ROZDZIAŁ PIĄTY

Gdy Beth się obudziła, było jej ciepło i wygodnie. Promienie słońca wpadały przez okna, rzucając na ściany ruchome cienie. Wczoraj zasnęła, nim przyłożyła głowę do poduszki. Nie zaciągnęła ciężkich zasłon łóżka, ponieważ była okropnie zmęczona. Nic dziwnego, skoro przez cały dzień podróżowała bez wytchnienia. Teraz czuła się cudownie wypoczęta. Mała dość sił, żeby stanąć oko w oko z Markusem Trevithickiem. Spuściła stopy na podłogę i zadzwoniła na służbę. Potrzebowała gorącej wody.

Gdy wezwana pokojówka wyszła z sypialni, Beth usłyszała, że zegar w saloniku na dole bije dwunastą. Znieruchomiała, trzymając w ręku szczotkę do włosów, uważnie wsłuchując się w uderzenia zegara umieszczonego na wieży kościelnej. I tym razem było ich dwanaście. Rzuciła szczotkę i podbiegła do okna.

Okno wychodziło na niewielki warzywnik z równymi grządkami. Po ścieżkach chodziły kury rozgrzebujące piasek. Jasne słońce stało już wysoko na niebie, a późnojesienne promienie mocno grzały przez szyby. Beth upewniła się ostatecznie, że przespała piętnaście godzin.

Zmarszczyła brwi. Śniadanie planowała na pół do ósmej, a punkt ósma zamierzała ruszyć w drogę. Jeżeli mają dotrzeć do Bridgwater… Niemożliwe! Nawet Glastonbury było teraz poza ich zasięgiem. Powinny się cieszyć, jeśli uda im się przejechać pięćdziesiąt kilometrów. W tym czasie Markus będzie już w połowie drogi do Devon. Wyruszył pewnie z samego rana.

Zerknęła podejrzliwie na pusty kubek po grzanym winie.

Czyżby dosypał do niego środków nasennych? Powąchała resztkę napoju, ale poczuła jedynie słodką woń miodu i przypraw korzennych, która skusiła ją wczoraj wieczorem. Służąca miała rację. Grzane wino usuwało zmęczenie wywołane podróżą, a ponadto sprowadzało głęboki sen.

Rozległo się pukanie do drzwi i do sypialni weszła służąca z dużym dzbanem gorącej wody.

– Dzień dobry, milady. Mamy piękny dzień i…

– Czy moja kuzynka już się obudziła? – Zniecierpliwiona Beth przerwała jej w pół zdania. – Ależ zaspałam! Od kilku godzin powinnam być w drodze.

Postawna wiejska dziewczyna, niezbyt schludna, ale za to rezolutna, położyła dłonie na biodrach i popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

– Dobry Boże! Łaskawa pani, w taki śliczny dzień nie ma co gnać jak do pożaru – mówiła śpiewnie. – Pani Cavendish też dopiero przed chwilą się obudziła. Założę się, że bez obiadu nie pojedzie.

Beth w zadumie bawiła się sznurem od zasłon. Charlotte zwykle wstawała późno i potrzebowała dużo czasu, żeby oprzytomnieć, więc będzie gotowa do wyjazdu najwcześniej za godzinę. Zniecierpliwiona Beth miała wielką ochotę wpaść do pokoju kuzynki, żeby ją popędzić, ale powstrzymała się od tego. Wiedziała, że nie warto zmuszać Charlotte do pośpiechu, bo i tak robi wszystko we własnym tempie.

Służąca zerknęła na nią z zaciekawieniem, a potem nalała wody do miednicy.

– Jego lordowska mość przesyła pozdrowienia. Kazał zapytać, czy zejdzie pani do salonu. Ma tam czekać. Oczywiście dopiero, jak się pani wyszykuje.

– Jego lordowska mość? Lord Trevithick jest jeszcze w zajeździe?

– Tak, milady. – Dziewczyna odstawiła dzbanek. – Podobno ma kłopot z koniem. Zresztą i tak nie warto się spieszyć, prawda, milady? Powiem, że pani niedługo zejdzie.

Markus uprzejmie poprosił o spotkanie, ale to pozór, bo w gruncie rzeczy nie miała wyboru i musiała się stawić na rozmowę. Nadal trzymał w ręku ważne atuty.

Piętnaście minut później zbiegła po schodach na parter. Miała na sobie starannie wyprasowany kostium podróżny, włosy zaplotła w warkocz. Drzwi salonu były zamknięte, a ze środka nie dobiegały żadne dźwięki, więc po chwili namysłu uznała, że nie ma ochoty walczyć z Markusem w jaskini lwa. Lepiej wyjść na świeże powietrze.

W Marlborough przy High Street tego dnia odbywał się targ, więc poczuła nagłą ochotę na pospacerowanie między straganami. Pośpiech był niewskazany. Wieki miną, nim Charlotte będzie gotowa do wyjazdu. Poza tym Beth podświadomie odwlekała spotkanie z czekającym w gospodzie Markusem.

Mnóstwo wieśniaków przywiozło na targ swoje warzywa. Skrzynki pełne rzepy, cebuli i ziemniaków stały na prowizorycznych drewnianych straganach. Między nich wcisnęli się handlarze oferujący sznurowadła, dziadki do orzechów, pastylki na kaszel, plastry na odciski oraz setki innych niezbędnych przedmiotów. Beth zastanawiała się, jak do tej pory radziła sobie bez większości z nich. Mijała stragany, zatrzymując się raz po raz, żeby podziwiać wystawione towary i zachwycać się dziatwą właścicieli. Obrotny handlarz omal nie przekonał jej do kupna rozpaczliwie miauczącego kotka. Serce się krajało na myśl, że stworzonko może źle skończyć, ale rozsądek podpowiadał, że kocie maleństwo wymaga opieki, więc byłoby wielce uciążliwym towarzyszem podróży. Gdy tłumaczyła sprzedawcy, że powinien oddać kotka w dobre ręce, stanął obok niej jakiś mężczyzna. Spojrzała na niego i zobaczyła Markusa, który najwyraźniej nie mógł się doczekać kolejnego spotkania. Przerwała tyradę, bo nagle straciła wątek.

