Po południu zmieniła się pogoda. Nim czwórka podróżnych opuściła Shepton Mallet, niebo było zachmurzone, a gdy mijali Glastonbury, padał już deszcz i wiał silny zachodni wiatr.
– Nie zazdroszczę panom – mruknęła Charlotte, spoglądając przez okno karety na zacinający deszcz. – W otwartym powozie zmokną i okropnie zmarzną. Jeśli utrzyma się taka pogoda, drogi rozmokną i trzeba się będzie zatrzymać w najbliższej gospodzie.
Beth milczała. Spała zbyt krótko i w głębi ducha podejrzewała, że Markus obudził całe towarzystwo dość wcześnie, żeby jej dokuczyć. Przez niego była teraz zmęczona i senna. Sam powiedział wczoraj wieczorem, że nie ma pośpiechu, lecz wbrew temu pół do ósmej zapukał do ich drzwi.
Osowiała i poirytowana Beth nie chciała się wyżywać na Bogu ducha winnej kuzynce. Dziś rano już się posprzeczały, bo Charlotte czuła się dotknięta, że Beth postanowiła wyjechać sama, zostawiając ją na łasce losu. Pogodziły się w końcu, lecz Charlotte omal wszystkiego nie zepsuła, stwierdzając autorytatywnie, że plan kuzynki był idiotyczny i niedopracowany, więc nie dałby żadnych efektów. Beth miała na końcu języka złośliwą uwagę, lecz wolała się nie odzywać. Wiedziała, że racja jest po stronie Charlotte, która powtarzała często, że prawdziwa dama nie toleruje pośpiechu i wszystko toni z namysłem. Beth sama gotowa była także przyznać, że ma obsesję na punkcie Fairhaven, co również nie licowało z godnością arystokratki.
Zirytowana i zmęczona, wierciła się na wyściełanej kanapie powozu, który dziś z niewiadomych przyczyn wydawał jej się niewygodny. Wielogodzinna bezsenność zamiast odkrywczych przemyśleń i wniosków przyniosła tylko znużenie. Beth nadal nie miała pojęcia, jak przechytrzyć Markusa i przybyć na Fairhaven, zanim on tam dotrze. Wzdychała, spoglądając na strugi deszczu. Nic już nie szło zgodnie z planem. Wyprawa na Fairhaven, która przed kilkoma dniami wydawała się ekscytującą i romantyczną przygodą, wyglądała teraz na marną farsę. Markus trzymał w ręku wszystkie atuty, więc rozsądek nakazywał wycofać się z gry i ustąpić miejsca oponentowi, na co tamten zapewne liczył w głębi ducha.
Sam Markus także był dla niej nie lada problemem. Im dłużej przebywała w jego towarzystwie, tym większe groziło jej niebezpieczeństwo. O miłości wiedziała tyle, co niewinne dziewczątko debiutujące w wielkim świecie. Uciekała przed Markusem, ale odpychając go, próbowała także stłumić uczucie, którym go darzyła. W pewnym sensie walczyła sama ze sobą. Przyciągał ją niczym magnes. Chętnie by ją uwiódł, gdyby się na to zgodziła, ale nie miała pojęcia, czy naprawdę mu na niej zależy. Z ponurą miną obserwowała krople deszczu na szybie. Być może Markus uznał, że musi ją zdobyć, bo takie są reguły gry, którą ze sobą prowadzili.
Ledwie ta myśl przemknęła jej przez głowę, powóz stanął i w oknie ukazała się jego smagła twarz. Spływały po niej krople deszczu, mokre włosy przylepiły się do skóry, płaszcz nasiąkł wodą. Beth opuściła szybę.
– Miłe panie, pogoda jest fatalna, nie sprzyja podróżowaniu. Niedaleko stąd leży osada zwana Ashlyn. Mieszka tam mój znajomy. Jeśli nie mają panie nic przeciwko temu, pojedziemy do niego na plebanię i poprosimy, aby zechciał udzielić nam schronienia, przynajmniej dopóki nie przestanie padać.
Wyraziły zgodę i oba powozy natychmiast ruszyły.
– Lord Trevithick przyjaźni się z duchownym – powiedziała z uznaniem Charlotte. – Nie może być nikczemnikiem, skoro taki człowiek przyjmuje go w swoim domu.
Beth roześmiała się głośno.
– Daruj, Charlotte, ale czasami bywasz naiwna jak pensjonarka, chociaż jesteś ode mnie starsza. Nie brak duchownych, którzy mają na sumieniu znacznie więcej grzechów, niż plotkarze przypisują lordowi Markusowi. W porównaniu z fałszywymi świętoszkami jest prawdziwym wzorem cnót.
Charlotte naburmuszyła się, ale nie protestowała. Powóz minął solidną bramę i zatrzymał się przed masywnym kamiennym budynkiem znacznie bardziej okazałym od plebanii, które znała Beth.
– Widzę, że przyjaciele lorda Trevithicka ładnie się tu urządzili – odezwała się, gdy wszyscy czworo podeszli do ozdobionych tympanonem frontowych drzwi.
Podobne wrażenie odniosła, gdy znaleźli się w środku. Schludna gospodyni natychmiast pobiegła zawiadomić wielebnego Marcha, a tymczasem goście podziwiali wykładany marmurem hol, szerokie schody i kolekcję rodzinnych portretów w złotych ramach. Beth przyglądała się wizerunkowi uroczego chłopca, gdy z bocznego korytarz wybiegł niewysoki dżentelmen w grubych okularach. Mrugał oczyma jak typowy krótkowidz. Na widok Markusa uśmiechnął się z rozrzewnieniem i wyciągnął rękę.
– Mój chłopcze! Jak miło znów cię widzieć! A to Justyn! Wielebny March z równym entuzjazmem uścisnął dłoń młodszego z Trevithicków. – Twoja droga matka bardzo się ucieszy z tych odwiedzin. Niedawno byłem u niej na herbacie. Jej zdaniem najwyższy czas, żebyś się ożenił. – Duchowny odwrócił się i dostrzegł Charlotte oraz Beth. – Och, cóż za nietakt! Ale ze mnie gbur! Zechcą panie wybaczyć, ale tak słabo widzę, że z daleka nie dostrzegłem miłych gości. Proszę się na mnie nie gniewać. Witam w moich skromnych progach.
Markus podszedł bliżej i uśmiechnął się lekko.
– Lady Allerton, oto wielebny Theophilus March, mój nauczyciel sprzed lat. Taką pokutę niebiosa wyznaczyły mu za dawne grzechy. Sir, chciałbym przedstawić lady Allerton i jej kuzynkę, panią Cavendish. Jesteśmy w drodze do Devon, ale fatalna pogoda utrudnia podróż, więc proszę nam okazać trochę miłosierdzia…
– Ależ naturalnie! – Theo March ujął dłoń Beth i mocno nią potrząsnął. – Allerton? Cavendish? Mam nadzieję, że nie jest pani krewną Hugo Cavendisha – zwrócił się do Charlotte.
– To daleki kuzyn mojego męża – odparła nieco rozbawiona. – Nie widziałam go nigdy na oczy.
– Niestety, uczyłem tego gagatka. – Wielebny Theo March załamał ręce. – Beznadziejny przypadek. W dzieciństwie był krnąbrny i nieprzewidywalny, a gdy osiągnął wiek męski, sam ściągnął na siebie zgubę. Chwała Bogu, że nie łączą z nim pani więzy krwi.
– Wszyscy doprowadzaliśmy pana czasem do rozpaczy – odparł ugodowo Markus. – Pamiętam, że wiedza niełatwo wchodziła mi do głowy.
