieri.
Historia odmowy Healeya zajmowała w archiwach zaledwie dwie linijki. Pojąwszy jej konsekwencje, Lowell odezwał się jako pierwszy.
– Longfellow miał rację – wyszeptał. – Healey nie był Poncjuszem Piłatem.
Fields rzucił mu znad okularów pytające spojrzenie.
– Mówię o jednym spośród Ignavi, którego Dante nazywa Wielkim Odmawiającym – wyjaśnił poeta. – To jedyna mara, którą wyróżnia Dante, przechodząc przez przedsionek Piekła.
Sądziłem, że ma na myśli Poncjusza Piłata, który umywając ręce, zrzekł się decydowania o losie Chrystusa, tak jak Healey zrzekł się podjęcia decyzji w sprawie Thomasa Simsa i innych zbiegłych niewolników, doprowadzonych przed oblicze sądu. Lecz Longfellow, a raczej Longfellow i Greene zawsze uważali, że Wielki Odmawiający to Celestyn, który zrezygnował z powierzonej mu godności papieskiej. Abdykował właśnie wtedy, gdy Kościół najbardziej go potrzebował, a jego decyzja doprowadziła do wyniesienia na tron papieski Bonifacego i ostatecznie do wygnania Dantego. Healey również zrezygnował ze stanowiska o wielkim znaczeniu, gdy odmówił pełnienia funkcji adwokata Dantego. I teraz Dante znów jest na wygnaniu.
– Przepraszam, Lowell, ale nie możemy przecież porównywać odrzucenia godności papieskiej z odmową obrony Dantego na posiedzeniu Rady… – odparł wydawca.
– Ależ, Fields, nie rozumiesz? M y nie musimy tego robić. Zrobił to już morderca.
Posłyszeli, jak na dziedzińcu przed University Hall zachrzęściła cienka skorupa lodu. Odgłosy były coraz bliższe. Lowell podbiegł do okna.
– Niech to diabli! To chyba jeden z tych przeklętych opiekunów!
– Jesteś pewny?
– Nie… Z tej odległości nie widzę dokładnie kto to… Jest ich dwóch…
– Dostrzegli nasze światło, Jamey?
– Trudno powiedzieć… Zmykajmy!
Melodyjny głos Horatia Jennisona towarzyszył wysokim tonom fortepianu.
Już cię nie strwoży królów spojrzenie
Ni ich siepaczy drużyna;
Niczym dla ciebie chleb i odzienie!
A dąb dla ciebie to trzcina [72].
Była to jedna z jego najbardziej udanych interpretacji pieśni Szekspira. Jednak w tej właśnie chwili u drzwi wejściowych zadźwięczał dzwonek. Cóż za nieoczekiwana i niefortunna przerwa! Wszak czterej zaproszeni goście rozsiedli się w salonie, zachwyceni jego występem.
Przed dwoma dniami Horatio Jennison wysłał do Jamesa Russella Lowella list, w którym prosił go o rozważenie pomysłu wydania dzienników i listów jego zmarłego stryja Phineasa. Horatio, sprawujący pieczę nad spuścizną krewnego, argumentował, że Lowell, założyciel „The Atlantic Monthly", a obecnie redaktor „The North American Review", był również bliskim przyjacielem Phineasa Jennisona. Nie oczekiwał jednak, że poeta po prostu pojawi się w jego drzwiach, i to w dodatku o tak późnej porze.
Horatio Jennison zrozumiał od razu, że pomysł przedstawiony przez niego w liście musiał zrobić piorunujące wrażenie na Lowellu, poeta bowiem już od progu domagał się, a raczej żądał, by pokazano mu ostatnie tomy dziennika Jennisona, w dodatku przyszedł wraz z Jamesem T. Fieldsem, co niewątpliwie świadczyło o tym, jak poważnie traktuje sprawę publikacji.
– Panie Lowell? Panie Fields? – Horatio Jennison wyskoczył na próg domu, gdy jego nieoczekiwani goście porwali dzienniki i bez zbędnych słów ruszyli w stronę czekającego na nich powozu. – Ufam, że mogę liczyć na stosowne honorarium za tę publikację…
W tej chwili czas zdawał się nie istnieć. Powróciwszy do Craigie House, uczeni brnęli przez zapisane niemal nieczytelnym charakterem pisma ostatnie tomy dziennika Phineasa Jennisona. Po odkryciach związanych z Healeyem i Talbotem nie było dla nich niespodzianką, że „grzechy", za które Lucyfer postanowił ukarać Jennisona, również dotyczyły Dantego. Jednak James Russell Lowell długo nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał o swoim wieloletnim przyjacielu.
W wielu miejscach dziennika Phineas Jennison dawał wyraz gorącemu pragnieniu, aby zostać członkiem Korporacji Harwardzkiej. Przedsiębiorca był przekonany, że pozwoli mu to zdobyć w końcu szacunek, którego mu odmawiano, ponieważ nie był absolwentem Harvardu i nie należał do żadnego z dawnych bostońskich rodów. Członkostwo w Korporacji Harwardzkiej oznaczało dlań przyjęcie do świata, który był przed nim zawsze zamknięty. Jakąż nieziemską mocą zdawała się napawać go myśl o tym, że zyska władzę nad najświetniejszymi umysłami Bostonu, podobną do tej, jaką zyskał nad bostońskim handlem!
W tym celu niektóre przyjaźnie trzeba było rozluźnić – lub poświęcić.
W ostatnich miesiącach, podczas swych licznych wizyt w University Hall, Jennison, który był ważnym sponsorem uniwersytetu i często miał tam jakieś sprawy do załatwienia, w prywatnych rozmowach prosił członków Korporacji, aby zapobiegli dalszemu szerzeniu bzdur, które wykładał profesor James Russell Lowell, a które niebawem miał upowszechnić wśród zwykłych czytelników Henry Wadsworth Longfellow. Przedsiębiorca obiecał ważniejszym członkom Rady finansowe wsparcie dla kampanii mającej na celu reorganizację Wydziału Języków Nowożytnych. Lowell, czytając dzienniki, przypomniał sobie z goryczą, że Jennison nakłaniał go jednocześnie, aby stawiał opór Korporacji, gdy ta będzie się starała ukrócić jego działalność.
Dzienniki ujawniły, że Jennison przez ponad rok robił wszystko, by doprowadzić do wakatu w jednym z organów zarządzających uczelnią. Prowokowanie zatargów pomiędzy administratorami uniwersytetu miało doprowadzić do dymisji bądź rezygnacji któregoś z nich. Jennison wprost kipiał z wściekłości, gdy po śmierci sędziego Healeya nie on, lecz inny przedsiębiorca – nawet w połowie nie tak zamożny i nawet w jednej czwartej nie tak bystry jak on – zajął wolne miejsce w Radzie Nadzorczej, tylko dlatego że pochodził z arystokratycznej bramińskiej rodziny. Phineas Jennison wiedział, że działaniami Korporacji kieruje w istocie jeden człowiek, narzucający wszystkim swe decyzje: doktor Augustus Manning.
Trudno ustalić, kiedy dokładnie Jennison zorientował się, że doktor Manning pragnie uwolnić uniwersytet od związków z dantejskimi projektami, ale od tej chwili wiedział już, jak zapewnić sobie wreszcie stanowisko w University Hall.
– Nigdy nie było między nami zadrażnień – powiedział ze smutkiem Lowell.
– Zachęcał cię do walki z Korporacją i jednocześnie podjudzał Korporację przeciwko tobie. Celem bitwy było osłabienie Manninga. Niezależnie od końcowego rezultatu zwolniłoby się jakieś miejsce, a Jennison uchodziłby za bohatera, który udzielił swojego wsparcia sprawie uniwersytetu. To był jego ostateczny cel – stwierdził Longfellow, próbując przekonać Lowella, że nie ponosi winy za utratę przyjaźni Jennisona.
– Nie potrafię tego pojąć, Longfellow – wyznał poeta.
– Starał się podzielić ciebie i uniwersytet, Jamey, i dlatego ktoś podzielił jego ciało – zawyrokował Holmes. – To było jego contrapasso.
Nicholas Rey zdołał zainteresować Holmesa wycinkami liter znalezionymi przy ciałach Talbota i Jennisona. Posterunkowy i doktor potrafili siedzieć razem godzinami, omawiając wszelkie możliwe kombinacje. Holmes zrobił sobie drugi zestaw, z którego układał słowa lub ich fragmenty. Bez wątpienia morderca pozostawił je również przy zwłokach Healeya, lecz wiatr wiejący od rzeki musiał je porwać, zanim odkryto ciało sędziego. Holmes był pewien, że brakujące litery pozwoliłyby im odczytać przesłanie mordercy. Bez nich była to tylko popękana mozaika.
Longfellow przewrócił kolejną stronę w dzienniku, w którym zapisywał postępy śledztwa. Zanurzył pióro w atramencie, lecz siedział zapatrzony w przestrzeń tak długo, aż zdążyło ono wyschnąć. Poeta nie mógł się zdobyć na napisanie ostatecznego wniosku, który sam się narzucał: Lucyfer wymierzał swoje kary przez wzgląd na nich – przez wzgląd na Klub Dantego.
Brama do Domu Stanowego widniała wysoko na szczycie Beacon Hill; wyżej wznosiła się miedziana kopuła zdobiąca budynek, zwieńczona krótką, ostrą wieżą, czuwającą nad Boston Common niczym latarnia morska. Siedziby władz stanu strzegły strzeliste wiązy, teraz odarte z liści i pobielone grudniowym szronem.
Gubernator John Andrew stał z powagą, na jaką pozwalała mu jego gruszkowata budowa, witając z tym samym nieuważnym uśmiechem schodzących się polityków, lokalnych dygnitarzy i żołnierzy w mundurach. Spod jedwabnego kapelusza wystawały mu czarne kędziory. Małe okulary w mocnej złotej oprawce były jedynym ekscentryzmem, na jaki sobie pozwalał.
– Panie gubernatorze – burmistrz Lincoln skłonił się lekko, gdy wraz z małżonką zmierzał po schodach do wejścia – wygląda to na najświetniejsze z dotychczasowych spotkań z udziałem żołnierzy.
– Dziękuję, panie burmistrzu. Pani Lincoln, witam panią – gubernator Andrew zaprosił ich do środka gestem dłoni. – Mamy tu dziś wiele prawdziwych znakomitości.
– Słyszałem, że nawet pan Longfellow w ostatniej chwili znalazł się na liście zaproszonych gości – powiedział burmistrz Lincoln i z uznaniem poklepał gubernatora po ramieniu. – Naprawdę, wyświadcza pan wielką przysługę tym ludziom, gubernatorze, a my, mam na myśli miasto, bijemy panu brawo.
Pani Lincoln uniosła rąbek sukni, która lekko zaszeleściła, i z godnością królowej wkroczyła do hallu. Gdy była już w środku, spojrzała w nisko zawieszone lustro, ukazujące jej i innym damom widok dołu ich sukien, co pozwalało na ostatnie poprawki stroju w drodze na przyjęcie; mąż był całkowicie nieprzydatny do takich celów.
W ogromnym salonie zebrało się siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu żołnierzy z pięciu różnych kompanii. Odziani w galowe mundury, stali w otoczeniu około trzydziestu cywilnych gości. Z wielu najwaleczniejszych regimentów ocaleli jedynie nieliczni weterani. Chociaż doradcy gubernatora sugerowali, że do udziału w oficjalnych przyjęciach powinno się zapraszać tylko wybranych żołnierzy (niektórzy od czasu zakończenia wojny zaczęli sprawiać kłopoty), Andrew nalegał, aby honorować weteranów ze względu na ich służbę, a nie na stopień obycia towarzyskiego.
Gubernator przeszedł szybkim krokiem przez środek długiego salonu, a poczucie dumy z zajmowanej pozycji rosło w nim w miarę, jak przyglądał się twarzom mijanych ludzi i słyszał nazwiska tych, z którymi szczęśliwy los zetknął go w latach wojny. Nieraz w tych burzliwych czasach Klub Sobotni wysyłał powóz do Domu Stanowego i siłą zabierał gubernatora sprzed jego biura na wesoły wieczór w ciepłych pomieszczeniach Parker House. Czas dzielił się na dwie epoki: przed wojną i po wojnie. „Tutaj, w Bostonie – pomyślał Andrew, gdy wtopił się pomiędzy białe halsztuki i jedwabne kapelusze, świecidełka i złote galony oficerów, konwersacje i komplementy starych przyjaciół – udało nam się przetrwać".
George Washington Greene przycupnął obok lśniącej marmurowej rzeźby przedstawiającej Trzy Gracje, które stały, delikatnie opierając się o siebie. Miały zimne, anielskie twarze i oczy wypełnione spokojną obojętnością.
– Jakim cudem weteran z domu pomocy dla żołnierzy, który słuchał kazania Greene'a, mógł jednocześnie znać szczegóły naszego konfliktu z Harvardem?
Pytanie to padło w gabinecie Craigie House. Wszyscy wiedzieli, że znalezienie na nie odpowiedzi będzie równoznaczne ze znalezieniem mordercy. Jeden z młodych ludzi, zafascynowany kazaniami Greene'a, mógł mieć ojca lub wuja w Korporacji Harwardzkiej lub Radzie Nadzorczej, który przy kolacji opowiadał o tym, co działo się na posiedzeniach, nie zdając sobie sprawy, jaki wpływ mogą wywierać jego słowa na zmącony umysł kogoś zajmującego sąsiednie miejsce przy stole.
Uczeni musieli ustalić dokładnie, kto był obecny na spotkaniach Rady Nadzorczej i Korporacji, na których omawiano role Healeya, Talbota i Jennisona w kampanii uniwersytetu przeciwko Dantemu. Tę listę należało następnie zestawić z nazwiskami i charakterystykami jak największej liczby żołnierzy z domu pomocy. Aby powtórnie dostać się do archiwów Korporacji, potrzebna była raz jeszcze pomoc ze strony Teala; Fields miał uzgodnić tę kwestię ze swym subiektem, gdy zatrudnieni na nocnej zmianie pracownicy przybędą do Corner.
Jednocześnie Fields nakazał Osgoodowi sporządzić listę wszystkich osób zatrudnionych w firmie Ticknor & Fields, które uczestniczyły w działaniach wojennych. Podstawą listy miał być spis regimentów stanu Massachusetts walczących w wojnie secesyjnej.
Tego wieczoru Nicholas Rey wraz z innymi zaproszonymi gośćmi brał udział w ostatnim przyjęciu organizowanym przez gubernatora dla uhonorowania bostońskich weteranów.
Longfellow, Lowell i Holmes rozproszyli się w tłumie. Każdy z nich miał baczenie na pana Greene'a i pod różnymi pretekstami wypytywał żołnierzy, poszukując człowieka, którego opisał stary pastor.
– Można by pomyśleć, że to zaplecze jakiejś tawerny, a nie Dom Stanowy! – narzekał Lowell, rozganiając dłońmi kłęby dymu.
– Jak to, mój drogi? – zbeształ go Holmes. – Wszak sam chwalisz się tym, że wypalasz dziesięć cygar dziennie, a na dodatek nazywasz to „przywoływaniem muzy".
– Nie lubimy oglądać naszych własnych nałogów u innych ludzi, Holmes. Co byś powiedział na drinka? – zaproponował poeta.
Dłonie doktora myszkowały w kieszeniach jedwabnej kamizelki, a słowa wylewały mu się z ust niczym woda z rzeszota.
– Spośród żołnierzy, z którymi rozmawiałem, jedni mówili mi, że nigdy nie spotkali nikogo, kto pasowałby do opisu podanego przez Greene'a, drudzy zaś twierdzili, że nie dalej jak wczoraj widzieli człowieka dokładnie odpowiadającego temu opisowi, lecz nie znają jego nazwiska ani nie wiedzą, gdzie mógłbym go znaleźć. Może Rey będzie miał więcej szczęścia?
– Dante, mój drogi Wendell, był człowiekiem o wielkiej osobistej godności, a jednym z sekretów tej godności było to, że nigdy się nie spieszył. Gorączkowy pośpiech był mu najzupełniej obcy. Sądzę, że warto byłoby zastosować się do tej reguły.
Holmes zaśmiał się sceptycznie.
– A ty się do niej stosujesz?
Lowell pomógł sobie, pociągając z namysłem łyk czerwonego wina, po czym rzekł:
– Powiedz mi, Holmes, czy miałeś kiedyś swoją Beatrycze?
– Słucham?
– Kobietę, która rozpaliła do głębi twoją wyobraźnię.
– No cóż, moja Amelia!
Lowell wybuchnął śmiechem.
– Och, Holmes! Czy nigdy nie popuszczasz wodzy imaginacji? Żona nie może być twoją Beatrycze. Zaufaj moim słowom, albowiem, podobnie jak Petrarka, Dante i Byron, przeżyłem swoją pierwszą wielką miłość jako niespełna dziesięcioletni chłopiec. Tylko moje serce wie, jakie męki wtedy cierpiałem.
– Myślę, że Fanny nie byłaby szczęśliwa, słysząc te słowa!
– I cóż z tego? Dante miał swoją Gemmę, która była matką jego dzieci, lecz nie źródłem jego inspiracji! Wiesz, jak się spotkali? Longfellow nie chce w to uwierzyć, ale Gemma Donati to dama wspomniana w La Vita Nuova, ta sama, która pociesza Dantego po utracie Beatrycze. Widzisz tę młodą kobietę?
Holmes podążył wzrokiem za spojrzeniem Lowella ku szczupłej młodej dziewczynie o kruczoczarnych włosach, błyszczących w świetle rzucanym przez żyrandole.
– Pamiętam to nadal: rok 1839, Allston's Gallery… Było to najpiękniejsze stworzenie, na jakim kiedykolwiek spoczęły moje oczy, podobne do tej piękności bawiącej przyjaciół swego męża, tam, w rogu sali. Miała idealnie semickie rysy, ciemną karnację, a jednocześnie jedną z tych jasnych twarzy, na których każdy ślad uczucia widoczny jest niczym cień chmury płynący przez trawę. Z mojego miejsca w sali zarys jej oczu całkowicie zlewał się z cieniem brwi i śniadością cery, tak że widziałem tylko wspaniałość nieokreśloną i tajemniczą. Takie to były oczy! Ich spojrzenie sprawiało, że drżałem. Ten jeden obraz seraficznej piękności miał w sobie więcej poezji niż…
– Czy była inteligentna? – przerwał mu doktor.
– Na Boga, nie wiem! Słała wprawdzie spojrzenia w moim kierunku, lecz nie miałem dość odwagi, by odezwać się do niej choćby słowem. Jest tylko jedna właściwa reakcja na uwodzicielskie kobiety, Wendell – ucieczka. Lecz choć minęło już przeszło ćwierć wieku, nie mogę o niej zapomnieć. Zapewniam cię, że każdy z nas ma własną Beatrycze, żyjącą tuż obok lub tylko w naszym umyśle.
Lowell przerwał swój wywód na widok Reya.
– Panie oficerze, wiatry zaczęły nam sprzyjać. To wszystko, co mogę powiedzieć. Mamy wiele szczęścia, że stoi pan po naszej stronie.
– Wdzięczność za to należy się pańskiej córce – odparł Rey.
– Mabel? – Lowell zwrócił się ku niemu osłupiały.
– Przyszła, żeby porozmawiać ze mną i przekonać mnie, żebym wam pomógł, panowie.
– Mabel spotkała się z panem w sekrecie? Holmes, wiedziałeś o tym? – domagał się odpowiedzi Lowell.
Doktor pokręcił głową.
– Nic a nic. Zatem wypijmy za jej zdrowie!
– Jeśli będzie miał pan do niej o to pretensje, profesorze Lowell – ostrzegł go Rey poważnym tonem – będę musiał pana aresztować.
Lowell zaśmiał się serdecznie.
– To się nazywa mieć dar przekonywania, panie oficerze! A teraz nie traćmy czasu, panowie!
Rey skinął nieznacznie głową i ruszył do innej części sali.
– Czy możesz to sobie wyobrazić, Wendell? – zwrócił się Lowell do Holmesa. – Mabel działająca za moimi plecami, przekonana, że może w ten sposób coś zmienić!
– W końcu nosi nazwisko Lowell, mój drogi przyjacielu.
Longfellow dołączył do nich i zakomunikował:
– Pan Greene trzyma się dzielnie, jednak obawiam się, że… – nagle przerwał. – Och, nadchodzą pani Lincoln i gubernator Andrew.
Lowell przewrócił oczami. Ich wysoka pozycja społeczna okazała się kłopotliwa z punktu widzenia celu, który sprowadził ich w to miejsce. Co chwila musieli witać się lub rozmawiać z profesorami, pastorami, politykami i ludźmi z uniwersytetu.
– Panie Longfellow…
Poeta odwrócił się i stanął oko w oko z trójką dam z Beacon Hill.
– Dobry wieczór paniom – przywitał się.
– Całkiem niedawno rozmawiałam o panu, sir, będąc w Buffalo – wyznała czarnowłosa piękność.
– Doprawdy?
– A jakże, z panną Mary Frere. Mary wyrażała się o panu z wielką sympatią. Z tego, co mówiła, wynika, że jest pan dla niej szczególną osobą. Opowiadała, jak wspaniałe lato spędziła wraz z panem i pańską rodziną w Nahant. A teraz spotykam tu pana. Jak cudownie!
– Och, doprawdy? To bardzo uprzejmie z jej strony, że tak mówi – rozpromienił się Longfellow, lecz szybko przywołał sam siebie do porządku. – A gdzież tymczasem podział się profesor Lowell? Czy widziała go pani?
Lowell stał nieopodal, opowiadając ze swadą małej grupce słuchaczy jedną ze swoich starych anegdot.
– … a potem Tennyson warknął z końca stołu: „Tak, niech ich szlag. Chciałbym wziąć nóż i wypruć im flaki!". Będąc prawdziwym poetą, Alfred nie używał w odniesieniu do tej części ciała żadnych eufemistycznych określeń typu „trzewia"!
Słuchacze Lowella śmiali się i żartowali.
– Gdyby dwóch mężczyzn starało się upodobnić do siebie wyglądem – oświadczył Longfellow, odwracając się do trzech dam, które z zaróżowionymi policzkami i bezradnie otwartymi ustami wpatrywały się w Lowella – nie mogliby zrobić tego lepiej niż lord Tennyson i profesor Lovering z naszego uniwersytetu.
Czarnowłosa piękność posłała mu promienny uśmiech, wdzięczna za sposób, w jaki odwrócił ich uwagę od grubiaństwa Lowella.
– Czyż to nie zastanawiające? – spytała.
Kiedy Oliver Wendell Holmes junior otrzymał od ojca liścik z informacją, że także on weźmie udział w przyjęciu dla żołnierzy w Domu Stanowym, westchnął, przeczytał wiadomość ponownie, a potem zaklął. Irytująca była nie tyle sama obecność ojca, ile obecność innych ludzi, bawiących się jego kosztem. „Jak się miewa drogi staruszek? Nadal majstruje przy wierszach?" „Czy to prawda, kapitanie Holmes, że pański ojciec potrafi wypowiedzieć tyleatyle słów na minutę?" Dlaczego musiał być wciąż zadręczany pytaniami na ulubiony temat doktora Holmesa – to jest: na temat doktora Holmesa…
Junior stał w grupie żołnierzy swego regimentu. Przedstawiono go właśnie kilku szkockim dżentelmenom, którzy przybyli tam z wizytą jako delegacja. Wzmianka o jego pełnym imieniu i nazwisku była na ogół przygrywką do pytań dotyczących ojca.
– Jest pan synem Olivera Wendella Holmesa? – zapytał jeden ze Szkotów, mniej więcej rówieśnik Juniora, który przedstawił się jako „mitolog".
– Tak.
– No cóż, nie przepadam za jego książkami – uśmiechnął się mitolog i odszedł.
Junior stał samotnie pośród gwaru rozmów, jak gdyby otaczał go krąg ciszy. Poczuł nagłą wściekłość z powodu wszechobecności ojca i ponownie rzucił w myślach przekleństwo pod jego adresem. Czy naprawdę warto być aż tak znanym, żeby gnidy takie jak ów „mitolog", którego właśnie spotkał, mogły wyrażać o nas swą opinię? Odwrócił się i zobaczył doktora Holmesa wraz z gubernatorem i kilkoma innymi osobami stojącymi w kręgu, pośrodku którego żywo gestykulował James Lowell. Doktor stał na palcach, miał półotwarte usta; widać było, że czekał tylko na okazję, aby móc coś wtrącić. Junior próbował wmieszać się w tłum po drugiej stronie sali.
– Wendy, to ty?
Syn udał, że nie słyszy, lecz doktor powtórzył pytanie i zaczął przeciskać się między żołnierzami w jego kierunku.
– Witaj, ojcze.
– Wendy, może zechcesz podejść i przywitać się z Lowellem i gubernatorem Andrew? Pozwól, że pochwalę się przed nimi twoim galowym mundurem…
Junior zauważył, że spojrzenie ojca powędrowało gdzieś w bok.
– Chwileczkę! To musi być ta szkocka klika, o której wspominał Andrew. Powinienem spotkać się z jednym z tych dżentelmenów, młodym mitologiem nazwiskiem Lang. Chcę z nim omówić kilka pomysłów, jakie przyszły mi do głowy w związku z Orfeuszem wyprowadzającym Eurydykę z otchłani piekielnych. Czytałeś jakieś jego prace, Wendy?
Holmes wziął syna pod rękę i pociągnął w przeciwną część sali.
– Nie – Junior wyrwał się, chcąc zatrzymać ojca.
Doktor spojrzał na niego z wyrzutem.
