– Hazardzista, nicpoń, włóczykij! – perorowała tryumfalnie wicehrabina Trevithick, pstrykając rytmicznie palcami. Dystyngowana wdowa była w złym humorze.
Domownicy spotkali się przy śniadaniu. Promienie jesiennego słońca wpadały przez wydłużone okna i lśniły na stołowych srebrach. Tylko trzy z licznych krzeseł otaczających duży stół były zajęte. Jedna z sióstr Markusa zamierzała przyjechać do Londynu na jesienny sezon, ale była jeszcze w drodze; druga bawiła z wizytą u przyjaciół. Miała u nich pozostać przez kilka tygodni. W londyńskim Trevithick House, gdzie się zatrzymał, przebywała tylko Eleonora, najmłodsza z rodzeństwa, no i rzecz jasna sama wicehrabina.
– Włóczykij, mamo? – zapytał uprzejmie Markus. – Skąd ten zarzut?
Zdawało mu się, że słyszy stłumiony chichot, więc zerknął na Eleonorę, która pochyliła się nad talerzem z grzankami. Z pozoru sprawiała wrażenie przeciętnej debiutantki, ale wiedział, że nie brak jej inteligencji i poczucia humoru. Na szczęście wicehrabinie nie udało się zabić w córce owych przymiotów w czasie wieloletniego pobytu Markusa za granicą.
– Włóczysz się po wszystkich europejskich dworach! – oznajmiła wicehrabina. Zimne, szare oczy spojrzały drwiąco na wyrodnego syna. – Jak uciekinier jeździsz z kraju do kraju.
Zirytowany Markus złożył gazetę i zmiął ją nerwowym gestem. Od rana bolała go głowa, zapewne dlatego, że wczoraj wieczorem wypił z Justynem za dużo brandy. Kąśliwe uwagi matki nie poprawiły mu nastroju. Dziwne, że do listy jego wad nie dodała pijaństwa.
– Nie wydaje mi się, żeby podróż do Austrii z misją dyplomatyczną u boku lorda Easterhouse'a można było nazwać włóczęgostwem – odparł lodowato. – Jeśli chodzi o pozostałe zarzuty, masz trochę racji.
– Markusie, z pewnością trudno cię uznać za nicponia – zapewniła pojednawczo Eleonora. Piwne oczy lśniły radośnie. – Sama słyszałam, że odkąd wróciłeś do Anglii, nasze majątki są znacznie sprawniej zarządzane.
– Dosyć, moja panno! – wtrąciła opryskliwie wicehrabina, żując nerwowo kęs chleba. – Nie wyrywaj się ze swoim zdaniem. Jeśli będziesz się odzywać niepytana, jak znajdziemy ci odpowiedniego męża? Trudno będzie również o żonę dla twojego brata. Lady Hutton wspomniała niedawno, że chętnie wydałaby za Markusa swoją Marię, gdyby zechciał się wreszcie ustatkować, w co wątpi. Z tego wniosek, że nie dostanie nam się posag tej małej, a jest warta przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy funtów!
Markus westchnął. Nie dość, że matka bez cienia skrupułów wyrażała krytyczne opinie na każdy temat, to jeszcze traktowała go jak uczniaka. Nie był w stanie pojąć, jak to znosi Eleonora. Wcale by się nie zdziwił, gdyby przyjęła oświadczyny pierwszego lepszego adoratora, byle tylko wyrwać się spod skrzydeł matki. Zdawał sobie sprawę, że jego przyjaźń z Justynem stanowi dla lady Trevithick kolejny powód do niezadowolenia, jako że nie pogodziła się nigdy z faktem istnienia młodego kuzyna, a w towarzystwie ledwie odpowiadała na jego ukłony. Markus westchnął ciężko i doszedł do wniosku, że rodzina jest źródłem nieustannej zgryzoty.
Jakby w odpowiedzi na jego dywagacje do jadalni wszedł kamerdyner Penn.
– Pan Justyn czeka przed drzwiami i pyta o pana, milordzie. Mam go wprowadzić?
Markus uśmiechnął się kpiąco.
– Naturalnie, Penn! Każ przynieść dodatkowe nakrycie. Mój kuzyn zapewne nie jadł śniadania.
Wicehrabina mruknęła coś niewyraźnie i ciężko podniosła się z fotela.
– Idę do biblioteki. Mam do napisania kilka listów. Nie wykluczam, że córka Dextera okaże się dla ciebie właściwą kandydatką na żonę, ale żeby to stwierdzić, muszę szybko przeprowadzić małe dochodzenie.
– Jeśli chodzi o mnie, pośpiech nie jest wskazany, mamo – odparł Markus. Rodzicielka obrzuciła go karcącym spojrzeniem, a siostra obdarzyła ukradkowym uśmiechem. – Byłoby lepiej dla panny Dexter, żeby opływała we wszelkie dostatki, bo inaczej nie dam się skusić.
– Markusie, nie drocz się z nią – szepnęła Eleonora, gdy matka wyszła z jadalni. – Spróbuj nie zwracać uwagi na docinki.
– Trudne zadanie – rzucił oschle. – Przeklinam dzień, w którym uznała za stosowne zostać moją swatką. – Twarz mu złagodniała, kiedy spojrzał na siostrę. – Nie mam pojęcia, kochanie, jak znosisz jej tyrady.
Eleonora bez słowa pokręciła głową. Do jadalni wszedł Justyn. Podał rękę Markusowi, a kuzynkę pocałował w policzek.
– Eleonoro, cieszę się, że lady Trevithick nie zabrała cię ze sobą.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły.
– Jej lordowska mość nalega, żeby panna Eleonora udała się do biblioteki – oznajmił donośnym głosem Penn. – Jest tam lord Prideaux. Przyszedł z wizytą.
Eleonora wymieniła z bratem i kuzynem znaczące spojrzenia, lecz posłusznie opuściła salon. Markus wskazał dzbanek z kawą.
– Justynie, usiądziesz ze mną do śniadania? Przepraszam za fatalne maniery mojej matki.
Justyn wybuchnął śmiechem.
– Chętnie coś przekąszę, a co do reszty, nie warto się tym przejmować. Martwi mnie tylko, że zdaniem lady Trevithick towarzystwo lorda Prideaux jest dla Eleonory stosowniejsze od mojego. To hulaka i utracjusz, ale ma niewątpliwy atut, ponieważ jego rodzice to przykładne małżeństwo.
– Twoi również.
– Owszem, lecz pobrali się dopiero, gdy przyszedłem na świat. – Julian nalał sobie kawy. – Jak się dzisiaj czujesz, staruszku? Muszę przyznać, że głowa mi pęka. Brandy musiała być kiepska, choć wyglądała nieźle.
– Kawa postawi cię na nogi – odparł z roztargnieniem Markus, bo przyszło mu ma myśl, że podły trunek stanowił przeciwieństwo tajemniczej przeciwniczki spotkanej podczas wczorajszego balu. Zapewne miała więcej zalet ukrytych niż jawnych. Prawdziwa królowa balu, mistrzyni maskarady… i kto jeszcze? Przysiągł sobie, że rozwikła tę zagadkę. Wczorajszej nocy przy butelce fałszowanej brandy opowiedział Justynowi uładzoną wersję sekretnego tete – a – tete z zamaskowaną damą. Im obu jej postępowanie wydało się równie zagadkowe. Justyn o wiele lepiej niż Markus znał swego dziadka, piątego lorda, który umyślnie wziął go do siebie, żeby utrzeć nosa starszemu synowi. Wnuk mieszka – jacy pod jednym dachem z głową rodziny niejako mimo woli poznał wiele rodowych sekretów i orientował się nieźle w sprawach majątkowych, ale i ta wiedza nie pomogła odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zagadkowa dama pragnęła być właścicielką Fairhaven.