– Matematyka całkiem nieźle, ale z greki pała – oznajmił belferskim tonem wielebny Theo i zwrócił się do Beth. – Znałem pani męża, lady Allerton. To był człowiek wielkiego umysłu, całkowicie oddany nauce. Bardzo nas zaskoczył – wiadomością o ślubie. Wróćmy jednak do naszych spraw. Pani Morland wskaże państwu pokoje. Na pewno chcecie trochę odpocząć przed kolacją.
– Przepraszam, jeśli poczuła się pani dotknięta uwagami wielebnego Theo – szepnął Markus do ucha Beth, gdy duchowny poszedł naradzić się z gospodynią. – Brak mu taktu, ale ma złote serce.
Beth uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Zapewniam, że podobnie jak Charlotte nie żywię do niego urazy. Wygląda na oryginała. To bardzo zacnie z jego strony, że zechciał udzielić nam schronienia.
Nie uszło jej uwagi, że zafrasowany Markus od razu się rozchmurzył.
– Cieszę się, że tak pani do tego podchodzi. Wielu ludzi obraża się na niego, bo głosząc kazania, nie przebiera w słowach i mówi szczerze, co myśli. Niektórzy chętnie by go stąd przepędzili, ale pochodzi z zamożnej rodziny, do której należy ta parafia, więc nie da się go stąd usunąć.
Wkrótce zjawiła się pani Morland, która zaprowadziła ich na górę i wskazała pokoje. Beth przypadła ładna, wygodna sypialnia z oknami wychodzącymi na południe. Widziała przez nie odlegle wzgórza. Popatrzyła na zegar. Do kolacji zostało jeszcze parę godzin, więc szybko zdjęła wilgotne ubranie i położyła się do łóżka, żeby uciąć sobie drzemkę. Siennik był miękki, kołdra lekka i ciepła. Na wygodnym posłaniu Beth szybko zasnęła. Wkrótce przyśnił jej się Markus. Biegł za nią po plaży, a potem rzucił się w morskie fale. Obudziła się zgrzana i wystraszona, na zmiętej pościeli. Nie wypoczęła jak należy. Za pół godziny miała zejść na kolację, więc niechętnie podniosła się z łóżka, umyła twarz i włożyła wyjściową kreację. Miała ze sobą tylko jedną, ze srebrzystego jedwabiu i koronki. Suknia była trochę pognieciona, więc Beth wezwała pokojówkę, która najpierw zabrała się do prasowania, a potem ułożyła jej włosy i wplotła w nie srebrzystą wstążkę.
Gdy Beth zeszła na dół, całe towarzystwo zebrało się już w salonie. Ucieszyła się, że zadała sobie tyle trudu, aby mimo zmęczenia podróżą ładnie wyglądać tego wieczoru. Panowie w czerni i bieli prezentowali się znakomicie, a Charlotte jak zwykle sprawiała wrażenie osoby, która przed chwilą wyszła z najlepszego salonu mód na Bond Street. U jej boku puszył się Justyn Trevithick, zdecydowany bronić swej wybranki przed wyimaginowanymi adoratorami. Beth pomyślała, że ta feralna podróż ma swoje dobre strony: jedna zakochana para z pewnością stanie na ślubnym kobiercu. Beth była gotowa o to się założyć.
Markus podszedł bliżej i ujął jej dłoń, patrząc z nieukrywanym podziwem, więc tym bardziej cieszyła się, że zadbała o wygląd.
– Lady Allerton, jak zawsze piękna. Czy mogę zaproponować kieliszek znakomitej ratafii? Theo wie, co dobre.
Wkrótce stało się dla wszystkich oczywiste, że wielebny Theo ma nie tylko świetnie zaopatrzoną piwniczkę, lecz także doskonale karmi. Potrawy były znakomite, wina przednie, a uroczy duchowny bawił gości anegdotami z życia parafii i opowiastkami o młodzieńczych wybrykach Markusa. Nim panowie wyszli, żeby wypić porto, wszyscy czuli się jak przyjaciele. Nawet Beth zapomniała o zażartym sporze dotyczącym prawa własności Fairhaven. Pomyślała o tym przelotnie, gdy szykowała się do snu, lecz zdecydowanie odsunęła od siebie ten problem. Uznała, że dopiero jutro stawi mu czoło i dzięki temu spała spokojnie, głęboko, bez męczących snów.
– Fatalnie się czuję! Co za ból! – jęczała Charlotte następnego ranka, siedząc na łóżku. Skrzywiona z bólu śliczna twarzyczka w obramowaniu koronkowego czepka wyrażała obawę i rozpacz. – Sama jestem sobie winna. Nie powinnam jeść deseru. Nasączone sherry ciasto biszkoptowe z owocami i bitą śmietaną to dla mnie zabójcza mieszanka. Przecież wiem, że po takich słodkościach mam zawsze migrenę. No i proszę! Głowa mi pęka. – Skrzywiła się, gdy Beth uchylili nieco zasłony i promień światła padł na łóżko. – Błagam, nie!
Beth natychmiast zaciągnęła zasłony, podeszła do łóżka i usiadła na brzegu posłania. Poranek był śliczny, więc miała ochotę wyjść na świeże powietrze. Chętnie otworzyłaby okna w sypialni chorej, ale wiedziała, że Charlotte nie toleruje światła, kiedy boli ją głowa. Miała też poczucie winy, bo zdawała sobie sprawę, że nie tylko biszkopt z owocami był przyczyną migreny. Wywołały ją również trudy podróży oraz konieczność zawierania nowych znajomości, co wrażliwą kuzynkę całkiem wytrącało z równowagi. Gdyby nie fanaberie i kaprysy Beth, teraz spędzałaby miło czas w swoim londyńskim domu.
– Co ci przynieść, kochanie? Może wodę różaną albo jakiś napój? – spytała troskliwie. Charlotte krzywiąc się z bólu, pokręciła głową. – Naprawdę? W takim razie dam ci spokój.
Beth wyszła z sypialni i cicho zamknęła za sobą drzwi. Po ostrym ataku migreny Charlotte co najmniej jeden dzień dochodziła do siebie, a więc nie było mowy o rychłym wyjeździe. Beth zdawała sobie sprawę, że musi zdobyć się na cierpliwość. Nie miała jej zbyt wiele, lecz znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Nie mogła zostawić kuzynki w potrzebie. Miała tylko nadzieję, że wielebny Theo zechce ich nadal gościć.
W domu panowała cisza. Beth zeszła do jadalni na śniadanie. Zastała tam jedynie Markusa, który siedział przy kominku i czytał gazetę. Na widok Beth natychmiast przerwał lekturę. Wstał z fotela i pomógł młodej damie usiąść przy stole. Przez cały czas czuła na sobie jego przenikliwy wzrok.
– Witam, lady Allerton. Mam nadzieję, że dobrze pani spała.
– Znakomicie. – odparła zgodnie z prawdą. – Niestety, moja kuzynka czuje się fatalnie i dlatego dzisiaj nie opuści pokoju.
– Ogromnie mi przykro – odparł z powagą Markus. – Rozumiem, że nie będzie pani nalegała, abyśmy jak najszybciej ruszyli w dalszą drogę. Co za ulga! Tak się składa, że Justyn pojechał odwiedzić matkę mieszkającą w Nether Stowey, a wielebny Theo został wezwany do chorego parafianina, który podobno dwa razy w miesiącu żegna się z życiem. Moim zdaniem dla obu panów te odwiedziny stały się niezbędnym rytuałem. Theo zabiera parę butelek czerwonego wina, które sączą we dwóch, czekając, aż krowy wrócą z pastwiska. Należy przypuszczać, że nasz gospodarz pojawi się dopiero na kolacji.