– Przyszedłem tu tylko po to, aby pokazać się z innymi członkami mojego regimentu, ojcze. Za chwilę idę do Jamesów, żeby spotkać się z Minny. Proszę, przeproś ode mnie swoich przyjaciół.
– Widziałeś? Jesteśmy nadal radosną kompanią, Wendy, choć kolejne lata mijają lotem błyskawicy. Mój chłopcze, ciesz się swoją podróżą łodzią młodości, zbyt łatwo bowiem gubi się ona na morzu!
– Ach, byłbym zapomniał – rzucił Junior, spoglądając przez ramię na mitologa, który stał nieopodal, uśmiechając się krzywo. – Słyszałem, jak ten Lang wyrażał się lekceważąco na temat Bostonu.
Twarz Holmesa spoważniała.
– Doprawdy? A zatem szkoda na niego naszego cennego czasu, mój chłopcze.
– Skoro tak uważasz, ojcze… Powiedz mi, nadal pracujesz nad nową powieścią?
Zainteresowanie Juniora sprawiło, że na oblicze doktora powrócił uśmiech.
– A jakże! Co prawda ostatnio większość czasu pochłaniały mi pewne inne przedsięwzięcia, lecz Fields zapewnia, że kiedy książka się w końcu ukaże, będzie wielkim sukcesem kasowym. Jeśli się tak nie stanie, rzucę się chyba do Atlantyku.
– Krytycy znów będą mieli na tobie używanie… – powiedział Junior, wahając się, czy ciągnąć swą myśl dalej.
Nagle poczuł przemożną chęć, by przebić wrednego mitologa szpadą. Obiecał sobie, że zapozna się z którąś z prac tego Langa, z góry licząc na to, że będzie to przeciętne dzieło.
– Mam nadzieję, że będę miał okazję ją przeczytać, gdy się ukaże.
– Byłbym z tego bardzo rad, mój chłopcze – powiedział Holmes cicho za oddalającym się synem.
Rey odnalazł jednego z weteranów, o których wspominał diakon z domu pomocy. Jednoręki żołnierz właśnie skończył tańczyć ze swoją żoną.
– Kiedy utworzono wasz oddział – powiedział z dumą do Reya – byli tacy, którzy mówili mi, że nie będą walczyć w „wojnie czarnuchów". Doprowadzało mnie to do szału.
– Poruczniku – przerwał mu Rey – ten dżentelmen, którego panu opisałem… Czy mógł go pan kiedyś widzieć w domu pomocy dla żołnierzy?
– Z pewnością, z pewnością. Wąsy w podkowę, koloru słomy, zawsze w mundurze… To Blight. Tak się nazywa. Jestem tego absolutnie pewny. Kapitan Dexter Blight. Bystry gość, zawsze coś czytał. I dobry oficer, tak mi się zdaje.
– Proszę mi powiedzieć, czy podobały mu się jakoś szczególnie kazania pana Greene'a?
– Och, bracie, z pewnością mu się podobały! Te kazania były dla nas jak świeże powietrze. Śmielsze niż wszystko, co dotąd słyszałem. Jasne, że tak. Zdaje się, że kapitan szczególnie je lubił!
Rey ledwo nad sobą panował.
– Czy wie pan, gdzie mogę spotkać kapitana Blighta?
Weteran objął zdrowym ramieniem żonę i wyciągnął przed siebie swój kikut.
– Myślę, że wiem – odparł. – Niech no pan spojrzy w tamtą stronę.
Kapitan Dexter Blight z 19. Regimentu Stanu Massachusetts nosił wąsy w kształcie odwróconej litery U, barwy siana, dokładnie takie, jak opisał je Greene.
Spojrzenie policjanta, trwające długie trzy sekundy, było dyskretne, lecz czujne. Rey był zaskoczony ciekawością, z jaką chłonął każdy szczegół wyglądu człowieka, którego szukał.
– Posterunkowy Nicholas Rey? Czy to pan? – gubernator Andrew spojrzał na niego i wymienił z nim przesadnie serdeczny uścisk dłoni. – Nie powiedziano mi, że pan przyjdzie!
– Nie planowałem tego, gubernatorze. Jestem jednak zmuszony prosić pana o wybaczenie… – z tymi słowami Rey wmieszał się w ciżbę żołnierzy, a gubernator, który niegdyś mianował go funkcjonariuszem bostońskiej policji, został tam, gdzie stał, z wyrazem niedowierzania na twarzy.
Nagłe pojawienie się Blighta, najwyraźniej nie dostrzeżone przez innych uczestników przyjęcia, przyćmiło wszystkie inne myśli członków Klubu Dantego. Wprost pożerali go oczami. Czy ten człowiek, z pozoru śmiertelny i zwyczajny, mógł schwytać Phineasa Jennisona i pociąć go na kawałki? Był dobrze zbudowany, a jego twarz zdawała się wyrażać roztargnienie, lecz poza tym w swoim czarnym filcowym kapeluszu i prostym mundurze wyglądał dość niepozornie. Czy mógł to być on – uczony tłumacz, który zamienił słowa Dantego w czyn i raz po raz wyprowadzał ich w pole?
Holmes przeprosił kilku swych wielbicieli i popędził do Lowella.
– Ten człowiek… – wyszeptał doktor, przestraszony, że coś poszło nie tak.
– Wiem – odpowiedział mu szeptem Lowell. – Rey też już go zauważył.
– Czy powinniśmy pokazać go Greene'owi? – spytał Holmes. – W tym człowieku jest coś… Nie wydaje się…
– Patrz! – rzucił Lowell.
W tym momencie kapitan Blight dostrzegł George'a Washingtona Greene'a wałęsającego się samotnie po sali. Wydatne nozdrza żołnierza poruszyły się, zadrgały. Stary pastor, zatopiony w myślach, błądził wzrokiem po rzeźbach i obrazach, jakby był na wystawie w galerii. Blight przyglądał się przez chwilę Greene'owi, a potem niepewnie skierował się w jego stronę.
Rey ruszył do przodu, aby znaleźć się bliżej, lecz gdy odwrócił się, by sprawdzić, co robi kapitan, dostrzegł, że Greene zajęty jest rozmową z pewnym kolekcjonerem książek, natomiast Blight zmierza w stronę drzwi wyjściowych.
– Do diabła! – wykrzyknął Lowell. – On wychodzi!
Powietrze na Beacon Hill było krystalicznie czyste. Na niebie nie było nawet jednej chmury, a połówka księżyca sprawiała wrażenie wyciętej precyzyjnym ruchem ostrego skalpela.
Rey dostrzegł żołnierza w mundurze, który kuśtykał, podpierając się laską z kości słoniowej.
– Kapitanie! – zawołał Rey.
Dexter Blight rozejrzał się wokoło i zmierzył natręta twardym, badawczym wzrokiem.
– Kapitanie Blight…
– Kim pan jest?
– Posterunkowy Nicholas Rey. Muszę z panem porozmawiać – powiedział Rey, pokazując swoją odznakę policyjną. – To zajmie tylko chwilę.
Blight uderzył w lód swoją laską i przyspieszył kroku.
– Nie mam nic do powiedzenia!
Rey chwycił go za ramię.
– Jeśli spróbujesz mnie aresztować, wypruję ci flaki i rozwłóczę je wokół Żabiego Stawu! – wrzasnął Blight.
Rey zląkł się, że zaszła koszmarna pomyłka. Nie tego człowieka szukali. Jego niepowstrzymany wybuch gniewu nie był objawem odwagi, lecz przerażenia. Rey spojrzał za siebie na Dom Stanowy, skąd z nadzieją na twarzach spieszyli w dół po schodach członkowie Klubu Dantego. Oczyma wyobraźni ujrzał też twarze innych mieszkańców Bostonu, którzy skłonili go do tego pościgu. Naczelnik Kurtz… Z każdym kolejnym morderstwem czuł się coraz mniej pewnie w roli strażnika metropolii, zmuszonej rozrastać się zbyt szybko, aby móc przyjąć wszystkich, którzy pragnęli nazwać ją swoim domem. Ednah Healey… Rysy twarzy wdowy zacierały się w słabnącym świetle lampy w jej sypialni. Obsesyjnie rozdrapując swe ciało, czekała na wyzdrowienie. Kościelny Gregg i Grifone Lonza… Choć nie zginęli z ręki mordercy, padli ofiarą potwornego lęku, który ogarnął ich w związku z zabójstwami.
Rey ścisnął mocniej ramię szarpiącego się Blighta i napotkał uważne spojrzenie doktora Holmesa, który najwyraźniej podzielał wszystkie jego wątpliwości. Rey modlił się do Boga, by dał im więcej czasu.
Wreszcie. Augustus Manning westchnął głęboko, usłyszawszy dzwonek u drzwi, i wpuścił swojego gościa do środka.
– Może przejdziemy do biblioteki?
Zadowolony z siebie Pliny Mead wybrał najwygodniejsze miejsce do siedzenia, pośrodku pluszowej sofy Manninga.
– Dziękuję, że zgodził się pan spotkać ze mną poza uniwersytetem o tak późnej porze, panie Mead – zagaił skarbnik.
– Przepraszam za spóźnienie. Z wiadomości, jaką przekazał mi pański sekretarz, wynika, że sprawa dotyczy profesora Lowella. Czy chodzi o nasz kurs poświęcony Dantemu?
Manning pogładził się dłonią po łysinie.
– Otóż to, panie Mead. Proszę mi powiedzieć, czy rozmawiał pan z panem Campem o tych zajęciach?
– Tak – odparł student. – Przegadaliśmy na ten temat kilka godzin. Chciał wiedzieć wszystko, co mogłem mu powiedzieć o Dantem. Zaznaczył, że pyta w pańskim imieniu.
– Tak było w istocie. Jednak od tego czasu pan Camp wyraźnie nie chce się ze mną kontaktować. Zastanawiam się, czemu…
Mead potarł nos.
– Czy mógłbym poznać przyczynę, dla której wezwał mnie pan do siebie, sir?
– Oczywiście, mój synu, oczywiście. Pomyślałem, że zdołasz mi pomóc. Moglibyśmy wymienić informacje i dzięki temu zrozumieć, co spowodowało zmianę w zachowaniu Campa.
Mead spojrzał na Manninga, rozczarowany faktem, że spotkanie miało mu przynieść tak niewiele korzyści, czy choćby uciechy. Na gzymsie kominka dostrzegł pudełko z fajkami. Rozbawił go pomysł palenia tytoniu przy kominku członka Korporacji Harwardzkiej.
– Kolekcja wygląda pierwszorzędnie, doktorze Manning.
Skarbnik pokiwał uprzejmie głową i przygotował fajkę dla swojego gościa.
– Tutaj, w odróżnieniu od naszego kampusu, możemy palić bez skrępowania, młodzieńcze. Możemy również otwarcie rozmawiać, a słowa mogą wydobywać się z naszych ust równie swobodnie jak dym. Zaszły tu też ostatnio dość dziwne wydarzenia, które chciałbym wyjaśnić. Odwiedził mnie niedawno pewien policjant, który zaczął zadawać pytania na temat waszego kursu poświęconego Dantemu, jednak po chwili przerwał, jak gdyby chciał mi powiedzieć coś ważnego i nagle się rozmyślił.
Student przymknął oczy i z wyraźną rozkoszą wydmuchnął dym.
Augustus Manning uznał, że jego cierpliwość się wyczerpała.
– Zastanawiam się, panie Mead, czy jest pan świadomy, jak mało punktów zgromadził pan w tym semestrze.
Mead wyprostował się gwałtownie, jak uczniak, który spodziewa się chłosty trzcinką.
– Panie doktorze, proszę mi wierzyć, że to tylko dlatego, iż…
– Wiem, mój drogi chłopcze – przerwał mu Manning. – Wiem, co się dzieje. Ostatni cykl zajęć z profesorem Lowellem. To on jest wszystkiemu winien. Twoi bracia zawsze osiągali najlepsze wyniki. Mam rację?
Upokorzony student skulił się i odwrócił wzrok.
– Możemy wszelako uznać, że należałoby wprowadzić pewne poprawki w punktacji, abyś mógł nadążać za chwalebnymi tradycjami swojej rodziny.
W szmaragdowozielonych oczach Meada pojawiły się iskierki nadziei.
– Doprawdy, sir?
– Może ja też sobie zapalę? – uśmiechnął się krzywo Manning, podnosząc się z krzesła i przeglądając swoje piękne fajki.
Pliny Mead próbował dociec, co mogło kryć się za propozycją Manninga. Analizował skrupulatnie każdą chwilę swojego spotkania z Simonem Campem. Detektyw Pinkertona próbował zebrać jak najwięcej obciążających informacji na temat kursu o Dantem, aby przekazać je doktorowi Manningowi i Korporacji. Miało to utwierdzić ją w oporze przeciwko reformie uczelni i zmianie programu. Podczas drugiego spotkania Camp wykazywał wyjątkowe zaciekawienie tematem. Mead nadal jednak nie wiedział, co myślał prywatny detektyw. Nie potrafił także zrozumieć nagłego zainteresowania Dantem ze strony bostońskich policjantów. Student pomyślał o ostatnich wydarzeniach, o obłędzie przemocy i strachu, które zawładnęły ich miastem. Camp zdawał się szczególnie zainteresowany karami symoniaków, gdy Mead wymienił je wśród długiej listy przykładów. Student pomyślał o plotkach, jakie słyszał o śmierci Elishy Talbota; wersje przeczyły sobie wzajemnie i różniły się w szczegółach, lecz w kilku z nich mowa była o podpalonych stopach duchownego. Stopy duchownego… A potem nieszczęsny sędzia Healey, znaleziony nagi i pokryty…
Do diabła! Jennison także! Czy to możliwe? A jeśli Lowell wiedział, czyż nie wyjaśniało to jego nagłej decyzji o przerwaniu kursu na temat Dantego bez podania wyraźnego powodu? Czy Mead mógł bezwiednie dopomóc Simonowi Campowi w zrozumieniu tego wszystkiego? Czy Lowell ukrywał to, co wiedział, przed władzami uniwersytetu i miasta? Gdyby okazało się to prawdą, byłby skończony! Do licha!
Mead powstał gwałtownie.
– Doktorze Manning, doktorze Manning!
Skarbnikowi udało się właśnie rozpalić fajkę. Nagle zastygł z zapałką w palcach i zniżył głos do szeptu.
– Czy słyszałeś jakieś odgłosy przy wejściu?
Mead zamilkł i słuchał przez chwilę, po czym pokręcił głową.
– Może to pani Manning?
Manning zbliżył do ust długie, krzywe palce. Wyślizgnął się z salonu na korytarz, by po chwili powrócić do swojego gościa.
– Musiałem się przesłyszeć… – stwierdził, kierując wzrok na swego gościa. – Chcę jedynie, aby był pan pewien, że możemy rozmawiać otwarcie. Czuję, że ma mi pan coś ważnego do powiedzenia, panie Mead.
– Owszem, doktorze – odparł z wymuszonym uśmiechem student.
Kiedy Manning sprawdzał, czy nikt ich nie podsłuchuje, Mead zdążył już obmyślić strategię. „Dante jest przeklętym mordercą, doktorze Manning. Och tak, w istocie jest coś, czym mogę się z panem podzielić… "
– Porozmawiajmy najpierw o punktacji – zaproponował Mead. – Potem możemy przejść do Dantego. Och, myślę, że to, co mam do powiedzenia, naprawdę wielce pana zainteresuje, doktorze.
Manning rozpromienił się.
– Czego się pan napije, młodzieńcze?
– Jeśli można, poproszę o sherry.
Manning przyniósł żądany trunek. Mead wypił go jednym haustem.
– Może by tak jeszcze jedną szklaneczkę, drogi Auggie? Przed nami długa rozmowa!
Pochylając się nad kredensem, aby przygotować następnego drinka, Augustus Manning pomyślał, że w interesie studenta leży, aby to, co ma mu do powiedzenia, okazało się rzeczywiście istotne.
Usłyszał głośny łoskot. Nie musiał nawet patrzyć, aby stwierdzić, że jego gość zniszczył jakiś cenny przedmiot. Zerknął przez ramię z irytacją. Pliny Mead leżał nieprzytomny w poprzek sofy. Ramiona bezwładnie zwisały mu po bokach.
Manning odwrócił się gwałtownie. Szklanka wypadła mu z ręki, gdy ujrzał przed sobą żołnierza w pełnym umundurowaniu. Uświadomił sobie, że widywał tego człowieka niemal codziennie na korytarzach University Hall. Żołnierz miał nieruchomy wzrok i przeżuwał coś w ustach. Gdy rozchylał wargi, na jego języku można było dostrzec skrawki papieru. Żołnierz splunął i jeden z białych kawałków wylądował na dywanie. Manning nie mógł się powstrzymać i spojrzał w dół; zdawało mu się, że na mokrym papierze widnieją dwie wydrukowane litery: L i I.
Rzucił się w róg pokoju, gdzie na ścianie, dla dekoracji, wisiała myśliwska strzelba. Wspiął się na krzesło, by jej dosięgnąć.
– Nie! Nie! Nie! – wyjąkał.
Dan Teal wyjął broń z drżących dłoni Manninga i jakby od niechcenia zdzielił go kolbą prosto w twarz. Stał i patrzył, jak zdrajca, którego serce aż po samo dno wypełnia chłód, pada nieprzytomny na podłogę.
Doktor Holmes wspiął się po rozległych schodach i wszedł do Pokoju Pisarzy.
– Rey jeszcze nie wrócił? – spytał zdyszany.
Lowell ściągnął brwi, wyrażając niezadowolenie.
– Cóż, może Blight… – zaczął Holmes. – Może coś wie i Rey przybędzie z dobrymi wieściami. Co z twoją powtórną wizytą w archiwach?
– Obawiam się, że nic z niej nie będzie – westchnął Fields.
– A to dlaczego? – spytał Holmes.
Fields milczał.
– Pan Teal nie pokazał się dziś wieczorem – wyjaśnił Longfellow, po czym dorzucił: – Zapewne jest chory.
– Mało prawdopodobne – powiedział Fields z przygnębieniem w głosie. – Z dokumentów wynika, że Teal w ciągu czterech miesięcy pracy ani razu nie opuścił swojej zmiany. Musiałem mu ściągnąć na głowę jakiś kłopot, Holmes. I to po tym, jak wykazał taką lojalność wobec firmy!
– Co za bzdura… – zaczął Holmes.
– Nie powinienem był go w to wciągać! – biadał wydawca. – Manning mógł się skądś dowiedzieć, że Teal pomógł nam dostać się do środka, i doprowadził do jego aresztowania. Albo ten przeklęty Samuel Ticknor mógł zemścić się na Tealu za to, że chłopak zareagował na jego haniebne zachowanie wobec panny Emory. Zmieniając temat, rozmawialiśmy ze wszystkimi moimi ludźmi, którzy walczyli na wojnie. Żaden z nich nie przyznał się, by kiedykolwiek korzystał z domu pomocy dla żołnierzy. Nikt nie ujawnił niczego, co mogłoby się nam przydać.
Lowell przechadzał się po Pokoju Pisarzy długimi krokami, obracając głowę w stronę zionącego chłodem okna i zerkając w dół na pogrążone we mgle zaspy śnieżne.
– Rey jest przekonany, że kapitan Blight to tylko zwykły żołnierz, któremu podobały się kazania Greene'a. Blight prawdopodobnie nie powie Reyowi niczego o innych żołnierzach, nawet jak już się uspokoi. Być może nic o nich nie wie! A tymczasem bez Teala nie dostaniemy się ponownie do archiwów Korporacji. Czy wiecznie mamy czerpać z wyschniętych studni?!
Do drzwi zapukał Osgood, który poinformował, że dwóch kolejnych eksżołnierzy czeka na Fieldsa w saloniku. Wydawca znał już nazwiska wszystkich weteranów zatrudnionych w swojej firmie. Było ich razem dwunastu: Heath, Miller, Wilson, Collins, Holden, Sylvester, Rapp, Van Doren, Drayton, Flagg, King i Kellar. Z dokumentów wynikało również, że jeden były pracownik wydawnictwa, Samuel Ticknor, otrzymał powołanie, lecz po dwóch tygodniach służby zapłacił ustawowe trzysta dolarów, by kupić sobie zastępstwo.
„A jakżeby inaczej" – pomyślał Lowell, po czym zwrócił się do Fieldsa:
– Daj mi adres Teala. Pojadę go poszukać. Tak czy owak, nic nie możemy zrobić, dopóki nie wróci Rey. Holmes, nie wybrałbyś się ze mną?
Fields poinstruował J. R. Osgooda, aby pozostał w biurze, na wypadek gdyby był potrzebny. Znużony Osgood rzucił się z westchnieniem na szeroki fotel. Aby wypełnić czymś czas, wyciągnął z najbliższej półki książkę Harriet Beecher Stowe. Otworzył ją i spostrzegł, że ze strony tytułowej, na której znajdowała się dedykacja autorki dla Fieldsa, ktoś wyskubał niewielkie strzępki papieru, nie większe od płatków śniegu. Osgood przekartkował książkę i odkrył, że tego samego świętokradztwa dopuszczono się jeszcze na paru innych stronach.
– Dziwna sprawa… – powiedział do siebie w zamyśleniu.
W stajni Lowell i Holmes odkryli z przerażeniem, że klacz Fieldsa wije się w konwulsjach na ziemi. Drugi koń przyglądał się tej scenie smutnym wzrokiem i kopał każdego, kto ośmielił się zbliżyć. Zaraza końska całkowicie sparaliżowała transport publiczny w mieście, poeci musieli więc iść piechotą.
Adres, jaki Dan Teal podał w formularzu, który wypełnił, kiedy ubiegał się o pracę w firmie Fieldsa, wskazywał na skromny dom w południowej dzielnicy miasta.
– Pani Teal? – Lowell uniósł kapelusz na widok stojącej w drzwiach kobiety o zatroskanym wyglądzie. – Nazywam się Lowell. A to, być może znany pani, doktor Holmes.
– Nazywam się Galvin, nie Teal – powiedziała kobieta i przyłożyła dłoń do piersi.
Lowell sprawdził numer domu w swoich papierach.
– Czy zatem nie mieszka u pani lokator nazwiskiem Teal?
Spojrzała na nich smutnym wzrokiem.
– Nazywam się Harriet Galvin – powtórzyła wolno, jakby mówiła do dziecka lub kogoś mało rozgarniętego. – Mieszkam tu z moim mężem i nie mamy lokatorów. Nigdy nie słyszałam o żadnym panu Tealu.
– Od dawna pani tu mieszka? – spytał doktor Holmes.
– Od pięciu lat.
– Kolejna wyschnięta studnia – wymamrotał do siebie Lowell.
– Madame – zwrócił się Holmes do pani Galvin – czy byłaby pani tak uprzejma i zaprosiła nas do środka? Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.
Kobieta wpuściła ich do domu. Uwagę Lowella przyciągnął natychmiast wiszący na ścianie dagerotyp.
– Czy mogłaby pani dać mi szklankę wody? – poprosił Lowell.
Gdy kobieta wyszła z pokoju, poeta rzucił się ku oprawionemu w ramy portretowi. Przedstawiał on żołnierza ubranego w nowy, acz nieco przyduży mundur.
– Wielkie nieba! To on, Wendell! Jak pragnę zdrowia, to Dan Teal!
Miał rację.
– Teal był w wojsku? – spytał Holmes.
– Nie było go na żadnej z list Osgooda!
– I nic dziwnego: „Podporucznik Benjamin Galvin" – Holmes przeczytał napis wytłoczony poniżej. – A zatem Teal to tylko przybrane nazwisko. Szybko, póki pani Galvin jest zajęta.
Holmes przemknął do sąsiedniego, zagraconego pokoju. Wypełniały go starannie ułożone elementy żołnierskiego ekwipunku. Jeden z nich natychmiast przykuł uwagę doktora: wisząca na ścianie szabla. Holmes poczuł na plecach dreszcz. Zawołał Lowella. Ten zjawił się natychmiast i również zadrżał na ten widok.
Doktor odgonił krążącego w pomieszczeniu komara. Zirytowany Lowell zgniótł owada na ścianie.
Holmes ostrożnie zdjął broń ze ściany.
– To jest dokładnie ten rodzaj ostrza… W zasadzie to tylko ozdoba naszych oficerów, przypominająca o dawnych, bardziej cywilizowanych formach walki. Junior też ma taką szablę i paradował z nią na bankiecie jak dziecko… Ta broń mogła dosięgnąć Phineasa Jennisona.
– Nie. Nie ma żadnych śladów – Lowell z obawą zbliżył twarz do lśniącego brzeszczotu.
– Resztki krwi mogą być niewidoczne dla oczu – Holmes przesunął palcem po ostrzu. – Ale śladów takiej rzezi nie daje się łatwo zmyć przez wiele dni.
Jego wzrok spoczął na plamce krwi, jaką pozostawił na ścianie zgnieciony komar.
Kiedy pani Galvin powróciła z dwiema szklankami wody, zobaczyła Holmesa trzymającego w dłoni szablę i zażądała, aby odłożył broń na miejsce. Doktor, ignorując ją, przemaszerował obok i skierował się ku wyjściu. Kobieta z gniewem stwierdziła, że weszli do domu, aby ukraść jej własność, i zagroziła, że wezwie policję.
Lowell stanął między nimi, zastawiając jej drogę. Holmes zatrzymał się przed domem i uniósł ciężką szablę. Nagle wokół ostrza, niczym opiłek żelaza przyciągany przez magnes, zakręcił się mały komar. W mgnieniu oka pojawił się drugi, potem dwa kolejne, a po chwili – jeszcze trzy. Po paru sekundach ponad szablą unosiła się chmara bzyczących owadów.