Markus obserwował ją z wyrazem pobłażliwego rozbawienia na twarzy. Nie włożył kapelusza, a czarna, gęsta i lśniąca czupryna w promieniach jesiennego słońca wyglądała na ciemnogranatową. Znakomicie się prezentował w dopasowanych spodniach i eleganckim surducie z doskonałego niebieskiego sukna. Skórzane buty lśniły jak lustro. Można było się w nich przejrzeć. Gdy Beth patrzyła bez słowa, Markus dał właścicielowi kotka monetę i przykazał surowo: – - Zanieś to stworzenie do zajazdu „Pod Pałacem i Piłką”. W stajni harcują myszy. Ten kotek będzie miał tam pole do popisu. W ten sposób zarobi na swoje utrzymanie. Odwrócił się do Beth i podał ramię. – Dzień dobry, lady Allerton. Wypełniła już pani swoją misję? Są tu inne zwierzęta, które zamierza pani uratować od poniewierki? Widziałem prosię na straganie po lewej stronie. Niezawodnie trafi do garnka, jeśli go pani nie kupi. Beth niechętnie wzięła go pod rękę.

– Dzięki, milordzie. Na razie nie zamierzam tworzyć schroniska dla zwierząt. Świec, sznurowadeł oraz innych tego rodzaju towarów również nie potrzebuję.

– A co z plastrami na odciski? Cynowa taca także nie jest potrzebna? – wpadł jej w słowo i uśmiechnął się szeroko. – Kupiłem pudełko cygar i laskę. Sam nie wiem, kiedy sięgnąłem po portfel.

Minęli kipiący życiem rynek i szli wolno ulicą biegnącą po zboczu w stronę rzeki, która płynęła zakosami wśród pól. Beth zastanawiała się, ile czasu minie, zanim poruszą drażliwy temat. Nie mogli w nieskończoność udawać, że spotkali się przypadkiem. Markus uparcie milczał. Kiedy zerknęła na niego ukradkiem, zauważyła, że przyglądał się jej z namysłem i uwagą.

Przystanęła na moście, żeby popatrzeć na kaczki pluskające się na płyciznach.

– Jak tu pięknie! – powiedziała zachwycona. – Chętnie zostałabym… – Podniosła wzrok i napotkała jego badawcze spojrzenie. Ugryzła się w język, nie chcąc zdradzić swoich myśli.

Uśmiechnięty Markus oparł się o balustradę mostu.

– Pani wyprawa nie pozwała chyba na dłuższy pobyt w tych stronach – przypomniał. – Lady Allerton, proszę mi szczerze powiedzieć: wraca pani do Mostyn Hall? A może celem podróży jest Fairhaven? Moim zdaniem to drugie.

Beth śmiało patrzyła mu w oczy.

– Zamierzamy odwiedzić wyspę – powiedziała, nie owijając w bawełnę, i wyprostowała się dumnie. – Mam w ręku dokument potwierdzający darowiznę, więc uważam ją za swoją własność. Zapowiedziałam, że nie pozwolę jej sobie odebrać. Będę walczyć, milordzie. – Szczerze mówiąc, czułbym się zawiedziony, gdyby zdecydowała pani inaczej – odparł cicho. Od rzeki szedł zimny powiew. Wzburzona Beth drżała lekko. Kilka liści opadło na powierzchnię fal. Uniósł je bystry nurt. Beth zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie oderwać wzroku od hipnotyzujących oczu Markusa, który po chwili poruszył się lekko.

– Nie jest pani łatwo. Na drodze do celu piętrzą się przeszkody – ciągnął rzeczowo. – Czyżby sądziła pani, że będę spokojnie patrzeć, jak zmierzacie na Fairhaven, żeby zająć posiadłość? Uprzedzam, że postanowiłem również się tam wybrać.

– Przysięgłam sobie, że pana wyprzedzę – oznajmiła stanowczo. Pod wpływem jesiennego wiatru policzki jej poróżowiały. – Nie przypuszczałam, że do tego stopnia zależy panu na tej wyspie. Będzie pan o nią walczyć, milordzie?

– Muszę bronić swojej własności przed najazdem. – Markus roześmiał się głośno.

– Niech pan nie będzie taki melodramatyczny – odcięła się Beth. Stanęła plecami do niego i z ponurą miną obserwowała wodne wiry. – Prawda jest taka, że nie umie pan przegrywać, milordzie. Sama wyspa nic dla pana nie znaczy, ale wbił pan sobie do głowy, jakobym była oszustką, i stąd to uporczywe dążenie, żeby udaremnić moje zwycięstwo.

– Przyznaję, że początkowo czułem się przez panią oszukany, lady Allerton. – Markus wsunął ręce w kieszenie.

– Używa pan mocnych słów, milordzie. – Beth odwróciła się. Jej szare oczy lśniły gniewnie. – Śmiało! Proszę mnie nie oszczędzać. Doskonale wiem, co pan myśli na mój temat. Nieraz dawał mi pan to do zrozumienia.

– Miałem przeciwko pani mocne dowody. – Spojrzał jej – prosto w oczy. – Uznałbym panią za winną, gdyby przeczucie nie podpowiadało mi, że jest inaczej.

– Nie zamierzam z panem o tym dyskutować. Szkoda czasu. Przedtem nie raczył pan przedstawić dowodów świadczących rzekomo na moją niekorzyść, a teraz ja nie zamierzam słuchać, co pan ma do powiedzenia.

Markus lekko wzruszył ramionami.

– Ma pani do tego prawo. Jak rozwiążemy ten konflikt, lady Allerton? Pani chce przejąć Fairhaven, ja zamierzam panią powstrzymać. Oboje tkwimy w tym po uszy. A zatem…

Beth zacisnęła usta. Znalazła się w trudnej i zarazem dość zabawnej sytuacji. Mogłaby natychmiast wrócić do gospody i kazać stangretowi, by zaprzęgał konie, ale Markus niewątpliwie pospieszyłby za nią bezzwłocznie. Nie miał jednak takiej mocy, żeby nakazać jej powrót do Mostyn Hall. Sytuacja była patowa.