– A więc jesteśmy zdani tylko na siebie – podsumowała, spoglądając na niego dość niepewnie.
– We wszystkim – przytaknął z kpiącym uśmiechem. – Nie będę narzucać pani swego towarzystwa, jeśli nie będzie miała pani na nie ochoty, ale byłbym zachwycony, gdybyśmy mogli spędzić razem cały dzień. Co pani na to?
Zawahała się, ukrywając uśmiech, ponieważ jego propozycja wydała jej się nadzwyczaj interesująca. Sięgnęła po grzankę i wolno smarowała ją masłem.
– Kto wie? Może dam się przekonać…
– Znakomicie! – Markus uśmiechnął się szeroko i podał jej filiżankę herbaty. – Theo, jak przystało na urodzonego ziemianina, posiada nie tylko zacną piwniczkę, lecz także kilka dobrych koni. Ma pani chęć na konną przejażdżkę?
Beth oczy się zaświeciły. Przy tak pięknej pogodzie grzechem byłoby siedzieć w domu. Uznała, że przejażdżka po okolicy to doskonały pomysł.
– Zgoda. Jestem pewna, że czeka nas bardzo przyjemny dzień, milordzie, jeśli powstrzymamy się od kłótni o Fairhaven.
Uradowany Markus zerwał się na równe nogi.
– W takim razie od tego momentu nie rozmawiamy o wyspie. – Podszedł do drzwi. – Przepraszam. Dopilnuję, żeby osiodłano konie.
Beth pospiesznie dokończyła śniadanie i pobiegła do swego pokoju, żeby włożyć amazonkę. Poczuła miły dreszcz, przenikający ją łagodnie niczym promień słońca. Nie mogła doczekać się przejażdżki.
Dzień z Markusem bez kłótni o Fairhaven wydawał się nierealną sielanką. To jedynie chwilowy rozejm, nie zaś ostateczne rozstrzygnięcie sporu, ale dobre i to, pomyślała.
Przez jakiś czas jechali konno wiekową zieloną aleją biegnącą z Ashlyn w stronę wybrzeża. Rzadko się odzywali. Słowa nie były potrzebne. Słońce przygrzewało, ptaki śpiewały. Krajobraz przybrał jesienne barwy. Wszechobecny jesienny dym wypełnił powietrze. Beth odczuwała osobliwe zadowolenie oraz spokój, jakiego dotąd nie zaznała. Cieszyła się towarzystwem Markusa, serdecznością jego uśmiechu, brzmieniem głosu oraz lekkim dotknięciem ręki, którym bez słów zwracał jej uwagę na piękny widok albo ciekawostkę. Zamiast ustawicznego niepokoju, który pojawiał się w obecności Markusa, ogarnęło ją poczucie harmonijnego współistnienia, ale zdawała sobie sprawę, że to ukojenie jest pozorne. Oboje byli świadomi silnego magnetyzmu, który nieustannie ich do siebie przyciągał.
Wkrótce zaczęli się częściej odzywać i chętniej rozmawiali. Markus opowiedział, jaka była jego reakcja na konieczność porzucenia kariery dyplomatycznej i przejęcia rodowej schedy. Beth odwzajemniła się, mówiąc o Mostynach, i a także o swojej przyjaźni z Charlotte i Kitem. Czas mijał szybko i wkrótce nadeszła pora drugiego śniadania. Markus zaproponował powrót do Ashlyn. Beth ze zgrozą stwierdziła, że mimo wczesnej pory jest okropnie głodna. Zapewne ruch na świeżym powietrzu zwiększył jej apetyt. Trochę żałowała, że wyprawa we dwoje dobiega końca, ale przed nimi jeszcze popołudnie i być może kolejna przejażdżka. Zastanawiała się, czy nie namówić Markusa na grę w bilard. Dawniej często ćwiczyła pod nieobecność Franka i była niemal pewna zwycięstwa. Westchnęła ponuro. Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że takie rozrywki nie przystoją damie.. Pani Morland przygotowała dla nich prosty posiłek złożony z pieczywa, serów i młodego jabłecznika. Charlotte nadal walczyła z migreną, więc jedli tylko we dwoje. Markus był zamyślony i milczący. Kiedy Beth spoglądała na niego, wydawał się niedostępny i zamknięty w sobie. Poważnie zaniepokojona, zadawała sobie pytanie, czy uroczy poranek nie stanowił przypadkiem oryginalnego wstępu do nieprzyjemnej rozmowy, która miała po nim nastąpić. A jeśli Markus oznajmi, że postanowił oddać sprawę do sądu i jest zdecydowany udowodnić przed trybunałem, że ona nie ma żadnych praw do Fairhaven?
– Lady Allerton? – Pytający ton wyrwał ją z zadumy. Natychmiast wróciła do rzeczywistości. – Chciałbym z panią omówić jedną sprawę. Ustaliliśmy wprawdzie, że nie będziemy wspominać o Fairhaven, ale…
Beth aż podskoczyła na krześle, bo jej przeczucia tak szybko okazały się prawdą.
– Powiem krótko: chciałem poinformować panią, że nie zamierzam więcej utrudniać pani wejścia w posiadanie tej wyspy – ciągnął Markus. – Wygrała ją pani uczciwie, choć sytuacja była… niecodzienna. – W jego głosie brzmiał ton rozbawienia. – Wiem, że ta posiadłość wiele dla pani znaczy.
Beth zacisnęła powieki, po czym je uniosła. Markus obrzucił ją zagadkowym, trochę kpiącym spojrzeniem.
– Lady Allerton? Nic pani nie jest?
– Mnie… Ależ skąd! Doskonale… się czuje – wykrztusiła z trudem.
To była ostatnia rzecz, której by się po nim spodziewała, i dlatego zabrakło jej słów.
– Tak postanowiłem – mówił dalej poważnie i stanowczo. – Oczywiście nadal chciałbym dotrzymywać pani towarzystwa w czasie tej podróży. Moja obecność bardzo się przyda, kiedy będzie pani wprowadzać na wyspie swoje porządki. Mam nadzieję, że to pani odpowiada.
– Tak, tak, naturalnie. – Beth wiedziała, że sprawia wrażenie mocno roztargnionej i całkiem zbitej z tropu. Wietrzyła podstęp, bo nie była w stanie uwierzyć, że Markus poddaje się bez walki.
– Doskonale! – Uśmiechnął się do niej i wstał od stołu. Przepraszam, że na chwilę zostawiam panią samą, ale wydaje mi się, że pani Morland dostała wiadomość od wielebnego Theo.
Gdy zamknął za sobą drzwi, patrzyła przed siebie niewiążącym wzrokiem. W uniesionej dłoni trzymała zapomniany kawałek sera. Postanowienie Markusa tak ją zaskoczyło, że nie była w stanie zebrać myśli i wypytać go o wszystkie szczegóły, aby natychmiast rozwiać wszelkie nękające ją wątpliwości. Nie miała pojęcia, czy mówił szczerze, czy to kolejny podstęp, który miał uśpić jej czujność. Do niedawna była pewna, że spróbuje namówić ją, aby zrezygnowała z wyprawy i wróciła do domu, więc teraz miała w głowie kompletny zamęt.