Lowell na ten widok zatrzymał się w pół słowa.
– Trzeba natychmiast posłać po Fieldsa i Longfellowa! – krzyknął Holmes.
Harriet Galvin z niepokojem słuchała Holmesa i Lowella, którzy jeden przez drugiego żądali spotkania z jej mężem. Zdumiona, spoglądała w milczeniu, jak wymieniają między sobą gesty i wyjaśnienia, dopóki nie przerwało im pukanie do drzwi.
J. T. Fields przedstawił się pani domu, lecz ona zignorowała go, zapatrzona w stojącego za nim Longfellowa. Szczupła postać poety na tle srebrzystej bieli nieba zdawała się ucieleśnieniem doskonałego spokoju. Harriet Galvin uniosła drżącą dłoń, jak gdyby chciała dotknąć jego bujnej brody, i zaiste, gdy poeta postąpił w ślad za Fieldsem, jej palce musnęły jego loki. Longfellow stanął na progu. Pani Galvin poprosiła, aby wszedł do środka.
Lowell i Holmes popatrzyli po sobie.
– Zapewne nas jeszcze nie rozpoznała – wyszeptał doktor, a jego przyjaciel zgodził się z nim.
Harriet starała się jak mogła wytłumaczyć swoje zdumienie. Opowiadała, że każdej nocy przed snem czyta poezję Longfellowa; że recytowała swemu mężowi Evangeline, gdy powrócił z wojny; że łagodnie pulsujące rytmy poematu mówiącego o wiernej, lecz niespełnionej miłości uspokajały go nawet we śnie, „nawet ostatnio, czasami" – jak ze smutkiem dodała. Znała na pamięć każdy werset Psalmu życia i na jego słowach uczyła swego męża czytania. Za każdym razem, gdy wychodził z domu, jedynie poezja Longfellowa potrafiła przynieść jej ulgę i uwolnić ją od strachu. Lecz większa część wyjaśnień pani Galvin tonęła w dojmujących szlochach, przerywanych nieustannie powtarzanym pytaniem: „Dlaczego, dlaczego, panie Longfellow?… ".
– Droga pani – powiedział łagodnie Longfellow. – Bardzo potrzebujemy pomocy, której tylko pani może nam udzielić. Musimy znaleźć pani męża.
– Ci ludzie chcą go skrzywdzić – Harriet ruchem głowy wskazała Lowella i Holmesa. – Nie rozumiem… Dlaczego pan… Panie Longfellow, skąd pan w ogóle zna Benjamina?
– Obawiam się, że nie mamy teraz dość czasu, aby wyjaśnić to w zadowalający sposób – odrzekł Longfellow.
Kobieta zdołała wreszcie oderwać wzrok od poety.
– Nie wiem, gdzie on jest, i wstyd mi za to. Benjamin prawie tu nie bywa, a kiedy już się pojawia, właściwie w ogóle się nie odzywa. Cały czas jest poza domem.
– Kiedy widziała go pani po raz ostatni? – spytał Fields.
– Był tu przez chwilę dzisiaj, kilka godzin przed panami. Wydawca sięgnął do kieszeni kamizelki po zegarek.
– Dokąd stąd poszedł?
– Kiedyś troszczył się o mnie. Teraz jestem dla niego już tylko duchem.
– Pani Galvin, to dla nas kwestia… – zaczął Fields.
Znów rozległo się pukanie. Kobieta otarła oczy chusteczką i wygładziła suknię.
– Z pewnością następny wierzyciel przyszedł tutaj, żeby mnie nękać.
Gdy Harriet wyszła na korytarz, by otworzyć, mężczyźni pochylili się ku sobie i zaczęli dyskutować nerwowym szeptem.
– Nie ma go od kilku godzin, słyszeliście? – stwierdził Lowell. – Nie ma go w Corner, to wiemy… Nie ma wątpliwości, co zrobi, jeśli go nie znajdziemy!
– Może być teraz dosłownie wszędzie, Jamey! – odparł Holmes. – A my powinniśmy wrócić do Corner i czekać na Reya. Cóż my możemy zrobić?
– Coś, cokolwiek! Longfellow? – Lowell spojrzał na przyjaciela.
– Nie mamy nawet konia… – narzekał Fields. Jakiś dźwięk z korytarza przyciągnął uwagę Lowella. Longfellow spojrzał na niego.
– Lowell?
– Lowell, słuchasz nas? – zawtórował mu Fields. Zza drzwi dobiegły ich niewyraźne słowa.
– Ten głos… – powiedział osłupiały Lowell. – Ten głos! Słuchajcie!
– Czy to Teal? – spytał wydawca. – Żona może go ostrzec! Nigdy go nie znajdziemy!
Lowell poderwał się z miejsca. Ruszył przez korytarz do drzwi wejściowych, gdzie powitało go spojrzenie przekrwionych oczu. Poeta z krzykiem rzucił się naprzód.
Lowell pochwycił mężczyznę i zawlókł go do domu.
– Mam go! – krzyczał. – Mam go!
– Go pan wyczynia? – wrzeszczał Piętro Bachi.
– Bachi!? Co pan tutaj robi? – spytał zdumiony Longfellow.
– Jak mnie tu znaleźliście? Niech pan powie swojemu psu, żeby trzymał łapska z dala ode mnie, signor Longfellow, albo inaczej z nim porozmawiam! – warknął Włoch, bezskutecznie usiłując szturchnąć napastnika łokciem.
– Mój drogi – powiedział Longfellow do Lowella – pozwól nam porozmawiać na osobności z signorem Bachim.
Weszli do drugiego pokoju, gdzie Lowell zażądał od Włocha, by ten powiedział im, co go tu sprowadza.
– To nie ma nic wspólnego z panem – odburknął Bachi. – Mam sprawę do tej kobiety.
– Proszę, signor Bachi – powiedział Longfellow, kręcąc głową. – Pani Galvin jest teraz zajęta. Właśnie rozmawiają z nią doktor Holmes i pan Fields.
– Co uknuliście z Tealem? – nie ustępował Lowell. – Gdzie on jest? Narobiłeś sobie niezłego bigosu, Bachi!
Włoch zrobił kwaśną minę.
– A kto to jest Teal? Po tym, jak zostałem tu potraktowany, to mnie należą się wyjaśnienia!
– Jeśli zaraz nie zacznie mówić, zaprowadzę go prosto na policję i powiem im wszystko! – rzekł Lowell do Longfellowa.
– Jak mogłem nie wpaść na to, że ten typ cały czas mydlił nam oczy?
– Ha! Sprowadź policję, oczywiście! – zawołał Bachi. – Może wtedy wreszcie odzyskam swoje pieniądze! Chcecie wiedzieć, co mnie tu sprowadza? Przyszedłem po pieniądze, które jest mi winien ten łachmyta!
Włoch przełknął z trudem ślinę, aż poruszyło się jego wydatne jabłko Adama. Najwyraźniej wstydził się celu swojej wizyty.
– Jak możecie się panowie domyślić, jestem coraz bardziej zmęczony tymi lekcjami.
– Lekcjami? Dawał jej pan lekcje? Włoskiego? – dopytywał się Lowell.
– Jej mężowi – wyjaśnił Bachi. – Tylko trzy razy, parę tygodni temu. Gratis, a przynajmniej on zdaje się tak myśleć.
– Ale przecież pan wrócił do Włoch! – wykrzyknął Lowell.
– Gdybyż tak było, signore! – uśmiechnął się smutno Bachi. – Na razie mogłem tylko patrzeć, jak odpływa tam mój brat, Giuseppe. Pewni ludzie, że tak powiem, nieprzychylni mojej osobie, sprawiają, że mój powrót jest jeszcze niemożliwy.
– Patrzył pan, jak pański brat odpływa! Co za bezczelność!
– wykrzyknął Lowell. – Gnał pan jak szalony, aby zdążyć na łódź, która płynęła do parowca! Miał pan ze sobą torbę pełną fałszywych pieniędzy. Widzieliśmy to!
– Chwileczkę! – zawołał z oburzeniem Bachi. – Skąd mogliście wiedzieć, gdzie byłem tego dnia? Żądam odpowiedzi!
Wyciągnął oskarżycielsko palce w kierunku Lowella, lecz nieporadność tego gestu uświadomiła im, że jest pijany. Bachi poczuł podchodzącą do gardła falę mdłości, ale zdołał ją szczęśliwie powstrzymać. Zakrył usta dłonią i czknął. Kiedy znowu mógł mówić, zionął niezdrowym oddechem, lecz był znacznie spokojniejszy.
– Owszem, dotarłem do parowca. Ale nie miałem przy sobie żadnych pieniędzy, ani fałszywych, ani prawdziwych. Chciałbym bardzo, aby Jowisz spuścił mi na głowę torbę złota, professore. Byłem tam tego dnia, aby przekazać mojemu bratu, Giuseppe Bachiemu, mój rękopis, który on zgodził się zawieźć do Włoch.
– Pański rękopis? – spytał Longfellow.
– Angielski przekład Inferna Dantego, jeśli musicie wiedzieć. Słyszałem, signor Longfellow, o pańskiej pracy i o pańskim zacnym Klubie Dantego, i chce mi się z tego śmiać! W tych jankeskich Atenach wy, panowie, mówicie o tworzeniu „narodowego głosu". Przekonujecie swoich ziomków, by buntowali się przeciwko „brytyjskiemu dyktatowi" w bibliotekach. Gzy jednak kiedykolwiek pomyśleliście, że ja, Piętro Bachi, mogę także coś wnieść do waszej pracy? Że jako syn Italii, ktoś zrodzony z jej dziejów, jej waśni, jej walk przeciwko ciężkiej ręce Kościoła, mogę mieć coś do powiedzenia o wolności, której poszukiwał Dante? – Bachi zrobił pauzę. – Nie. Nigdy nie zaprosiliście mnie do Craigie House. Czy chodziło o to, że jestem pijakiem? A może o to, że popadłem w niełaskę uniwersytetu? Co za wolność panuje w Ameryce? Z radością wysyłacie nas do swoich fabryk, na wasze wojny, na zatratę. Patrzycie, jak depcze się naszą kulturę i dławi się nasze języki. A potem z uśmiechem na twarzach grabicie z naszych półek naszą literaturę. Piraci. Przeklęci literaccy piraci, wszyscy, jak tu stoicie.
– Duch Dantego jest nam bliższy, niż może pan sobie wyobrazić – odparł Lowell. – Mógłbym też panu przypomnieć, że osierocili go wasi ludzie, wasz kraj!
Longfellow skinął na Lowella, żeby przestał, a potem zwrócił się do Bachiego:
– Obserwowaliśmy pana w porcie. Proszę mi wyjaśnić, dlaczego wysyłał pan swój przekład do Włoch?
– Dowiedziałem się, że Florencja planuje wyróżnić pański przekład Inferna podczas tegorocznych obchodów Jubileuszu Dantejskiego. Słyszałem jednak także, że nie skończył pan jeszcze pracy, i istniało niebezpieczeństwo, że nie uda się panu dotrzymać terminu. Tłumaczyłem Dantego przez wiele lat, czasami z pomocą starych przyjaciół, jak signor Lonza, gdy miał się jeszcze dobrze. Myślę, że chcieliśmy sobie udowodnić, że jeśli Dante może być równie żywy w języku angielskim, jak po włosku, to my też zdołamy przetrwać w Ameryce. Nigdy nie myślałem o tym, aby opublikować mój przekład. Ale kiedy biedny Lonza zginął, zrozumiałem jedno: nasza praca musi żyć. Mój brat zgodził się dostarczyć przekład do introligatora, którego znał w Rzymie, a potem osobiście przekazać egzemplarz Komitetowi Florenckiemu i przedstawić naszą sprawę. Musiałem tylko sam wydrukować tekst. Cóż, znalazłem w Bostonie człowieka zajmującego się drukowaniem broszur, który za niewielką opłatą wziął moją pracę na maszyny na tydzień przed wyjazdem Giuseppe. Uwierzyłby pan, że ten idiota drukarz skończył robotę w ostatniej chwili, a zapewne w ogóle by jej nie skończył, gdyby rozpaczliwie nie potrzebował pieniędzy, nawet tak lichych jak moje? Miał jakieś problemy w związku z podrabianiem banknotów na użytek miejscowych szulerów, i z tego, co zrozumiałem, musiał błyskawicznie zwijać swój interes. Kiedy dotarłem do portu, musiałem błagać jakiegoś podejrzanego Charona na nabrzeżu, aby dowiózł mnie małą łódką do „Anonimo". Po dostarczeniu rękopisu na pokład parowca wróciłem od razu na brzeg. Z całej sprawy nic nie wyszło, pewnie was to ucieszy. Komitet nie wykazał zainteresowania – Bachi uśmiechnął się z przymusem na wspomnienie swojej porażki.
– To dlatego przewodniczący Komitetu posłał ci prochy Dantego! – Lowell zwrócił się do Longfellowa. – Chciał w ten sposób zapewnić cię, że twój przekład gwarantuje ci miejsce reprezentanta Ameryki w jubileuszowych uroczystościach!
Longfellow namyślał się przez chwilę, po czym rzekł:
– Tekst Dantego jest tak trudny, że dwa lub trzy niezależne przekłady powinny tylko ucieszyć zainteresowanych czytelników, mój drogi signore.
Zacięta twarz Bachiego złagodniała.
– Rozumiem. Zawsze zachowuję w pamięci zaufanie, jakie okazał mi pan, zatrudniając mnie na uniwersytecie, i nie kwestionuję wartości pańskiej poezji. Jeśli zrobiłem coś, co okryło mnie hańbą z powodu mojej sytuacji… – przerwał nagle, by po chwili kontynuować. – Wygnanie nie pozostawia nic prócz cienia nadziei. Sądziłem, że gdybym zdołał dzięki swemu przekładowi rozsławić imię Dantego w Nowym Świecie, wówczas inaczej myślano by o mnie w mojej ojczyźnie.
– To ty! – zawołał tknięty nagłą myślą Lowell. – To ty wyskrobałeś tę groźbę na szybie w Craigie House, chcąc nas przestraszyć, tak aby Longfellow zaprzestał pracy nad przekładem!
Bachi wzruszył ramionami, udając, że nie wie, o co chodzi. Wyciągnął zza pazuchy butelkę z ciemnego szkła i przytknął do ust, jak gdyby jego gardło było tylko tunelem prowadzącym gdzieś bardzo daleko. Drżał, gdy skończył pić.
– Proszę nie myśleć, że jestem pijakiem, professore. Nigdy nie przekraczam bezpiecznej dawki, przynajmniej nie w dobrym towarzystwie. Kłopot w tym, co robić, kiedy jest się całkiem samemu w długie, nudne nowoangielskie zimy? – Spochmurniał. – No dobrze. Skończyliśmy, czy też chcecie, żebym dalej zamęczał was opowieściami o swoich rozczarowaniach?
– Signore – powiedział Longfellow. – Musimy wiedzieć, czego nauczył pan Galvina. Czy mówi i czyta po włosku?
Bachi odrzucił do tyłu głowę i zaśmiał się.
– Skądże znowu! Ten człowiek nie potrafiłby czytać nawet po angielsku, choćby stał przy nim Noah Webster [73]! Przyjmował mnie zawsze w niebieskim jankeskim mundurze ze złotymi guzikami i chciał tylko jednego: Dantego, Dantego, Dantego. Nie przyszło mu do głowy, że najpierw musi nauczyć się języka. Che stranezza! [74]
– Czy pożyczał mu pan swój przekład? – zapytał Longfellow.
Bachi pokręcił głową.
– Miałem nadzieję zachować to przedsięwzięcie w całkowitym sekrecie. Jestem pewny, że wszyscy w tym gronie zdajemy sobie sprawę, jak pan Fields traktuje każdego, kto próbuje rywalizować z jego autorami. W każdym razie starałem się zaspokoić dziwne życzenia signora Galvina. Sugerowałem, że powinniśmy odbyć wstępne lekcje włoskiego, wspólnie czytając Commedia wers po wersie, ale było to jak czytanie jakiemuś tępemu zwierzęciu. Potem Galvin zapragnął, abym wygłosił mu kazanie o Piekle, lecz odmówiłem stanowczo. Powiedziałem, że jeśli chce mnie zatrudnić jako nauczyciela, musi uczyć się włoskiego.
– Powiedział mu pan, że nie będzie pan dalej udzielał mu lekcji? – spytał Lowell.
– Uczyniłbym to z największą radością, professore, lecz to on pewnego dnia przestał mnie wzywać. Od tego czasu nie udało mi się go znaleźć, nie otrzymałem także należnych mi pieniędzy.
– Signore – zwrócił się do niego Longfellow. – To bardzo ważne. Czy pan Galvin mówił kiedykolwiek, że wyobraża sobie kogoś współczesnego, kogoś z naszego miasta w związku z Dantem? Niech się pan zastanowi, czy kiedykolwiek w ogóle kogoś wspomniał. Może osoby związane w jakiś sposób z uniwersytetem, zainteresowane zdyskredytowaniem Dantego?
Bachi pokręcił głową.
– On w ogóle ledwo co mówił, signor Longfellow. Był tępy jak wół. Czy to ma coś wspólnego z obecną kampanią uniwersytetu przeciwko pańskiej pracy?
– Co panu wiadomo na ten temat? – ożywił się Lowell.
– Nawet ostrzegałem pana przed tym, gdy przyszedł pan spotkać się ze mną, signore – odparł Bachi. – Powiedziałem panu, aby uważał pan na swoje zajęcia z Dantego, nieprawdaż? Czy przypomina pan sobie ten dzień, przed paroma tygodniami, gdy mijaliśmy się na dziedzińcu uniwersytetu? Otrzymałem wówczas wiadomość, że pewien dżentelmen chciałby odbyć ze mną poufną rozmowę. Och, byłem pewny, że to ktoś z Harvardu chce, abym powrócił na swoje stanowisko! Proszę sobie wyobrazić moją głupotę! Człowiekowi, który spotkał się ze mną, ktoś kazał zbierać dowody wskazujące na negatywny wpływ zajęć z Dantego na studentów! I ten łotr chciał, abym mu pomagał!
– Simon Camp – wycedził Lowell przez zaciśnięte zęby.
– Mogę pana zapewnić, że niemal rozwaliłem mu gębę – wyznał Włoch.
– Szkoda, że pan tego nie zrobił, signor Bachi – odparł Lowell, wymieniając z nim uśmiech. – On może jeszcze narobić nieodwracalnych szkód. Co mu pan odpowiedział?
– A cóż mogłem mu odpowiedzieć? „Idź do diabła!", to była cała moja odpowiedź. Podczas gdy mnie, po tylu latach pracy na Harvardzie, ledwo stać na kupno chleba, ktoś w administracji zatrudnia takiego bałwana!
Lowell prychnął.
– A któż by inny, jak nie doktor Mann… – zatrzymał się nagle i spojrzał znacząco na Longfellowa. – Doktor Manning!
Caroline Manning zmiatała stłuczone szkło.
– Jane! Potrzebna jest szczotka! – po raz drugi zawołała na pokojówkę, zirytowana widokiem kałuży sherry na dywanie w bibliotece męża.
Gdy wyszła z pokoju, u drzwi rozległ się dźwięk dzwonka. Pani Manning odchyliła nieznacznie zasłonę i jej oczom ukazał się Henry Wadsworth Longfellow. Co mogło go sprowadzać o tej porze? W ostatnich latach ledwie parokrotnie widywała go w Cambridge. Trudno pojąć, jak zdołał stawić czoło nieszczęściu, jakie nań spadło. Wydawał się niepokonany. I oto ona przyjmuje go z szufelką w dłoni, niczym gospodyni domowa.
– Męża nie ma w domu – wyjaśniła pani Manning. – Wcześniej spodziewał się gościa i prosił, aby mu nie przeszkadzać. Musieli wyjść na spacer, chociaż trzeba przyznać, że przy takiej pogodzie to dość osobliwy pomysł. Na podłodze w bibliotece znalazłam rozbite szkło. Ale jak pan wie, mężczyźni czasem lubią sobie wypić.
– Czy wzięli powóz? – spytał Longfellow.
Pani Manning odparła, że to wykluczone. Ze względu na zagrożenie końską zarazą doktor Manning surowo zakazał wyprowadzania koni. Zgodziła się jednak pójść z Longfellowem do stajni.
– Na litość boską! – zawołała, gdy nie znaleźli śladu powozu i koni. – Coś się dzieje, prawda, panie Longfellow?
Poeta milczał.
– Na litość boską! – powtórzyła kobieta. – Co się z nim stało? Proszę mi natychmiast powiedzieć!
– Musi pani pozostać w domu i czekać – Longfellow cedził słowa. – Pani mąż wróci bezpiecznie, pani Manning. Jestem pewien.
Gwałtowny poryw wiatru od strony Cambridge boleśnie smagnął ich twarze.
– Doktor Manning – powiedział dwadzieścia minut później Fields, wbijając wzrok w dywan w gabinecie Longfellowa.
Po wyjściu z domu Galvina znaleźli Nicholasa Reya. Posterunkowy załatwił im zdrowego konia i powóz policyjny, którym dojechali do Craigie House.
– Od samego początku był naszym największym adwersarzem. Dlaczego Teal nie ruszył go wcześniej?
Holmes stał oparty o biurko Longfellowa.
– Właśnie dlatego, mój drogi Fields. W kolejnych kręgach piekielnych spoczywają grzesznicy winni coraz ohydniejszych zbrodni, a zarazem coraz mniej skruszeni z powodu tego, co zrobili. Aż po Lucyfera, który zapoczątkował całe zło w świecie. Healey, pierwszy ukarany, był niemal nieświadomy swojej odmowy. Taka była natura jego „grzechu", który polega na obojętności.
Posterunkowy Rey stał pośrodku gabinetu.
– Panowie, musicie zrobić przegląd kazań, jakie wygłaszał pan Greene w ostatnim tygodniu, abyśmy mogli ustalić, dokąd Teal mógł zabrać Manninga.
– Greene zaczął tę serię kazań od hipokrytów – wyliczał Lowell – potem przeszedł do oszustów, w tym fałszerzy, a wreszcie, w kazaniu, którego ja i Fields wysłuchaliśmy, zajął się zdrajcami.
– Manning nie był hipokrytą – zaprotestował Holmes. – Nie krył się ze swoją niechęcią wobec Dantego. Zdrajcy rodziny także nie wchodzą tu w grę.
– Pozostają nam zatem fałszerze i zdrajcy narodu – rzekł Longfellow.
– Manning nie popełnił żadnego oszustwa – zauważył Lowell. – Ukrywał przed nami swoje działania, zgoda, lecz nie posunął się do fałszerstwa. Wiele cieniów w Piekle Dantego miało na sumieniu niezliczone przewinienia, lecz tym, co determinuje los każdego z nich, jest grzech najbardziej dla nich typowy. Fałszerze udają kogoś, kim nie są, jak Grek Sinon, który oszukał Trojańczyków, wprowadzając do ich miasta drewnianego konia.
– Zdrajcy narodu działają na szkodę swych ziomków – powiedział Longfellow. – Znajdujemy ich w dziewiątym kręgu, najniższym.
– W tym wypadku chodzi o walkę z naszymi projektami związanymi z Dantem – stwierdził Fields.
Holmes zastanowił się nad tym.
– Otóż to! Wiemy, że Teal wdziewa swój mundur, gdy zajmuje się „dantejskimi sprawami", a więc czy to studiując Dantego, czy to przygotowując swoje morderstwa. To rzuca światło na stan jego umysłu: w obłędzie zamienił obronę Unii na obronę Dantego.
– Teal był świadkiem knowań Manninga, pracując jako stróż w University Hall – rzekł Longfellow. – Skarbnik jest dla niego najgorszym spośród zdrajców sprawy, której on sam zdecydował się bronić. Teal zachował Manninga na koniec.
– Jakiego rodzaju kary możemy się dlań spodziewać? – spytał Nicholas Rey.
Wszyscy czekali na odpowiedź Longfellowa.
– Zdrajcy tkwią po szyję w lodzie, w „zamarzłym jeziorze, szklanym od mrozu, co je w więzach trzyma" [75].
– W ciągu ostatnich dwóch tygodni w Nowej Anglii zamarzła każda kałuża – jęknął Holmes. – Manning może być wszędzie, a my mamy tylko jednego, zmęczonego konia!
Rey pokręcił głową.
– Wy, panowie, pozostaniecie tutaj, w Cambridge, i będziecie szukać Teala i Manninga. Ja pojadę do Bostonu po posiłki.
– Co mamy zrobić, jeśli spotkamy Teala? – zapytał Holmes.
– Użyjcie tego – Rey wręczył im policyjną terkotkę.
Czterej uczeni rozpoczęli swój patrol na wyludnionych nabrzeżach rzeki Charles, Bobrowego Strumyka nieopodal Elmwood oraz Fresh Pond. Rozglądając się dookoła w słabym świetle gazowych latarni, zachowywali zdwojoną czujność, tak że ledwo zauważyli, jak minęła noc. Odziani w płaszcze, nie zwracali uwagi na szron osiadający na ich brodach (lub, jak w przypadku doktora Holmesa, na gęstych brwiach i bokobrodach). Jakże dziwny i milczący wydawał się świat bez odgłosów końskich kopyt. Cała Północ zdawała się tonąć w ciszy, przerywanej tylko odległymi odgłosami pociągów towarowych.
Każdy z dantejczyków wyobrażał sobie szczegółowo, jak w tej samej chwili posterunkowy Rey ściga Dana Teala przez Boston, jak zatrzymuje go w imieniu stanu Massachusetts i zakłada mu kajdanki, jak Teal tłumaczy się, wścieka, wyjaśnia, lecz w końcu poddaje się sprawiedliwości. Okrążając zamarznięte akweny, Longfellow, Holmes, Lowell i Fields mijali się kilka razy i dodawali sobie wzajemnie otuchy.