– Zaoszczędzilibyśmy sobie problemów, gdyby się pan tak nie pospieszył! – wybuchnęła. – Wczoraj z samego rana był pan w Londynie, a wieczorem spotykamy się w Marlborough. Na domiar złego jedzie pan własnym powozem i ma swoje konie… – Przerwała tyradę i spojrzała na niego tak groźnie, że nie wytrzymał i parsknął śmiechem.

– Obawiam się, że źle panią poinformowano. Wczorajszego ranka nie spędziłem w Londynie.

– Ale Kit widział pana poprzedniego dnia wieczorem na balu u lady Paget! – Beth spochmurniała.

– To się zgadza. Po balu pojechaliśmy z Justynem do Bradbury Park. To mój dom niedaleko Reading. Konie odpoczęły parę godzin i ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie mogliśmy pozwolić, żebyście nas za bardzo wyprzedziły.

Zła i urażona Beth zmierzyła go wrogim spojrzeniem.

i – Skąd pan wiedział, gdzie nas szukać?

– Nie mieliśmy pewności, ale po drodze rozpytywaliśmy w zajazdach pocztowych o dwie urocze damy podróżujące bez męskiej opieki, które pędzą na złamanie karku. – Wzruszył ramionami. – Mogliśmy trafić na inne panie, ale wiele wskazywało, że to jednak wy. Zgadzał się kierunek podróży, bo wiedziałem od pani, że zmierzacie do Devon. Przeczuwałem, że będzie pani pędzić co koń wyskoczy, więc i to wskazywało na was. – Uniósł dłoń, dotknął policzka Beth i dodał łagodniej: – Poza tym kto raz panią ujrzał, niełatwo zapomina, kochanie. Wystarczyło opisać urodziwą damę o kruczoczarnych włosach i srebrzystoszarych oczach, a natychmiast wiedzieli, kogo mam na myśli.

Beth, oczarowana czułymi słówkami i łagodnością głosu, wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. Do tej pory nie uważała się za piękność. W głowie jej nie postało, że inni zachwycają się jej urodą. Niechętnie odwróciła wzrok, stanęła znów przy balustradzie mostu i położyła na niej ręce, wyczuwając przez rękawiczki chłód kamienia. Peszyła ją zmienność nastrojów Markusa. Zbyt łatwo przechodził od jawnej niechęci do serdeczności i sympatii. Nie wiedziała, co o nim myśleć. Trudno jednak go było nie lubić. Mimo to nie mogła mu ufać. Nazwał ją oszustką! Wściekał się bez powodu.

– Moim zdaniem pańskie komplementy są nieszczere, milordzie – oznajmiła lodowatym tonem. – Mam wrażenie, że w ogóle nie można panu ufać. A to grzane wino, które wczoraj kazał pan nam przysłać? Czyżby przypadek sprawił, że Charlotte i ja przespałyśmy kilkanaście godzin?

Markus znowu parsknął śmiechem.

– Moim zdaniem całą winę należy przypisać zmęczeniu, lady Allerton. Nic dziwnego, gnały panie jak do pożaru.

– Tak się złożyło, że zaspałyśmy po tym, jak pański koń okulał i potrzebował wypoczynku. A przecież niedawno oznajmił pan, że nie pozwoli nam wysforować się do przodu.

– Owszem – przytaknął pogodnie Markus. – W przeciwnym razie jak moglibyśmy z Justynem dotrzymywać paniom towarzystwa w tej podróży?

Beth popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Wiatr targał jedwabiste ciemne włosy, a na zmysłowych ustach pojawił się uśmiech.

– Towarzyszyć nam? – powtórzyła z ponurą miną. – Jak pan to sobie wyobraża?

– Właśnie przyszedł mi do głowy ten pomysł. – Markus jeszcze bardziej się rozpromienił. – Czy podróż nie byłaby dla was przyjemniejsza, gdybyśmy z Justynem zajęli się wszystkimi przyziemnymi kłopotami?

Beth uniosła brwi. I tak, i nie, brzmiałaby jej odpowiedź. Trudności byłoby zdecydowanie mniej, ale w towarzystwie Markusa czuła się kompletnie wytrącona z równowagi. Poza tym jako oponenci nie powinni trzymać się razem.

– To bardzo miło z pańskiej strony, milordzie, ale…

Markus dotknął jej dłoni spoczywającej na balustradzie.

– Proszę nie odmawiać. Dla mnie to wielka przyjemność.

Kurtuazyjne, uprzejme słowa nabrały głębszego znaczenia, gdy Beth napotkała zmysłowe spojrzenie czarnych oczu. Daremnie próbowała wysunąć dłoń spod palców Markusa. – To byłoby niewłaściwe, milordzie. Dlaczego miałby nam pan towarzyszyć? Nie da się ukryć, że nasza podróż jest swoistym wyścigiem. Chodzi o to, kto pierwszy dotrze na wyspę, więc nie możemy jechać razem.

– Czy naprawdę musimy rywalizować? – zapytał cicho Markus, ściskając jej rękę. – Z pewnością potrafimy znaleźć inne wyjście.

– Na przykład? – Beth wstrzymała oddech. – Mamy późną jesień, morze jest burzliwe, więc odłóżmy przeprawę na inny czas. Nadchodzi Boże Narodzenie. Justyn i ja odwieziemy panie do Mostyn Hall… Beth wyrwała dłoń z jego uścisku.

– Rozumiem, w czym rzecz! Chce pan, żebym porzuciła swoje dążenia i przerwała podróż. Już panu mówiłam, że tego nie zrobię. Doskonale pamiętam każde pańskie słowo wypowiedziane podczas naszej ostatniej rozmowy. Zapewniam, że nie jest pan osobą, którą w czasie tej wyprawy wypada mi prosić o opiekę.

Przemknęła obok niego i ruszyła pod górę. Pędziła, co sił w nogach, starając się nie poślizgnąć na nierównym bruku. Wiedziała, że Markus idzie za nią krok w krok, podtrzymując usłużnie, ilekroć potykała się na wilgotnych liściach. Tego się właśnie obawiała. Gdy dotarli do głównej ulicy, policzki miała czerwone z wysiłku. Była zgrzana, zakłopotana i zła.