Zatopiona w myślach, żuła machinalnie kawałek sera. Czy mogła zaufać Markusowi? Z doświadczenia wiedziała, że raczej nie. Do tej pory nie był wobec niej uczciwy: kłamał, cofał dane słowo, oszukiwał. Chciała mu jednak wierzyć. Instynkt podpowiadał, że powinna odrzucić wątpliwości i zdobyć się na całkowite zaufanie. To był dla niej niebezpieczny wybór. Zbyt wiele ryzykowała, a teraz nie mogła sobie na to pozwolić. Musiałaby dać wyraz tłumionym dotąd uczuciom, które do niego żywiła, a wówczas stałaby się bezbronna. Miała wrażenie, że stoi nad przepaścią, a wewnętrzny głos zachęca, żeby śmiało w nią skoczyła. Wrodzona ostrożność nakazywała jednak cofnąć się i przemyśleć sprawę.
Beth westchnęła ciężko. Co za pech, że Charlotte źle się czuje. W przeciwnym razie można by poprosić ją o radę. Po namyśle uznała, że nie warto zwracać się z tym do kuzynki, bo odpowiedź była łatwa do przewidzenia. Charlotte od początku uważała ją za nawiedzoną i kręciła głową na szaloną wyprawę. Dlatego niewątpliwie przyklaśnie Markusowi. Zrobi to z ulgą, więc nie należy przejmować się jej sugestiami, ponieważ była stronnicza. Beth spochmurniała. Poza Charlotte nie miała nikogo, kto mógłby jej doradzić, więc sama musiała podjąć decyzję.
Zafrasowana i pogrążona w smutnych myślach, poszła na górę, żeby sprawdzić, jak się czuje chora. Spała mocno, więc Beth cicho wymknęła się z pokoju. Gdy zeszła do holu, natknęła się na panią Morland.
– Dobrze, że panią widzę, lady Allerton – powiedziała zaaferowana gospodyni. – Mam wiadomość od wielebnego Marcha. Kazał przekazać, że spędzi w Hoveton całe popołudnie. Bardzo prosi, żeby pani nie miała mu tego za złe. – Uśmiechnęła się i dodała: – Zależało mu również, aby lord Trevithick odszukał w piwnicy kilka butelek znakomitego czerwonego bordeaux. Mają je państwo wypić do obiadu. Życzył sobie, żeby jego lordowska mość przyniósł też słodkie wino do deseru oraz trochę porto. Mówię o tym, bo chcę, aby pani wiedziała, dlaczego lord Markus zniknął na tak długo. Buszuje teraz w piwnicy.
– Dziękuję pani – mruknęła Beth. Odprowadziła spojrzeniem gospodynię, która pobiegła do kuchni, a potem ruszyła wolno ku drzwiom salonu, nieustannie rozmyślając o Fairhaven. Położyła dłoń na klamce i nagle doznała olśnienia. Pomysł był nader śmiały, wręcz szokujący. Nie wiedziała, czy starczy jej odwagi, żeby.
Musiała wybierać: Fairhaven albo Markus. Zaufać mu czy zachować ostrożność… Trudna decyzja.
Na palcach zbiegła po schodach wiodących do piwnicy. Ciężkie dębowe drzwi otwarte były na oścież, a za nimi kamienne stopnie majaczyły niewyraźnie i ginęły w mroku.
i W głębi pomieszczenia o łukowatym stropie migotał płomień świecy. Beth słyszała brzęk szkła. To Markus przekładał butelki, żeby co do joty wypełnić instrukcje wielebnego Theo.
Podczas wczorajszej kolacji duchowny zwierzył się gościom, że ma tylko jeden klucz do piwnicy z obawy, że duplikaty mogą dziwnym trafem dostać się w ręce przyjaciół. Nie wątpił, że ci jako wytrawni koneserzy bez skrupułów podbieraliby mu najlepsze wina. Popatrzyła na drzwi. Klucz tkwił w zamku.
Długo mu się przyglądała, a następnie podkradła się do drzwi i pchnęła je lekko. Chodziły gładko na dobrze naoliwionych zawiasach i zamknęły się bezszelestnie. Obróciła klucz w zamku, wyjęła go i schowała do kieszeni.
Ogarnięta szaloną radością, omal nie wybuchnęła głośnym śmiechem. Wbiegła po schodach i popędziła do swojego pokoju. Na szczęście nie rozpakowała się, więc szybko zebrała najpotrzebniejsze przedmioty i wrzuciła je bezładnie do sakwojażu. Zamknęła go na kluczyk. Napisała jeszcze krótki Ust do Charlotte, nasłuchując pilnie, czy z piwnicy nie dobiegają desperackie wrzaski oznaczające, że jej podstęp został odkryty. Żadnych odgłosów. Zupełna cisza. Zeszła po schodach, niezdarnie dźwigając ciężki sakwojaż. Najszybciej, jak się dało, pobiegła do frontowych drzwi i wypadła na ganek. Cieszyła się jak dziecko, że przechytrzyła Markusa i mimo przeszkód zdołała mu uciec. Teraz ona była górą.
Wioska Ashlyn leżała niedaleko plebanii. Beth szła forsownym marszem, raz po raz oglądając się przez ramię z obawy, że ktoś ją śledzi i zaraz spróbuje zawrócić. Początkowo zamierzała odnaleźć Fowlera i kazać mu zaprzęgać, ale doszła do wniosku, że byłoby przy tym zbyt wiele zachodu. Przygotowanie powozu do drogi jest czasochłonne, a stangret i konie robią dużo hałasu. Od morza dzieliło ją przecież tylko kilka kilometrów. Zakładała, że w Ashlyn wynajmie dwukółkę z woźnicą, który dowiezie ją do portu Bridgwater.
Nie pomyliła się w swoich rachubach. Przed kuźnią stał częściowo załadowany chłopski wóz. Łaciaty wałach leniwie skubał trawę, a jego pan gawędził z kowalem. Obaj z ciekawością przyglądali się maszerującej w ich kierunku Beth.
– Przepraszam bardzo! Dobry człowieku, moglibyście zawieźć mnie do Bridgwater? Dobrze zapłacę…
Furman miał już swoje lata i nie lubił się spieszyć. Popatrzył na kowala. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Zdjął kapelusz, podrapał się w głowę i ponownie go włożył.
Beth omal nie tupała ze złości.
– Dobra – mruknął po długim namyśle. – Niech będzie. Mogę zawieźć jaśnie panią.
Wrzucił sakwojaż na furę, wdrapał się na kozioł i wyciągnął rękę do Beth. Z jego pomocą usadowiła się na ławeczce. Trzepnął lejcami zad konia i cmoknął na niego. Beth miała wrażenie, że wałach, niezadowolony z nagłej zmiany planów, celowo porusza się w zwolnionym tempie, żeby ją wyprowadzić z równowagi.
– Wydaje mi się, że od morza dzieli nas zaledwie osiem kilometrów. Czy to prawda? – zagadnęła ostrożnie, gdy wyjechali na gościniec.
– No.
– Jedziemy najkrótszą drogą?
– No.