Zaczęli rozmawiać. Pierwszy przemówił, oczywiście, doktor, lecz inni również odzywali się chętnie, przyciszonymi głosami. Rozmawiali o pisaniu okolicznościowych wierszy, o nowych książkach, o wydarzeniach politycznych, za którymi ostatnio przestali nadążać; Holmes opowiedział ponownie historię z pierwszych lat swojej praktyki lekarskiej, gdy powiesił w oknie szyld o treści: KAŻDĄ GORĄCZKĘ PRZYJMĘ Z WDZIĘCZNOŚCIĄ. Napis wisiał tam, dopóki uliczni pijacy nie wybili szyby.
– Za dużo gadam, prawda? – Doktor potrząsnął głową, strofując samego siebie. – Longfellow, chciałbym, abyś kiedyś powiedział więcej o sobie.
– Nie – odparł poważnym tonem poeta. – Sądzę, że to niemożliwe.
– Wiem! Ale kiedyś zwierzyłeś mi się, jak spotkałeś Fanny – rzekł Holmes po namyśle.
– Nie, nie wydaje mi się.
Niczym w tańcu, kilkakrotnie wymieniali między sobą rozmówców, jak również tematy rozmów. Niekiedy wszyscy czterej spacerowali razem i zdawało się, że zmrożona ziemia pęknie pod ich ciężarem. Zawsze szli blisko siebie, sczepieni ramionami.
Noc była księżycowa. Gwiazdy świeciły jasnym blaskiem. Usłyszeli tętent końskich kopyt i zobaczyli Nicholasa Reya, okrytego, niczym całunem, parą z oddechu zwierzęcia. W milczeniu wyobrażali sobie, że policjant powita ich z wyrazem triumfu na twarzy, lecz gdy się zbliżył, ujrzeli, że jego oblicze jest nieruchome.
– Nigdzie nawet śladu Teala. Ani Augustusa Manninga – zakomunikował.
Rey zwerbował pół tuzina innych posterunkowych, aby przeczesali rejon wzdłuż rzeki Charles, lecz udało się zdobyć tylko cztery konie, które przeszły kwarantannę. Rey odjechał, upominając „kominkowych poetów", by uważali na siebie, i obiecując, że będzie kontynuował poszukiwania aż do rana.
O wpół do czwartej któryś z uczonych zasugerował, by odpocząć chwilę w domu Lowella. Przyjaciele rozdzielili się, dwaj zostali w pokoju muzycznym, a dwaj przeszli do gabinetu – były to pomieszczenia przylegające do siebie. Fanny Lowell zeszła na dół, zaalarmowana ujadaniem zaniepokojonego szczeniaka. Zrobiła im herbatę, lecz Lowell niczego jej nie wyjaśnił i tylko mamrotał coś o przeklętej końskiej zarazie. Fanny martwiła się bardzo z powodu jego nieobecności. Dzięki jej słowom uświadomili sobie, jak jest późno, i Lowell posłał Williama, służącego, by dostarczył wiadomości do domów pozostałych uczestników poszukiwań. Wszyscy rozsiedli się przy dwóch kominkach, aby uciąć sobie półgodzinną drzemkę.
Holmes poczuł na twarzy ciepło, a w całym ciele tak wielkie zmęczenie, że niemal nie dostrzegł, kiedy stanął na nogi, by znów kroczyć spokojnie wzdłuż wąskiego ogrodzenia. Wraz z nagłym wzrostem temperatury lód na ziemi zaczął gwałtownie topnieć, a na wpół stopiona śnieżna breja mieszała się ze strumieniami wody. Grunt zapadał mu się pod stopami przy każdym kroku. Chociaż Holmes posuwał się naprzód, czuł się, jakby brnął pod górę. Spojrzał na Cambridge Common, gdzie ujrzał działa z czasów wojny o niepodległość, wyrzucające z siebie kłęby dymu, i ogromny, tysiącramienny wiąz Waszyngtona, który rozłożył swe gałęzie we wszystkie strony. Doktor spojrzał za siebie i zobaczył Longfellowa, który zmierzał wolno ku niemu. Holmes skinął na niego, żeby się pospieszył. Nie lubił, gdy Longfellow zostawał sam zbyt długo. Lecz nagły turkot odwrócił uwagę doktora.
Dwa nakrapiane konie z białymi kopytami gnały prosto na niego. Oba były zaprzęgnięte do rozklekotanych powozów. Holmes skulił się i upadł na kolana; chwycił się za kostkę i spojrzał w górę. W tym samym momencie zobaczył Fanny Longfellow, trzymającą cugle jednego z koni. Płonące kwiaty sfruwały z jej rozpuszczonych włosów i bujnych piersi. Drugim pojazdem kierował Junior, i to tak, jak gdyby powoził od urodzenia. Gdy postacie przemknęły obok doktora, ten całkiem stracił równowagę, poślizgnął się i zapadł w ciemność.
Holmes zerwał się z fotela i stanął na równe nogi. Zaledwie cale dzieliły jego kolana od kraty kominka, za którą buzował ogień. Doktor rozejrzał się. Nad jego głową grzechotały kryształowe wisiory żyrandola.
– Która godzina? – zapytał, gdy uświadomił sobie, że spał.
Zegar Lowella udzielił odpowiedzi: za kwadrans szósta. Lowell, z otwartymi szeroko oczami i miną zaspanego dziecka, poruszył się w swoim fotelu.
– Czy coś się stało? – spytał.
Gorycz w ustach utrudniała mu mówienie.
– Lowell, Lowell – powiedział Holmes, rozsuwając zasłony. – Para koni.
– Co?
– Wydaje mi się, że słyszałem na zewnątrz parę koni. Nie. Jestem tego całkiem pewien. Pędziły koło twojego okna dosłownie przed chwilą, bardzo blisko i bardzo szybko. To były na pewno dwa konie. Posterunkowy Rey ma tylko jednego. Longfellow powiedział, że Teal ukradł Manningowi dwa konie.
– Zasnęliśmy – stwierdził Lowell z niepokojem, widząc światło, które zaczęło się wdzierać przez okna. Mrugając oczami, powoli wracał do życia.
Lowell obudził Longfellowa i Fieldsa, a potem chwycił lunetę i przerzucił strzelbę przez ramię. Gdy dotarli do drzwi, Lowell zauważył, że na korytarz wychodzi Mabel, owinięta w szlafrok. Zatrzymał się, oczekując nagany, lecz dziewczyna stała tylko, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Lowell zawrócił i objął ją mocno. Gdy usłyszał własny szept: „Dziękuję ci", dotarło do niego, że Mabel powiedziała dokładnie to samo.
– Teraz musisz być ostrożny, ojcze. Dla matki i dla mnie.
Wyjście z ciepła na lodowate powietrze wywołało u Holmesa atak astmy. Lowell biegł przodem, podążając za świeżymi śladami kopyt, gdy pozostała trójka manewrowała ostrożnie wśród nagich wiązów, które wyciągały do nieba swoje gałęzie.
– Longfellow, mój drogi Longfellow… – powiedział Holmes.
– Tak, Holmes? – zapytał poeta łagodnie.
Pod powiekami doktor miał nadal wyraźne obrazy ze swego snu i lękał się spojrzeć na przyjaciela. Bał się, że mógłby nagle wypalić: „Właśnie widziałem idącą do nas Fanny!"
– Zapomnieliśmy policyjnej terkotki.
Fields położył uspokajająco dłoń na drobnym ramieniu doktora.
– Uncja odwagi jest teraz więcej warta niż wszystkie bogactwa ziemi, mój drogi Wendell.
Lowell przyklęknął na jedno kolano. Obserwował przez lunetę pobliski staw, znajdujący się na wprost przed nimi. Usta zadrżały mu w przerażeniu. Z początku myślał, że zobaczył jakichś chłopców łowiących ryby w przerębli. Ale potem, gdy lepiej ustawił ostrość, ujrzał bladą twarz swojego studenta, Pliny'ego Meada: tylko twarz.
Głowa Meada wystawała z wąskiej przerębli pośrodku skutego lodem jeziora. Reszta jego nagiego ciała ze związanymi stopami była zanurzona w lodowatej wodzie. Zęby studenta gwałtownie szczękały. Nagie ramiona spoczywały na tafli lodu, związane mocno kawałkiem sznura, który ciągnął się od nadgarstków do stojącego opodal powozu doktora Manninga. Gdyby nie ów sznur, półprzytomny Mead ześlizgnąłby się do przerębli na pewną śmierć. Dan Teal, odziany w wojskowy mundur, wydobywał właśnie z powozu drugą nagą postać. Podniósł ją i zaczął iść po zdradliwym lodzie. Dźwigał Augustusa Manninga, którego głowa zwisała bezwładnie na wątłą klatkę piersiową. Nogi i biodra skarbnika Korporacji spętane były sznurem, a jego zwiotczałe blade ciało drżało, gdy Teal przemierzał gładką powierzchnię stawu.
Nos Manninga był ciemnorubinowy; pokrywała go gruba warstwa zaschniętej krwi. Teal wsunął stopy swej ofiary do drugiej przerębli, tuż obok Meada. Szok spowodowany zetknięciem z lodowatą wodą przywrócił Manninga do życia; doktor zaczął się szaleńczo miotać i chlapać wodą. Teal uwolnił teraz z więzów ramiona Pliny'ego Meada. Obaj nadzy mężczyźni mogli uniknąć ześlizgnięcia się pod lód, tylko mocno chwytając się dłońmi, co też natychmiast instynktownie pojęli.
Teal stanął na nabrzeżu, aby przyglądać się ich zmaganiom, gdy nagle rozległ się strzał. Kula trafiła w korę drzewa tuż za mordercą. Lowell ruszył do przodu, ściskając kurczowo broń i ślizgając się po lodzie.
– Teal! – zawołał.
Złożył się do następnego strzału. Longfellow, Holmes i Fields biegli za nim.
– Panie Teal! – krzyknął wydawca. – Proszę to przerwać!
Lowell nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył ponad lufą. – Teal nawet nie drgnął.
– Strzelaj, Lowell, strzelaj! – wrzasnął Fields.
Lowell uwielbiał celować podczas wypraw myśliwskich, lecz nigdy nie przepadał za strzelaniem. W tej chwili wschodzące słońce rozlało swój blask nad rozległą krystaliczną powierzchnią. Odbite światło na moment oślepiło mężczyzn. Zanim ich oczy przywykły do blasku, Teal znikł. Jego szybkie kroki odbijały się echem w lesie. Lowell wypalił w gąszcz zarośli.
Tymczasem Pliny Mead, który drżał gwałtownie, całkowicie opadł z sił. Uderzył głową o lód, a jego ciało z wolna zaczęło się zanurzać w wodzie. Manning desperacko zaciskał palce na gładkich ramionach chłopca, potem na jego nadgarstkach, wreszcie na dłoniach, lecz chłopiec był zbyt ciężki. Mead tonął. Doktor Holmes ruszył naprzód, ślizgając się po lodzie. Dotarł do przerębli, zanurzył ramiona w lodowatej wodzie i złapał Meada za włosy i uszy. Pociągnął go w górę, potem chwycił jego tors i dźwignął, aż udało mu się wydobyć chłopca ponad powierzchnię lodu. Fields i Longfellow podnieśli Manninga za ramiona i pomogli mu wydostać się z wody. Uwolnili z więzów jego nogi i stopy.
Holmes usłyszał strzał z bicza. Odwróciwszy się, ujrzał Lowella na siedzeniu woźnicy porzuconego powozu. Poeta chciał pognać konie do lasu, lecz Holmes skoczył na równe nogi i pobiegł ku niemu.
– Jamey, nie! – krzyknął doktor. – Musimy ich gdzieś zabrać, żeby się ogrzali, inaczej umrą!
– Teal nam ucieknie, Holmes!
Lowell zatrzymał konie i zapatrzył się na żałosną postać Augustusa Manninga, który leżał niezgrabnie na powierzchni zamarzniętego stawu jak ryba wyłowiona z wody. Doktor Manning naprawdę spoglądał śmierci w oczy i Lowell żywił dla niego w tej chwili jedynie współczucie. Lód ugiął się pod ciężarem członków Klubu Dantego i niedoszłych ofiar mordercy, a woda bulgotała w nowych szczelinach, gdy szli po zamarzniętej powierzchni. Lowell zeskoczył z powozu właśnie w tym momencie, gdy jeden z trzewików Longfellowa przebił słabą taflę lodu. Lowell podbiegł, aby złapać przyjaciela.
Doktor Holmes zdjął rękawiczki i kapelusz, a potem płaszcz i surdut i zaczął wdziewać je na Pliny'ego Meada.
– Ubierzcie ich we wszystko, co macie! Okryjcie im głowy i szyje!
Zdarł swój halsztuk i owinął go wokół szyi chłopca. Potem zrzucił z siebie buty i skarpetki i wsunął je na stopy Meada. Inni patrzyli na poruszające się w błyskawicznym tempie dłonie Holmesa i poszli za jego przykładem.
Manning chciał coś powiedzieć, lecz wydobył z siebie tylko niewyraźny jęk. Próbował podnieść się z lodu, lecz był całkowicie zdezorientowany, gdy Lowell wciskał mu na głowę swój kapelusz.
– Upewnijcie się, czy są przytomni! – krzyczał doktor Holmes. – Jeśli przysną, stracimy ich!
Z trudnością donieśli skostniałe ciała do powozu. Lowell, rozebrany do koszuli, powrócił na stanowisko woźnicy. Zgodnie z instrukcją Holmesa Longfellow i Fields nacierali szyje i barki ofiar i podnosili ich stopy w celu zapewnienia lepszego krążenia krwi.
– Szybko, Lowell, szybko! – wołał doktor.
– Szybciej się już nie da, Wendell!
Holmes od razu rozpoznał, że Mead jest w o wiele gorszym stanie. Rana z tyłu głowy, prawdopodobnie zadana przez Teala, dodatkowo osłabiała organizm wystawiony na śmiertelne zimno. Doktor starał się jak mógł pobudzić u niego krążenie krwi podczas krótkiej drogi powrotnej do miasta, lecz ciało Meada było tak zimne, że samo jego dotykanie sprawiało ból.
– Chłopiec był stracony, zanim jeszcze przybyliśmy do Fresh Pond. Nie mogliśmy zrobić nic więcej. Sam o tym wiesz najlepiej, mój drogi doktorze.
Holmes przesuwał w palcach tam i z powrotem kałamarz podarowany Longfellowowi przez Tennysona, ignorując Fieldsa. Końce palców miał poplamione atramentem.
– A Augustus Manning zawdzięcza ci życie – rzucił Lowell, po czym dodał: – A mnie mój kapelusz. Z całą powagą, Wendell, bez twojej pomocy Manning byłby już martwy. Gzy tego nie pojmujesz? Udaremniliśmy plany Lucyfera. Wyrwaliśmy człowieka ze szczęk diabła. Tym razem wygraliśmy, ponieważ ty byłeś na miejscu, drogi przyjacielu.
Trzy córki Longfellowa, w ciepłych ubraniach, gotowe do wyjścia, zapukały do drzwi gabinetu. Pierwsza weszła Alice.
– Tato, Trudy i wszystkie inne dziewczynki jeżdżą na sankach na wzgórzu. Możemy pójść?
Longfellow spojrzał na przyjaciół, którzy tkwili w fotelach rozstawionych po całym pokoju. Fields się wzdrygnął.
– Inne dzieci też tam będą? – spytał Longfellow.
– Z całego Cambridge! – oznajmiła Edith.
– Bardzo dobrze – powiedział Longfellow, lecz gdy potem popatrzył na nie ponownie, zwyciężyła w nim druga myśl. – Annie Allegra, może zostaniesz tutaj z panną Davie?
– Och, proszę, tato! Ubrałam moje nowe buty! – Annie podniosła nogę na dowód, że nie kłamie.
– Moja droga Panzie – Longfellow uśmiechnął się do córki – obiecuję, że tylko tym razem.
Dwie pozostałe dziewczynki wybiegły z domu, a mała Annie wyszła do hallu, by odnaleźć guwernantkę.
Nicholas Rey zjawił się w pełnym umundurowaniu w niebieskim wojskowym płaszczu i bluzie. Przyznał, że jego poszukiwania nie przyniosły skutku, lecz poinformował jednocześnie, że sierżant Stoneweather postawił na nogi kilka oddziałów policji, aby odnaleźć Benjamina Galvina.
– Rada Zdrowia Publicznego ogłosiła, że największe zagrożenie zarazą już minęło, i uwolniła kilka tuzinów koni z kwarantanny.
– Wspaniale! Zatem dostaniemy zaprzęg i zaczniemy poszukiwania – stwierdził Lowell.
– Profesorze, panowie – powiedział Rey, gdy usiadł. – Odkryliście tożsamość mordercy. Ocaliliście życie człowieka, a być może także życie innych ludzi, których nazwisk nigdy nie poznamy.
– Tyle że gdyby nie my, w ogóle nie powstałoby zagrożenie – westchnął Longfellow.
– Nie, panie Longfellow. To, co Benjamin Galvin odnalazł w Dantem, i tak odkryłby w swoim życiu. Nie popełniliście żadnej z tych zbrodni. A wasze osiągnięcia dokonane w ich cieniu są niezaprzeczalne. Na szczęście jesteście już bezpieczni. Teraz, dla bezpieczeństwa wszystkich, musicie pozwolić policji zakończyć tę sprawę.
Holmes spytał Reya, dlaczego ma na sobie mundur.
– Gubernator Andrew wyprawia dziś w Domu Stanowym kolejny bankiet dla swoich żołnierzy. Jasne jest, że Galvin nadal uważa się za żołnierza. Być może się pojawi.
– Oficerze, nie wiemy, jak Galvin zareaguje na to, że uniemożliwiono mu dokonanie ostatniego morderstwa – zauważył Fields. – A co, jeśli spróbuje znów wymierzyć karę ludziom, których uznał za zdrajców? Co, jeśli powróci do Manninga?
– Posterunkowi strzegą domów wszystkich członków Korporacji Harwardzkiej oraz Rady Nadzorczej, w tym doktora Manninga. Sprawdzamy również wszystkie hotele, pytając o Simona Campa, na wypadek gdyby Galvin i jego uważał za zdrajcę Dantego i chciał go ukarać. W sąsiedztwie Galvina kręci się kilku ludzi, którzy uważnie obserwują jego dom.
Lowell podszedł do okna i spojrzał na chodnik przed domem Longfellowa. Nagle dostrzegł człowieka w ciężkim niebieskim płaszczu, który przeszedł obok bramy. Po chwili mundurowy zawrócił i ponownie minął bramę.
– Także tutaj ma pan swojego człowieka? – spytał Lowell.
Rey skinął głową.
– Przed domem każdego z was, panowie. Sądząc po ofiarach, zdaje się, że Galvin uważa się za waszego obrońcę. Może więc wpaść na pomysł, by spotkać się z wami, chcąc ustalić, co robić w obliczu ostatnich wydarzeń. Jeśli tak uczyni, złapiemy go.
Lowell zbliżył cygaro do ognia. Nagle uleganie własnym zachciankom wywołało u niego niesmak.
– Oficerze, myślę, że to kiepska propozycja. Nie możemy tak po prostu bezczynnie siedzieć w tym pokoju przez cały dzień!
– Wcale tego nie sugeruję, profesorze Lowell – odparł Rey. – Powróćcie do swoich domów, spędźcie czas z rodzinami. Obowiązek chronienia miasta spoczywa na mnie, panowie, a waszej obecności bardzo brakuje gdzie indziej. Wasze życie musi znów zacząć toczyć się normalnie, profesorze.
Lowell spojrzał zdumiony.
– Ale…
Longfellow się uśmiechnął.
– Szczęście w życiu często zapewnia nam nie udział w bitwach, mój drogi Lowell, lecz ich unikanie. Mistrzowski unik jest sam w sobie zwycięstwem.
– Spotkajmy się tutaj znowu wszyscy wieczorem – zaproponował Rey. – Przy odrobinie szczęścia będę miał dla panów dobre wieści. Zgoda?
Uczeni zgodzili się, odczuwając zarazem żal i wielką ulgę.
Tego popołudnia posterunkowy Rey w dalszym ciągu werbował policjantów. W przeszłości wielu z nich z rozmysłem go unikało, on jednak z daleka wiedział, z kim ma do czynienia. Rozpoznawał natychmiast, czy człowiek patrzył na niego po prostu jak na drugiego człowieka, a nie jak na „czarnucha". Wystarczało jedno spojrzenie w oczy.
Jeden z policjantów zwerbowanych przez Reya strzegł frontowej części ogrodu domu doktora Manninga. Gdy Mulat rozmawiał z posterunkowym, stojąc pod drzewem, z bocznego wejścia wyskoczył nagle Augustus Manning.
– Poddaj się! – ryknął skarbnik, wyciągając pistolet. Rey odwrócił się w jego stronę.
– Jesteśmy z policji, doktorze Manning.
– Zobaczyłem przez okno pana wojskowy mundur, oficerze. – Manning drżał na całym ciele, jak gdyby nadal znajdował się pod lodem. – Pomyślałem, że to znowu ten szaleniec…
– Nie musi się pan obawiać – zapewnił go Mulat.
– Pan… pan mnie ochroni? – zapytał Manning.
– Dopóki będzie trzeba – powiedział Rey – ten oto funkcjonariusz będzie strzegł pańskiego domu. Jest dobrze uzbrojony.
Policjant rozpiął płaszcz, aby pokazać rewolwer.
Manning wyraził aprobatę lekkim skinieniem głowy i z wahaniem wyciągnął ramię, pozwalając Mulatowi odprowadzić się do domu.
Następnie Rey odjechał powozem do Cambridge. Nie ujechał daleko, gdy na drodze zauważył dorożkę, która blokowała przejazd. Dwie postacie pochylały się nad kołem. Rey skręcił na pobocze i zeskoczył na ziemię. Skierował się w stronę pojazdu, aby dowiedzieć się, czy może pomóc w kłopocie. Kiedy jednak zbliżył się, obydwaj mężczyźni niespodziewanie powstali. Czarnoskóry policjant usłyszał hałasy za sobą, a gdy się odwrócił, ujrzał, że obok jego powozu zatrzymuje się inny zaprzęg. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn w rozwianych płaszczach. Prawie przez dwie minuty cała czwórka stała nieruchomo, obserwując go.
– Panowie detektywi – Rey przerwał w końcu ciszę. – Czym mogę panom służyć?
– Pomyśleliśmy, że warto by zamienić z tobą słówko na posterunku, Rey – odezwał się jeden z nich.
– Obawiam się – odparł Mulat – że nie mam w tej chwili czasu.
– Doszło do naszych uszu, s i r, że zajmuje się pan sprawą bez odpowiednich uprawnień – rzekł drugi i postąpił krok naprzód.
Rey milczał przez chwilę.
– Nie wydaje mi się, żeby to był pański rewir, detektywie Henshaw – odpowiedział w końcu.
Henshaw w zakłopotaniu pocierał o siebie dwa palce. Drugi detektyw zbliżył się do Mulata z groźną miną.
– Służę w policji stanowej – ostrzegł go Rey. – Atakując mnie, atakujesz stan Massachusetts.
Pięść detektywa wylądowała na brzuchu Reya. Po chwili drugi cios trafił policjanta w szczękę. Rey zgiął się wpół, kryjąc twarz w kołnierzu płaszcza. Krew buchnęła mu z ust, gdy mężczyźni wlekli go do swojego powozu.
Doktor Holmes siedział w wielkim skórzanym fotelu na biegunach, szykując się do wyjścia na umówione spotkanie u Longfellowa. Przyćmione światło padało na stół zza częściowo odsunictych zasłon. Wendell junior pędził po schodach na pierwsze piętro.
– Wendy, mój chłopcze! – zawołał za nim Holmes. – Dokąd tak gnasz?!
– Jak się masz, tato? – Junior zatrzymał się i wolno zawrócił. – Nie zauważyłem cię.
– Nie możesz usiąść na chwilę?
Junior usadowił się na oparciu zielonego fotela.
Doktor Holmes zapytał syna, jak mu idzie nauka. Junior odpowiadał niechętnie, obawiając się, że za chwilę nastąpią zwykłe utyskiwania na temat kierunku jego studiów, jednak nie doczekał się ich.
– Nigdy nie potrafiłem wniknąć w tę dziedzinę, choć próbowałem tego na studiach – przyznał Holmes. – Mam jednak nadzieję, że w drugim wydaniu znikną braki pierwszej edycji.
Spokojne tykanie zegara odmierzało sekundy ich milczenia.
– Nigdy się nie bałeś, Wendy? – spytał doktor po długiej chwili ciszy. – Znaczy… tam, na wojnie…
Junior zerknął na ojca spod ciemnych brwi i posłał mu ciepły uśmiech.
– To czyste szaleństwo, tato. Ogarnia każdego, gdy musi kogoś zabić lub samemu zginąć. W walce nie ma poezji.
Doktor przeprosił syna, mówiąc, że musi iść do pracy. Junior kiwnął głową i ruszył schodami na pierwsze piętro.
Holmes musiał już iść, by spotkać się z przyjaciółmi. Zdecydował się wziąć stary muszkiet dziadka, używany po raz ostatni podczas wojny o niepodległość. Była to jedyna broń, jaką pozwalał trzymać w domu. Przechowywał ją w suterenie jako pamiątkę historyczną.