Drzwi znów się otworzyły i do jadalni wszedł Penn.
– Przyszedł pan Gower. Chce się z panem widzieć, milordzie. Twierdzi, że sprawa jest pilna.
Markus spochmurniał i popatrzył na zegar kominkowy. Za wcześnie na rozmowę o interesach, ale nie można wykluczyć, że Gower znalazł mu wreszcie obiecane mieszkanie na drugim końcu miasta Im wcześniej omówią szczegóły, tym lepiej. Pomyślał znowu o wczorajszych zdarzeniach i uświadomił sobie, że był jeszcze jeden powód, który mógł skłonić Gowera do porannych odwiedzin.
– Dziękuję, Penn. Zaraz rozmówię się z Gowerem – powiedział.
Drzwi zamknęły się bezszelestnie za kamerdynerem, który wyszedł, żeby przekazać ważną wiadomość. Justyn smarował masłem kolejną bułkę.
– Mam tu na ciebie poczekać czy spotkamy się później w klubie?
– A może dotrzymasz mi towarzystwa podczas rozmowy z Gowerem? – Markus wstał. – Mam przeczucie, że będzie dotyczyła sprawy, która wynikła podczas wczorajszej maskarady.
– Chodzi o twoją śliczną hazardzistkę? – Justyn uniósł brwi. – Nie uważasz chyba, że zażąda przekazania Fairhaven!
– Wkrótce się przekonamy – odparł ponuro Markus. Gower czekał w gabinecie. Niespokojnie chodził z kąta w kąt po grubym indyjskim dywanie tłumiącym odgłos kroków. Był szczupłym, schludnym mężczyzną o zbolałej mi – nie. Taki wyraz twarzy zawdzięczał wieloletniej pracy dla popędliwego dziadka Markusa. Przez wiele lat daremnie próbował nakłonić dawnego pryncypała do roztropnego zarządzania majątkiem. Dziś trzymał w rękach plik dokumentów.
– Milordzie! – zawołał rozemocjonowany, ledwie obaj panowie weszli do gabinetu. – Witam, panie Trevithick. Przynoszę osobliwe nowiny.
Markus nonszalancko opadł na fotel.
– Niech pan usiądzie i opowiada, Gower – zaczął przyjaźnie. – Co się stało? Pokojówka uciekła, zabierając srebra?
Prawnik zmarszczył brwi, zdegustowany słowami młodego lekkoducha, ale przycupnął na brzegu drugiego fotela i postawił obok nóg sfatygowaną skórzaną teczkę. Justyn stanął przy oknie i kończył kanapkę.
– Dziś rano odwiedził mnie pan Gough, którego kancelaria sąsiaduje z moją – opowiadał rozgorączkowany Gower, przekładając dokumenty, które ułożył przed sobą na biurku. – To ceniony prawnik, jego klientela rekrutuje się z najlepszego towarzystwa. Przyszedł mnie poinformować o umowie zawartej przez pana z osobą korzystającą z jego usług, na którą ma pan rzekomo scedować prawo własności wyspy Fairhaven, która leży…
– Dziękuję, Gower. Wiem, gdzie się znajduje ta wyspa – odparł rzeczowo Markus, wymieniając z Justynem porozumiewawcze spojrzenia. – Prawnik nazywa się Gough, tak? Wspomniał, jak nazywa się tamta osoba?
– Nie, milordzie – odparł zasępiony prawnik. – Powiedział tylko, że oczekuje… Tak się wyraził, cytuję dokładnie. „Osoba ta oczekuje niezwłocznego wydania kompletu dokumentów dotyczących wyspy”. Rzecz jasna, odmówiłem, tłumacząc, że takie działania wymagają zgody waszej lordowskiej mości, a pan zapewne na to nie przystanie. Wtedy zaproponował… – Gower wzdrygnął się, a jego twarz przybrała taki wyraz, jakby pełnomocnik drugiej strony zachował się wobec niego niestosownie. – Powinienem raczej powiedzieć, że wręcz żądał, abym natychmiast udał się tutaj w celu uzyskania stosownych pozwoleń. I oto jestem. – Pod koniec owej tyrady dał się ponieść emocjom. – Zmuszony jestem zaprotestować przeciwko nieformalnemu charakterowi transakcji, zawartej z pominięciem wszelkich przepisów i ustaw, co mnie, pańskiego pełnomocnika, stawia w bardzo trudnej sytuacji, gdy przychodzi do rozmów z kolegą po fachu.
W gabinecie zapadła cisza.
– Racja, Gower – przyznał z ociąganiem Marcus. – Zgadzam się, że ta nieformalna umowa spowodowała wielkie zamieszanie. Proszę wybaczyć, że z mojego powodu znalazł się pan w trudnym położeniu.
– Ale co z wyspą, milordzie? – wypytywał Gower błagalnym tonem. – A dokumenty? Jeśli umówił się pan z tą osobą…
– Nie było żadnej umowy – przerwał Markus. Słyszał, że Justyn głośno wciąga powietrze, ale nie spojrzał na niego. – Niech pan przekaże, że transakcja nie zostanie sfinalizowana – dodał.
– Milordzie… – Gower wydawał się zakłopotany. – Proszę łaskawie raz jeszcze rozważyć swoją decyzję. Jeśli strona przeciwna dysponuje sposobami i środkami, aby udowodnić, że miało miejsce stosowne zobowiązanie… – Nie ufasz mi, Gower? – spytał żartobliwie Markus, Unosząc ciemne brwi. – Umowa była ustna. Bez świadków.
– Ani jednego? – Gower zamrugał powiekami jak ranne zwierzę. – Jest pan tego pewny, milordzie?
– Najzupełniej. – Markus uśmiechnął się lekko.
– Ale jednak, milordzie, ustne przyrzeczenie… – Gower zerknął na Justyna.
– Pan Gower najwyraźniej sądzi, że powinieneś dotrzymać słowa, chociaż zobowiązanie powstało na skutek gry hazardowej – wtrącił z uśmiechem ten ostatni.
– Hazard! – Gower nie krył oburzenia. – Milordzie, panie Trevithick, to się nie mieści w głowie!
– Słuszna uwaga, Gower – mruknął kpiąco Markus. – Idę o zakład, że osoba, w imieniu której przyszedł do pana Gough, nie wniesie sprawy do sądu.
– Na twoim miejscu nie byłbym taki pewny. Młoda dama sprawiała wrażenie mocno zdeterminowanej – rzekł Justyn.
Gower właśnie chował papiery do teczki, ale z wrażenia upuścił je na dywan.
– Młoda… dama? – wyjąkał. – Dobry Boże, staremu milordowi do głowy by nie przyszło, żeby zachęcać panie do gier hazardowych.
– A zatem wiele stracił – odparł chłodno Markus – bo gra z kobietami jest wyjątkowo inspirująca. – Wstał z fotela. – Do widzenia, Gower. Proszę przekazać panu Gough, co postanowiłem. Jeśli klientka poleci mu kontynuować tę sprawę, niech jej adwokat przyjdzie z tym do mnie. Penn odprowadzi pana do drzwi.