Beth obejrzała się niespokojnie. Wioska oddalała się z wolna. Nikt nie pędził drogą, wrzeszcząc na całe gardło, żeby ją zatrzymać, więc odetchnęła z ulgą i odprężyła się nieco. Kto miałby ją ścigać? Na plebanii została tylko Charlotte i kilkoro służących. Kuzynka zasnęła głęboko, znużona cierpieniem, i obudzi się dopiero za kilka godzin, a kuchnia pomieszczenia dla służby znajdowały się daleko od piwnicy. Sporo czasu minie, nim domownicy zorientują się, że Markus jest w opresji, a i wtedy nieprędko zostanie uwolniony, bo jedyny klucz od piwnicy wielebnego Theo spoczywał w jej kieszeni. Czuła wyraźnie przyjemny ciężar metalu. Furmanka wlokła się wiejską drogą. Zrezygnowana Beth opadła na drewniane oparcie i westchnęła ciężko. Gdy ochłonęła po szalonej radości, poczuła nagle bolesną pustkę. Wmawiała sobie, że to obawa przed samodzielnym decydowaniem o sobie, do którego nie była przyzwyczajona, lecz serce podsuwało inną odpowiedź. Doświadczyli dziś z Markusem stanu idealnej harmonii. Spędzili razem cudowny poranek. Usłyszała od niego, że w sprawie Fairhaven nie będzie się jej sprzeciwiał, ale… nie uwierzyła w te zapewnienia i zniszczyła powstałą nagle więź, decydując się na ucieczkę. Pełna wątpliwości zacisnęła zęby i starała się myśleć tylko o rychłym zwycięstwie. To bez znaczenia, czy mówił szczerze, cedując na nią prawa do wyspy, czy chciał ją znowu wprowadzić w błąd. Teraz sama mogła wziąć w posiadanie ziemię, która słusznie jej się należała.
Z uporem powtarzała sobie, że nareszcie przechytrzyła Markusa. Powinna być z tego dumna. Dopięła swego… ale za jaką cenę? Nagle zdała sobie sprawę, że ma zamęt w głowie. Targały nią sprzeczne uczucia. Bała się, że lada chwila zacznie płakać.
Wóz posuwał się wolno w stronę wybrzeża. Beth pojęła wkrótce, że wynajęcie furmanki i szybka podróż prosto do celu to sprzeczności nie do pogodzenia. Woźnica zbaczał raz po raz z głównej drogi, żeby dostarczyć towar do okolicznych gospodarstw. Bez pośpiechu wyładowywał przywiezione worki i przyjaźnie gawędził z rolnikami. Zniecierpliwiona Beth miała wrażenie, że na tych pogaduszkach schodzą mu całe godziny. Wkrótce chmury zakryły słońce, zerwał się chłodny wiatr i zaczęło padać. Skuliła się na koźle. Daremnie szukała wzrokiem plandeki albo peleryny od deszczu. Okropnie zmarzła, bo rękawiczki, kapelusz i szal wrzuciła do sakwojażu, a lekki płaszczyk nie stanowił dostatecznej ochrony przed chłodem. Zimne powietrze bez trudu przenikało cienką tkaninę. Zapadał już zmierzch, gdy pożegnała furmana na portowym nabrzeżu w Bridgwater. Opuszczona i bezradna, nie miała pojęcia, co dalej robić. Od dawna nie czuła się tak podle.
– Jak mogła? Co ją skłoniło do takiego postępku? – łkała Charlotte Cavendish, przyciskając do oczu koronkową chusteczkę, zbyt małą, żeby wchłonęła potoki łez. – Wiem, że bywa nieobliczalna, wręcz szalona, lecz nigdy dotąd nie posunęła się tak daleko.
– Moim zdaniem pani kuzynka jest krnąbrna niczym rozkapryszony bachor – wycedził Markus przez zaciśnięte zęby, próbując oczyścić ubranie z lepkich pajęczyn. Obawiał się, że eleganckiego surduta szytego na miarę u najlepszego londyńskiego krawca nikt już nie dopierze.
– Wszystko przez dziwaczną obsesję na punkcie Fairhaven – rozpaczała Charlotte. – Wydaje mi się, że kiedy w grę wchodzi ta wyspa, Beth przestaje myśleć. Gdyby udało nam się czymś ją zająć, żeby przestała nieustannie o niej marzyć…
– Już ja się o to postaram, kiedy ją dogonię!
Markus popatrzył na zbolałą twarz Charlotte i rysy mu złagodniały. Chora zalewie pół godziny temu odważyła się wstać z łóżka i natychmiast usłyszała nowinę, że kuzynka opuściła ją w potrzebie, a lord Markus cudem wydostał się z piwnicy, gdzie został zamknięty na klucz. Niewiele brakowało, żeby zgnębiona Charlotte dostała spazmów, ale jak przystało na kobietę roztropną i dojrzałą, szybko wzięła się w garść, choć nadal była okropnie blada. Markus podziwiał jej dzielność i opanowanie.
– Proszę się nie obawiać – zapewnił spokojniejszym tonem. – Odnajdę lady Allerton, popłynę z nią na Fairhaven, a j z czasem zamierzam nawet ją poślubić, więc nie musi się pani zamartwiać, co ludzie powiedzą na wspólną eskapadę.
– Chce pan się ożenić z Beth? – Charlotte była zaskoczona i oszołomiona niespodziewaną deklaracją. – Jeśli mam być szczera, nie mogę pojąć, co pana do tego skłoniło.
– W tej chwili ja również mam z tym pewne trudności – odparł szczerze – ale sądzę, że to nieuniknione. Jesteśmy sobie przeznaczeni. Czy mogę prosić o nożyczki? Widzę tutaj wystające nitki.
Charlotte postanowiła sama się tym zająć i przez chwilę starannie przycinała sterczące tu i ówdzie luźne strzępki tkaniny.
– Skąd pan wiedział, że w piwnicy jest tylne wyjście? Markus roześmiał się głośno.
– Ta wiedza została mi z czasów pierwszej młodości. Byłem wówczas znany z szaleńczych wybryków. Wielebny March wspomniał mimochodem podczas lekcji, że z piwnicy do ogrodowej lodowni wiedzie podziemny korytarz. Pewnego dnia tak długo szukałem, aż odkryłem to przejście. Wydawało mi się wtedy znacznie obszerniejsze, ale miałem czternaście lat.
Charlotte zadrżała.
– Boję się myśleć, co powie wielebny March, kiedy usłyszy, że zniknął jedyny klucz od jego piwnicy.
– Mam nadzieję, że pani go jakoś ułagodzi – odparł pogodnie Markus i popatrzył na Justyna, który stanął w drzwiach salonu. – Powóz gotowy?
• Stoi przed gankiem – potwierdził z uśmiechem Justyn i podszedł bliżej. – Wyprawiłem posłańca do Bridgwater, żeby McCrae był przygotowany na twój przyjazd i natychmiast Wszczął poszukiwania. Proszę się nie obawiać, łaskawa pani. – odwrócił się pospiesznie do Charlotte. – Mój kuzyn na pewno odnajdzie lady Allerton i zadba o jej bezpieczeństwo. Markus poklepał go po ramieniu.
– Wybacz, stary, że nie zabieram cię ze sobą, ale ktoś musi tutaj zostać. Ty najlepiej poradzisz sobie z wielebnym Theo i dopilnujesz, żeby pani Cavendish bezpiecznie wróciła do domu. – Nie uszło jego uwagi, że tamci dwoje, wyraźnie uradowani i trochę zakłopotani, ukradkiem wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiechnął się i podszedł do drzwi.
– Trzeba ruszać, bo konie marzną. Aha, jeszcze jedno, kuzynie – rzucił na odchodnym. – Mogę się założyć, że nasz wielebny najbardziej zmartwi się chwilowym brakiem dostępu do ukochanej piwniczki. Możesz go zapewnić w moim imieniu, że klucz zostanie mu odesłany niezwłocznie przez umyślnego, gdy tylko zdołam wydostać ten bezcenny przedmiot z zaciśniętej piąstki lady Allerton.