Tramwaje konne nadal nie jeździły. Woźnice i konduktorzy usiłowali sami ciągnąć wagony, ale bezskutecznie. Miejskie przedsiębiorstwo komunikacyjne próbowało również zaprząc do tej pracy woły, lecz okazało się, że ich kopyta były zbyt delikatne na twarde nawierzchnie bostońskich ulic. Doktor ruszył więc pieszo krętymi uliczkami Beacon Hill. Minął się zaledwie o kilka chwil z Fieldsem, który zajechał pod jego dom powozem, chcąc go zabrać z sobą. Tymczasem doktor przeszedł mostem Zachodnim nad częściowo zamarzniętą rzeką Charles, a następnie minął Gallows Hill. Było tak zimno, że ludzie klepali się po twarzach i uszach i poruszali się biegiem, by się rozgrzać. Astma Holmesa sprawiła, że spacer wydawał mu się dwa razy dłuższy, niż był w istocie. Doktor minął Pierwszy Zbór, stary kościół w Cambridge, nad którym niegdyś pieczę sprawował wielebny Abiel Holmes. Wślizgnął się do pustej kaplicy i zajął miejsce w ławce. Ławy kościelne były proste, podłużne, z pulpitami na śpiewniki. W świątyni znajdowały się obecnie imponujące organy – na co wielebny Holmes nigdy by nie pozwolił.
Ojciec Holmesa stracił kościół, gdy w kongregacji doszło do rozłamu z członkami, którzy chcieli od czasu do czasu zapraszać do wygłaszania kazań pastorów unitariańskich. Wielebny odmówił i wraz z niewielką grupką wiernych przeniósł się do nowego zboru. Kaplice unitariańskie były w tych dniach bardzo popularne, ponieważ „nowa religia" uwalniała swych wyznawców od doktryn o grzechu pierworodnym i ludzkiej bezradności, tak poważanych przez wielebnego Holmesa i jego bardziej żarliwych braci. Pierwszy Zbór był jedną z tych świątyń, które doktor Holmes porzucił wraz z wiarą ojca, gdy odnalazł „schronienie" w nowej religii, opartej na rozumie, nie zaś na strachu przed Bogiem.
Pod deskami podłogi, przypomniał sobie doktor, wielu ludzi znalazło całkiem dosłowne schronienie – takie przynajmniej słyszał opowieści. Pod wieloma kaplicami unitariańskimi kopano wówczas tunele, aby ukrywać w nich Murzynów, gdy sędzia Healey przyjął Ustawę o zbiegłych niewolnikach i zmusił uciekinierów do poddania się. Co by o tym wszystkim pomyślał wielebny Abiel Holmes?
Holmes odwiedzał dawny zbór ojca każdego lata, odbywała się w nim bowiem doroczna ceremonia nadawania stopni naukowych absolwentom Harvardu. Wendell junior w roku, w którym ukończył uniwersytet, miał wystąpić jako poeta. Pani Holmes prosiła męża, by nie wywierał dodatkowej presji na syna poprzez doradzanie mu lub krytykowanie jego wiersza. Gdy Junior zajął swoje miejsce, doktor usiadł w kaplicy z niepewnym uśmiechem na twarzy. Wszystkie oczy zebranych zwracały się ku niemu; każdy chciał zobaczyć jego reakcję na wiersz syna. Junior napisał go, gdy przygotowywał się do udziału w wojnie, na którą jego kompania miała wkrótce wyruszyć. Cedat armis toga, pomyślał Holmes; niech toga uczonego ustąpi przed orężem żołnierza. Oliver Wendell Holmes, patrząc na Juniora, sapał niespokojnie i żałował, że nie może skryć się w jednym z owych legendarnych tuneli biegnących pod kościołami. A swoją drogą, ciekawe, jakie zastosowanie będą miały owe królicze nory, gdy bagnety i enfieldy [76] pokażą secesjonistycznym zdrajcom, co mogą zrobić ze swymi niewolniczymi prawami?
Holmes przysiadł w jednej z pustych ław. Tunele! To w ten sposób Lucyfer wymykał się policji, choć postawiono na nogi wszystkich funkcjonariuszy! To dlatego prostytutka widziała, jak Teal znikał we mgle nieopodal kościoła! To dlatego roztrzęsiony kościelny ze świątyni Talbota nie widział, aby zabójca wchodził lub wychodził z krypty! W sercu doktora rozbrzmiało radosne alleluja. Lucyfer, który ciągnie Boston do Piekła, nie chodzi ulicami miasta ani nie jeździ powozami! – krzyknął Holmes w myślach. – On kryje się w jamach!
Lowell z lękiem w sercu opuścił Elmwood i pierwszy stawił się na spotkanie w Craigie House. Ani przed swoim domem, ani przed posiadłością Longfellowa nie zauważył stojących na straży policjantów. Longfellow właśnie skończył czytać bajkę Annie Allegrze i poprosił córkę, aby poszła do swojego pokoju.
Chwilę później przybył Fields.
Przez kolejne dwadzieścia minut czekali na Olivera Wendella Holmesa lub Nicholasa Reya, lecz żaden z nich się nie zjawił.
– Nie powinniśmy byli się rozdzielać z Reyem – wymamrotał Lowell, skubiąc wąs.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie ma jeszcze Wendella – denerwował się Fields. – Jadąc tu, zatrzymałem się przed jego domem i pani Holmes powiedziała, że już wyszedł.
– Na pewno zaraz tu będzie – stwierdził Longfellow, lecz sam nie mógł oderwać oczu od zegara.
Lowell ukrył twarz w dłoniach. Gdy spojrzał spomiędzy palców, minęło kolejnych dziesięć minut. Miał właśnie znów zasłonić oczy, gdy nagle zmroziła go pewna myśl. Podbiegł do okna.
– Musimy natychmiast znaleźć Wendella!
– Stało się coś złego? – spytał Fields, którego zaniepokoił wyraz twarzy przyjaciela.
– To Wendell! – wykrzyknął poeta. – Kiedyś w Corner nazwałem go zdrajcą!
Fields uśmiechnął się uprzejmie.
– Mój drogi, wszyscy już dawno o tym zapomnieli.
– Fields, nie rozumiesz? – Lowell chwycił wydawcę za rękaw płaszcza. – Miałem sprzeczkę z Wendellem w Corner tego dnia, gdy znaleziono poćwiartowanego Jennisona. Holmes ogłosił, że rezygnuje z udziału w naszych pracach. Teal, a raczej Galvin, szedł właśnie korytarzem. Z pewnością podsłuchiwał nas cały czas, tak jak podsłuchiwał spotkania Korporacji i Rady Nadzorczej! Wybiegłem za Holmesem z Pokoju Pisarzy i wrzasnąłem za nim… Naprawdę nie pamiętasz, co powiedziałem? Nie słyszysz wciąż tych słów? Powiedziałem Holmesowi, że zdradza Klub Dantego. Powiedziałem, że jest zdrajcą!
– Uspokój się, proszę – Fields starał się mu przerwać.
– Greene wygłaszał kazania, a Teal reagował na nie morderstwami. Potępiłem Wendella jako zdrajcę: Teal był uważnym słuchaczem mojego małego kazania! – wykrzyknął Lowell. – Och, mój drogi przyjaciel, zabiłem go… Zamordowałem Wendella! – Lowell pobiegł do hallu po płaszcz.
– Będzie tu lada chwila, jestem tego pewien – rzekł Longfellow. – Lowell, proszę, zaczekajmy przynajmniej na Reya.
– Nie, muszę natychmiast odszukać Wendella!
– Ale gdzie zamierzasz go znaleźć? Nie możesz pójść sam – oświadczył Longfellow. – Pójdziemy z tobą.
– Ja pójdę z Lowellem – zaofiarował się Fields, zabierając policyjną terkotkę zostawioną przez Reya i potrząsając nią, aby pokazać, że dobrze działa. – Jestem pewny, że wszystko jest w porządku. Longfellow, zaczekasz tu na Wendella? Wyślemy policjanta, aby sprowadził natychmiast Reya.
Longfellow skinął głową.
– Dalej, Fields! Szybko! – krzyknął Lowell bliski płaczu.
Wydawca starał się nadążyć za Lowellem, gdy ten biegł chodnikiem ku Brattle Street. Ulica wyglądała na zupełnie pustą.
– Gdzie, do diabła, jest ten posterunkowy?! – zawołał Fields. – Nie ma tu żywej duszy.
Za wysokim ogrodzeniem posiadłości Longfellowa coś zaszeleściło wśród drzew. Lowell zastygł w napięciu i położył palec na ustach, chcąc dać Fieldsowi znak, by był cicho, i zakradł się bliżej miejsca, z którego dochodził dźwięk.
Nagle pod stopy wyskoczył im kot, który natychmiast czmychnął, znikając w mroku. Lowell odetchnął z ulgą, ale w tym momencie ogrodzenie przesadził jakiś mężczyzna i zadał mu silny cios w głowę. Lowell upadł od razu, jak żagiel, którego maszt złamał się na dwoje; twarz leżącego na ziemi poety była tak niesamowicie nieruchoma, że Fields z trudem mógł ją rozpoznać.
Wydawca cofnął się, potem spojrzał w górę i napotkał wzrok Dana Teala. Fields zrobił krok wstecz, a postać w mundurze postąpiła do przodu. Przypominało to rodzaj zdumiewająco łagodnego tańca.
– Panie Teal, proszę… – Pod Fieldsem ugięły się kolana.
Morderca patrzył beznamiętnie.
Wydawca potknął się na leżącej gałęzi, potem odwrócił się i zaczął niezgrabnie uciekać. Biegł, ciężko dysząc, Brattle Street. Próbował krzyczeć, lecz mógł wydobyć z siebie tylko niezrozumiały charkot. Jego głos ginął w wyciu lodowatego wichru, który świszczał mu w uszach. Obejrzał się za siebie, a potem wyjął z kieszeni policyjną terkotkę. Wyglądało na to, że jego prześladowca zniknął. Dla pewności Fields obejrzał się jeszcze przez drugie ramię, a wtedy poczuł, że coś chwyta go i podrzuca w górę. Jego ciało gruchnęło o ziemię, terkotka wysunęła się z dłoni i z cichym brzękiem, łagodnym jak ptasi trel, upadła w krzaki.
Fields wyciągnął zesztywniała szyję w kierunku Craigie House. Ciepłe światło gazowe oświetlało odległe okna gabinetu Longfellowa. Wydawca pojął zamiary swojego napastnika.
– Tylko nie rób krzywdy Longfellowowi, Teal. On wyjechał dziś z Massachusetts. Przysięgam na swój honor – Fields bełkotał jak dziecko.
– Przecież zawsze spełniałem tylko swój obowiązek… – żołnierz podniósł pałkę wysoko ponad głowę i zadał cios.
Następca wielebnego Elishy Talbota zakończył spotkania z diakonami w Drugim Kościele Unitariańskim w Cambridge kilka godzin przed tym, jak doktor Oliver Wendell Holmes, uzbrojony w staroświecki muszkiet i lampę naftową, w którą zaopatrzył się w lombardzie, wszedł do świątyni i wślizgnął się do podziemnej krypty. Holmes rozważał, czy podzielić się swoją teorią z innymi, lecz zdecydował się najpierw ją potwierdzić. Jeśli podziemna krypta Talbota była faktycznie połączona z opuszczonym tunelem zbiegłych niewolników, odkrycie to mogło doprowadzić policję do zabójcy. Wyjaśniłoby również, w jaki sposób Lucyfer znalazł się w krypcie, zamordował Talbota i umknął bez świadków. W końcu to intuicja Holmesa skierowała Klub Dantego na trop mordercy – choć potrzebne było do tego ponaglenie ze strony Lowella – dlaczego zatem doktor nie miałby być tym, który doprowadzi sprawę do końca?
Holmes zszedł do krypty. Ruszył naprzód, muskając dłońmi ściany grobowców w poszukiwaniu jakiegoś znaku wskazującego wejście do innego tunelu lub pomieszczenia. Gdy tak szedł, przez czysty przypadek trafił czubkiem buta w próżnię. Schylił się, aby to zbadać, i odkrył wąskie przejście. Ponieważ był niewielkiego wzrostu, jego ciało zmieściło się w szczelinie. Doktor wciągnął za sobą latarnię. Jakiś czas poruszał się na czworakach, potem tunel rozszerzył się nieco i można w nim było całkiem wygodnie stanąć. Holmes postanowił, że zaraz wróci na powierzchnię. Och, jakże pozostali ucieszą się z jego odkrycia. Jak szybko ich przeciwnik zostanie pokonany! Lecz ostre zakręty i łuki labiryntu sprawiły, że mały doktor zgubił drogę. Aby dodać sobie odwagi, położył dłoń na kolbie muszkietu. Właśnie zaczął odzyskiwać orientację, gdy nagle obok siebie usłyszał głos, który sprawił, że serce podeszło mu do gardła:
– Doktorze Holmes… – powiedział Teal.
Benjamin Galvin zaciągnął się do wojska na pierwsze wezwanie władz stanu Massachusetts. Mając dwadzieścia cztery lata, już od jakiegoś czasu uważał się za żołnierza, w latach bezpośrednio poprzedzających wybuch wojny pomagał bowiem przeprowadzać zbiegłych niewolników przez miejską sieć schronów, kryjówek i tuneli. Był również jednym z ochotników chroniących mówców wypowiadających się przeciwko niewolnictwu i nieraz służył jako żywa tarcza miotającemu kamienie i cegły motłochowi.
W odróżnieniu od innych młodych ludzi, Galvin nie interesował się polityką. Nie czytał broszur agitacyjnych ani gazet piszących o tym, czy należy głosować na tego lub innego politycznego hochsztaplera, albo jak ta czy inna partia lub legislatura stanowa wypowiada się w kwestii secesji bądź pojednania. Rozumiał jednak mówców, którzy deklarowali, że zniewoloną rasę trzeba uwolnić, a winni muszą zostać przykładnie ukarani. I zrozumiał też, że być może nigdy już nie wróci do domu, do swojej młodej żony. „Jeśli nie wrócę, dzierżąc w dłoni sztandar Unii, wrócę owinięty w niego" – taką przysięgę składali rekruci. Galvin nigdy wcześniej się nie fotografował i to jedyne zdjęcie wykonane podczas zaciągu rozczarowało go. Jego czapka i spodnie wydawały się nie dopasowane, a oczy były jakieś przestraszone.
Ziemia była gorąca i sucha, gdy Kompania C 10. Regimentu wyruszyła z Bostonu do Springfield, do obozu Brightwood. Chmury pyłu pokryły skorupą nowe niebieskie mundury żołnierzy, tak że przybrały one szary kolor uniformów wroga. Pułkownik spytał, czy Benjamin Galvin chciałby być adiutantem i prowadzić listę ofiar. Szeregowy wyjaśnił, że wprawdzie umie stawiać litery, ale nie potrafi poprawnie pisać ani czytać; próbował się uczyć wiele razy, lecz znaki przekręcały się w jego głowie w niewłaściwą stronę, rozbijały się, łączyły i zmieniały jedne w drugie. Pułkownik był zaskoczony. Analfabetyzm nie był wprawdzie czymś niezwykłym wśród rekrutów, lecz Galvin sprawiał wrażenie, jakby cały czas był pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Jego zwyczaj obserwowania wszystkiego dużymi spokojnymi oczami, z całkowicie nieruchomym wyrazem twarzy, sprawił, że niektórzy koledzy zaczęli nazywać go Oposem.
Kiedy obozowali w Wirginii, któregoś dnia znaleziono w lesie martwego żołnierza z ich szeregów. Ktoś strzelił mu w głowę i ugodził bagnetem. Ranę w czaszce i usta wypełniały czerwie, które roiły się niczym pszczoły w ulu. Ktoś powiedział, że to południowcy wysłali jednego ze swoich czarnych, aby zabił dla zabawy jankesa. Kapitan Kingsley, przyjaciel martwego żołnierza, kazał przysiąc Galvinowi i innym, że nie będą mieli litości, gdy nadejdzie dzień rozprawy z secesjonistami. Wyglądało jed'nak na to, że nigdy nie będą mieli okazji, aby wziąć udział w walce, do której rwali się wszyscy.
Galvin, chociaż pracował pod gołym niebem przez większość życia, nigdy wcześniej nie widział takich odmian robactwa, z jakimi zetknęli się w tamtych stronach. Adiutant kompanii, który budził się każdego ranka godzinę przed wygrywaną na trąbce pobudką, aby uczesać gęste włosy i uaktualnić listę chorych i zmarłych, nie pozwoliłby nikomu zabić żadnego z tych pełzających stworzeń; dbał o nie jak o dzieci, chociaż Galvin widział na własne oczy, jak czterech mężczyzn z innej kompanii zmarło od białych robaków, które zalęgły się w ich ranach. Zdarzyło się to, gdy Kompania C maszerowała do następnego obozu, który podobno znajdował się bliżej prawdziwego pola bitwy.
Benjamin nigdy nie wyobrażał sobie, że śmierć może tak łatwo dosięgnąć ludzi wokół niego. To było w Fair Oaks. Nagle coś błysnęło, rozległ się huk i wszystko spowiły kłęby dymu. Tuż przed nim sześciu mężczyzn padło skoszonych wybuchem. Ich martwe oczy, nadal otwarte, patrzyły nieruchomo, jak gdyby byli ciekawi, co stanie się z resztą oddziału. Tego dnia Galvina bardziej zdumiała liczba tych, którzy ocaleli, niż liczba zabitych, gdyż wydawało się niemożliwe czy wręcz niestosowne, aby człowiek mógł przeżyć takie piekło. Ogromną liczbę trupów ludzkich i końskich zebrano niczym szczapy drewna i spalono. Od tego dnia, za każdym razem, gdy Benjamin zamykał oczy, by zasnąć, w głowie wirowały mu obrazy bitwy, słyszał krzyki i wybuchy i nieustannie czuł smród palącego się mięsa.
Pewnego wieczoru, gdy Galvin wrócił do swojego namiotu głodny jak wilk, odkrył, że z torby znikła jego porcja sucharów. Jeden z żołnierzy mieszkających wraz z nim w namiocie powiedział, że wziął je kapelan. Benjamin nie wierzył, by ktoś mógł być tak podły, wszystkim bowiem doskwierał ten sam szarpiący trzewia głód i wszyscy mieli tak samo puste żołądki. Ale trudno było winić tego człowieka… Gdy kompania maszerowała w strugach deszczu lub palącym skwarze, przydziały żywnościowe kurczyły się nieuchronnie. Zostawały tylko suchary, w których na dodatek zalęgły się wołki zbożowe. W końcu często brakowało nawet sucharów. Gorsze niż wszystko było jednak to, że przed każdym noclegiem trzeba było stoczyć wieczorną potyczkę z insektami; ze wszystkich ubrań trzeba było wytrząsać robactwo i kleszcze. Adiutant, który zdawał się znać na tych rzeczach, powiedział, że owady atakują najczęściej wtedy, gdy stoi się nieruchomo, a zatem należy być zawsze w ruchu.
Robactwo zalęgło się również w wodzie pitnej wskutek porzucania w rzekach ciał martwych koni i zgniłego mięsa. Wszystkie choroby, od malarii po dyzenterię, określano zbiorczo gorączką obozową, a lekarz nie zawsze potrafił odróżnić chorych od symulantów i w wypadkach wątpliwych uznawał zazwyczaj, że najlepsze, co może zrobić, to zakwalifikować delikwenta do drugiej kategorii. Galvin wymiotował kiedyś osiem razy dziennie, pod koniec już tylko krwią. Gdy czekał na felczera, który dawał chininę i opium, widział, jak co kilka minut chirurdzy wyrzucali przez okno polowego szpitala amputowaną rękę lub nogę.
Kiedy obozowali, zawsze nękały ich choroby, lecz na pociechę mieli przynajmniej książki. Pomocnik chirurga, który wziął na siebie funkcję bibliotekarza, gromadził w swoim namiocie tomy wysyłane chłopcom z domów. Niektóre książki miały ilustracje i Benjamin bardzo lubił je oglądać. Zdarzało się też, że adiutant lub ktoś z jego namiotu czytał na głos opowiadanie lub poemat. Galvin znalazł w bibliotece pomocnika chirurga lśniący błękitnozłoty egzemplarz poezji Longfellowa; nie potrafił przeczytać nazwiska na okładce, lecz rozpoznał wygrawerowany portret na stronie tytułowej, taki sam jak w jednej z książek swojej żony. Harriet Galvin zawsze mówiła, że każda z książek Longfellowa pokazuje drogę do światła i szczęścia bohaterom, którzy zdają się już tracić nadzieję, jak w wypadku Evangeline i jej kawalera, rozdzielonych i odnajdujących się wreszcie, gdy on umiera na febrę, a ona jest pielęgniarką. Benjamin wyobrażał sobie, że to on i Harriet. Myśl ta uspokajała go, gdy widział padających wokół ludzi.
Gdy Benjamin Galvin, zaagitowany przez wędrownego mówcę, po raz pierwszy w życiu opuścił farmę ciotki i przybył do Bostonu, by pomóc abolicjonistom, został pobity przez dwóch rozwrzeszczanych Irlandczyków, którzy próbowali rozbić mityng zwolenników zniesienia niewolnictwa. Jeden z organizatorów spotkania wziął Galvina do domu, aby młodzieniec doszedł do siebie, i Harriet, córka owego człowieka, zakochała się w biednym chłopcu. Nigdy wcześniej nie spotkała nikogo – nawet pośród przyjaciół ojca – kto tak jasno odróżniał dobro od zła, nie wdając się w zbędne rozważania na temat polityki czy wpływów. „Czasami myślę, że kochasz swoją misję bardziej, niż umiałbyś pokochać drugiego człowieka" – powiedziała mu, gdy zaczęli się spotykać, lecz on był zbyt prostoduszny, by uważać, że to, co robi, jest jakąś misją.
Serce pękało jej z żalu, gdy dowiedziała się od Benjamina, że jego rodzice zmarli na skutek zarazy, gdy był bardzo młody. Uczyła go alfabetu, każąc mu przepisywać litery; dzięki niej nauczył się podpisywać. W dniu, w którym postanowił zaciągnąć się do wojska, pobrali się. Harriet obiecała mu, że gdy wróci z wojny, będzie go dalej uczyć, aby potrafił w końcu przeczytać sam całą książkę. „To dlatego – powiedziała – nie wolno ci zginąć". Galvin wczołgiwał się pod koc, kładł się na twardej pryczy i rozmyślał o jej spokojnym, melodyjnym głosie.
Gdy zaczynał się ostrzał, niektórzy żołnierze śmiali się dziko lub wrzeszczeli. Proch strzelniczy z pojemników, które rozdzierali zębami, czernił im twarze. Inni ładowali i strzelali na oślep, wcale nie celując. Galvin myślał, że ci ludzie są naprawdę szaleni. Po połach niósł się tak ogłuszający huk dział, że dzikie króliki uciekały z nor, przeskakiwały przez rozwłóczone po całej ziemi i parujące krwią ludzkie zwłoki, a ich małe ciałka drżały ze strachu.
Ci, co przeżyli ostrzał, rzadko kiedy mieli dość siły, by wykopać odpowiednio głębokie groby dla swych towarzyszy. W rezultacie nieraz przechodzili przez rozległe pola, na których spod ziemi wystawały kolana, ramiona i czubki głów. Pierwszy deszcz odkrywał to wszystko. Benjamin patrzył, jak żołnierze z jego namiotu pisali do rodzin listy, w których opowiadali o stoczonych bitwach, i zastanawiał się, jak zdołali ubrać w słowa to, co widzieli, słyszeli i czuli, bo on nie umiałby tego wyrazić. Według jednego z żołnierzy przybycie oddziałów, mających udzielić im wsparcia podczas ostatniej bitwy, która wytrzebiła niemal jedną trzecią ich kompanii, zostało odwołane na rozkaz pewnego generała, pragnącego sprawić w ten sposób kłopot generałowi Burnside'owi, w nadziei na doprowadzenie do jego dymisji. Generał ten później otrzymał awans.
– Czy to możliwe? – spytał szeregowy Galvin sierżanta z innej kompanii.
Oczytany adiutant poinformował Benjamina, że pod względem liczby ofiar i stopnia okrucieństwa ich kampania jest druga w dziejach – po rosyjskiej kampanii Napoleona.
Galvin nie lubił prosić innych, by pisali listy w jego imieniu, jak to zazwyczaj czynili analfabeci i półanalfabeci. Kiedy więc znajdował listy przy martwych żołnierzach wojsk Południa, wysyłał je do Harriet w Bostonie, aby mogła usłyszeć o wojnie z pierwszej ręki. U dołu dopisywał tylko swoje imię, aby wiedziała, kto jest nadawcą listu, i dołączał płatek kwiatu lub szczególnie ładny liść. Nie chciał nawet kłopotać tych, którzy lubili pisać. Byli cały czas tak bardzo zmęczeni… Wszyscy oni byli tak strasznie zmęczeni… Obserwując szczególny wyraz twarzy żołnierzy przed bitwą – niektórzy sprawiali wrażenie, jakby nadal spali – Benjamin potrafił często stwierdzić, kto z nich z pewnością nie ujrzy już następnego poranka.
– Niech diabli wezmą Unię, bylebym tylko mógł wrócić cało do domu! – usłyszał pewnego razu Galvin słowa jednego z oficerów.
Racje żywnościowe zmniejszały się coraz bardziej, co doprowadzało do wściekłości wielu żołnierzy, lecz Galvin nie zauważał tego, ponieważ przez większość czasu nie odczuwał smaków ani zapachów, a nawet nie słyszał własnego głosu. By zająć czymś usta, nabrał nawyku żucia kamyków, a potem skrawków papieru, które wyrywał z kurczącej się wędrownej biblioteki pomocnika chirurga oraz z listów rebeliantów.