Idący obok niej Markus oddychał spokojnie i wydawał się ubawiony sytuacją.

Beth przeszła przez ulicę i omal nie wpadła pod wóz jadący z turkotem między targowymi straganami. Otworzyła szeroko drzwi zajazdu „Pod Pałacem i Piłką”, zdecydowana skłonić Charlotte do natychmiastowego wyjazdu. Usłyszała jej głos dobiegający zza drzwi małego salonu. Natychmiast wpadła do środka.

Charlotte i Justyn Trevithick jedli śniadanie. Na stole były jeszcze dwa nakrycia, a także półmisek z zimnym mięsem, pieczywo, ciasto i owoce. Charlotte podniosła głowę i uśmiechnęła się do kuzynki. Wyglądała ślicznie. Policzki miała zarumienione, twarz rozpromienioną.

– Witaj, Beth! O, jest i lord Trevithick! Siadajcie z nami do stołu. – Odsunęła sąsiednie krzesło i uśmiechnęła się do Beth. – Mam wspaniałą nowinę! Pan Trevithick i lord Markus zgodzili się towarzyszyć nam do końca podróży. Co o tym sądzisz, kochanie?

– To śmieszne! – mruknęła Beth, wsparta o miękkie poduszki z zielonego aksamitu. Przez okno powozu obserwowała mijane krajobrazy. – Jak mamy się ścigać, skoro jesteśmy teraz pod opieką tych samych dżentelmenów, których miałyśmy zostawić w tyle? Zastanów się, Charlotte. Przecież to kompletny idiotyzm.

Kuzynka przyglądała się jej z niezmąconym spokojem. Sprawiała wrażenie znacznie bardziej zadowolonej z życia. Nie pociągały jej wielkie wyzwania, nie lubiła ryzyka. W obecności lorda, a zwłaszcza jego kuzyna, nabrała otuchy, bo nie musiała się troszczyć o codzienne życiowe sprawy. Beth westchnęła z rezygnacją.

– Moim zdaniem wcale nie musimy się ścigać. To był głupi pomysł – odparła pogodnie Charlotte. – Teraz wszystko ułoży się znakomicie.

Zirytowana Beth poruszyła się niespokojnie.

– Oczywiście! Rzecz w tym, że jeśli nie pozbędziemy się lorda, zamiast dotrzeć na Fairhaven, zostaniemy odstawione prosto do domu. – Wyjrzała znowu przez okno i ujrzała Markusa jadącego na karym rumaku, więc natychmiast odwróciła wzrok. Szkoda, że dla zabicia czasu nie wzięła ze sobą książki. Co prawda, pogoda była tak piękna, że wolała podziwiać widoki. Niestety, na tle pejzażu ciągle widziała postać galopującego lorda Threviticka.

Justyn powoził, bo jego kuzyn wolał jechać konno. Beth musiała przyznać, że ten ostatni na końskim grzbiecie prezentuje się wspaniale, a wierzchowca dosiada z wrodzoną pewnością i elegancją. Po chwili odwróciła wzrok i skupiła się na urokach krajobrazu Wiltshire. Drzewa zrzuciły niemal wszystkie liście, lecz widoki zachwycały ascetycznym pięknem. Dzień był pogodny, niebo jasnobłękitne, a blask słońca ożywiał sielskie pejzaże. Od kilku tygodni nie padało, więc drogi były suche i wygodne. Na łąkach pasły się krowy. Gdy mijali przydrożne osady, widzieli dzieciarnię bawiącą się przed drzwiami chat. Charlotte drzemała, siedząc naprzeciwko Beth, która uświadomiła sobie, że tylko ona jest dzisiaj w ponurym nastroju.

Minęli kolejną budkę, w której pobierano opłaty za użytkowanie drogi, a potem zboczyli do zajazdu pocztowego, aby zmienić konie. Markus podszedł do drzwi powozu.

– Lady Allerton, jest piękna pogoda. Nie zechciałaby pani przesiąść się do mojego powozu? Zostawiam tu wierzchowca. Jest własnością zajazdu „Pod Pałacem i Piłką”. Justyn chętnie zajmie pani miejsce. I cóż?

– Daj się namówić – wtrąciła Charlotte, nim Beth zdążyła się odezwać. – Lubisz przebywać na świeżym powietrzu, jesteś ciepło ubrana. Nie widzę przeszkód.

To prawda, ale Beth podejrzewała, że kuzynce chodzi raczej o miłe sam na sam z Justynem. Markus otworzył drzwi! przed Beth i wyciągnął rękę, czekając, aż wysiądzie z powozu, jakby uznał jej zgodę za pewnik. Postanowiła tym razem oszczędzić sobie kłótni.

Mieli w powozie gorącą kawę, żeby się ogrzać. Beth nie życzyła sobie rozgrzanej cegły pod stopy, bo uznała, że takie wygody są zbędne przy stosunkowo ciepłej aurze. Nim ruszyli, Markus zadbał o wszelkie wygody. Otulił ją kocem i dopilnował, żeby włożyła szal, kapelusz i rękawiczki, dobrze chroniące przed zimnem. Wkrótce Beth przekonała się, że jazda otwartym powozem ogromnie się różni od podróżowania w pudle karety. Upajała się szybkością i pędem powietrza, który powodował jednak, że trochę marzła.

Przejechali w milczeniu kilka kilometrów. Przerwał je Markus. Odwrócił się do Beth z szerokim uśmiechem.

– Mam nadzieję, że podoba się pani taki sposób podróżowania. Gdyby chłód za bardzo dokuczał, proszę mi powiedzieć. Natychmiast wróci pani do swojego powozu.

Gdy spojrzała na niego, oczy jej się śmiały z radości.

– Och, nie, nie! – Popatrzyła wokoło. – Na świeżym powietrzu inaczej chłoniemy wrażenia.

– Zgadzam się całkowicie – przytaknął z powagą Markus. – Zna pani te strony?

– Niestety, nie. Mało podróżuję. Czasami jeżdżę do Londynu i z powrotem. Wtedy chętnie podziwiam widoki. – - Beth z wielką ciekawością przyglądała się niewysokim, kształtnym pagórkom w pobliżu gościńca.