– Markusie… – zaczął Justyn, kiedy zostali sami. – Nie sądzisz, że to wbrew zasadom? Tamta dziewczyna wygrała od ciebie wyspę.
– Owszem – przytaknął Markus, patrząc mu prosto w oczy. – Chciałbym znów się z nią spotkać. Ciekawe, dlaczego tak jej zależy na kawałku skały. Intryguje mnie ta zagadka.
– Odmawiasz wydania dokumentów, bo chcesz ją wywabić z kryjówki?
– Otóż to! – Markus nagle poweselał. – Mógłbym oczywiście zwrócić się do Kita Mostyna i poprosić o pomoc w odnalezieniu mojej ślicznotki, ale mogę się założyć, że nic by z tego nie wyszło. Jeśli odmówię uznania jej praw do Fairhaven, będzie musiała osobiście wkroczyć do akcji.
– Diablo chytry z ciebie przeciwnik, Markusie. Jaki charakter ma twoje zainteresowanie młodą damą? Co ci chodzi po głowie?
– To zależy, kim ona jest. Czas pokaże.
– Rozpoznasz ją?
– O, tak… – odparł pogrążony w zadumie Markus. – Wszędzie bym ją poznał, Justynie.
– Przysuń krzesło bliżej, moje dziecko – poleciła chrzestnej córce lady Fanshawe, gestem dając do zrozumienia, że młoda dama niepotrzebnie kryje się w głębi teatralnej loży. – Niewiele stamtąd zobaczysz. I przestań się tak pochylać, bo panowie tylko na to czekają. Lada chwila zaczną cię lustrować spojrzeniami. Och, spójrz! – Lady Fanshawe wychyliła się z loży tak mocno, że omal nie wypadła. – To pan Rollinson i lord Saye. Jestem pewna, że podczas antraktu zajrzą do nas.
Beth przesunęła krzesło, a jednocześnie odchyliła się do tyłu. Próbowała stać się niewidzialna. Dawno otrzymała zaproszenie na teatralny wieczór i nie mogła się wymówić, ponieważ lady Fanshawe była najbliższą przyjaciółką jej matki. Choć przedstawienie zapowiadało się wspaniale, to był jedyny powód, który skłonił dzisiaj Beth, żeby przyjechała do modnego teatru na Drury Lane. Grano „Rywali” Sheridana *.
Ponad barierką loży Beth spojrzała na zatłoczony parter. W takim tłumie można się zgubić. Widzowie spacerowali, rozmawiając z ożywieniem. Wytworni młodzieńcy, damy, kurtyzany… Cofnęła się szybko. Elegant, który popatrzył na nią, unosząc kieliszek, wydawał się znajomy. Lady Fanshawe nie zwróciła na to uwagi, bo gestem pozdrawiała przyjaciół, których wypatrzyła w tłumie.
W teatralnej sali zrobiło się gorąco. Beth wachlowała się, obserwując widzów. Kit jak poprzednio dotrzymywał jej dziś towarzystwa, lecz gdy tylko dotarli na miejsce i spotkali się z lady Fanshawe, poszedł do loży znajdującej się po lewej stronie, gdzie rozmawiał teraz z fertyczną damą, która miała na sobie suknię z zielonego jedwabiu, a we włosach strusie pióra kołyszące się przy każdym ruchu. Lady Fanshawe zmierzyła ją taksującym spojrzeniem, mamrocąc, że do teatru przychodzi coraz więcej hołoty i byłoby lepiej, gdyby Kit w ich obecności nie afiszował się z takimi znajomością – mi. Beth udawała, że jej to nie obchodzi, ale ukradkiem zerkała ciekawie na chere amie kuzyna. Ta energiczna osóbka w zieleniach nie marnowała czasu. Po chwili Beth uświadomiła sobie jednak, że podczas maskarady londyńskich kurtyzan sama nader śmiało dążyła do celu, więc nie miała prawa oceniać tamtej kobiety.
Mimo obaw uspokoiła się z wolna i lustrowała wzrokiem teatralnych widzów. Doszła do wniosku, że nic jej nie grozi. Raczej wątpliwe, żeby została rozpoznana. Miała dzisiaj na sobie prostą sukienkę z bladoróżowego muślinu, w której nie rzucała się w oczy. Chciała założyć turban z tej samej tkaniny, w którym wyglądałaby całkiem nijako, ale Charlotte zaprotestowała, stanowczo zapowiadając, że takim stroju nie wypuści jej z domu, ponieważ wygląda jak uboga krewna z prowincji. Beth westchnęła. Jaka szkoda, że Charlotte nigdzie z nią nie bywa, ponieważ od dzieciństwa lęka się tłumu i umiera ze strachu w zatłoczonych salach balowych oraz bankietowych. Dziwne, że w towarzystwie znajomych bawiła się doskonale, natomiast obcy ludzie zawsze ją przerażali.
Beth przyglądała się Kitowi żegnanemu wylewnie przez fertyczną przyjaciółkę w zieleniach. Przedstawienie miało się wkrótce rozpocząć, więc szybko wrócił do swoich pań i zaczął się rozglądać. Jego uwagę zwróciła urocza dziewczyna, zapewne debiutantka, zajmująca właśnie miejsce w loży naprzeciwko. Beth natychmiast to spostrzegła i obserwowała kuzyna z rosnącym zainteresowaniem. Nie uszło jej uwagi, że panienka także popatrzyła na Kita i zamilkła w pół słowa. Przez dłuższą chwilę mierzyli się spojrzeniami. W końcu dziewczyna uśmiechnęła się lekko i niechętnie odwróciła głowę. Kit był mocno poruszony. Beth obiecała sobie, że w antrakcie zapyta go, kim jest owa ślicznotka.
Nagle zamarła w bezruchu i zapomniała o Kicie oraz jego amorach, ponieważ za uroczą panienką do loży wszedł postawny mężczyzna z dumnie podniesioną głową. Beth miała wrażenie, że nadal brzmi jej w uszach łagodny, trochę kpiący męski głos, który usłyszała podczas maskarady londyńskich dam lekkich obyczajów. Podobne odczucie miała, czytając list, który dostała kilka dni temu za pośrednictwem pana Gough. Zaczynał się w ten sposób:
„Droga pani, amatorko przygód i mocnych wrażeń…” Wachlarz niespodziewanie wysunął się drżącej dłoni. Próbowała go podnieść, a zarazem zniknąć w cieniu. Zgięta wpół wodziła palcami po dywanie, a jednocześnie w pośpiechu analizowała sytuację. Jak ukryć się przed bystrym spojrzeniem Markusa Trevithicka, skoro ich loże znajdowały się naprzeciwko siebie? Gdyby chciała teraz wyjść, nie zdołałaby wymknąć się niepostrzeżenie. Przeklinała bladoróżowa sukienkę, bo w przyćmionym świetle teatralnej sali jasny strój był teraz widoczny jak latarnia morska.
– Czemu się tak pochyliłaś, Beth, kochanie moje? Szukasz czegoś na podłodze? A może ci słabo? Źle się czujesz? Chcesz wrócić do domu?
Beth wyprostowała się natychmiast, bo donośny głos lady Fanshawe rozlegał się w całym teatrze.