Jeden z ich ludzi, który okulał i nie był zdolny do marszu, musiał pozostać w obozie. Dwa dni później okazało się, że ktoś go zamordował, by mu odebrać portfel. Galvin powiedział wówczas wszystkim, że ta wojna jest gorsza od rosyjskiej kampanii Napoleona. Z powodu biegunki podano mu morfinę, sadło bobra i proszki, po których był ospały i przygnębiony.
Galvin miał tylko jedną parę kalesonów. Pewien wędrowny handlarz chciał od niego dwa i pół dolara za parę wartą trzydzieści centów. Dodał, że nie obniży ceny, lecz może ją podwyższyć, jeśli żołnierz będzie się zbyt długo zastanawiał. Benjamin chciał rozwalić mu czaszkę, ale nie zrobił tego. Zwrócił się do adiutanta, żeby napisał za niego do Harriet Galvin i poprosił ją o przysłanie dwóch par kalesonów z grubej wełny. To był jedyny list, jaki ktoś napisał za niego podczas wojny.
Zimą, aby usunąć martwe ciała przymarznięte do ziemi, potrzebne były motyki. Kiedy znowu zrobiło się ciepło, Kompania C znalazła ściernisko nie pogrzebanych trupów. Wszystkie miały czarną skórę. Galvin zdumiał się na widok tak wielu Murzynów w niebieskich mundurach, lecz potem uświadomił sobie, na co patrzy: ciała porzucone w sierpniowym słońcu pociemniały od skwaru i były pokryte pełzającym robactwem. Ludzie spoczywali w najprzeróżniejszych pozach, a pomiędzy nimi leżała ogromna liczba martwych koni. Wiele z nich zdawało się klęczeć z wdziękiem, jak gdyby czekały na dziecko, które ma na nich usiąść.
Wkrótce potem Benjamin usłyszał, że niektórzy generałowie oddawali zbiegłych niewolników ich panom i rozmawiali z właścicielami, jakby umawiali się na grę w karty. Czy to możliwe? Ta wojna nie miała przecież sensu, jeśli nie była walką o lepszą przyszłość dla czarnych. Podczas marszu Galvin zobaczył kiedyś martwego Murzyna, którego przybito gwoździami do drzewa za uszy. Była to kara za próbę ucieczki. Jego pan zostawił go nagiego na pastwę nienasyconych moskitów i much.
Benjamin nie mógł pojąć żołnierzy Unii, którzy protestowali, gdy stan Massachusetts stworzył murzyński regiment. Jeden z regimentów stanu Illinois, na jaki się natknęli, groził grupową dezercją, jeśli Lincoln wyzwoli choćby jednego niewolnika więcej.
Któregoś dnia, w pierwszych miesiącach wojny, Galvin usłyszał modlitwę błogosławiącą żołnierzy, którzy przechodzili przez miasto: „Dobry Pan weźmie te sieroty i przejdą przez piekło, a życia nie utracą". Murzyni śpiewali:
Diabeł jest szalony, a ja się raduję, alleluja
Stracił duszę, którą myślał, że ma, alleluja.
– Murzyni pomagają nam, szpiegują dla nas… Oni też potrzebują naszej pomocy – tłumaczył Benjamin.
– Wolę raczej, żeby Unia przepadła, niż żeby wygrała dzięki czarnuchom! – rzucił mu w twarz porucznik z jego kompanii.
Galvin widział nieraz, jak jankescy żołnierze wlekli do lasu zbiegłą od swego pana murzyńską dziewczynę, która opierała się z krzykiem.
Żywność skończyła się po obu stronach linii frontu. Pewnego ranka nieopodal obozowiska złapano trzech żołnierzy Południa, którzy błąkali się po lesie w poszukiwaniu jedzenia. Mieli zapadnięte policzki i wyglądali na zagłodzonych. Był też z nimi uciekinier z oddziału Benjamina. Kapitan Kingsley rozkazał szeregowemu Galvinowi zastrzelić dezertera. Benjamin poczuł, że jeśli spróbuje się odezwać, zwymiotuje krwią.
– Tak bez sądu, kapitanie? – wykrztusił w końcu.
– Maszerujemy na pole bitwy, szeregowy. Nie ma czasu na sąd i nie ma czasu na wieszanie, masz go zastrzelić tu, na miejscu! Gotów… cel… pal!
Galvin widział kiedyś, jak ukarano szeregowca, który odmówił wykonania takiego rozkazu. Zmuszono go, by usiadł skulony na ziemi, pod kolana wciśnięto mu bagnet, a wyciągnięte ręce skrępowano za nogami. Unieruchomionemu w ten sposób żołnierzowi zakneblowano usta drugim bagnetem. Posępny i wymizerowany dezerter nie sprawiał wrażenia szczególnie wstrząśniętego perspektywą rychłej egzekucji.
– No to mnie zastrzel.
– Szeregowy, to rozkaz! – wrzasnął kapitan. – Chcecie, żebym was także ukarał?
Galvin oddał jeden strzał i mężczyzna padł na ziemię. Inni żołnierze dobili go, dźgając bezwładne ciało bagnetami. Kapitan cofnął się i spoglądając lodowatym wzrokiem na Benjamina, rozkazał mu, by zastrzelił również trzech jeńców. Widząc jego wahanie, szarpnął go za ramię.
– Zawsze się tylko przypatrujesz, Opos. Teraz będziesz robił to, co ja mówię. Zrobisz to, i to już, do pioruna! – Kingsley, krzycząc, obnażył zęby.
Schwytanych rebeliantów ustawiono w szeregu. Po komendzie gotów… cel… pal Galvin zabił ich kolejno strzałami w głowę. Czynności tej nie towarzyszyły żadne emocje – opuściły go tak jak wcześniej węch, smak czy słuch. W tym samym tygodniu Benjamin zobaczył czterech żołnierzy Unii, w tym dwóch z jego kompanii, napastujących dwie młode dziewczyny z pobliskiego miasteczka. Zameldował o ich występku przełożonym i mężczyzn przykładnie ukarano: zostali przywiązani do koła armaty i wychłostani. Wykonanie kary powierzono Galvinowi.
Podczas następnej bitwy Benjamin stracił poczucie, po której stronie walczy; po prostu brał udział w walce. Cały świat, ogarnięty szaleństwem, toczył z sobą walkę, a hałasy bitewne nigdy się nie kończyły. W każdym razie z trudem udawało mu się odróżnić rebeliantów od jankesów. Dzień wcześniej otarł się o jakiś trujący liść i nim zapadł zmrok, poruszał się z niemal całkiem przymkniętymi powiekami – pozostali żołnierze śmiali się z niego, bo Benjamin Galvin walczył jak tygrys i nie został nawet draśnięty, a inni zostali na polu bitwy z wytrzeszczonymi oczami i rozłupanymi czaszkami. Jeden żołnierz, który później trafił do szpitala dla obłąkanych, groził tego dnia Benjaminowi, że go zabije. Celował strzelbą w jego pierś i ostrzegał go, że jeśli nie przestanie żuć tego przeklętego papieru, to zginie natychmiast.
Po otrzymaniu pierwszej wojennej rany, postrzału w pierś, Galvin został odesłany do Bostonu, gdzie do czasu odzyskania pełni sił miał pełnić funkcję strażnika w portowym Forcie Warren, w którym trzymano rebelianckich jeńców. Widział tam, jak więźniowie – niezależnie od tego, jak wielkie były ich zbrodnie i ilu niewinnych ludzi zabili – za pieniądze kupowali sobie pobyt w lepszych pomieszczeniach i jedzenie.
Harriet błagała Benjamina, by nie wracał na wojnę, on jednak wiedział, że chłopcy go potrzebują. Gdy pełen lęku powrócił do Kompanii C stacjonującej w Wirginii, jego regiment był tak zdziesiątkowany w wyniku walk i dezercji, że natychmiast mianowano go podporucznikiem.
Od nowych rekrutów dowiedział się, że bogaci chłopcy wracali do domów po wniesieniu trzystu dolarów opłaty zwalniającej ze służby. Galvin wrzał z gniewu. Był osłabiony i obolały, a nocami nękała go bezsenność. Coś zmuszało go do nieustannego ruchu. Podczas kolejnej bitwy padł pomiędzy martwe ciała i zasnął, myśląc o tych bogatych chłopcach. Nocą znaleźli go rebelianci przeszukujący pobojowisko. Benjamin trafił do więzienia Libby w Richmond. Szeregowców puszczano wolno, lecz on był podporucznikiem i spędził w Libby cztery miesiące. Z okresu gdy był jeńcem wojennym, pamiętał tylko mętne obrazy i dźwięki. Tak jakby cały ten czas przespał i prześnił.
Po demobilizacji Benjamin Galvin wraz z resztą swojego regimentu trafił na wielką ceremonię na schodach Domu Stanowego. Sztandar ich kompanii, cały w strzępach, złożono i przekazano gubernatorowi. Z oddziału, który na początku liczył tysiąc żołnierzy, przeżyło tylko dwustu. Galvin nie mógł pojąć, jak można uznać tę wojnę za skończoną. Istniały przecież ciągle powody, dla których się toczyła. Niewolnicy uzyskali wolność, lecz wróg nie zmienił swoich metod działania ani nie został ukarany. Benjamin nie znał się na polityce, lecz wiedział, że – z niewolnictwem czy bez niego – czarnym na Południu nie wiedzie się dobrze. Wiedział też coś, czego nie wiedzieli ci, którzy nie walczyli na tej wojnie: że wróg był dookoła nich przez cały czas i że wcale się nie poddał. I nigdy, przenigdy, nawet przez chwilę nie uważał, że wrogiem tym są tylko południowcy.
Galvin czuł, że teraz mówi innym językiem niż cywile i że oni nie mogą go zrozumieć, ba, nie mogą go nawet usłyszeć. Tylko towarzysze broni, którzy przeszli przez piekło wojny, posiedli tę umiejętność. Benjamin dołączył do nich. Podobnie jak on, byli wymizerowani i wyczerpani, a z wyglądu przypominali grupy maruderów, które spotykał niegdyś w lasach. Wielu z nich straciło posady i rodziny. Mówili, że powinni byli zginąć na wojnie – wówczas przynajmniej ich żony dostałyby po nich renty! Weterani ci jednak łaknęli pieniędzy i pięknych dziewcząt, upijali się i wszczynali burdy… Nie pamiętali już, że trzeba uważać na wroga, i stali się ślepi tak jak reszta.
Chodząc ulicami Bostonu, Galvin często miał uczucie, że ktoś go śledzi. Zatrzymywał się nagle i rozglądał dookoła, wytrzeszczając oczy w przerażeniu, lecz nieprzyjaciel zawsze znikał za rogiem lub krył się w tłumie. „Diabeł jest szalony, a ja się raduję… "Przez większość nocy sypiał z siekierą pod poduszką. Pewnego razu podczas burzy zbudził się i zaczął grozić Harriet strzelbą, oskarżając ją o szpiegowanie na rzecz rebeliantów. Resztę nocy spędził na warcie, stojąc w strugach deszczu na podwórzu, w pełnym umundurowaniu. Innym razem zamknął ją w pokoju i strzegł jej, wyjaśniwszy, że ktoś próbuje ją porwać. Harriet, która musiała się nająć jako praczka, aby spłacić ich długi, nalegała, by Benjamin poszedł do lekarza. Doktor stwierdził u niego dolegliwość znaną jako żołnierskie serce – palpitacje spowodowane udziałem w bitwie. Harriet zdołała przekonać męża, by udał się do jednego z domów pomocy żołnierzom, które, jak zrozumiała z opowieści innych żon weteranów, opiekowały się mężczyznami mającymi kłopoty z odnalezieniem się w powojennej rzeczywistości. Benjamin posłuchał jej rady i odwiedził jedno z takich miejsc. Usłyszał tam kazanie George'a Washingtona Greene'a, w jego duszy zagościł promień światła, nieobecny w niej już od dawna.
Greene opowiadał o człowieku nazwiskiem Dante Alighieri, pochodzącym z dalekich stron; o człowieku, który rozumiał. On również był niegdyś żołnierzem, potem stał się ofiarą wielkiego podziału między stronnictwami swojego zhańbionego miasta, a następnie nakazano mu odbyć podróż w zaświaty, aby mógł uczynić ludzkość lepszą. Jakiż niezwykły porządek życia i śmierci dane mu było tam oglądać! Żaden rozlew krwi w Piekle nie był przypadkowy, każda osoba zasługiwała na karę, jaką wyznaczał jej Bóg w swej miłości. Z jakąż doskonałą precyzją każde contrapasso - jak wielebny Greene nazywał kary piekielne – odpowiadało każdemu grzechowi każdego mężczyzny i każdej kobiety na ziemi po wsze czasy, aż do dnia Sądu Ostatecznego!
Galvin rozumiał gniew, jaki czuł Dante wobec mieszkańców swojego miasta, zarówno przyjaciół, jak i wrogów, którzy znali tylko to, co materialne i fizyczne, przyjemność i pieniądze, i nie widzieli zbliżającego się sądu. Benjamin nie mógł się wprost doczekać kolejnych kazań wielebnego Greene'a i nigdy nie miał ich dosyć. Słowa kaznodziei wciąż tkwiły w jego głowie. Za każdym razem gdy opuszczał kaplicę, czuł się o dwie stopy wyższy.
Innym żołnierzom kazania również się podobały, lecz Galvin czuł, że jego towarzysze nie rozumieją ich tak jak on. Pewnego popołudnia, ociągając się z wyjściem z kaplicy po zakończonym kazaniu i przyglądając się wielebnemu Greene'owi, posłyszał rozmowę, jaka toczyła się między nim a jednym z żołnierzy.
– Panie Greene, chciałbym panu wyznać, że niezwykle podobało mi się pańskie dzisiejsze kazanie – powiedział kapitan Dexter Blight, który miał wąsy słomianej barwy w kształcie litery U i silnie kulał. – Chciałbym pana zapytać, sir, czy byłaby możliwość, aby przeczytać gdzieś więcej o podróżach Dantego? Często spędzam bezsennie noce i mam dużo wolnego czasu.
Stary pastor spytał, czy żołnierz zna włoski.
– Cóż, mój drogi młodzieńcze – westchnął George Washington Greene, usłyszawszy przeczącą odpowiedź – już niebawem będzie pan miał okazję zapoznać się z opisem podróży Dantego po angielsku, i to ze wszystkimi szczegółami! Pan Longfellow z Cambridge właśnie kończy pracę nad przekładem tego poematu. Poprosił o pomoc grupę przyjaciół, którzy spotykają się co tydzień w jego gabinecie. Ja sam mam zaszczyt zaliczać się do tego grona. Książka w przyszłym roku powinna zostać wydana nakładem niezrównanej firmy Ticknor & Fields. Pytaj o nią w księgarniach, mój dobry człowieku!
Longfellow. Longfellow był związany z Dantem! Jakże słuszne wydało się to Benjaminowi, który słyszał wszystkie jego wiersze z ust Harriet. Galvin zapytał pierwszego napotkanego policjanta o firmę Ticknor & Fields i skierowano go do wielkiego budynku na rogu Tremont Street i Hamilton Place. W salonie wystawowym, mierzącym osiemdziesiąt stóp długości i trzydzieści stóp szerokości [77], ujrzał połyskujące boazerie, rzeźbione kolumny i blaty z jodły, które lśniły pod gigantycznymi żyrandolami. W ozdobnie sklepionym przejściu na końcu sali umieszczono egzemplarze najwspanialszych edycji oficyny Ticknor & Fields, z grzbietami w kolorach błękitnym i złotym oraz czekoladowobrązowym, a dalej, w gablocie, znajdowały się najnowsze numery periodyków wydawanych przez firmę. Benjamin wszedł do salonu z niejasną nadzieją, że może czekać tam na niego sam Dante. Czując onieśmielenie, postąpił kilka kroków naprzód. Zamknął oczy i miął w dłoni kapelusz.
Nowe biura otwarto dosłownie kilka dni przed tym, jak Galvin przekroczył ich próg.
– Pan w sprawie ogłoszenia?
Nie było odpowiedzi.
– Znakomicie. Proszę wypełnić formularz. Nie ma lepszego w tej branży niż J. T. Fields. Ten człowiek to geniusz, anioł stróż wszystkich autorów – powiedział człowiek, który przedstawił się jako Spencer Clark, urzędnik zajmujący się finansami firmy.
Benjamin przyjął od niego formularz i pióro. Spojrzał na Clarka szeroko otwartymi oczami, dyskretnie przesuwając językiem zawsze trzymany w ustach kawałek papieru.
– Musisz podać nam swoje nazwisko, synu, albo nic z tego nie będzie – powiedział Clark. – No dalej, jak się nazywasz?
Clark wskazał mu odpowiednie miejsce na formularzu. Galvin ujął w dłoń pióro i napisał: DANTEAL. Przerwał. Jak powinien napisać „Alighieri"? Ala?… Ali?… Siedział bez ruchu, zastanawiając się nad tym problemem, aż atrament wysechł na stalówce. Clark, któremu przeszkodził ktoś z drugiego końca pomieszczenia, głośno odchrząknął i wziął arkusz do ręki.
– Och, nie bądź taki nieśmiały, młodzieńcze. Co my tu mamy? – zerknął na formularz. – Dan Teal. Znakomicie.
Clark westchnął rozczarowany. Wiedział, że chłopak, który tak marnie pisze, nie będzie dobrym urzędnikiem, lecz wydawnictwo potrzebowało rąk do pracy podczas przeprowadzki do ogromnego budynku New Corner.
– A teraz, Danielu, mój chłopcze, proszę, powiedz mi, gdzie mieszkasz, i już dziś wieczorem możesz zacząć pracować jako subiekt, cztery wieczory w tygodniu. Pan Osgood wytłumaczy ci twoje obowiązki. No i moje gratulacje, panie Teal. Właśnie rozpoczął pan nowe życie jako pracownik firmy Ticknor & Fields!
– Dan Teal – powtórzył otrzymane właśnie nazwisko nowy pracownik firmy.
Teal pchał swój wózek z papierami, które trzeba było dostarczać urzędnikom, z jednego pokoju do drugiego, by mieli je na swych biurkach, gdy zjawią się rano w pracy. Mijając Pokój Pisarzy na pierwszym piętrze, zadrżał, kiedy usłyszał, że w środku ktoś mówi o Dantem. Fragmenty dyskusji, jakie podsłuchał, nie przypominały kazań wielebnego Greene'a, które mówiły o cudach podróży Dantego. Tutaj, w Corner, nie słyszał o Dantem właściwie nic konkretnego, a pan Longfellow, pan Fields i ich dantejski oddział rzadko się spotykali. Dan Teal wiedział jednak, że ludzie w Ticknor & Fields byli w jakiś sposób związani z ocaleniem Dantego i rozmawiali o tym, jak mogą go ochronić.
Tealowi zakręciło się w głowie, wybiegł na zewnątrz i zwymiotował na promenadzie na Common: Dante wymagał ochrony!
Teal słuchał rozmów pana Fieldsa i Longfellowa, i Lowella, i doktora Holmesa… Zrozumiał, że Korporacja Harwardzka atakuje Dantego. Teal słyszał w mieście, że Harvard również poszukuje nowych pracowników, ponieważ wielu dotychczas zatrudnionych zginęło lub odniosło rany podczas wojny. Uczelnia zatrudniła Teala na dzienną zmianę. Po tygodniu Teal zdołał zmienić swój przydział z ogrodnika na dziennego stróża w University Hall, gdzie, jak się dowiedział od innych pracowników, odbywały się spotkania, na których władze uniwersytetu podejmowały najważniejsze decyzje.
W domu pomocy dla żołnierzy wielebny Greene przeszedł od ogólnych rozważań na temat Dantego do bardziej szczegółowych opisów jego podróży. Pielgrzym przemierzał kolejne kręgi, z których składało się Piekło, z każdym krokiem zbliżając się do kaźni wielkiego Lucyfera, sprawcy wszelkiego zła. Opisując przedsionek Piekła, Greene wspomniał o miejscu, w którym przebywali Ignavi, „obojętni". Najgorszym grzesznikiem w tej grupie był Wielki Odmawiający. Imię odmawiającego, jakiegoś papieża, nie znaczyło dla Teala nic, lecz odrzucenie wielkiego i godnego stanowiska, które mogło zapewnić sprawiedliwość milionom ludzi, wywołało w nim wielki gniew. Słyszał przez ściany University Hall, że sędzia Healey stanowczo odmówił przyjęcia wyznaczonej mu nadzwyczaj ważnej funkcji: obrońcy Dantego.
Wiedział, że adiutant bibliotekarz z Kompanii C podczas ich marszów przez bagniste południowe stany zbierał tysiące owadów i wysyłał je do domu w specjalnie przygotowanych naczyniach, aby przetrwały podróż do Bostonu. Teal kupił od niego pudełko groźnych much mięsnych i czerwi, razem z gniazdem pełnym os, i podążył za Healeyem z sądu do Wide Oaks, gdzie zobaczył, jak sędzia żegna się z rodziną.
Następnego ranka Teal wszedł tylnymi drzwiami do domu Healeyów i uderzył sędziego w głowę kolbą swej strzelby. Zdjął z niego ubranie i ułożył je porządnie – męska odzież nie przysługuje tchórzom. Potem zawlókł sędziego do ogrodu i pokrył ranę na jego głowie czerwiami. Nieopodal, na piaszczystym gruncie, umocował pusty proporczyk, gdyż pod tym znakiem przestrogi Dante spotkał Ignavi. Od razu poczuł, że dołączył do Dantego, że wstąpił na długą i niebezpieczną ścieżkę zbawienia pośród potępionych ludzi.
Teal był zrozpaczony, gdy stary kaznodzieja z powodu choroby opuścił cotygodniowe kazanie w domu pomocy dla żołnierzy. Potem jednak Greene powrócił i wygłosił kazanie o symoniakach. Teal był już i tak mocno zaniepokojony umową zawartą pomiędzy Korporacją Harwardzką a wielebnym Talbotem, o której słyszał przy kilku okazjach w University Hall. Jak kaznodzieja mógł przyjąć pieniądze, aby oczernić Dantego przed czytelnikami? Jak mógł za marne tysiąc dolarów kupczyć autorytetem swojego stanowiska? Teal nie wiedział jednak, co czynić, dopóki nie poznał sposobu, w jaki należało ukarać grzesznika za ten występek.
Pewnej nocy spędzonej w bostońskich knajpach Teal spotkał kasiarza nazwiskiem Willard Burndy. Bez trudu odnalazł go w jednej z tawern i chociaż pijaństwo Burndy'ego budziło w nim wściekłość, zapłacił złodziejowi za to, by ten powiedział mu, jak ukraść tysiąc dolarów z sejfu wielebnego Elishy Talbota. Burndy długo mówił o tym, jak Langdon Peaslee przejmuje wszystkie jego rewiry. Jaką szkodę mogłoby zatem przynieść podzielenie się z kimś wiedzą na temat tego, jak otworzyć prosty sejf?
Teal skorzystał z tuneli używanych niegdyś przez zbiegłych niewolników, aby dostać się do Drugiego Kościoła Unitariańskiego, i obserwował, jak wielebny Talbot każdego popołudnia, zdenerwowany, schodzi do podziemnej krypty. Liczył kroki Talbota – raz, dwa, trzy – by sprawdzić, ile czasu zajmuje mu zejście po schodach. Oszacował wzrost pastora i zaznaczył go kredą na ścianie. Potem wykopał dół, dokładnie wymierzony tak, aby stopy Talbota sterczały nad nim, gdy wielebny zostanie pogrzebany do góry nogami. Na dnie jamy zakopał jego brudne pieniądze. Wreszcie w niedzielne popołudnie schwytał kaznodzieję, zabrał mu latarnię, polał mu naftą stopy i podpalił je. Po ukaraniu duchownego Dan Teal miał niejasne przekonanie, że Klub Dantego był dumny z jego dzieła. Zastanawiał się, kiedy odbywają się cotygodniowe spotkania w domu pana Longfellowa, o których wspominał wielebny Greene. W niedziele, bez wątpienia – myślał Teal – w dzień święty.
Teal rozpytywał się w Cambridge o Longfellowa i łatwo odnalazł należący do niego wielki żółty dom w stylu kolonialnym. Zaglądając przez okno, nie dostrzegł jednak żadnych znaków, które wskazywałby na to, że odbywa się tam jakieś spotkanie. Kiedy Teal przycisnął swoją twarz do okna, a światło księżyca odbiło się od guzików jego munduru, z wnętrza domu dobiegł hałas. Teal nie miał zamiaru przeszkadzać Klubowi, jeśli właśnie się zbierał, nie chciał bowiem przerywać strażnikom Dantego pełnienia ich służby.
Jakże był zdezorientowany, kiedy Greene znów nie pojawił się za pulpitem w domu pomocy żołnierzom, tym razem nie przedstawiając żadnych usprawiedliwień! Teal zapytał w bibliotece publicznej, gdzie mógłby wziąć lekcje języka włoskiego, pamiętał bowiem, że stary pastor sugerował to wąsatemu żołnierzowi. Bibliotekarz znalazł w gazecie ogłoszenie pana Piętro Bachiego i Teal skontaktował się z Włochem w sprawie rozpoczęcia lekcji. Nauczyciel przyniósł mu stos książek do gramatyki i zeszytów ćwiczeń, głównie własnego autorstwa. Nie miało to nic wspólnego z Dantem.