– Proszę spojrzeć na te dziwne wzgórza. To są pewnie słynne kurhany. Kiedyś o nich czytałam. Mają… tysiące lat.

Fascynujące, prawda?

Markus roześmiał się na cały głos.

– Ciekawi panią historia, lady Allerton? Dzieliła pani z mężem te zainteresowania?

Beth odwróciła głowę. Z niejasnych powodów czuła się nieswojo, kiedy rozmawiała z Markusem o Franku Allertonie i swoim małżeństwie. Zbywała go ogólnikami, a mimo to umiał ją przejrzeć i z wymijających odpowiedzi wydobyć istotę rzeczy. Zresztą nie miała nic do ukrycia. Jej związek nie był gorszy od innych. Jesień życia połączona z wiosną,… Trudno wtedy o miłość, ale wzajemny szacunek to już coś. – Frank nie miał zrozumienia dla sztuki i humanistyki – tłumaczyła. – Ja z kolei nie lubię matematyki oraz nauk przyrodniczych.

Przeciwne zainteresowania także bywają inspirujące – zauważył Markus. – Tyle jest tematów do rozmowy.

– Zapewne ma pan rację. – Wydawało jej się, że mówi bez przekonania, więc dodała, ogarnięta nagłą potrzebą szczerości: – Frank był do tego stopnia pochłonięty swoim badaniami, że nie miał czasu rozmawiać o nich ze mną.

– Była pani rozczarowana z tego powodu? – zapytał Markus. Unikała jego wzroku, ale czuła, że patrzy na nią uważnie.

– Raczej nie. Kobiety nie mają specjalnych oczekiwań, kiedy… – Podniosła głowę i zamilkła, bo patrzył na nią ze współczuciem.

– Z pewnością i rozsądnie, i właściwie jest zakładać w małżeństwie wspólnotę dążeń i zainteresowań, nie sądzi pani? W przeciwnym razie życie staje się diabelnie jałowe i puste.

Beth skrzywiła się, jakby ją coś zabolało. Gdy Frank wyjeżdżał na długie tygodnie, czuła się w Allerton bardzo samotna. Jeśli był w domu, niewiele się zmieniało, bo żyli w przyjaźni, ale obok siebie. Słowa Markusa sprawiły, że nagle wyobraziła sobie inne życie, w którym dużo się rozmawia, chętnie dyskutuje i dzieli wszystkim ku obopólnej radości. O takiej bliskości opowiadała czasami Charlotte, ale Beth nie znała jej z własnego doświadczenia. Nagle poczuła się równie osamotniona jak dawniej w Allerton, ale nie dała tego po sobie poznać i wybuchnęła z pozoru radosnym śmiechem.

– Ma pan, milordzie, niekonwencjonalną wizję małżeństwa. Mogłabym wymienić nazwiska wielu pań i panów, którzy byliby wstrząśnięci, gdyby oznajmił pan, że mają ze sobą rozmawiać.

– I cóż z tego? Każdy ma prawo do własnej wizji małżeństwa. Mojej przyszłej żonie postawię bardzo wysokie wymagania. Powinna być śliczna, mieć umysł subtelny i starannie uformowany, a także poczucie humoru, łagodność i wdzięk. Myśli pani, że daremnie szukam swego ideału?

– Taka kobieta nie istnieje. – Beth odwróciła głowę. Poczuła się nieswojo, gdy Markus wspomniał o przyszłej żonie.

– Minęło już trochę czasu, odkąd została pani wdową, lady Allerton. Nie myślała pani o powtórnym zamążpójściu? – Markus nie dawał za wygraną. – Z pewnością adoratorów miała pani sporo.

Beth wzruszyła ramionami, próbując ukryć zmieszanie.

– Nie zamierzam wychodzić za mąż. Mam dom, kuzynów, mnóstwo zainteresowań. Czego jeszcze mogłabym pragnąć?

To miało być pytanie retoryczne, niewymagające odpowiedzi. Beth pożałowała natychmiast, że je zadała, bo Markus potraktował jej wątpliwość całkiem serio.

– Przyjaźni? Miłości? – Zniżył głos do szeptu. – Namiętności?

Beth wierciła się niespokojnie na wyściełanym siedzeniu.

– Miłość i namiętność nie dają w życiu oparcia. Są ulotne i szybko przemijają – oznajmiła tonem osoby wszystkowiedzącej. – Nie sądzę, żeby mi były potrzebne do szczęścia. Poza tym uważam, że jestem oziębła…

Zerknęła na Markusa, który na znak niedowierzania wysoko uniósł brwi. Znowu pożałowała wypowiedzianych pochopnie słów. Odwróciła wzrok i zaczęła się rozglądać po okolicy.

– Jakie miasto widać w oddali, milordzie? Czy to Trowbridge, do którego zmierzamy?

Gawędzili przyjaźnie aż do kolejnego postoju. Zrobiło się ciemno i wyraźnie pochłodniało, więc Markus zaproponował, żeby Beth przesiadła się do karety, bo w otwartym powozie na pewno zmarznie. Bez protestu zamieniła się miejscami z Justynem. Godzinę później dotarli do zajazdu „Pod Królewską Kompanią” w Shepton Mallet.

Gospoda była mniejsza od tej w Marlborough, lecz sam budynek wydawał się uroczy, a wnętrze czyste i zadbane. Beth spostrzegła, że Charlotte z uznaniem kiwa głową, spoglądając na towarzyszącego jej Justyna, ale nie zważała na to, ponieważ kuzynce wszystko się ostatnio podobało. Wynajęli dwa pokoje z podwójnymi łóżkami. Gdy się w nich rozgościli się, dobry nastrój Beth nagle zniknął. Nalegała wcześniej, żeby jechać aż do Wells, lecz Markus uznał, że zrobili dziś kawał drogi. Miała nadzieję, że jutro wyjadą o świcie, lecz z niefrasobliwym uśmiechem zapowiedział późną pobudkę, bo jego zdaniem rano nie należy się spieszyć. Coraz bardziej lękała się, że wbrew swojej woli zostanie odwieziona do Mostyn Hall i nie będzie miała w tej sprawie nic do powiedzenia.