Mimo późnego popołudnia i zapadającego zmierzchu nabrzeże w Bridgwater tętniło życiem. Rzeką przypływały niezliczone barki. Beth musiała lawirować wśród beczek pełnych śledzi i węglowych usypisk. Nie zwracała uwagi na spojrzenia ciekawskich żeglarzy oraz rzucane od czasu do czasu grubiańskie zaczepki. Nim tu przybyła, wydawało jej się, że bez trudu wynajmie łódź, żeby popłynąć na Fairhaven, na miejscu uświadomiła sobie jednak, że nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać. Przy nabrzeżu cumowało wiele statków, ale nie mogła przecież wejść na pokład i zapytać, czy kapitan zechce z nią popłynąć w taki rejs. Z trudem dźwigała sakwojaż, który wydawał się teraz dwa razy cięższy niż przedtem. Gdy doszła niemal na skraj północnego nabrzeża i nie miała pojęcia, co ze sobą dalej począć, dostrzegła rozładowywaną właśnie brygantynę. Załoga wynosiła na brzeg cytryny w ogromnych koszach, a kapitan zwijał grube liny. Uśmiechnął się do Beth i uchylił czapki. Zachęcona odrobiną kurtuazji, odważyła się do niego podejść.
– Przepraszam pana, chciałabym zapytać, czy jakiś statek odpływa wkrótce na Fairhaven. Muszę się tam dostać.
– Jutro płynie jeden – odparł kapitan, wytężając wzrok w zapadającym zmierzchu. – Stoi przycumowany trochę dalej, za kwadratowym żurawiem. O tam… pani zobaczy. – Wskazał łódź znajdującą się w odległości pięćdziesięciu metrów. – Piękna sztuka – ciągnął z podziwem. – Starannie wykonana. Doskonała robota. Podobno zbudowano ją dla francuskich korsarzy, więc ma już swoje lata, ale trzyma się świetnie i jest bardzo szybka.
Zaintrygowana Beth z ciekawością obserwowała statek. Prezentował się znakomicie na tle ciemniejącego nieba. Burtę ozdabiał wizerunek mewy w locie oraz wymalowana starannie nazwa jednostki: „Marie Louise”. Powrócił z przeszłości głos niani, która przed łaty opowiadała jej w Mostyn rodzinne legendy.
– Twój dziadek miał śliczny statek, który nazywał się „Marie Louise”, bo takie imię nosiła jego mama, która była Francuzką. Na burcie wymalowano mewę, po francusku la mouette…
Wredny Trevithick zagarnął nie tylko wyspę oraz miecz, lecz i ten piękny statek. Beth westchnęła spazmatycznie, a kapitan popatrzył na nią, wyraźnie zaniepokojony.
– Źle się pani czuje?
Milczała, nie mogąc wykrztusić słowa. Przy burcie „Marie Louise” stali na kamiennym nabrzeżu dwaj rozmawiający z ożywieniem mężczyźni. Jeden był szczupły, niemal wychudzony. Miał na sobie staromodną kamizelkę i czarne spodnie. Tłumaczył coś wysokiemu brunetowi, który wydawał się niezwykle elegancki, chociaż ubranie miał nieco zniszczone. Na białą lnianą koszulę narzucił zwykły płaszcz z grubo tkanej wełny. Morska bryza rozwiewała mu ciemne włosy. Beth przycisnęła dłonie do ust, odruchowo cofnęła się o krok i omal nie straciła równowagi, potknąwszy się o zwiniętą linę. Jej dziwne zachowanie zwróciło uwagę chudego jegomościa, który położył dłoń na ramieniu swego rozmówcy, a ten odwrócił się natychmiast.
Beth nie mieściło się w głowie, że mężczyzna, którego przed kilkoma godzinami zamknęła w piwnicy, stoi teraz na nabrzeżu w Bridgwater i wydaje dyspozycje dotyczące załadunku „Marie Louise”. Ten piękny statek był zapewne jego własnością. Jak Markus wydostał się ze swego więzienia? W jaki sposób pierwszy dotarł do portu? Takie wątpliwości kłębiły się w jej głowie, gdy wykonała nagły zwrot, gotowa do panicznej ucieczki. Markus był szybszy. Błyskawicznie pokonał dzielącą ich odległość, a gdy Beth wpadła na słup i omal się nie przewróciła, mocnym ramieniem objął ją w tali i porwał na ręce.
Przez moment szlochała ze strachu i złości, ale w głębi ducha poczuła ulgę.
– Lordzie Trevithick…
– Lady Allerton? – rzucił groźnie.
Wychudzony jegomość podbiegł do nich, dysząc ciężko.
– Milordzie…
– Wszystko w porządku, McCrae – przerwał Markus zmienionym głosem, nie wypuszczając Beth z objęć. – Niech pan odwoła poszukiwania. Tu jest sakwojaż lady Allerton. Proszę go wziąć. Zobaczymy się później w gospodzie „Pod Śpiącym Żeglarzem”.
Popatrzył na Beth, a ciemne oczy zalśniły gniewnie. Skuliła się odruchowo.
– Jeśli chodzi o panią, lady Allerton, rozmówimy się od razu. Na osobności. Zda mi pani sprawę ze wszystkich swoich postępków. Ostrzegam, że to nie będzie przyjemna pogawędka.
Gospoda „Pod Śpiącym Żeglarzem” nie przypominała zajazdów, w których Beth zatrzymywała się w podróży. Mimo dość wczesnej godziny powietrze w lokalu cuchnęło piwem i tytoniem. Hałas był ogłuszający. Zewsząd dobiegał tubalny śmiech i głośne rozmowy, które przeszły w lubieżny wrzask gdy Markus torował sobie drogę w zatłoczonej sali, niosąc na rękach Beth.
– Fajną lalunię pan sobie przygruchał, milordzie. Jak pan z nią skończy, też się chętnie zabawimy!
Beth próbowała się wyrwać z żelaznego uścisku.
– Lordzie Trevithick, dość tego! Jak pan śmie wystawiać mnie na pośmiewisko? Dlaczego muszę znosić haniebne uwagi tych prostaków?
– Sama pani jest sobie winna. Trzeba było nie robić głupstw – odparł surowo Markus. – Będę wdzięczny, jeśli przestanie się pani wyrywać. W przeciwnym razie posadzę panią na kolanach pierwszego lepszego spośród tych obwiesiów. Niech robią z panią, co chcą! Po usłyszeniu tej groźby Beth przytuliła policzek do jego – rumienią i starała się nie słyszeć plugawych wrzasków gawiedzi. Wkrótce odniosła wrażenie, że naprawdę cichną. Rzeczywiście tak było, ponieważ opuścili główną salę. Markus szedł na górę po schodach, niosąc ją dość nonszalancko. Można by pomyśleć, że zamiast wytwornej damy trzyma w objęciach worek kartofli. Z powodu jego nieuwagi ocierała się stopami o szorstką ścianę, a łokciem boleśnie uderzała w balustradę. Otworzyła oczy i już miała zaprotestować, lecz jedno spojrzenie Markusa wystarczyło, żeby grzecznie zamknęła usta i zacisnęła powieki.
Bezlitosny prześladowca otworzył drzwi ciasnego pokoiku i bezceremonialnie rzucił ją na łóżko. Podskoczyła kilkakrotnie na sprężystym, dobrze wypchanym sienniku, a potem wyzuta z godności, znieruchomiała ze spódnicą owiniętą wokół kostek i włosami rozsypanymi na poduszce, bo wypadły E nich wszystkie szpilki.
– Au! Czy naprawdę musi pan zachowywać się tak grubiańsko, milordzie? Dlaczego zawlókł mnie pan do tej jaskini rozpusty? Chcę natychmiast wrócić do Ashlyn…
– O, nie, milady – przerwał Markus z ponurą miną. – Postawiła pani wszystko na jedną kartę, żeby tutaj dotrzeć. – Kopniakiem zamknął drzwi i odwrócił się, żeby na nią popatrzeć. Ciemne oczy ciskały błyskawice.