– Nic mi nie jest, milady. Upuściłam wachlarz… – Niespodziewanie zawiesiła głos i pod wpływem nagłego impulsu popatrzyła na odległą lożę i napotkała spojrzenie ciemnych oczu Markusa Trevithicka. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że ją rozpoznał. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się\ w nią z kpiącym uśmiechem, a następnie ukłonił się lekko.
Przedstawienie zaczęło się nareszcie, więc zwróciła oczy ku scenie. Trudno jej było śledzić akcję sztuki, bo jakiś wewnętrzny głos zachęcał ją, żeby patrzyła na lorda Trevithicka. Musiała walczyć ze sobą, żeby nie ulec pokusie. Z udawanym zainteresowaniem przyglądała się aktorom. Wkrótce uświadomiła sobie, że niewiele jest osób, które tak jak ona sprawiają wrażenie zainteresowanych wyłącznie akcją sceniczną.
Zajęci rozmową widzowie w sąsiednich lożach ani myśleli zamilknąć. Wytworne towarzystwo najwyraźniej traktowało spektakl jako niezbyt istotny dodatek do swobodnej konwersacji. Gwar rozmów zaczął w końcu irytować Beth, która z powodu tej gadaniny nie mogła się skupić. Nic dziwnego, że jej myśli błądziły znowu wokół kłopotów, których sama sobie przysporzyła.
Gdy pięć dni temu Gough przyszedł do niej z wiadomością, że lord odmawia dotrzymania umowy i oddania jej Fairhaven, był zirytowana, lecz ta wolta wcale jej nie zdziwiła. Poleciła swemu prawnikowi, żeby zaproponował kupno wyspy za dobrą cenę i spokojnie czekała na odpowiedź. Była przekonana, że tym razem Trevithick zgodzi się sfinalizować transakcję. Przeżyła wstrząs, gdy następnego dnia zdenerwowany Gough wrócił z niczym. Dowiedziała się, że rozmawiał z samym lordem, a oferta została odrzucona. Co gorsza, lord Trevithick z niewiadomych powodów domagał się, żeby osoba, w imieniu której występował prawnik, ujawniła wreszcie, kim jest, i osobiście rozmawiała z nim o transakcji. Beth odmówiła, podwyższając kwotę. Stać ją było na taki wydatek, a on… Sądziła, że nie przepuści takiej okazji. Zamiast zgody na podpisanie umowy Gough przyniósł list.
„Droga pani, amatorko przygód i mocnych wrażeń… Zaciekawiły mnie złożone przez panią oferty, ale oświadczam, że nie będziemy korzystać z pośredników. Musimy załatwić sprawę twarzą w twarz. Jeśli zamierza pani zachować inconito, sprzedaż nie dojdzie do skutku. Wkrótce i tak będę i wiedział, jak się pani nazywa i gdzie mieszka. Jeśli nie zechce się pani ze mną zobaczyć, rozpocznę poszukiwania”.
Po lekturze tego listu Beth przez dwa dni nie wychodziła z domu. Gdy patrzyła teraz na Markusa Trevithicka, uświadomiła sobie, że nie jest wystraszona, tylko zła, bo czuje się oszukana. Przegrał z nią w kości, lecz nadal miał w ręku wszystkie atuty. Nie chciał oddać Fairhaven, odmawiał sprzedaży, a na dodatek pozna wkrótce jej imię i nazwisko. Gdyby wygadał się, że była na maskaradzie londyńskich kokot, miałaby zaszarganą opinię. Najmądrzej byłoby zrezygnować z kupna Fairhaven i wyjechać na prowincję, ale podejrzewała, że nawet wówczas nie dałby jej spokoju. Złościła się na niego, a do siebie miała pretensję, że straciła kontrolę nad sytuacją.
– Masz ochotę na mały spacer podczas antraktu? – zapytał stojący za jej krzesłem Kit. – Przyjemnie będzie rozprostować nogi.
Wróciła do rzeczywistości, popatrzyła wokół siebie i zorientowała się, że pierwszy akt dobiegł końca, a kurtyna opadła. Markus Trevithick właśnie opuszczał lożę. Łatwo zgadnąć, kogo postanowił odwiedzić. Beth daremnie łudziła się, że zabraknie mu tupetu, więc nie odważy się jej nachodzić. Oddychała pospiesznie.
– Spacer? Tak! Nie… Sama nie wiem… Tak!
– Zniecierpliwiony Kit obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
– Co z tobą? Jesteś nerwowa jak młoda klacz przed pierwszym wyścigiem.
Beth uczepiła się jego ramienia. Gdy wyszli razem do holu, ujrzała z daleka, jak idącego do jej loży Markusa zatrzymuje grupka znajomych. Nadal wpatrywał się w nią wzrokiem drapieżnika ścigającego ofiarę, więc nie miała wątpliwości, że postanowił jej dopaść.
– Och, jak miło pospacerować! – zawołała afektowanym tonem, ciągnąc Kita w przeciwną stronę, gdzie tłum był najgęstszy. – Przejdźmy się. Tędy.
– Zwolnij! Lada chwila zostaniemy stratowani – zaprotestował Kit. Raz po raz ktoś się o niego obijał.
Wydawało się, że zastosowana przez Beth taktyka pozwoli odwlec konfrontację, ale z pewnością nie zażegna niebezpieczeństwa. Po kilku minutach jakiś znajomy spostrzegł Kita i przystanął, żeby się z nim przywitać. Tłum napierał tak mocno, że w pewnej chwili kuzynostwo zostali rozdzieleni, a ludzka fala uniosła ich w przeciwne strony. Beth znalazła w końcu spokojny kąt, gdzie mogła przeczekać antrakt. Zaczęła się rozglądać, szukając wzrokiem Kita, ale nie było go w pobliżu. Obok niej stanął Markus Trevithick.
Opierał się nonszalancko o kolumnę, ramiona splótł na piersi. Mógłby tkwić tu przez całą noc. Od Beth dzieliło go zaledwie pół metra. Nieco rozbawiony obserwował ją uważnie. Wstrzymała oddech. Niewiele brakowało, żeby tłum znów uniósł ją w przeciwną stronę, ale w ostatniej chwili poczuła stanowczy uścisk silnego męskiego ramienia, które przytrzymało ją, nie pozwalając odejść.
– Otóż i moja tajemnicza dama. Nareszcie się spotkaliśmy. Nie wyobraża sobie pani, ile bali i rautów zaliczyłem przez ostatnie kilka dni w nadziei, że przypadkiem natknę się i na panią.
– Dobry wieczór, milordzie. Przykro mi, że przez wzgląd na mnie tak się pan nacierpiał.
i Markus popatrzył na nią z nieukrywanym zachwytem.
– Dzięki! Warto było włóczyć się po mieście, skoro panią znalazłem. – Podał Beth ramię i sam wsunął pod nie jej dłoń.
Poszli razem w głąb holu. Zrobiło się luźniej, więc spacerowali bez przeszkód. Beth daremnie szukała wzrokiem znajomych twarzy. Nie było dla niej ratunku.
– Wbrew pani obawom zapewniam, że chodziło mi tylko o rozmowę – skarcił ją dobrotliwie. – Oferta kupna była intrygująca, chciałem więc osobiście rozmówić się z panią.
– Interesy załatwia się przez pełnomocników, milordzie. Za to im płacimy. Dobrze rozumuję? – spytała z promiennym uśmiechem. – W ten sposób oszczędzamy sobie wysiłku, prawda?