Olśnienia doznała po kolacji, gdy wraz z Charlotte czekała na panów, żeby wypić z nimi herbatę. Zaciekawiona kuzynka wypytywała, w jaki sposób Markus i Justyn zdołali ich dogonić. Wyjaśniła, że wyruszyli późnym wieczorem i jechali przez całą noc. Kiedy o tym mówiła, przyszło jej do głowy, że jeśli Markus mógł się na to zdobyć, dlaczego nie miałaby pójść w jego ślady? Trzeba tylko uprzedzić stangreta Fowlera, że nocą w sekrecie opuszczą zajazd. Zadowolona z siebie, uznała, że to doskonały plan.

Nim udała się na spoczynek, pobiegła do stajni, żeby ustalić szczegóły ze stangretem, który kręcił nosem na fanaberie jaśnie pani, ale obiecał, że jej nie wyda. Postanowiła, że wyruszą o drugiej w nocy.

Gdy wracała do swego pokoju, spostrzegła, że zajazd, który przedtem wydawał się spokojny i schludny, mimo wczesnej pory zmienił się na gorsze. Zaraz po ich przyjeździe korytarze były zamiecione i jasno oświetlone. Teraz na podłodze walały się śmieci, lampy przygasły, wszędzie czuło się zapach dymu i marnego piwa, a z głównej sali dobiegały chrapliwe wrzaski kobiet i mężczyzn. Beth przebiegła dziedziniec i ruszyła ku schodom. Szukała zacienionych miejsc, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Bała się spotkania z Markusem, a nie miała pojęcia, gdzie on teraz jest.

Pokonała zaledwie trzy stopnie, gdy na zakręcie schodów dostrzegła cień. Po chwili ujrzała idącego ku niej mężczyznę.

Serce w niej zamarło, ponieważ był to Markus Trevithick.

Beth uznała, że prześladuje ją fatum. Nie mogła się uwolnić od tego człowieka.

Był wyraźnie odprężony. Zapewne wraz z Justynem wychylił już kilka kieliszków porto w zaciszu swego pokoju. Zdjął tużurek i rozpiął guziki śnieżnobiałej koszuli podkreślającej ciemne oczy i oliwkową karnację. Beth czuła niespokojne kołatanie serca. Dręczyło ją poczucie winy, nie dawały spokoju inne uczucia, które bała się nazwać. Wstrzymała oddech. Zastanawiała się, czy uda jej się minąć Markusa bez słowa. Niestety, wątpiła, żeby pozwolił jej odejść, nie żądając wyjaśnień. Daremne nadzieje. Wystarczyło, że wyciągnie muskularne ramię i przejścia nie ma. Kiedy się zrównali, niespodziewanie wyciągnął rękę.

Beth cofnęła się odruchowo i poczuła za plecami drewnianą balustradę. W przyćmionym świetle nie widziała twarzy Markusa, ale czuła na sobie uporczywe spojrzenie czarnych oczu. Pewnie zastanawiał się, dlaczego jest zarumieniona. Ciekawe, ile wypił z Justynem. Przed dziesięcioma minutami łudziła się nadzieją, że siedząc przy butelce porto, nie zauważą gorączkowych przygotowań do ucieczki. Teraz istniało poważne niebezpieczeństwo, że sprawa się wyda.

– Chwileczkę, lady Allerton – powiedział Markus podejrzanie łagodnym głosem. – Przed chwilą zapukałem do waszego pokoju, żeby zapytać, czy przypadkiem czegoś nie potrzebujecie. Pani Cavendish powiedziała, że jest sama. Dlaczego pani wyszła? Moim zdaniem nie wypada damie włóczyć się samotnie po korytarzach podrzędnej gospody, zwłaszcza o tej porze. Jakież to pilne sprawy zmusiły panią do ryzykownej wędrówki?

Beth spojrzała na niego z miną niewiniątka.

– Chciałam tylko sprawdzić, czy powóz jest gotowy do drogi i czy służba rozlokowała się wygodnie na nocleg, milordzie – wyjaśniła.

Zapadła cisza. Markus zmierzył Beth nieufnym spojrzeniem. Miała wrażenie, że jej nie dowierza.

– Rozumiem. Na przyszłość proszę łaskawie pamiętać, że w takich sprawach chętnie panią wyręczę. – Przysunął się bliżej, więc odruchowo zrobiła krok do tyłu. Niewiele na tym zyskała, bo chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie. – Proszę uważać, milady, żeby pani nie wypadła przez barierkę. Jest trochę rozchwiana.

Uwolniła ramię z jego uścisku.

– Dziękuję za ostrzeżenie. Będę uważać, choć nic mi nie grozi.

– Nie byłbym taki pewny – odparł z uśmiechem i znów przyjrzał się jej z niepokojącym zainteresowaniem. – A teraz odprowadzę panią do pokoju, lady Allerton. Gospoda nie jest odpowiednim miejscem na samotne spacery. Wieczorami ściąga tu dosyć… podejrzana klientela. – Jakby na potwierdzenie jego stów z otwartych drzwi głównej sali chwiejnym krokiem wyszła roześmiana i czule objęta para. Beth odwróciła wzrok.

– Nie musi pan mnie odprowadzać – powiedziała nagle. – Sama trafię. Dobranoc, milordzie.

Markus ukłonił się w milczeniu. Minęła go i biegiem ruszyła na górę. Kiedy się obejrzała, nadal ją obserwował z kpiącym błyskiem w oku. Uniósł rękę.

– Dobranoc, lady Allerton. Pięknych snów.

– Panu również życzę dobrej nocy – odparła uprzejmie. Uśmiechnął się porozumiewawczo.

– Justyn i ja będziemy spać jak zabici. Wypiliśmy całą butelkę porto.

Zniknął w korytarzu. Po chwili usłyszała, jak otwiera i zamyka za sobą drzwi.

Odetchnęła z ulgą i oparła się ciężko o balustradę, która skrzypnęła złowieszczo pod jej ciężarem. Była pewna, że Markus coś podejrzewa, ale nie zamierzała rezygnować z urzeczywistnienia swego planu. Teraz albo nigdy… Popędziła do swego pokoju. Miała nadzieję, że Charlotte już śpi, bo musiała jeszcze spakować rzeczy do kufra.