– Nie mam ochoty z panią rozmawiać – ciągnął gniewnie – ale jest kilka spraw, które musimy sobie wyjaśnić. Pomijam sztubacki wybryk, przez który spędziłem trochę czasu zamknięty w piwnicy Theo Marcha. Najbardziej przeraża mnie, że uciekła pani z Ashlyn, próbując za wszelką cenę dostać się na Fairhaven. Sama jedna! – Gwałtownie przegarnął dłonią ciemne włosy. – Proszę tylko pomyśleć, co przeżywała pani kuzynka, gdy prawda wyszła na jaw. Czy to pani w ogóle nie obchodzi? Ma pani tyle rozumu co rozkapryszony bachor. Za takie psoty należy się porządne lanie. Beth zarumieniła się jak piwonia.
– Milordzie!
– Milady! – Popatrzył na nią gniewnie. – Najwyższy czas, żeby ktoś powiedział pani kilka słów prawdy. Nie spotkałem dotąd kobiety równie irytującej i nieobliczalnej jak pani. Teraz wychodzę, bo czeka na mnie McCrae. Muszę z nim przedyskutować ostatnie szczegóły dotyczące jutrzejszej przeprawy. Zamknę drzwi na klucz. Robię to dla pani bezpieczeństwa. Jakieś uwagi?
Beth patrzyła na niego bez słowa. Była tak wystraszona że wolała milczeć. Po chwili zebrała się na odwagę i mruknęła potulnie:
– Ja… Markusie, bardzo przepraszam…
– Nie chcę tego słuchać – przerwał i ruszył ku drzwiom. Stojąc w progu, odwrócił się do niej. – Zarygluję drzwi tak, jak zapowiedziałem. A skoro już o tym mowa, proszę mi natychmiast oddać klucz do piwnicy Theo.
Beth niezdarnie pogrzebała w kieszeni, coraz bardziej zdenerwowana, bo Markus obserwował ją z bezlitosnym wyrazem twarzy. Gdy położyła klucz na jego wyciągniętej dłoni, prychnął z oburzeniem, unikając jej wzroku i znowu podszedł do drzwi.
– Porozmawiamy później, o ile uda mi się zapanować nad złością. Wolałbym na panią nie krzyczeć. Do mego powrotu niech pani stara się nie zwracać na siebie uwagi. Proszę ale podchodzić do okna. Odradzam błagalne jęki, skargi na hańbiącą niewolę i prośby o ratunek. Chyba nie byłoby dobrze, gdyby ci obwiesie ruszyli hurmem na górę i wyłamali drzwi. Najwyższy czas okazać trochę zdrowego rozsądku, lady Allerton.
Zakończył gniewną tyradę i trzasnął drzwiami. Beth usłyszała chrzęst klucza obracającego się w zamku.
Dochodziła jedenasta, a Markus jeszcze nie wrócił. Po jego wyjściu sterana pracą zaufana służąca przyniosła miskę tłustego gulaszu z wołowiny. Beth jadła bez apetytu, wsłuchana w hałasy dobiegające z dołu. Miała wrażenie, że rubasznych biesiadników ciągle przybywa, a ich zabawy stają się coraz bardziej hałaśliwe. Pokoik był zimny i brudny, lecz do głowy jej nie przyszło, żeby z niego uciec. Zdawała sobie uprawę, że taka eskapada mogłaby się dla niej źle skończyć. Snuła najrozmaitsze domysły, bo intencje Markusa były dla niej niewiadomą. Raczej nie zamierzał wykorzystać dzisiejszego sam na sam, żeby ją skompromitować, ale w tej kwestii niczego nie była już pewna, irytowało ją własne poczucie bezradności. Po raz kolejny straciła panowanie nad sytuacją… przez własną głupotę i niechęć do racjonalnego myślenia. Żałowała teraz, że dała się ponieść emocjom i uciekła w najmniej odpowiednim momencie. Mogła zyskać o wiele więcej, gdyby rzeczowo i spokojnie rozmówiła się z Markusem. Musiała teraz wypić piwo, którego nawarzyła. Lord Trevithick był na nią okropnie zły. I słusznie.
Drżąc z zimna, uznała jednak, że istniały powody, aby mu nie dowierzać. Gdyby od początku postępował honorowo, miałby prawo robić jej wyrzuty. W sumie byli siebie warci. Oboje mieli nieczyste sumienie. U Markusa do głosu doszła także urażona męska duma. Jeśli ostatnia jego obietnica została złożona w dobrej wierze, o czym solennie zapewniał, szkody wynikające z ucieczki Beth okażą się zapewne nie do naprawienia. Markus był tak zagniewany, że nie dopuszczał jej do głosu i nie chciał przyjąć szczerych przeprosin.
Ogień na kominku dawno zgasł. Beth szykowała się do snu przy marnej świeczce. Pościel była przybrudzona. Beth przewróciła ją na drugą stronę. Gdy zdejmowała prześcieradło, miała wrażenie, że z siennika wyskoczyła pchła. Położyła się w ubraniu, lecz mimo to drżała z zimna. Przez te wszystkie niewygody drzemała tylko, a nie spała głębokim snem, więc gdy Markus wszedł do pokoju, natychmiast się ocknęła.
– Lady Allerton? Pani już śpi?
Otworzyła oczy i próbowała ocenić, czy jest pijany, czy trzeźwy. Biła od niego mocna woń alkoholu, lecz gdy w migotliwym blasku świecy zerknęła na ponurą twarz, wyglądał dość przytomnie. Jego głos był równie donośny, dźwięczny i… opryskliwy jak parę godzin temu. Zrobiło jej się ciężko na sercu, gdy uświadomiła sobie, że złość mu jeszcze nie przeszła. Z trudem usiadła na łóżku. Markus opadł ciężko na brzeg posłania i zaczął zdejmować buty.
– Co… Co pan robi? Popatrzył na nią jak na idiotkę.
– A jak pani myśli? Kładę się do łóżka.
– Tutaj? – Beth zacisnęła dłonie na pościeli. – Co ludzie powiedzą?
Tym razem twarz Markusa przybrała wyraz pobłażliwego rozbawienia.
Proszę mi wierzyć, lady Allerton, nikt z bywalców tego lokalu nie dałby złamanego grosza za pani reputację. Są głęboko przekonani, że wziąłem panią jak swoją, i domagali się, żeby im opowiedzieć, jak było. – Rzucił buty w kąt pokoju rozpiął płaszcz. – Poza tym trochę za późno na takie skrupuły! Awanturnica podróżująca po kraju bez należytej opieki, która w środku nocy ucieka towarzyszom podróży, zamyka dżentelmena w piwnicy i o zmierzchu sama jedna przechadza się portowym nabrzeżem, nie ma pojęcia, czym są konwenanse i dobre maniery. – Markus znowu spochmurniał. – Jedno chciałbym wiedzieć. Czy pani nieufność wobec mnie jest tak głęboka, że nakazuje kwestionować wszystkie moje słowa i obietnice? Łudziłem się, że zaczynamy wierzyć sobie nawzajem.
Beth przyglądała mu się w blasku świecy. Minę miał zaciętą, twarz skurczoną ze złości, ale w jego spojrzeniu malowały się też inne uczucia, których nie potrafiła dokładnie określić: Może cierpienie? Albo poczucie zawodu? Było jej teraz podwójnie przykro, bo sprawiła mu ból i niesprawiedliwie go oceniła. Długo patrzyli sobie w oczy. Markus pierwszy odwrócił wzrok i westchnął ciężko.
– Dlaczego położyła się pani do łóżka w ubraniu i czemu leży pani pod narzutą, a nie pod kołdrą?