– Owszem, ale w tym wypadku nie jest to żaden trud. Rozbroił ją przyjazny ton głosu. Spojrzała na niego spod rzęs. Uśmiechał się. Nagle zrobiło jej się gorąco i jednocześnie zimno. Usilnie starała się przywołać do porządku pobudzone zmysły.
– Gdyby dotrzymał pan słowa, można by uniknąć tych wszystkich kłopotów.
– Racja. – Pochylił się, aż poczuła na policzku jego oddech, i szepnął jej do ucha: – Ale wówczas nie osiągnąłbym swego celu, bo nie spotkalibyśmy się znowu, kochanie.
Beth przystanęła, spoglądając na niego karcącym wzrokiem.
– Proszę mnie tak nie nazywać! – syknęła. – Niech pan sobie zapamięta, że nie jestem… kobietą lekkich obyczajów gotową zaspokoić pańskie zachcianki.
– W takim razie po co stwarzać takie pozory? – spytał z uśmiechem Markus. – Zapewniam, że właściwa oferta zakupu Fairhaven zostałaby przeze mnie należycie rozważona.
Beth omal nie rozpłakała się z bezsilnej złości. Pozornie zabawny pomysł, żeby pójść incognito na bal wydany przez panie lekkich obyczajów, spowodował problemy przechodzące wszelkie wyobrażenie. Zastanawiała się, co ją napadło, żeby tańczyć z Markusem, a potem ciągnąć ową farsę. Feralnego wieczoru plan odebrania mu wyspy wydawał się jedyny w swoim rodzaju, ciekawy, wręcz roztropny, a Beth gratulowała sobie pomysłowości i odwagi. Teraz zdawała sobie sprawę, że zrodził się z przesadnej ekscytacji oraz nadmiaru wina. Zirytowana mocno zacisnęła usta.
– Działałam pod wpływem chwili. Dziś gorzko tego żałuję.
– To zrozumiałe. Jeśli istotnie jest pani tym, za kogo się podaje, a mianowicie damą z towarzystwa, krążące wśród znajomych plotki na temat owego wydarzenia byłyby dla pani katastrofą.
– Nie odważy się pan na taką podłość! – Beth spłonęła rumieńcem.
– Czemu nie?
Markus mówił tonem łagodnym i przyjaznym, lecz gdy spojrzała mu w oczy, zorientowała się, że jest uważnie obserwowana. Charlotte przewidziała, że mogą się pojawić komplikacje, choć sama Beth nie brała tego pod uwagę. Gdyby earl Trevithick ujawnił, że na balu cór Koryntu miał ren – dez – vous z wysoko urodzoną damą, która bawiła się tam, nie bacząc na swe pochodzenie, kto przyjmie za dobrą monetę wyjaśnienia niewinnej kobiety? Przeczucie podpowiadało jednak, że Markus nie wyrządzi jej chyba takiej krzywdy. Pod spojrzeniem szarosrebrzystych oczu twarz mu się wypogodziła i blask radości rozjaśnił ciemne tęczówki. Beth nagle zdała sobie sprawę, że stoją bardzo blisko. Palcami dotykała gładkiego materiału rękawa i ukrytych pod tkaniną twardych mięśni. Miłe ciepło emanowało ze smukłego ciała. Czuła na sobie uporczywy wzrok.
– Rzeczywiście ma pani na imię Elizabeth? – zapytał cicho.
– Tu jesteś, moja droga! – Beth wzdrygnęła się i odwróciła głowę, uwalniając się od hipnotycznych czarnych oczu. Zmierzała ku nim lady Fanshawe, cała w uśmiechach. Przez moment wodziła spojrzeniem od chrzestnej córki do Markusa. Sprawiała wrażenie zaskoczonej, lecz szybko odzyskała rezon.
– Och, lord Trevithick, prawda? Witam, milordzie. Nie wiedziałam, że zna pan moją podopieczną.
Beth wydawało się, że tonie, gdy patrzyła na kłaniającego się wytwornie Markusa. Była pewna, że łatwowierna matka chrzestna zdradzi mu zaraz wszelkie szczegóły z jej życia.
– Jakże się cieszę, że najmłodsze pokolenie dało sobie wreszcie spokój z waśnią rodową dzielącą Mostynów i Trevithicków – paplała lady Fanshawe. – Nie mogłam pojąć, co jest przyczyną niezgody. Jakieś błahe sprawy z zamierzchłej przeszłości… Przegrana bitwa, jeśli dobrze pamiętam?
– Raczej utracona wyspa, milady – poprawił Markus. Popatrzył na Beth, ale nie spojrzał jej w oczy. – Miałem nadzieję, że pani urocza podopieczna – dodał tonem wyrażającym zaciekawienie – powie mi coś więcej o tym sporze. Muszę wyznać, że ta kwestia mnie fascynuje.
Lady Fanshawe rozpromieniła się, gdy podał jej ramię. Wszyscy troje ruszyli w stronę loży.
– Naturalnie! Jestem pewna, że od Beth dowie się pan wszystkiego. Mostynowie od kołyski słuchają rodzinnych legend.
– Rozumiem – odparł z namysłem Markus. Coraz bardziej zbliżał się do celu i Beth zdawała sobie z tego sprawę, ale czuła się bezsilna i nie miała pojęcia, jak pokierować rozmową, żeby mu utrudnić jego zamiary. Dobrodusznej lady Fanshawe wyraźnie pochlebiało, że lord Threvithick interesuje się sprawami jej przyjaciół.
– Pani z pewnością dużo wie o tej rodzinie.
– Owszem. Davinia Mostyn, mama Beth, była przecież moją najlepszą przyjaciółką. Dobrze mówię, Beth, kochanie? Cóż to za tragedia! Lord i lady Mostyn zginęli w okropnym wypadku. Kit odziedziczył tytuł, a moja chrzestna córka poślubiła Franka Allertona.
Beth czuła, że pod jej palcami porusza się ramię Markusa.
– Nie wspomniała mi pani o zmarłym małżonku, lady Allerton – powiedział cicho, uśmiechając się do niej. Widziała tryumf w jego oczach. – To był wspaniały człowiek i wielki uczony. Podczas studiów zajmowałem się jego traktatem o hydrostatyce. Doskonale pamiętam to dzieło.
– Dziękuję – mruknęła, unikając jego wzroku. – Nauka rzeczywiście pasjonowała mojego męża.
Panie wróciły do loży na krótko przed rozpoczęciem drugiego aktu. Kit siedział już na swoim krześle. Zdziwił się, widząc je w towarzystwie lorda Trevithicka. Obaj ukłonili się sztywno. Markus ujął dłoń Beth.
– Będę zaszczycony, jeśli pozwoli się pani odwiedzić, lady Allerton – powiedział cicho, tak zaborczo przyglądając się Beth, że spłonęła rumieńcem. – Mieszka pani, jak mi się wydaje, na Upper Grosvenor Street, prawda?
– Tak, ale…
– W takim razie wkrótce złożę pani wizytę. – Skłonił się znowu. – Dobranoc, milady.
Beth przygryzła wargę i odprowadziła go wzrokiem, gdy szedł do loży Trevithicków. Miała wrażenie, że zawsze stawiał na swoim i nie liczył się z odmową. Teraz gdy lady Fanshawe powiedziała mu wszystko, co chciał wiedzieć, miał w ręku same atuty. Beth westchnęła ciężko i próbowała skupić się na przedstawieniu. Usiłowała przewidzieć, jakie będzie następne posunięcie Markusa.