Ciemno, że oko wykol! Uczepiona barierki, skradała się w dół po schodach, uważając, żeby nie upaść. Każde skrzypnięcie brzmiało jak wystrzał armatni. Bała się, że lada chwila ktoś stanie w otwartych drzwiach i zacznie jej wymyślać za nocne hałasy, a wtedy plan spali na panewce. Z trudem wlokła ciężki kufer boleśnie obijający się o nogi. Istniało poważne niebezpieczeństwo, że próbując bezszelestnie zejść na dół, straci równowagę i z łoskotem poleci za nim w ciemną czeluść parteru.

W korytarzu słychać było jedynie chrobot myszy harcujących pod podłogą oraz regularne tykanie zegara w głównej sali.

Beth podeszła do drzwi i ostrożnie odsunęła rygiel. W stajni paliło się migotliwe światło, ale wbrew swoim zaleceniom nie zobaczyła na dziedzińcu powozu gotowego do drogi. Może Fowler uznał, że zacznie zaprzęgać dopiero wtedy, gdy ona zejdzie? Beth zadrżała. Księżyc był wysoko na rozgwieżdżonym niebie. Chłodny wiatr obracał kurka na dachu stajni. Czuło się przymrozek.

Zamknęła za sobą drzwi zajazdu i przebiegła dziedziniec. Księżyc świecił jasno, więc bez trudu znalazła drogę. Minęła cysternę na wodę i wpadła do mrocznej stajni. W głębi paliła się jedna latarnia. Konie, spłoszone jej wtargnięciem, dreptały nerwowo, obijając się o ściany boksów. Skrzypiały rzemienie. Beth przystanęła na moment, a następnie przez szerokie drzwi weszła do wozowni.

Tu również paliła się jedna latarnia, umieszczona wysoko na ścianie. Powóz stał na kamiennej podłodze dokładnie tam, gdzie znajdował się, kiedy przed pięcioma godzinami przyszła tu, żeby wydać Fowlerowi polecenia. Drzwi były otwarte, ale stangret się nie pokazał. Beth zaczynała podejrzewać, że zamiast ruszyć w dalszą drogę, będzie musiała wrócić do łóżka. Ogarnięta złością i rozczarowana, żałowała zmarnowanej szansy na ucieczkę. Mogłaby przejechać kawał drogi, nim Markus i jego kuzyn obudzą się po wczorajszej pijatyce. Zastanawiała się przez moment, czy sama dałaby radę zaprząc konie, ale uznała, że to głupi pomysł. Kto miałby powozić? Jeździła czasami dwukółką, ale nie poradziłaby sobie z ciężkim, czterokołowym powozem. Niewiele brakowało, żeby zaczęła tupać ze złości.

Już miała opuścić wozownię, gdy z powozu dobiegły jakieś hałasy. Znieruchomiała, wpatrzona w ciemne wnętrze. Nikt się tam nie poruszył, lecz odgłos rozległ się ponownie. Ktoś był w powozie.

W pierwszym odruchu chciała wziąć nogi za pas, lecz po chwili doszła do wniosku, że to zmęczony pracą Fowler zdrzemnął się lub za dużo wypił i teraz odsypia swoje wybryki. Podeszła do opuszczonych schodków i zajrzała przez otwarte drzwi.

– Fowler! Obudź się natychmiast. Ośmielasz się spać, gdy ciebie potrzebuję? Bierz się do roboty i…

Nim dokończyła zdanie, silne ramiona wciągnęły ją do wnętrza. Zabrakło jej tchu, więc nie mogła krzyczeć, chociaż powinna. W ułamku sekundy znalazła się na wyściełanej aksamitem kanapie. Leżała bezradnie, przygwożdżona do poduszek ciężarem potężnego męskiego ciała. Daremnie próbowała wyrwać się z uścisku, który stawał się coraz mocniejszy. Po chwili została całkiem unieruchomiona. Podczas zażartej walki pukle włosów wysunęły się z luźno splecionego warkocza i opadły jej na twarz, wiec nie widziała napastnika. zaczerpnęła powietrza, żeby wrzasnąć na całe gardło albo przynajmniej jęknąć boleśnie, ale nie wydała żadnego dźwięku, bo nagle uświadomiła sobie, że jej prześladowcą jest Markus Trevithick.

Słyszała jego oddech i czuła charakterystyczny zapach zmieszany z wonią tytoniu i porto. Kiedy przylgnął do niej całym ciałem, uległa dziwnej słabości, która nie przystoi damie i może być dla niej kompromitująca.

– Lordzie Trevithick!

Mocny uścisk natychmiast zelżał. Usłyszała odgłos krzesania ognia, a potem ujrzała słaby płomyk, przechodzący w nikłą poświatę. Usiadła i rozejrzała się wokół.

Wnętrze niewielkiego powozu w blasku latarni wydawało się jeszcze mniejsze i bardziej przytulne. Markus poprawił knot lampy i usiadł w rogu. Z namysłem i rozbawieniem obserwował Beth.

– Intrygujące… Skąd pani wiedziała, lady Allerton, że to ja? Nie zmierzała się przyznać, że rozpoznała go wszystkimi zmysłami, bo z pewnością wykorzystałby tę informację przeciwko niej. Zwróciła się ku drzwiom, ale zatrzymał ją, chwytając za nadgarstek.

– Chwileczkę. Jeszcze nie teraz. Chyba jest mi pani winna wyjaśnienie.

– Ja? – Popatrzyła mu prosto w oczy. – To pan musi się przede mną tłumaczyć, milordzie! Ukrywa się pan w ciemnej wozowni, napada bezbronną kobietę…

– I to wszystko w środku nocy! – dokończył rzeczowo Markus. – Proszę mówić, lady Allerton. Mogę też zrobić to za panią, zgoda? – dodał sarkastycznym tonem – Kiedy się ostatnio widzieliśmy, sprawdzała pani, czy stangret ma zapewnione wszelkie wygody. Słusznie zakładam, że tym razem miała pani podobne intencje? O drugiej w nocy wstaje pani, żeby upewnić się, czy służba ma wszystko, czego potrzebuje. Moim zdaniem to przykład wyjątkowej troskliwości!