Bachi w pewnym momencie zaproponował, że sprzeda Tealowi weneckie wydanie La Divina Commedia. Teal wziął w ręce oprawiony w twardą skórę tom, lecz nie był zainteresowany książką, mimo że Bachi zachwalał jej piękno. To znowu nie był Dante! Na szczęście wkrótce potem Greene pojawił się ponownie w domu pomocy żołnierzom i wygłosił zdumiewające kazanie, w którym opisał wejście Dantego do piekielnego kręgu schizmatyków.
Los mówił do Dana Teala głośno, niczym armatni huk. On także był świadkiem podobnego niewybaczalnego grzechu: dzielenia i powodowania schizm w grupach. Osobą, która ów grzech popełniła, był Phineas Jennison. Teal słyszał, jak w biurach Ticknor & Fields biznesmen broni Dantego i ponagla Klub do walki z Harvardem, lecz pamiętał również, z jakim potępieniem Jennison wyrażał się na temat poety w siedzibie Korporacji Harwardzkiej i jak zachęcał jej członków, aby powstrzymali Longfellowa, Lowella i Fieldsa. Tunelami zbiegłych niewolników Teal poprowadził Jennisona do portu w Bostonie, gdzie wycelował w niego swą szablę. Jennison krzyczał, błagał go i oferował mu pieniądze. Teal obiecał mu sprawiedliwość i dotrzymał słowa – pociął go na kawałki i troskliwie opatrzył mu rany. Nigdy nie myślał o tym, co robi, jak o zabójstwie, ponieważ kara wymagała długiego cierpienia. O tym zapewniał sam Dante. Żadna z kar, które oglądał, nie była dlań niczym nowym. Teal widział je wszystkie w mniejszym lub większym wymiarze w Bostonie i na polach bitew toczonych w całym kraju.
Teal wiedział, że klęska wrogów Dantego wywoła poruszenie w Klubie, wielebny Greene wygłosił bowiem nagle serię ekstatycznych kazań: Dante trafił nad zamarznięte jezioro zdrajców i znalazł się pomiędzy najgorszymi grzesznikami, jakich mógł napotkać. Zdrajcy Dantego: Augustus Manning i Pliny Mead, zostali uwięzieni w lodzie podobnie jak tamci, a Teal stał, patrząc w światło poranka, ubrany w mundur podporucznika. Tak samo, jak patrzył na Wielkiego Odmawiającego, Artemusa Healeya, nagiego, pokrytego robactwem i wijącego się z bólu, i na symoniaka Elishę Talbota, jak miotał się i wierzgał płonącymi stopami, mając pod głową poduszkę ze swych przeklętych pieniędzy, i na schizmatyka Phineasa Jennisona, gdy trząsł się i dygotał, a jego ciało wisiało pocięte na strzępy.
Potem jednak przybyli Lowell, Fields, Holmes i Longfellow – i to wcale nie po to, by go nagrodzić! Lowell wystrzelił do niego z pistoletu, a pan Fields zachęcał go do tego krzykiem. Teal poczuł ból w sercu. Przypuszczał, że Longfellow, którego uwielbiała Harriet Galvin, zbierał siły wraz z innymi w Corner, aby wypełniać posłannictwo Dantego. Teraz zrozumiał, że nie wiedzieli oni, jakie zadanie naprawdę stoi przed ich Klubem. Tak wiele trzeba było zrobić, tak wiele kręgów przekroczyć, by Boston mógł się stać dobrym miejscem. Teal myślał o scenie w Corner, gdy doktor Holmes wpadł na niego; Lowell wybiegł z Pokoju Pisarzy, krzycząc: „Zdradziłeś Klub Dantego! Zdradziłeś Klub Dantego!"
– Doktorze – powiedział Teal do Holmesa, gdy spotkał go w tunelu niewolników. – Niech się pan teraz odwróci, doktorze Holmes. Właśnie szedłem spotkać się z panem.
Holmes odwrócił się plecami do umundurowanego żołnierza. Stłumiony płomyk z lampy doktora migotliwie oświetlał długi skalisty korytarz przed nimi.
– Los sprawił, że mnie pan znalazł – dodał Teal, a potem rozkazał doktorowi iść naprzód.
– Dobry Boże, człowieku – świszczał Holmes. – Dokąd idziemy?
– Do Longfellowa.
Holmes szedł naprzód. Chociaż tylko pobieżnie przyjrzał się człowiekowi, który podążał za nim, znał go jednak niegdyś jako Teala, jedno z „nocnych stworzeń z Corner", jak określał tę kategorię swych pracowników Fields. To był ich Lucyfer. Zerkając za siebie, doktor zauważył, że mężczyzna miał kark muskularny jak u zapaśnika, przy którym jego łagodne bladozielone oczy i niemal kobiece usta wydawały się czymś niestosownym. Szedł wyprostowany, z młodzieńczą werwą, mocnym krokiem, zapewne zaprawiony w forsownych marszach. A więc to on, ten chłopiec był ich przeciwnikiem! Dan Teal. Dan Teal! Och, jakim cudem tak wytrawny słowotwórca jak Oliver Wendell Holmes mógł przeoczyć tak genialny pomysł? DAN-TEAL… DANTEAL… I, och, jaki pusty dźwięk kołatał się w jego pamięci – niosące się echem po korytarzach New Corner słowa Lowella: „Zdradziłeś Klub Dantego!", wykrzyczane w chwili, gdy doktor wpadł prosto na mordercę. Teal podsłuchiwał ich, tak jak czynił to w biurach Harvardu. Z całą mściwością, którą gromadził w sobie dzięki Dantemu.
Jeśli Holmes miał iść na Sąd Ostateczny, nie chciał zabierać na niego Longfellowa i innych. Zatrzymał się, gdy korytarz zaczął nieco opadać.
– Nie pójdę dalej! – oświadczył sztucznie śmiałym głosem, mającym pokryć niepewność. – Zrobię, co chcesz, ale nie wciągaj w to Longfellowa!
Teal zareagował uprzejmym milczeniem.
– Dwóch waszych ludzi musi spotkać kara – odezwał się po chwili. – Musi pan sprawić, by Longfellow to zrozumiał, doktorze Holmes.
Holmes uświadomił sobie, że Teal nie chce ukarać go jako zdrajcy. Szaleniec doszedł do wniosku, że Klub Dantego nie jest po jego stronie, że to oni zdradzili jego sprawę. Jeśli Holmes był zdrajcą owego klubu, jak wynikało ze słów Lowella, mogło to oznaczać, że doktor był przyjacielem prawdziwego Klubu Dantego: tajnej organizacji wymierzającej dantejskie kary w Bostonie, której istnienie Teal sobie uroił.
Holmes wyjął chusteczkę i podniósł ją do czoła. W tym samym momencie poczuł, jak na jego łokciu zaciska się silna dłoń. Ku własnemu zaskoczeniu, nie planując tego wcześniej, odepchnął dłoń Teala z taką siłą, że ten zatoczył się i uderzył o kamienną ścianę korytarza. Doktor puścił się pędem, ściskając w dłoniach lampę.
Dysząc ciężko, gnał przez ciemne i kręte tunele, oglądając się za siebie. Nie było sposobu, by zorientować się, czy hałasy, które słyszał, pochodzą z jego rzężącej piersi, czy z zewnątrz. Jego astma była niczym kula przymocowana łańcuchem do nogi więźnia, utrudniająca ucieczkę. Gdy doktor natknął się na rodzaj podziemnej pieczary, bez namysłu rzucił się do jej wnętrza. W środku odkrył wojskowy futrzany śpiwór i trochę okruchów jakiejś twardej substancji. Rozgryzł ją zębami i rozpoznał suchary, którymi żołnierze musieli się żywić podczas wojny. Zrozumiał, że trafił do podziemnej kryjówki Teala. Było tam palenisko wykonane z patyków, talerze, patelnia, cynowy kubek i maszynka do kawy. Holmes miał już ruszać dalej, gdy nagle usłyszał szelest, który sprawił, że serce mu zamarło. Podniósł lampę i spostrzegł Lowella i Fieldsa. Siedzieli na ziemi ze związanymi nogami i rękami oraz z kneblami w ustach. Lowell nie poruszał się; jego głowa spoczywała na piersi.
Holmes wydarł kneble z ust przyjaciół i bezskutecznie próbował rozplatać więzy na ich dłoniach.
– Jesteś ranny? – zapytał. – Lowell, odezwij się! – Potrząsnął bezwładnym ciałem poety.
– Znokautował nas obu i zawlókł tutaj – wyjaśniał Fields.
– Lowell przeklinał i wrzeszczał na Teala… Mówiłem mu, żeby przestał, ale on swoje! I Teal znów mu przyłożył. Jest nieprzytomny.
– Czego Teal chciał od ciebie? – spytał doktor.
– Niczego! Nie wiem, dlaczego jeszcze żyjemy ani co ma zamiar z nami zrobić!
– Ten potwór ma jakieś plany wobec Longfellowa!
– Słyszę, jak się zbliża! – krzyknął Fields. – Pospiesz się, Wendell!
Ręce doktora drżały i ociekały potem, a supły były mocno zawiązane i ledwo widoczne w półmroku.
– Zostaw. Musisz stąd iść! – rozkazał wydawca.
– Ale w każdej chwili… – Palce Holmesa znów ześlizgnęły się z nadgarstka przyjaciela.
– Za chwilę będzie za późno, Wendell – ostrzegał Fields.
– On będzie tu lada moment. Nie ma czasu, by nas uwalniać. I tak nie moglibyśmy zabrać stąd Lowella. Idź do Craigie House! Zapomnij o nas, musisz ocalić Longfellowa!
– Sam nie dam rady! Gdzie jest Rey?! – krzyknął Holmes.
– W ogóle się nie pojawił. – Wydawca pokręcił głową. – Wszyscy posterunkowi postawieni przy naszych domach znikli! Ktoś ich odwołał! Longfellow jest sam! Szybko, Wendell!
Doktor wyskoczył z pieczary i biegł, szybciej niż kiedykolwiek w życiu, przez mroczne tunele, aż dostrzegł przed sobą odległy błysk srebrnego światła. Powtarzał w myślach: szybko, szybko, szybko…
Tajniak zszedł niespiesznym krokiem po ociekających wilgocią schodach do sutereny na Głównym Posterunku. Od ceglanych ścian korytarzy odbijały się echem jęki i ostre przekleństwa.
Nicholas Rey podniósł się z twardej podłogi celi.
– Nie możecie tego robić! Niewinni ludzie są w niebezpieczeństwie, na litość boską!
Tajniak wzruszył ramionami.
– Naprawdę wierzysz we wszystko, co ci się przyśni, głąbie?
– Możecie mnie tutaj trzymać, jeśli chcecie. Ale wyślijcie z powrotem tych posterunkowych w miejsca, których mieli strzec. Proszę. Błagam… Jest tam ktoś, kto znowu zabije. Wiesz przecież, że Burndy nie zamordował Healeya ani pozostałych! Morderca jest wciąż na wolności i będzie chciał zabić raz jeszcze! Możesz go powstrzymać!
Tajniak uznał, że pozwoli Reyowi, by przekonywał go dalej. Podrapał się z namysłem w głowę.
– Jedno wiem na pewno. Willard Burndy to złodziej i kłamca.
– Posłuchaj mnie, proszę…
Tajniak zbliżył się do krat celi i spojrzał na Reya.
– Peaslee ostrzegał nas, żebyśmy mieli na ciebie oko. Mówił, że nie odczepisz się tak łatwo ani nie zajmiesz się swoimi sprawami. Pewnie nie jest ci teraz miło, gdy siedzisz zapuszkowany, nic nie możesz zrobić i nie ma nikogo, kto mógłby ci pomóc, co? – Wyjął pęk kluczy i pomachał nim z uśmiechem. – Zapamiętasz sobie ten dzień na długo, głąbie.
Henry Wadsworth Longfellow, stojąc przy biurku w gabinecie, wydał z siebie serię krótkich, ledwo słyszalnych westchnień.
Annie Allegra zaproponowała kilka gier, w które mogliby się pobawić. Lecz jedyną rzeczą, jakiej Longfellow teraz pragnął, było zasiąść przy biurku z którąś z pieśni Dantego i tłumaczyć, tłumaczyć… – zrzucić ciążące mu brzemię i przekroczyć wrota katedry. Tam, w środku, zgiełk świata ustępował i stawał się tylko słabo słyszalnym dźwiękiem, a słowa żyły wiecznie. Tam, w długich nawach, tłumacz widział swojego poetę w półmroku i starał się za nim nadążyć. Krok poety jest spokojny i uroczysty. Dante odziany jest w długą powiewną szatę, na głowie ma czepiec, a na nogach sandały. Poprzez rzesze umarłych, przez echa niosące się wysoko ponad grobowcami, poprzez dobiegające z dołu lamenty Longfellow słyszał głos tej, która wiodła poetę naprzód. Stała przed nimi dwoma, w niedosiężnej dali – obraz, projekcja za śnieżnobiałą zasłoną, w szacie bardziej płomiennej niż wszelki ogień. Longfellow czuł, jak lód w sercu Poety topi się niczym śnieg w wysokich górach: Poeta, który poszukuje doskonałej łaski doskonałego pokoju.
Annie Allegra przetrząsała cały gabinet w poszukiwaniu zagubionego papierowego pudełka, które było niezbędne, aby stosownie obchodzić urodziny którejś z lalek. Na biurku natknęła się na świeżo otwartą kopertę.
– Od kogo to list? – zapytała.
– Od Mary Frere z Auburn – odparł ojciec.
– Och, panna Frere! – zawołała Annie. – To wspaniale! Czy w tym roku również spędzi z nami lato w Nahant? Ostatnim razem było tak cudownie.
– Nie sądzę, żeby tego lata panna Frere odwiedziła Nahant. – Longfellow próbował się uśmiechnąć.
Annie była rozczarowana.
– Pudełko jest pewnie w szafie w salonie – stwierdziła nagle i wyszła, aby nakłonić do pomocy guwernantkę.
Ktoś zapukał do frontowych drzwi z gwałtownością, która zmroziła Longfellowa. Po chwili dźwięk się powtórzył, głośniejszy i bardziej natarczywy.
– Holmes? – spytał gospodarz, łudząc się jeszcze.
Znudzona Annie Allegra zostawiła guwernantkę, podbiegła do drzwi i otwarła je. Z zewnątrz powiało wszechogarniającym zimnem.
Annie chciała coś powiedzieć, lecz Longfellow nawet w gabinecie poczuł, że dziewczynka jest przestraszona. Usłyszał niewyraźny głos, który z całą pewnością nie należał do żadnego z jego przyjaciół. Wyszedł na korytarz i stanął twarzą w twarz z żołnierzem w pełnym umundurowaniu.
– Proszę ją odesłać, panie Longfellow – poprosił Teal cicho.
Longfellow pociągnął Annie w głąb hallu i przyklęknął obok niej.
– Panzie, może byś poszła dokończyć tę część „Sekretu", o której rozmawialiśmy ostatnio?
– Chodzi o wywiad, tato?
– Tak. Może udałoby ci się skończyć go teraz, Panzie, kiedy ja będę zajęty rozmową z tym panem.
Usiłował sprawić, by zrozumiała. Patrząc jej w oczy, takie same jak oczy jej matki, starał się samym wyrazem twarzy przekazać jej sygnał: „Uciekaj!" Skinęła wolno głową i pobiegła na tyły domu.
– Jest pan potrzebny, panie Longfellow. – Teal żuł coś zawzięcie. – Jest pan teraz potrzebny.
Głośno wypluł na dywan Longfellowa dwa skrawki papieru, a potem zaczął żuć następne. Zasoby papieru w jego ustach były niewyczerpane. Longfellow niezgrabnie się odwrócił, by spojrzeć na niego, i od razu pojął jego siłę, biorącą się z nie skrępowanej niczym przemocy. Po chwili milczenia Teal znów się odezwał:
– Pan Lowell i pan Fields… Zdradzili pana, zdradzili Dantego. Pan też tam był, gdy Manning miał umrzeć, i nie zrobiliście nic, aby mi pomóc. Musi ich pan ukarać.
Teal wcisnął wojskowy rewolwer w ręce Longfellowa. Zimny dotyk stali uraził miękką dłoń poety, która nadal nosiła ślady po doznanych przed laty oparzeniach. Longfellow od dzieciństwa nie trzymał w ręce broni. Wciąż pamiętał dzień, gdy wrócił do domu ze łzami w oczach, po tym jak jego brat uczył go, jak się strzela do drozdów.
Fanny miała w pogardzie broń i wojnę i Longfellow dziękował Bogu za to, że przynajmniej nie widziała, jak ich syn Charley ochoczo wstąpił do armii. Wrócił wkrótce, postrzelony w łopatkę. „Wojsko to mężczyźni w pstrych ubraniach" – zwykła mówić, zapominając o morderczej broni, którą noszą pstro odziani mężczyźni.
– Tak, pora się w końcu nauczyć, jak siedzieć cicho i robić to, czego wymagają inni, panie kontrabando. – W oczach tajniaka widać było błyski rozbawienia.
– Więc co tu jeszcze robisz? – Rey siedział odwrócony plecami do kraty.
Pytanie nieco zbiło detektywa z tropu.
– Chcę się upewnić, że przyswajasz dobrze tę lekcję. Inaczej wybiję ci zęby, słyszysz?
Rey odwrócił się wolno.
– Przypomnij mi tę lekcję.
Twarz tajniaka poczerwieniała. Oparł się o kraty z groźną miną.
– Raz w życiu siedzieć cicho, głąbie, i dać żyć tym, którzy wiedzą lepiej!
Rey potulnie opuścił wzrok. Nie pozwalając, by reszta ciała zdradziła jego intencje, błyskawicznie wysunął przed siebie jedno ramię i zacisnął palce wokół szyi mężczyzny, miażdżąc jego czoło o kraty. Drugą dłonią wyszarpnął mu z ręki pęk kluczy. Potem uwolnił detektywa, który teraz sapał spazmatycznie, aby odzyskać oddech. Rey otworzył drzwi celi, a następnie przeszukał płaszcz tajniaka i zabrał mu pistolet. Więźniowie w sąsiednich celach pokrzykiwali z uznaniem.
Rey pobiegł do góry schodami prowadzącymi na korytarz.
– Rey, ty tutaj? – zdumiał się sierżant Stoneweather. – Co się dzieje? Byłem na posterunku, tak jak chciałeś, gdy przyszli detektywi i powiedzieli mi, że rozkazałeś wszystkim zejść ze stanowisk! Gdzie się podziewałeś?
– Zamknęli mnie w katakumbach, Stoneweather! Muszę się dostać natychmiast do Cambridge! – powiedział Rey. Potem jego wzrok padł na małą dziewczynkę, która wraz z guwernantką stała na drugim końcu korytarza. Popędził tam i otworzył żelazną bramę oddzielającą biura policji od pozostałej części budynku.
– Proszę… – Annie Allegra Longfellow powtarzała to jedno słowo, podczas gdy guwernantka próbowała wyjaśnić coś zdenerwowanemu policjantowi. – Proszę…
– Panno Longfellow – Mulat kucnął obok dziecka. – O co chodzi?
– Tatuś potrzebuje pana pomocy, panie Rey! – wykrzyknęła dziewczynka.
Kilku detektywów wypadło na korytarz.
– Tam jest! – wrzasnął jeden z nich.
Chwycili Reya za ramiona i cisnęli nim o ścianę.
– Czekaj no, ty skurwysynu! – zawołał sierżant Stoneweather i zdzielił pałką w plecy najbliższego napastnika.
Sierżant krzyknął i do pomieszczenia wbiegło kilku innych mundurowych. Tymczasem trzej detektywi obezwładnili Reya i wykręciwszy mu ręce, wlekli go w głąb korytarza.
– Nie! Tatuś pana potrzebuje, panie Rey! – krzyczała Annie.
– Rey! – zawołał Stoneweather, lecz ktoś zdzielił go pięścią w nos.
W tym momencie do budynku wszedł naczelnik John Kurtz. Jego twarz, zwykle musztardowej barwy, miała teraz odcień purpurowy. Bagażowy dźwigał jego trzy walizy.
– Najgorsza cholerna podróż pociągiem, jaką… – zaczął. – Co to, na Boga?! – wrzasnął na cały głos, gdy ujrzał kotłujących się na korytarzu policjantów i detektywów. – Stoneweather?!
– Zamknęli Reya w katakumbach, naczelniku! – odkrzyknął Stoneweather, któremu z grubego nosa ciekła krew.
– Naczelniku! – zawołał Mulat. – Muszę bezzwłocznie dostać się do Cambridge!
– Posterunkowy Rey – powiedział naczelnik Kurtz. – Zdaje się, że mieliście się zajmować…
– Natychmiast, naczelniku! Muszę jechać!
– Puścić go! – ryknął Kurtz do detektywów, którzy odsunęli się od Reya. – A wy, łajdaki, do mojego biura! Wszyscy! I to w tej chwili!
Oliver Wendell Holmes nieustannie sprawdzał, czy nie ma za nim Teala. Droga była czysta. Nikt go nie ścigał, gdy przemierzał podziemne tunele.
– Longfellow… Longfellow… – powtarzał do siebie, gnając ulicami Cambridge.
Potem dostrzegł przed sobą Teala, który prowadził Longfellowa chodnikiem. Poeta szedł ostrożnie po cienkiej warstwie śniegu. Holmes w pierwszej chwili niemal zemdlał ze strachu. Zrozumiał, że musi działać bez wahania, więc wrzasnął ze wszystkich sił:
– Teal!!!
Krzyk był tak głośny, że postawił chyba na nogi całą okolicę. Morderca odwrócił się, czujny i opanowany jak zwykle. Holmes wyjął spod płaszcza muszkiet i wycelował drżącymi dłońmi w stronę żołnierza.
Teal zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na broń w rękach Holmesa. Jego usta się poruszały. Splunął. Na biały dywan śniegu spadł strzępek papieru z literą E.
– Panie Longfellow, doktor Holmes będzie pierwszy – stwierdził. – Ukarze go pan pierwszego. W ten sposób da pan światu przykład.
Podniósł dłoń Longfellowa, w której tkwił wojskowy rewolwer, i skierował ją w stronę Holmesa.
Holmes zbliżył się o krok. Lufa jego muszkietu mierzyła prosto w pierś Teala.
– Nie ruszaj się, Teal! Zrobię to! Zastrzelę cię! Puść Longfellowa! Możesz sobie wziąć mnie.
– To jest kara, doktorze Holmes. Was wszystkich, którzy porzuciliście sprawiedliwość Bożą, musi teraz dosięgnąć kara. Panie Longfellow, na moją komendę. Gotów… cel…
Doktor zrobił krok do przodu i podniósł broń na wysokość szyi Teala. Na twarzy mężczyzny nie było nawet cienia strachu. Ani na chwilę nie przestał być żołnierzem. I niczym więcej. W jego życiu nie było miejsca na wybór. Całe jego jestestwo podporządkowane było tylko jednemu celowi: wymierzaniu sprawiedliwości. Holmes zadrżał. Nie był pewny, czy odnajdzie w sobie dość siły, aby powstrzymać Dana Teala od uczynienia tego, co uznał za swoje przeznaczenie.
– Ognia, panie Longfellow! – zakomenderował Teal. – Czemu pan nie strzela?!
Położył dłoń na dłoni Longfełlowa i objął palcami palce poety. Przełykając ciężko, Holmes przesunął muszkiet i skierował go na Longfełlowa. Longfellow potrząsnął głową. Teal, zmieszany, zrobił krok wstecz, pociągając jeńca za sobą.
Holmes pokręcił energicznie głową.
– Zastrzelę go, Teal.
– Nie! – zaprotestował Teal gwałtownie.
– Tak! Zrobię to, Teal! Longfellow nie wymierzy żadnej kary! Będzie martwy, będzie pyłem! – wrzeszczał Holmes, celując muszkietem prosto w głowę przyjaciela.
– Nie, nie możesz! Inni mają pójść za nim! Tak nie wolno!
Holmes mocniej ścisnął broń wymierzoną w Longfełlowa, który, przerażony, zamknął oczy. Teal pokręcił gwałtownie głową i przez moment zdawało się, że zacznie krzyczeć. Potem odwrócił się, jak gdyby spodziewał się kogoś za sobą, spojrzał w lewo, potem w prawo, a w końcu puścił się biegiem przed siebie. Nie uciekł daleko, gdy nagle na ulicy rozległ się huk strzału, a potem drugi, który zlał się w jedno ze śmiertelnym krzykiem.
Longfellow i Holmes nadal patrzyli na broń, którą obaj kurczowo ściskali w dłoniach. Po chwili pobiegli w kierunku, z którego dobiegły strzały i krzyk. Na łożu ze śniegu spoczywał Dan Teal. Gorąca krew drążyła strumyczki w nieskalanej śnieżnej bieli. Na jego wojskowej bluzie widniały dwie czerwone plamy. Holmes ukląkł i jego zręczne dłonie rozpoczęły pracę – szukały oznak życia.
Longfellow przysunął się bliżej.
– Holmes?
Ręce doktora zamarły w bezruchu.
Nad ciałem Teala stanął Augustus Manning. W jego oczach malowało się szaleństwo. Drżał na całym ciele, aż zęby mu dzwoniły. Trzęsącymi się rękami rzucił w śnieg swój pistolet. Próbował zebrać myśli, minęło jednak dobrych kilka minut, zanim zdołał powiedzieć coś w miarę spójnego.
– Posterunkowy strzegący mojego domu odszedł przed kilkoma godzinami – wykrztusił. – Usłyszałem krzyki i zobaczyłem go przez okno. Zobaczyłem go, jego mundur… To wszystko do mnie wróciło, wszystko! On rozebrał mnie do naga, panie Longfellow, związał mnie i… i…
Longfellow uspokajająco uścisnął mu dłoń. Pani Manning, która zjawiła się po chwili, zastała męża szlochającego w objęciach poety.