– Nie przemawiają do mnie dzieła nowomodnych artystów – oznajmiła lady Fanshawe, oglądając pejzaż Johna Constable'a *. – Popatrzcie tylko na te świetlne refleksy i osobliwą fakturę. Obraz wygląda jak niedokończony. Brakuje mu… wytworności.
Beth wybuchnęła śmiechem. Podobały jej się pejzaże Constable'a. Patrząc na nie, tęskniła za sielskimi krajobrazami i świeżą morską bryzą. Przyjemnie było nie wychodząc z Royal Academy, na moment uciec od londyńskiego zgiełku i w ramie obrazu jak w otwartym oknie ujrzeć widoki natury, choćby nawet przy akompaniamencie narzekań lady Fanshawe skarżącej się na obolałe nogi.
– Skoro jest pani taka zmęczona, proszę usiąść. – Beth wskazała wygodną ławę umieszczoną pod oknem. – Chciałabym jeszcze rzucić okiem na obrazy pana Turnera. ** To mi zajmie pięć minut. Są w sali błękitnej.
Lady Fanshawe skinęła głową na znak zgody i z westchnieniem ulgi opadła na ławkę, żeby dać chwilę odpoczynku obolałym stopom.
– Nie spiesz się, dziecino – odparła, przymykając oczy. – Proponuję, żebyśmy w drodze powrotnej zajrzały jeszcze do sklepów na Bond Street. Wolę tamtejsze witryny niż te twoje pejzaże, ale dobry ton wymaga, żeby się tu pokazywać.
Pobłażliwie uśmiechnięta Beth przeszła do sąsiedniej sali. Widzów było sporo; galeria stała się modna. Lady Fanshawe miała rację, gdy mówiła, że ludziom z wyższych sfer wypada bywać na takich wystawach. Beth stanęła przed morskim pejzażem i westchnęła mimo woli. Szare fale wzburzonego morza i chmury kłębiące się nad horyzontem, a w oddali samotna wyspa…
– Śni pani na jawie?
Niespodziewanie usłyszała niski, trochę drwiący głos. Odwróciła głowę i napotkała badawcze spojrzenie Markusa Trevithicka. Poczuła, że rumieni się z wrażenia, więc pospiesznie odwróciła wzrok. Ostatnio znów wytrącił ją z równowagi, bo przez dwa dni daremnie go wypatrywała, nie przyznając nawet przed sobą, że czeka na obiecaną wizytę. Już podejrzewała, że o niej zapomniał, i nagle pojawia się niespodziewanie jak diabeł z pudełka.
– Witam pana. – Uśmiechnęła się uprzejmie, starając się nie dostrzegać jego nieskazitelnej elegancji. Znakomicie się prezentował w zielonym surducie z najprzedniejszego sukna i jasnych spodniach, które podkreślały muskulaturę nóg. – Mam nadzieję, że podoba się panu wystawa.
– Szczerze mówiąc, jestem tutaj wyłącznie przez wzgląd na panią. Przyszedłem z wizytą, ale powiedziano mi, że tu panią znajdę. Mam nadzieję, że da się pani namówić na małą przejażdżkę. Jest ciepły jesienny dzień, a mój powóz czeka przed galerią…
– Dziękuję, milordzie, ale towarzyszę lady Fanshawe – odparła z wahaniem Beth.
– Z pewnością zdołam ją przekonać, aby powierzyła panią mojej opiece. – Markus uśmiechnął się do niej. – Rzecz jasna, o ile pani sobie tego życzy, lady Allerton. Trwająca od wieku rodowa waśń nie jest przecież żadną przeszkodą.
Beth nie umiała powstrzymać śmiechu.
– Co za głupstwa! Mogę zaryzykować, ale…
– Będzie pani wobec mnie bezlitosna, ponieważ wbrew nakazom honoru odmówiłem wydania Fairhaven. Proszę się zastanowić… – Pochylił się w jej stronę. – Teraz ma pani sposobność, aby mnie przekonać do naprawienia błędu. Spróbuje pani?
Ciemne oczy spoglądały na Beth wyzywająco. Od razu spochmurniała.
– Wydaje mi się, milordzie, że trzyma pan w ręku wszystkie atuty. Mogę przegrać choć dokładałabym wszelkich starań, aby pana przekonać, jak bardzo zależy mi na tej wyspie. Nie mam wpływu na pańskie decyzje.
Markus uśmiechnął się ironicznie.
– Proszę mi wierzyć, lady Allerton, już wcześniej zrobiła pani na mnie ogromne wrażenie. Wszystko zależy od pani.
– Proszę ze mnie nie kpić, milordzie. – Zarumieniona. Beth odwróciła wzrok.
– Mówi pani serio? – Podał jej ramię i wyprowadzili z błękitnej sali. – Tak bardzo lubię droczyć się z panią, że trudno oprzeć się pokusie. I cóż? Podejmie pani wyzwanie?
– Jeśli ma pan na myśli przejażdżkę, zgoda. To będzie miłe urozmaicenie.
– Dokonała pani właściwego wyboru. Cieszę się, bo nie zawsze postępuje pani właściwie, prawda, lady Allerton?
– Oczywiście w każdej chwili mogę zmienić zdanie, milordzie. – Beth zmierzyła go groźnym spojrzeniem. – Wystarczy jedna aluzja i tak zrobię.
Markus pochylił głowę w ukłonie.
– Trzeba to omówić. Jest pani osobą stanowczą i niezależną. To rzadkość wśród dam.
– Ma pan rację, choć muszę przyznać, jestem za to karcona – dodała kpiąco. Pomyślała o napomnieniach Charlotte, krytykującej często jej zachowanie. – Moim zdaniem wyrosłam na uparciucha, ponieważ byłam jedynaczką. Rodzice mi pobłażali. Mogłam robić, co mi przyszło do głowy; stąd mój upór i zadufanie w sobie. Mój zmarły mąż…
– Tak? – Wyraźnie zaciekawiony Markus spojrzał na nią z ukosa. W samą porę ugryzła się w język, opanowując potrzebę zwierzeń.
– On również był niezwykle pobłażliwy, dobry… Rozpieszczał mnie. Byłam szczęściarą.
– Wyszła pani za mąż jako młodziutka dziewczyna – zauważył Markus. – Teraz również trudno uznać panią za matronę w podeszłym wieku. Ile czasu minęło od jego śmierci? Beth pochyliła głowę, żeby rondo kapelusza osłoniło jej twarz. Markus nadal mierzył ją badawczym spojrzeniem. Zachowała miłe wspomnienie o Franku, wczesne zamążpójście oznaczało jednak dla niej ostateczny kres młodzieńczej swobody i przymusowe wejście w dorosłe życie. Poślubiła człowieka starszego niż jej ojciec. Frank okazywał jej serdeczność i traktował jak ulubioną siostrzenicę, w ich związku nie było namiętności.
– Rozumiem – powiedział Markus. Zirytowana Beth podejrzewała, że naprawdę czyta w jej myślach.