Beth również westchnęła. Markus tak bardzo się do niej uprzedził, że każdy drobiazg był dla niego pretekstem do surowej krytyki.
– Okropnie zmarzłam. Na domiar złego w sienniku są pchły. Ale proszę się tym nie przejmować. Niech pan sobie poszuka lepszej kwatery. Proszę przenocować na statku. Ma pan tam zapewne wygodną kajutę, milordzie. Markus roześmiał się głośno.
– Chce pani zostać tu na noc bez opieki? To mniejsze zło? Beth pokazała mu plecy.
– Skoro postanowił pan spać w gospodzie, proszę usadowić się wygodnie w fotelu.
Oburzony Markus prychnął głośno.
– Niech pani nie będzie śmieszna! Proszę łaskawie posunąć się trochę. Zagarnęła pani dla siebie całe łóżko.
Beth pisnęła nerwowo i odskoczyła, gdy siennik ugiął się pod ciężarem Markusa, który położył się obok niej w spodniach i koszuli. To mu się chwaliło, ale dlaczego był taki zwalisty i czemu przysunął się tak blisko? Niepotrzebnie wyciągnął ramię i gwałtownym ruchem obrócił ją tak, że przylgnęła plecami do jego boku. Zdradliwy siennik ugiął się jeszcze bardziej, a Beth wylądowała w objęciach Markusa.
– Naprawdę pani zmarzła – mruknął łagodniej, gdy dotknął lodowatych dłoni i stóp. Przytulił ją mocniej i okrył ich oboje kołdrą. – Zaraz się rozgrzejemy. Pora spać.
Beth od razu zrobiło się gorąco. Jej głowa spoczywała na muskularnym ramieniu. Dłoń leżąca na szerokim torsie przez cienki materiał koszuli chłonęła przyjemne ciepło smagłej skóry. Regularny oddech owiewał jej szyję. Zapomniała o senności i zmęczeniu, kiedy Markus przylgnął do niej całym ciałem. Słyszała mocne bicie jego serca. Po raz pierwszy w życiu leżała wtulona w zasypiającego obok mężczyznę. Gdy była żoną Franka, mieli oddzielne sypialnie i rzadko dzielili łoże. Mąż przychodził do niej czasami, aby wypełnić obowiązek małżeński, ale szybko wracał do siebie, ledwie Uczynił zadość nużącej powinności.
Beth leżała nieruchomo. Czuła wzbierające pożądanie i przyjemne zadowolenie. Markus obejmował ją ramieniem, dłoń umieścił pod piersią. Świadomość jego bliskości nie pozwalała zasnąć. Wkrótce jednak przyjemnie rozgrzana Beth zaczęła stopniowo poddawała się senności i rozleniwieniu.
Markus lekko uniósł głowę i mruknął kpiąco:
– Radziłbym od czasu do czasu zaczerpnąć powietrza i swobodnie odetchnąć, bo znów wpakuje się pani w kłopoty. A może suknia jest zbyt ciasna? – spytał nieco zmienionym głosem. – Czy dlatego nie może pani oddychać? W takim razie trzeba ją zdjąć…
Beth prychnęła głośno, oburzona tą sugestią, i próbowała się odsunąć. Daremnie, ponieważ objął ją mocniej.
– Proszę się nie obawiać. Żartowałem. Radzę teraz zasnąć t dobrze wypocząć przed jutrzejszą przeprawą. Będziemy płynąć niemal cały dzień.
Beth otworzyła szeroko oczy.
– Naprawdę dotrzemy jutro na wyspę?
– Oczywiście – przytaknął Markus sennym głosem. – Obiecałem i dotrzymam słowa.
– Ale…
– Żadnych ale. – Poruszył się lekko, żeby głowa Beth spoczywała wygodniej na jego barku. – Dość gadania. W przeciwieństwie do pani jestem wykończony. Porozmawiamy jutro.
Po chwili zaczął oddychać coraz wolniej i bardziej regularnie, co oznaczało, że zapadł w głęboki sen. Jakiś wewnętrzny głos przekonywał Beth, że powinna się na niego obrazić, bo tak łatwo zasnął, choć trzymał ją w objęciach. Zapewne przywykł sypiać w damskim towarzystwie, ale dla niej mężczyzna w łóżku był prawdziwą nowością, a bliskość Markusa zmysłową torturą.
Myślała również o przeprawie na Fairhaven. Jutro mieli tam razem popłynąć. Próbowała to sobie wyobrazić, ale po trudach minionego dnia poczuła się znużona. Najpierw trochę drzemała. Po pewnym czasie ciepło, wygoda i poczucie bezpieczeństwa sprawiły, że zapadła w głęboki sen.
Markus obudził się, gdy pierwszy brzask rozświetlił okno. Z pobliskiego nabrzeża dochodziły odgłosy porannej krzątaniny. Otworzył oczy i uświadomił sobie, że w nocy ułożyli się inaczej niż przed zaśnięciem. Leżał teraz mocno przytulony do pleców Beth. Przypominali srebrne łyżeczki umieszczone jedna przy drugiej w ciasnym etui. Długie, ciemne włosy lady Allerton rozsypały się na poduszce, a twarzyczka była łagodna i spokojna jak u dziecka. Uśmiechnął się i przyznał w duchu, że wczoraj odnosił się do niej okropnie.
Gdy ujrzał tę uroczą wariatkę na portowym nabrzeżu, był tak rozwścieczony, że nie dbał, czy zrani jej uczucia. Jako oszustka i uciekinierka nie zasługiwała na żadne względy. Jasno i wyraźnie powiedział jej przecież, że spór o Fairhaven uważa za niebyły i że godzi się oddać wyspę, a nawet pomóc w jej przejęciu. Beth mu nie uwierzyła. Uciekła, żeby postawić na swoim. Omal nie osiwiał ze zmartwienia, wyobrażając sobie najgorsze. Doskonale wiedział, że samotna kobieta podróżująca bez opieki narażona jest na tysięczne niebezpieczeństwa.
Opuszkami palców odsunął ciemne kosmyki zasłaniające zarumienioną twarz. Wtulona w niego, poruszyła głową, układając się wygodniej w zagłębieniu jego barku. Odruchowo przesunął ramię, dostosowując się do nowych wymagań. Miał świadomość, że po dzisiejszej nocy zaszarganą reputację Beth można uratować tylko w jeden sposób. Nie martwił się tym, bo myśl o małżeństwie rozważał niemal od pierwszego spotkania. Problem w tym, jak ona zareaguje na oświadczyny. Z ponurą miną zastanawiał się, czy go przyjmie. Nadal miała obsesję na punkcie rodzinnych legend osnutych wokół historii Fairhaven. Bohaterowie tych opowieści byli dla niego groźnymi rywalami… przeciwnikami nie do pokonania. Pozostawało tylko jedno wyjście. Musiał zabrać Beth na Fairhaven, żeby z pierwszej ręki dowiedziała się, kim był naprawdę jej straszny dziadunio. Markus żywił nadzieję, że po takiej lekcji Beth przestanie żyć wspomnieniami o antenatach, że skupi się na sobie i zwróci się ku przyszłości. Gdy przejrzy na oczy, zrozumie, że z nim powinna iść przez życie. Westchnął ciężko. Mogłoby się wydawać się, że łatwo ją będzie przekonać do takiej wizji, ale to jedynie pozory. Czekała go trudna walka z cieniami przeszłości. Stawką w tej grze było jej serce. Nie wiedział, czy je zdobędzie. Kto ma do czynienia z Beth Allerton, niczego nie może być pewny.