Powóz policyjny zatrzymał się nieopodal małego kręgu, jaki utworzyli we czworo wokół ciała Teala. Nicholas Rey ruszył przodem z rewolwerem w dłoni. Nadjechał drugi powóz z sierżantem Stoneweatherem i dwoma policjantami.
Longfellow wziął Reya pod ramię i spojrzał na niego pytająco.
– Wszystko z nią w porządku – powiedział Mulat, zanim poeta zdążył o cokolwiek zapytać. – Dziewczynka z guwernantką są pod naszą opieką.
Longfellow skinął głową z wdzięcznością. Holmes, aby złapać oddech, chwycił się ogrodzenia, które okalało dom Manninga.
– Wendell, pewnie dobrze by ci zrobiło, gdybyś się położył – rzekł Longfellow, wciąż jeszcze półprzytomny z lęku. – Udało ci się! Ale jak…
– Mój drogi, wierzę, że światło dzienne wyjaśni to wszystko, co pozostaje niejasne w świetle lamp – stwierdził doktor.
Następnie zaprowadził policjantów przez miasto do kościoła i do podziemnych tuneli, aby uwolnić Lowella i Fieldsa.
– Zaraz, zaraz, zaczekaj chwilkę – parsknął Hiszpański Żyd do swojego utalentowanego mentora. – Czy to nie znaczy, Langdon, że będziesz ostatnim z Bostońskiej Piątki?
– Burndy nie był jednym z pierwszych pięciu, kochasiu – odpowiedział Langdon Peaslee tonem wszystkowiedzącego eksperta. – Bostońska Piątka (niechaj będzie błogosławiona dusza każdego z nich, gdy trafi do piekła, i moja też, gdy do nich dołączy) to: Randall, który siedzi w katakumbach, Dodge, który cierpiał na załamanie nerwowe i udał się w celu poratowania zdrowia na zachód, Turner, który został wrobiony przez swoją biedroneczkę na dwa lata i kwartał (jeśli to nie jest nauczka, żeby nie pakować się w związek z babą, to nie wiem, co może nią być!), drogi Simonds, podziurawiony kiedyś w porcie i tak pokiereszowany, że teraz trudno mu otworzyć słoik, nie mówiąc już o sejfie oraz moja skromna osoba.
– O, co za wstyd, co za wstyd – jęknął jeden z czterech słuchaczy Peasleego.
– Możesz powtórzyć? – Peaslee wyraził naganę wymownym uniesieniem brwi.
– To wstyd widzieć go na dnie! – ciągnął zezowaty złodziej. – Nigdy nie spotkałem tego człowieka. Ale słyszałem, że był jednym z najlepszych kasiarzy, o jakich Boston kiedykolwiek słyszał! Mógł otworzyć każdy sejf piórkiem, tak mówią!
Na taki komentarz uczyniony w obecności Langdona Peasleego trzej pozostali słuchacze zamilkli i gdyby stali, zapewne by odeszli, nerwowo szurając butami na skorupach zaśmiecających podłogę baru. Ponieważ jednak siedzieli za stołem, ograniczyli się do wychylenia w milczeniu szklanek i nerwowego skubania nie odpakowanych cygar, które rozdał im szef.
Przez otwarte drzwi do tawerny wpadła dorodna mucha mięsna i zaczęła krążyć po zadymionych pomieszczeniach. (Choć profesor Louis Agassiz z Harvardu uznałby to za niemożliwe, pewna liczba przedstawicieli Hominivorax przetrwała zimę w Bostonie, a nieliczne okazy uchowały się nawet w lasach stanu Massachusetts i żyły tam w najlepsze.) Peaslee zwrócił uwagę na dziwne czerwone oczy i wielki błękitnawy odwłok owada. Odgonił brzęczącego nad stołem natręta na drugi koniec baru, gdzie jacyś mężczyźni zaczęli się zabawiać w polowanie na muchy.
Peaslee rozsiadł się na krześle z twardego drewna i sięgnął po swój mocny poncz, specjalność tawerny Stackpole'a. Chociaż krzesło było odsunięte na sporą odległość od stołu, by kasiarz mógł przemawiać, obejmując wzrokiem cały półokrąg swoich apostołów, Peaslee nie musiał zmieniać pozycji, chcąc chwycić lewą ręką drinka. Pajęcze ramiona Langdona pozwalały mu już nieraz w życiu sięgać po wiele rzeczy bez konieczności ruszania się z miejsca.
– Uwierzcie mi na słowo, moi dobrodzieje, że nasz pan Burndy – Peaslee wysyczał to nazwisko przez wielkie przerwy między zębiskami – był tylko najgłośniejszym kasiarzem, jakiego to miasto kiedykolwiek widziało.
Słuchacze przyjęli kpinę, podnosząc kieliszki i wybuchając salwą śmiechu, który wzmocnił i tak już przesadny grymas na twarzy Langdona Peasleego. Hiszpański Żyd nagle przestał się śmiać i zastygł z wyrazem zdumienia na twarzy i ze szklanką w pół drogi do ust.
– Co jest, Żydku? – Peaslee obrócił się na krześle, aby lepiej widzieć stojącego za nim człowieka.
Trzej siedzący przy stole szubrawcy powstali bez słowa i rozpierzchli się po barze, zostawiając za sobą chmury cuchnącego dymu z cygar, które sprawiały, że atmosfera w pozbawionym okien lokalu była jeszcze gęstsza. Tylko zezowaty kieszonkowiec nie ruszył się z miejsca.
– Spadaj! – nakazał mu kasiarz.
Zbir wmieszał się w tłum gości tawerny.
– No, no – powiedział Peaslee, mierząc swojego gościa wzrokiem. Klepnął przechodzącą obok barmankę odzianą w suknię z wyzywająco niskim stanikiem. – Czego się napijemy? – zapytał Nicholasa Reya, szczerząc zęby w uśmiechu.
Policjant ruchem dłoni podziękował uprzejmie za obsługę i zajął miejsce naprzeciwko Langdona Peasleego.
– Ależ panie posterunkowy – zaprotestował kasiarz. – Może w takim razie coś do palenia?
Ale Rey nie przyjął cygara.
– Co jest, Piętaszku? Bawimy się tu świetnie! – Peaslee odświeżył swój uśmiech. – Spójrz tylko tam, ci jegomoście właśnie wybierają się na zaplecze pobrykać trochę z tutejszymi suczkami. Mamy tak każdej nocy. Jestem pewny, że nie przeszkadzałoby im, gdybyś do nas dołączył. Oczywiście, jeśli masz fundusze.
– Dziękuję, panie Peaslee, ale nie skorzystam – powiedział Rey.
– Cóż, trudno. – Peaslee położył palec na ustach, a potem pochylił się do przodu, jak gdyby w celu przekazania poufnej informacji. – Nie myśl, panie oficerze – zaczął – że nikt cię nie ma na oku. Wiemy, że uganiałeś się za jakimś typkiem, który próbował zabić tego harwardzkiego łosia, Manninga. Ten ktoś, jak ci się wydaje, ma coś wspólnego z innymi morderstwami, za które zamknięto Burndy'ego.
– Tak jest – przyznał Rey.
– Cóż, masz szczęście, że to się nie wydało – ciągnął Peaslee. – Wiesz, że to są najbardziej sowite nagrody od czasu załatwienia Lincolna, i nie dam sobie wydrzeć mojej doli. Gdy Burndy zawiśnie, będę mógł sobie nabić kiesę, jak już ci mówiłem. Rey, chłopie, pamiętaj, mamy cię na oku.
– Wrobił pan Burndy'ego, lecz mnie nie musi się pan obawiać, panie Peaslee. Gdybym miał dowód, który pozwoliłby na uwolnienie Burndy'ego, dawno już bym go dostarczył, bez względu na konsekwencje. A pan nie dostałby reszty swojej nagrody.
Na wzmiankę o Burndym Peaslee z namysłem podniósł do ust szklankę ponczu i rzekł wesołym tonem:
– Ci prawnicy wymyślili naprawdę całkiem ładną historię, jak to Burndy nienawidził sędziego Healeya za to, że uwolnił zbyt wielu Murzynów, zanim weszła w życie Ustawa o zbiegłych niewolnikach, i jak załatwił Talbota i Jennisona za to, że go oszukali. To jego Waterloo, o tak. A my zatańczymy na jego grobie. – Pociągnął długi łyk, a potem spoważniał. – Podobno gubernator domaga się rozwiązania biura śledczego po twojej bijatyce na posterunku. Słyszałem też, że rajcy szukają kogoś, kto zastąpiłby starego Kurtza, a tobie chcą na stałe obniżyć stopień służbowy. Jeśli mogę ci coś radzić, zmykaj, póki możesz, mości białasku. Narobiłeś tu sobie ostatnio sporo wrogów.
– Znalazłem też kilku przyjaciół, panie Peaslee – odparł Rey po chwili milczenia. – Jak już powiedziałem, mną nie musi się pan przejmować. Jest jednak ktoś, kto może przysporzyć panu zmartwień. To dlatego tu przyszedłem.
Ruchliwe brwi Langdona Peasleego podskoczyły aż pod rondo jego ciemnego melonika. Rey odwrócił się i spojrzał na niezgrabnego, wysokiego mężczyznę, który siedział na stołku przy kontuarze.
– Ten dżentelmen rozpytywał niedawno o to i owo po całym Bostonie. Chyba myśli, że są jakieś inne przyczyny tych morderstw niż te, które przedstawili pańscy prawnicy. Według niego Willard Burndy nie miał z tym nic wspólnego. Dociekliwość tego jegomościa mogłaby kosztować pana resztę pańskiej nagrody, panie Peaslee. Mówiąc wprost, nie dostałby pan ani centa.
– Mętna sprawa. Jak myślisz, co można by z tym zrobić? – zapytał kasiarz.
Rey się zastanowił.
– Co bym zrobił, będąc na pana miejscu? Przekonałbym go, żeby wyjechał na dłuższy czas z Bostonu.
Simon Camp, detektyw z agencji Pinkertona wyznaczony do zadań w Bostonie, przeczytał ponownie anonimową wiadomość wysłaną mu przez Reya. Ktoś zapraszał go na ważne spotkanie w tawernie Stackpole'a dokładnie na teraz. Z narastającą irytacją i gniewem przyglądał się stałym klientom knajpy, drobnym kryminalistom tańczącym z tanimi prostytutkami. Po kolejnych dziesięciu minutach bezowocnego czekania położył kilka monet na ladzie i wstał, aby wziąć swój płaszcz.
– Dokąd to tak szybko, kochasiu? – zwrócił się do niego Hiszpański Żyd, chwytając jego dłoń i potrząsając nią energicznie.
– Co takiego? – spytał Camp, odpychając rękę natręta. – Kim, u diabła, jesteś, łachmyto? Trzymaj się ode mnie z daleka, zanim się zdenerwuję.
Krzywy uśmiech Langdona Peasleego stał się jeszcze szerszy, gdy jego kamraci rozsunęli się przed nim niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Kasiarz podszedł do pracownika agencji Pinkertona.
– Drogi przybyszu – zwrócił się do Campa – myślę, że będzie najlepiej, jeśli wstąpisz na zaplecze i dołączysz do nas na brykanie z tutejszymi suczkami. Nie lubimy, gdy goście w naszym mieście czują się samotni.
Kilka dni później J. T. Fields przemierzał jedną z bostońskich alei, spiesząc na miejsce spotkania, jakie wyznaczył mu Simon Camp. Przeliczył pieniądze w irchowej torbie, upewniając się, że zabrał z sobą całość okupu. Sprawdził czas na kieszonkowym zegarku, gdy wtem usłyszał czyjeś kroki. Wydawca mimowolnie wstrzymał oddech i napomniał sam siebie, że musi być dzielny. Trzymając torbę przy piersi, spojrzał w wylot alei.
– Lowell – stwierdził Fields z westchnieniem.
James Russell Lowell miał głowę owiniętą czarnym bandażem.
– Fields, ja… dlaczego ty?…
– Wiesz, ja tylko… – jąkał się wydawca.
– Ustaliliśmy, że nie zapłacimy Campowi i pozwolimy mu działać, jeśli zechce! – powiedział Lowell, gdy zauważył jego torbę.
– Więc po co przyszedłeś? – spytał Fields.
– Na pewno nie po to, by ugiąć się przed jego żądaniami i płacić mu chyłkiem! – odparł poeta. – No cóż… Jak wiesz, tak czy owak, nie mam takiej gotówki pod ręką. Sam nie wiem do końca, po co tu przyszedłem… Chyba tylko po to, żeby powiedzieć mu parę słów do słuchu. Nie powinniśmy zgodzić się bez walki, by ten łotr pomiatał Dantem. To znaczy…
– Tak – przyznał wydawca. – Ale zapewne nie powinniśmy wspominać Longfellowowi…
Lowell skinął głową.
– Nie, nie, nie powiemy o tym Longfellowowi.
Czekali dwadzieścia minut. Na ulicach pojawili się latarnicy, którzy zapalali kolejne gazowe lampy.
– Jak w tym tygodniu miewa się twoja głowa, mój drogi?
– Mniej więcej tak, jakby ktoś rozwalił mi ją na dwie części, a potem niezgrabnie złożył z powrotem – odparł poeta i zaśmiał się. – Ale Holmes mówi, że ból ustąpi w ciągu tygodnia lub dwóch. A twoja?
– Lepiej, znacznie lepiej. Słyszałeś wieści o Samie Ticknorze?
– Cóż znowu?
– Otwiera wydawnictwo z jednym ze swych cholernych braci. W Nowym Jorku! Napisał mi, że wygryzie nas z interesu na Broadwayu. Zastanawiam się, co pomyślałby Bill Ticknor o swoich synach próbujących zniszczyć oficynę noszącą jego nazwisko.
– Niech tylko te kanalie spróbują! Och, napiszę ci w tym roku mój najlepszy wiersz. Choćby tylko po to, by ich pognębić, mój drogi Fields.
– Wiesz co? – stwierdził Lowell, gdy kolejne minuty upłynęły im na bezowocnym czekaniu. – Założę się o parę rękawiczek, że Camp poszedł po rozum do głowy i odpuścił sobie tę gierkę. Myślę, że sam widok księżyca i gwiazd sprawił, że nikczemnik powrócił tam, skąd przybył: do piekła.
Fields podniósł torbę, śmiejąc się z jej ciężaru.
– Co ty na to, Lowell, żeby część tego okupu przeznaczyć na późną kolację w Parker House?
– To twoje pieniądze. Ja nie widzę przeszkód! – Lowell ruszył naprzód.
Fields zawołał, aby zaczekał, ale Lowell się nie zatrzymał.
– Stój! Miej wzgląd na moją tuszę! Moi autorzy nigdy na mnie nie czekają – narzekał Fields. – Powinni mieć trochę więcej szacunku dla mojego tłuszczu!
– Co takiego?! Chcesz stracić trochę sadła, Fields?! – odkrzyknął Lowell. – Dziesięć procent więcej dla twoich autorów, a gwarantuję, że nie będziesz się musiał skarżyć na problemy z nadwagą!
W następnych miesiącach nowy brukowiec o tematyce, kryminalnej, jedno z pisemek znienawidzonych przez J. T. Fieldsa z powodu ich szkodliwego wpływu na czytelników, ujawnił historię Simona Campa, podrzędnego detektywa agencji Pinkertona, który wkrótce po ucieczce z Bostonu, poprzedzonej długą rozmową z Langdonem W. Peasleem, został postawiony w stan oskarżenia przez prokuratora generalnego za próbę wydobycia tajemnic wojennych od kilku wysokich urzędników państwowych. Przez trzy lata poprzedzające skazanie Camp przywłaszczył sobie dziesiątki tysięcy dolarów przez wymuszenia, jakich dopuszczał się wobec osób zaangażowanych w jego sprawy. Allan Pinkerton zwrócił pieniądze wszystkim klientom, którzy pracowali z Campem, z wyjątkiem jednego, którego nie udało się odnaleźć nawet najlepszej prywatnej agencji detektywistycznej. Osobą tą był doktor Augustus Manning z Harvardu.
Doktor Manning zrezygnował z członkostwa w Korporacji Harwardzkiej i wraz z rodziną opuścił Boston. Jego żona twierdziła, że Manning całymi miesiącami niemal się do niej nie odzywał. Jedni utrzymywali, że doktor przeniósł się do Anglii, inni słyszeli, że wyjechał na jakąś egzotyczną wyspę. Późniejsza reorganizacja administracji Harvardu przyspieszyła nieoczekiwany wybór na nowego członka Rady Nadzorczej Ralpha Waldo Emersona. Pomysł ten, podsunięty przez J. T. Fieldsa, wydawcę pism filozofa, został zaaprobowany przez rektora Hilla. W ten sposób dobiegło końca dwudziestopięcioletnie wygnanie Emersona z Harvardu, a poeci z Cambridge i Bostonu z radością przyjęli wiadomość, że ktoś z ich grona zasiada we władzach uczelni.
Sygnalna edycja przekładu Inferna Henry'ego Wadswortha Longfellowa ukazała się przed końcem 1865 roku i została przyjęta z wdzięcznością przez Komitet Florencki organizujący obchody upamiętniające sześćsetlecie urodzin Dantego. Wydarzenie to wzmogło oczekiwania związane z przekładem Longfellowa, który uznano już za wyborny w najznamienitszych kręgach literackich Berlina, Londynu i Paryża. Longfellow sprezentował po jednym egzemplarzu dzieła każdemu członkowi Klubu Dantego i innym przyjaciołom. Chociaż nie wspominał o tym zbyt często, jeden egzemplarz posłał do Londynu jako prezent zaręczynowy dla Mary Frere. Młoda dama z Auburn przeniosła się do Anglii, aby być bliżej swego narzeczonego. Longfellowa pochłaniało wychowanie córek oraz praca nad nowym długim poematem, i trudno mu było znaleźć dla niej lepszy podarunek.
„Twoja nieobecność w Nahant pozostawi lukę podobną do tej, jaka powstaje na ulicy po zburzonym domu". Longfellow zauważył, jak dantejski stał się jego język.
Charles Eliot Norton i William Dean Howells wrócili z Europy na czas, by pomagać Longfellowowi w opatrzeniu przypisami pełnego przekładu Dantego. Aura zagranicznych przygód wciąż unosiła się nad nimi. Howells i Norton obiecali swym przyjaciołom opowieści o Ruskinie, Carlyle'u, Tennysonie i Browningu. O pewnych wydarzeniach znacznie lepiej opowiada się twarzą w twarz niż w listach.
Stwierdzenie to Lowell powitał serdecznym śmiechem.
– Nie jesteś zainteresowany, James? – zapytał Charles Eliot Norton.
– Drogi Norton, drogi Howells – zwrócił się do nich Holmes, chcąc wyjaśnić wesołość Lowella. – To my, chociaż nie przekraczaliśmy żadnego oceanu, odbyliśmy podróż, której nie da się zawrzeć w żadnym liście.
Potem Norton i Howells złożyli przysięgę wobec Lowella, że po wsze czasy dochowają tajemnicy.
Holmes pomyślał, że Longfellow mógłby poczuć przygnębienie po zakończeniu pracy i spotkań Klubu Dantego. Zaproponował więc, aby spotykać się w niedzielne wieczory w Shady Hill, posiadłości Nortona. Tam przyjaciele omawiali kolejne fragmenty tłumaczonego przez Nortona poematu Dantego La Vita Nuova - Nowe życie - historii miłości Dantego do Beatrycze. W niektóre wieczory ich mały krąg poszerzał się o Edwarda Sheldona, który zaczął kompilowanie indeksu poematów i pomniejszych pism Dantego, w nadziei na rok lub dwa lata studiów we Włoszech.
Lowell pozwolił swojej córce Mabel na półroczną wyprawę do Włoch. Towarzyszyli jej państwo Fieldsowie, którzy popłynęli statkiem z Nowego Jorku, powierzywszy pieczę nad firmą J. R. Osgoodowi.
Fields podjął przygotowania do bankietu w słynnym bostońskim Union Club, jeszcze zanim Houghton zaczął drukować Boską Komedię w przekładzie Longfellowa. Trzytomowa edycja stała się literackim wydarzeniem sezonu.
W dniu bankietu Oliver Wendell Holmes spędził popołudnie w Craigie House. Był wraz z nimi również George Washington Greene, który przybył na tę okazję z Rhode Island. Holmes potwierdził Greene'owi informację o wielkiej liczbie sprzedanych egzemplarzy jego drugiej powieści.
– To indywidualni czytelnicy mają największe znaczenie, bo w ich oczach pisanie nabiera wartości. W literaturze przetrwają ci, którzy przetrwają, a nie ci, którzy są najlepiej przystosowani. Czym są krytycy? Starają się jak mogą, aby obniżyć moją wartość, uczynić mnie kimś bez znaczenia. Jeśli nie mogę tego wytrzymać, zasługuję na to wszystko.
– Jakbym słyszał Lowella – roześmiał się Greene.
– Zapewne masz rację.
Drżącym palcem stary pastor ściągnął z szyi biały halsztuk.
– Bez wątpienia potrzebuję tylko trochę powietrza – stwierdził, poddając się atakowi kaszlu.
– Gdybym zdołał przynieść panu ulgę, wierzę, że wróciłbym znów do praktyki lekarskiej. – Holmes podniósł się, by zobaczyć, czy Longfellow jest gotowy.
– Nie, nie, lepiej nie – wyszeptał Greene. – Poczekajmy na zewnątrz, dopóki nie skończy.
Gdy byli w połowie ścieżki prowadzącej do wyjścia, Holmes odezwał się do Greene'a:
– Sądziłem, że będę miał dosyć Dantego. Tymczasem – czy da pan wiarę? – zacząłem ponownie czytać Komedię\ Zastanawiam się, czy w obliczu wszystkiego, czego doświadczyliśmy, nigdy nie zwątpił pan w wartość naszej pracy. Czy nigdy, ani razu nie pomyślał pan, że po drodze coś nam umknęło? Półksiężyce oczu starego pastora zamknęły się.
– Wy, panowie, zawsze uważaliście, że Boska Komedia to największa fikcja, jaką kiedykolwiek opowiedziano. Ja natomiast zawsze wierzyłem, że Dante odbył tę podróż. Wierzyłem, że Bóg nagrodził go tą podróżą i tą poezją.
– A teraz? – zapytał Holmes. – Nadal wierzy pan, że to wszystko było prawdą?
– Och, bardziej niż kiedykolwiek, doktorze – uśmiechnął się Greene, patrząc na okno gabinetu Longfellowa. – Bardziej niż kiedykolwiek.
Lampy świeciły przyćmionym blaskiem w Craigie House, gdy Longfellow wspiął się na schody, mijając namalowany przez Giotta portret Dantego, który spoglądał spokojnie swoim jednym bezużytecznym, zniszczonym okiem. Longfellow pomyślał, że zapewne to oko widziało przyszłość, lecz w tym drugim pozostała piękna tajemnica Beatrycze, która wprawiła jego życie w ruch. Longfellow wysłuchał modlitw córek, potem patrzył, jak Alice Mary otula swoje dwie młodsze siostry, Edith i małą Annie Allegrę, oraz ich lalki.
– Kiedy wrócisz, tato?
– Dość późno, Edith. Będziesz już spała.
– Każą ci przemawiać? Kto jeszcze tam będzie? – spytała Annie Allegra. – Powiedz nam, kto!
Longfellow przygładził brodę.
– A kogo już wymieniłem, moja droga?
Dziewczynka wyjęła notes spod kołdry.
– Pan Lowell, pan Fields, doktor Holmes, pan Norton, pan Howells… – wyliczała. – Stanowczo za mało, tato!
Annie Allegra przygotowywała książkę, którą zatytułowała Wspomnienia wielkich ludzi spisane przez małą osobę. Miała zamiar opublikować ją w Ticknor & Fields i zdecydowała się zacząć od relacji z dantejskiego bankietu.
– Możesz jeszcze dodać do tego pana Greene'a – odparł Longfellow – twojego dobrego przyjaciela, pana Sheldona, i z pewnością pana Edwina Whipple'a, świetnego krytyka z pisma pana Fieldsa.
Annie Allegra zapisywała wszystko, na ile tylko pozwalały jej umiejętności.
– Kocham was, moje drogie dziewczynki – powiedział Longfellow i pocałował każdą w gładkie czoło. – Kocham was, bo jesteście moimi córeczkami. I córeczkami mamy, i dlatego że ona was kochała. I nadal was kocha.
Pikowane kołdry, pod którymi leżały dziewczynki, podnosiły się i opadały w zgodnym rytmie. Longfellow zostawił córki, bezpieczne w niezmierzonej ciszy nocy. Zajrzał przez okno do wozowni, gdzie czekał nowy powóz Fieldsa – zdawało się, że on zawsze ma nowy powóz – a stary gniady koń, weteran unijnej kawalerii i od niedawna na służbie u wydawcy, popijał wodę, która zebrała się w płytkim korycie.
Padał nocny, łagodny deszcz. Jazda z Bostonu do Cambridge tylko po to, by zaraz znów wracać, musiała być sporą niewygodą dla Fieldsa, jednak wydawca nalegał, że ich podwiezie.
Holmes i Greene zostawili pomiędzy sobą dużo miejsca dla Longfellowa naprzeciw Fieldsa i Lowella. Poeta, wspinając się do powozu, pomyślał z nadzieją, że może nikt nie poprosi go, by przemawiał podczas bankietu, lecz jeśli będzie musiał, podziękuje swoim przyjaciołom za to, że zabrali go z sobą.