– Kochani! – zawołała lady Fanshawe. Na ich widok wstała z ławki, krzywiąc się lekko. Powitała Markusa jak starego przyjaciela rodziny, więc Beth poczuła się nieco zbita z tropu. Z rezygnacją przyjęła fakt, że w minutę przekonał starszą panią, aby pozwoliła mu zabrać ją na przejażdżkę.
– Jestem ogromnie zobowiązana, że zaopiekuje się pan lady Allerton – perorowała uradowana matrona. – Potrzebuję odpoczynku, i to natychmiast. Zamierzałam przejść się po sklepach na Bond Street, ale nie mam na to sił. Zwiedzanie wystaw malarskich jest bardzo wyczerpujące.
Razem opuścili galerię. Markus przywołał dorożkę i polecił woźnicy zawieźć lady Fanshawe do domu, a następnie zaprowadził Beth do swojego powozu. Dzień był jasny, pogodny, a blade, jesienne słońce dość mocno przygrzewało. Idealna pora na spokojną przejażdżkę po parku. Beth była trochę zirytowana, bo zbyt często przystawali, żeby powitać znajomych Markusa. Z rzadka trafiał się ktoś z jej niewielkiego towarzyskiego kręgu. W krótkim czasie została przedstawiona tylu osobom, że w głowie jej się mąciło od nadmiaru tytułów i nazwisk.
Gdy skręcili nareszcie w spokojniejszą alejkę, Markus popatrzył na Beth z przepraszającym uśmiechem.
– Proszę o wybaczenie, ale takie są konsekwencje przejażdżki w godzinach, kiedy modne towarzystwo wylęga masowo do parku. Trudno wtedy normalnie rozmawiać.
– Ma pan w Londynie wielu przyjaciół – odparła uprzejmie Beth, myśląc o damach, które rzucały na nią ciekawskie spojrzenia, a także o dżentelmenach śmiało taksujących ją wzrokiem niczym młodą klacz.
– Znam wielu ludzi, lecz jeśli chodzi o przyjaciół… – Pokręcił głową. – Mógłbym ich policzyć na palcach jednej ręki. Aha, omal nie zapomniałem, lady Allerton! – Dłonią ukrytą w rękawiczce ścisnął jej palce. – Nie mogę zaliczyć pani do grona swoich przyjaciół, bo jesteśmy zaprzysięgłymi wrogami, prawda? Opowie mi pani ze szczegółami o naszej waśni rodowej?
– O waśni… – powtórzyła machinalnie, spoglądając w jego ciemne oczy. Na moment zatonęła w nich i zapomniała o całym świecie, lecz po chwili wzięła się w garść. Trzeba potraktować tę przejażdżkę jako sposobność do przekonania Markusa, że odzyskanie wyspy Fairhaven jest dla niej szalenie ważne. Jeśli będzie się płonić i tracić głowę z powodu jego bliskości, nic na tym nie zyska. Cofnęła dłoń, f której dotykał ręką, a on uśmiechnął się lekko. – Niezgoda między naszymi rodami datuje się od czasów wojen domowych *. – Beth odchrząknęła, starając się mówić spokojnie i rzeczowo. – Mostynowie trzymali z królem, Trevithickowie opowiedzieli się po stronie parlamentu.
Kiedy sir James Mostyn udał się na wygnanie, towarzysząc królowi Karolowi II, wasza rodzina skorzystała z okazji i ukradła… to znaczy zagarnęła nasze dobra.
– To istotnie była kradzież – poprawił spokojnie Markus. – Obawiam się, lady Allerton, że w naszej rodzinie wielu jest znakomicie prosperujących łotrów i złodziei.
– To hańba bogacić się na cudzej krzywdzie! – odparła zapalczywie Beth. – Co gorsza, w czasach Restauracji Mostynowie odzyskali tylko znikomą część swoich dóbr, bo Trevithickom udało się przekonać króla o swej niezachwianej lojalności, a więc o żadnej karze nie było mowy.
– Widzę, że ma pani silne poczucie sprawiedliwości, lady Allerton – zauważył Markus. – Niestety, bogactwo naszej rodziny, podobnie jak wielu innych, wzięło się z oszustw i dwulicowości.
– Nie brzmi to zachęcająco, milordzie. – Beth obrzuciła go surowym spojrzeniem.
– Widzę, że przodkowie zrobili mi niedźwiedzią przysługę, ponieważ za sprawą ich wątpliwych zasług nie wkupię się w pani łaski. Przeczuwam jednak, że najgorsze jest przed nami. Śmiało! Proszę mnie nie oszczędzać.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Jak zwykle mówił kpiącym tonem, ale sprawiał wrażenie zafrapowanego jej opowieścią. Poruszyła się niespokojnie.
– Mam nadzieję, że pana nie zanudzam.
– Ależ skąd! Słucham pilnie.
Beth uświadomiła sobie, że Markus jest z nią szczery. Luźno trzymał lejce, a konie, bardzo dobrze ułożone i świetnie utrzymane gniadosze, wolnym truchtem szły pustą alejką. Markus skupił na Beth całą uwagę. Poczuła się nieswojo, kiedy uświadomiła sobie, ile serdeczności i prawdziwej ciekawości dostrzega w jego spojrzeniu.
– Tak… Na czym skończyłam? Przez sto lat wasza rodzina prosperowała znakomicie, a my ledwie wiązaliśmy koniec z końcem, lecz wyspa nadal była naszą własnością. – Popatrzyła na Markusa, zapominając na moment, że nie on odebrał Fairhaven jej dziadkowi. Zasłyszane w dzieciństwie straszliwe opowieści o nikczemnych intrygach Trevithicków głęboko wryły jej się w pamięć. – Mój dziadek odziedziczył rodzinne dobra. Postanowił przejść do kontrataku i wystąpił przeciwko pańskiemu dziadkowi. Śmiało rzucił wyzwanie lordowi George'owi Trevithickowi.
– Dziadek George. Nazywano go Wrednym Lordem. Wiele słyszałem o jego występkach. Podobno w młodości współdziałał z przemytnikami, piratami oraz wszelkiej maści złoczyńcami, dzięki którym mógł ciągnąć wielkie zyski.
– Zapewne tak było. W jednej kwestii nie mam wątpliwości. Nasi dziadkowie byli zażartymi wrogami. W pewną, burzliwą marcową noc mój dziadek płynął w stronę Fairhaven, nie wiedząc, że lord już tam wylądował, a rabusie czekają na łup. Wiatr był silny. W ciemnościach mój dziadek nie zorientował się, że lampy sygnalizacyjne ustawione na brzegu wskazujące drogę do portu zostały rozmieszczone nie przez jego służbę. Wrogowie użyli podstępu. – Beth westchnęła głęboko. – Statek się rozbił, wszyscy marynarze zginęli, skrzynia pełna kosztowności poszła na dno. Mój dziadek jako jedyny dotarł do brzegu, ale został napadnięty przez Wrednego Lorda i zginął w walce. Tamten ukradł jego miecz zwany Saintonge, który od wieków był w naszej rodzinie, a także zajął wyspę. I co pan na to, milordzie?
Nieco zdyszana Beth skończyła rodzinną historię i spojrzała wyczekująco na Markusa. Ta legenda powinna być opowiadana w ciemną, burzliwą noc, a nie przy dziennym świetle i ładnej pogodzie, w uroczej parkowej alei. Trudno też bytu uwierzyć, że oboje wywodzą się od antenatów, którzy zaledwie pół wieku temu walczyli na śmierć i życie, chcąc się nawzajem pognębić. Spór dwu bezlitosnych przeciwników, prymitywny i pozbawiony sensu, byłby dziś nie do pomyślenia. Beth spojrzała ukradkiem na swego towarzysza. Dżentelmen w każdym calu, pomyślała. Po chwili zaczęła się zastanawiać, czy to nie pozory. Wiedziała, że Markus kryje w sobie niezgłębione pokłady bezwzględności. Nie była tak – że pewna samej siebie. Jak daleko byłaby zdolna się posunąć, żeby odzyskać rodową własność? Upór i nieustępliwość Mostynów miała we krwi. Może oboje z Markusem byli nieodrodnymi potomkami swych antenatów?
Earl popędził konie, które przyspieszyły i przeszły w kłus. – Jak pani ocenia tę opowieść? – Z uśmiechem odwrócił się do Beth. – Muszę przyznać, że mój dziadek wyszedł w niej na ostatniego łotra. Mam kilka wątpliwości, droga lady Allerton. Dlaczego stary Mostyn żeglował nocą po niebezpiecznych wodach? Czemu miał ze sobą skrzynię wypełnioną złotem i kosztownościami? Jego postępowanie nie wydaje się pani mocno podejrzane?
Beth patrzyła na niego bez słowa. Wcześniej nie przyszło jej do głowy, żeby kwestionować rodzinną legendę. Doskonale pamiętała nianię Maddy, która przy migotliwym blasku świec opowiadała jej przed zaśnięciem o niedoli dziadka. Beth wyobrażała sobie zwodnicze światło lamp rozstawionych przez rabusiów na klifowym wybrzeżu, trzask rozrywanych ostrymi skałami drewnianych burt, ciepłe refleksy idące od złotych monet, które spadały w morską toń. Nie przyszło jej do głowy zastanawiać się, dlaczego dziadek wziął ze sobą skrzynię złota ani czemu płynął na wyspę nocą, w czasie burzy. Dopóki Markus nie zadał tych pytań, w ogóle nad tym nie myślała.
Zmarszczyła brwi i popatrzyła na niego z namysłem.
– Przyznaję, że to osobliwe…
– W rzeczy samej. Ta sprawa aż się prosi, żeby popłynąć na Fairhaven i tam dojść prawdy. – Markus uśmiechnął się szeroko. – Lady Allerton, czy zechce pani towarzyszyć mi w takiej wyprawie, gdybym o to poprosił?
Beth udawała zaszokowaną.
– Towarzyszyć panu? Ależ skąd, milordzie! To niemoralna propozycja!
– Jakaż szkoda! Nie wątpię, że uczyniłaby pani wszystko, byle tylko Fairhaven znów była wasza.
Spoczywające na kolanach i ukryte w rękawiczkach dłonie Beth zacisnęły się mocno.
– Czuję, że powinnam tego dokonać. Duch mojego dziadka nie zazna spokoju…
– Chyba nie chce pani – przerwał z uśmiechem Markus – ciągnąć rodowej waśni jedynie przez wzgląd na spokój duszy swego dziadka. – Znowu przełożył lejce do jednej ręki, a drugą ścisnął jej palce. Tym razem znieruchomiała pod jego dotknięciem. – Mam wrażenie, lady Allerton, że my dwoje potrafimy zakończyć wreszcie swary naszych rodzin.
– Obyśmy byli w stanie tego dokonać – przytaknęła, udając, że nie pojmuje ukrytego znaczenia jego słów. – Proponuję, żeby na znak dobrej woli zaakceptował pan moją ofertę kupna wyspy, naprawdę bardzo korzystną i…
– Owszem, niemal bajeczną. Fairhaven nie jest tyle warta.
– Czy względy uczuciowe można przeliczyć na pieniądze? Dla mnie Fairhaven jest bezcenna.
– Rozumiem – odparł z namysłem Markus. Twarz mu się wypogodziła – Ta wyspa stała się pani obsesją, prawda, lady Allerton? Zastanawiam się, jak daleko byłaby pani gotowa się posunąć, byle dopiąć swego.
Beth popatrzyła na niego bez słowa. To samo pytanie usłyszała niedawno od Charlotte, ale puściła je wówczas mimo uszu. Kiedy zadał je Markus, a więc zupełnie obcy człowiek, zaczęła się nad tym zastanawiać. Najbardziej niepokoiła ją dwuznaczność niektórych jego sugestii. Popatrzyła mu prosto w oczy.
– Nie wiem, czy dobrze pana zrozumiałam, milordzie. Moja oferta została odrzucona?
– Bardziej podobała mi się poprzednia – odparł z namysłem Markus.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Słońce schowało się za chmurę i nagle zrobiło się chłodno. Beth drżała pod peleryną, lecz nie z zimna.
– Upojna noc za akt własności, milordzie? Markus wybuchnął śmiechem.
– Cóż za szczerość! Nie owija pani w bawełnę! Odniosłem wrażenie, że na początku naszej znajomości miała pani wobec mnie całkiem inne zamiary. To pani zaproponowała stawkę w naszej rozgrywce…,.
– Pan przegrał i nie dotrzymał słowa – żachnęła się. – Dlatego musiałam podbić stawkę.
– Ma pani, rzecz jasna, na myśli swoje propozycje finansowe. Jak mówiłem, chciałbym wrócić do pierwszej, zdecydowanie przyjemniejszej oferty.
Beth była na siebie wściekła, bo czuła, że znów się rumieni. Próbowała zachować spokój, co nie było łatwe, ponieważ w głębi ducha pragnęła tego samego co on. Chętnie oddałaby się w zamian za akt własności wyspy Fairhaven. Ale to przecież niemoralne! Bezwstydne! A jednak takie kuszące…
Beth spochmurniała.
– Tamta gra była wyłącznie środkiem do osiągnięcia celu. Nie mam zwyczaju się sprzedawać.
– Rozumiem. – Markus zatrzymał powóz pod gałęziami wielkiego dębu, z których opadły już liście. – W takim razie sama gra była dla pani wielce ryzykowna.
– Owszem – przyznała Beth, spoglądając mu prosto w oczy. – Nie ukrywam, że gdybym przegrała, nic by pan na tym nie zyskał, bo nie mogłabym spełnić obietnicy. Pan również nie dotrzymał słowa.
– Słuszna uwaga. – Markus znowu wybuchnął śmiechem. – Muszę przyznać, że byłem zawiedziony. Miałem nadzieję, że jednak da się pani namówić…
– Czyżby? W takim razie źle mnie pan ocenił, milordzie.
W jej oczach dostrzegł ostrzegawcze błyski. – Jak wspomniałam, nie jestem kurtyzaną. Proszę łaskawie odwieźć mnie do domu.
– Doskonale! – W głosie Markusa pobrzmiewał ton rozbawienia i zachwytu. – Nie będę więcej droczyć się z panią, milady. Skoro błędnie panią oceniłem, nie ulega wątpliwości, że musimy się lepiej poznać, ale to przyjdzie z czasem.
Beth wcale nie była zachwycona takim postawieniem sprawy. Przede wszystkim miała osobliwe przeczucie, że Markus w gruncie rzeczy doskonale ją rozumie, choć lubi się przekomarzać. Spore obawy wzbudziła w niej sugestia dotycząca wzajemnego poznania, bo kobiecy instynkt podpowiadał, że może to być proces wielce niebezpieczny.