Beth sapała gniewnie.

– Przyszłam tu z innych powodów i pan jest tego świadomy.

Markus usiadł wygodniej. Nadal mocno trzymał ją za rękę. Była niemal pewna, że nie rozluźni palców dopóty, dopóki nie usłyszy zadowalającego wyjaśnienia.

– W takim razie co pani zamierzała? Dowiem się wreszcie?

Spłonęła rumieńcem, słysząc jego karcący ton. Czuła się okropnie z potarganymi włosami opadającymi na twarz.

Markus przyglądał się jej uważnie. Zbił ją z tropu tym badawczym spojrzeniem. – Jakim prawem wypytuje mnie pan, milordzie? Nikt parni nie upoważnił do oceniania moich postępków. Zapadło krępujące milczenie. Markus wzruszył ramionami. – Owszem, lady Allerton, ale tak się składa, że znam powód, który panią skłonił, żeby tutaj przyjść. O tej porze stangret miał być gotowy do wyjazdu. Chciała nas pani wyprzedzić – ciągnął z uprzejmym uśmiechem. – Przykro mi, że nie udało się zrealizować tego planu. Uznałem, że Fowler po całym dniu ciężkiej harówki zasłużył na szklaneczkę brandy. Na jednej się nie skończyło. Niestety… – Znowu wzruszył ramionami. – Lepiej, żeby I po pijanemu nie powoził w ciemnościach. Beth była wściekła.

– Spoił mi pan stangreta, a na domiar złego rzucił się pan na mnie jak szaleniec! Jak pan śmiał dotykać damy! Słuchając tych oskarżeń, Markus zachował spokój i irytująco pogodną twarz.

– Użyłem siły dla pani dobra, lady Allerton. Jazda powozem w środku nocy to fatalny pomysł. Pewna katastrofa! Sta – ram się panią od niej uchronić. Mamy dziś przymrozek, więc drogi są śliskie. A jeśli chodzi o rzekome dotykanie… – Zmierzył ją taksującym spojrzeniem. – Myśl jest kusząca… Beth próbowała się od niego odsunąć.

– Źle mnie pan zrozumiał.

– Doskonale wiem, o co pani chodzi. – Wydawał się zawiedziony. – Dała mi pani do myślenia…

Znowu odsunęła się nieco. Na samą myśl, że Markus wypełni zawoalowaną obietnicę, ogarnęło ją przyjemne podniecenie, ale starała się je zdusić w zarodku.

– Mówi pan głupstwa, milordzie. To przecież wozownia, środek nocy. Siedzimy w powozie…

– Racja – odparł z westchnieniem. – Musimy być rozsądni. Trzeba wrócić do gospody.

Puścił dłoń Beth, którą ogarnęło rozczarowanie, a jednocześnie złość na samą siebie. Wziął latarnię, wyskoczył z powozu i szarmancko wyciągnął rękę, żeby jej pomóc przy wysiadaniu.

– Proszę uważać. Ciemno tu, a schodki są wąskie. Beth nie miała pojęcia, czy sama się potknęła, czy Markus zbyt mocno pociągnął ją za rękę, dość, że ledwie wypowiedział te słowa, zachwiała się i padła mu w ramiona. Znakomicie sobie poradził, chwytając ją w objęcia. Przez kilka chwil znowu czuła siłę muskularnych ramion. Potem rozluźnił uścisk, pozwalając jej zsunąć się po swoim ciele i dotknąć stopami kamiennej podłogi. Stali nadal bardzo blisko siebie. Beth cofnęła się o krok, ale przybliżył się znowu. Za plecami miała bok powozu. Markus oparł na nim obie dłonie. Była unieruchomiona.

– Milordzie! – pisnęła nerwowo.

– Tak, pani? – odparł głosem zniżonym do szeptu i pocałował ją za uchem, gdzie skóra była ciepła i wrażliwa.

– Obiecał pan zostawić mnie w spokoju. – Daremnie próbowała skarcić go surowo. Łamiący się głos zdradzał oszołomienie. – Miał pan mnie nie dotykać.

Markus cofnął się, rozłożył ramiona i uniósł je do góry, jakby ogłaszał kapitulację.

– Ręce trzymam przy sobie. Zafrasowana lekko, zmarszczyła brwi.

– A zatem…

Markus pochylił głowę i dotknął ustami jej warg.

Równie dobrze mógłby dolać oliwy do ognia. Beth odruchowo rozchyliła wargi i oddała pocałunek. Łagodne, zachęcające dotknięcie ustąpiło miejsca namiętnej pieszczocie. Beth zarzuciła mu ramiona na szyję, więc bez wahania wziął ją w objęcia. Westchnęła, oszołomiona rozkoszą, a wtedy natychmiast skorzystał z okazji. Jego pocałunki stały się bardziej zaborcze i zmysłowe. Beth zapomniała o wstydzie, poddała się nowym odczuciom.

Ale nie była to ostateczna kapitulacja. Beth nadal opierała się urokowi Markusa. Instynktownie odrzuciła zachętę do całkowitego zatracenia się w otchłani pragnień i pożądań, która się przed nią otworzyła. Mimo wszystko niewiele brakowało, żeby zapomniała, gdzie się znajduje.

W środku nocy przyszła do stajni, lecz nie po to, żeby od – dać się Markusowi na wiązce siana, choć bez wątpienia za jej przyzwoleniem doprowadziłby sprawę do takiego końca. Wysunęła się z jego objęć. Niechętnie opuścił ramiona.

– O co chodzi, kochanie?

– Nie wypada, milordzie. – Zmarszczyła brwi i spiorunowała go wzrokiem. – Uchodzimy za oponentów… jesteśmy stronami w sporze o Fairhaven, więc nie jest rzeczą właściwą, żeby… – Zamilkła, daremnie szukając odpowiednich słów.

W przyćmionym świetle latarni spojrzała na jego usta. ich kąciki uniosły się lekko do góry. Tajemniczy uśmiech sprawił, że zapomniała, co chce powiedzieć.

– Chodzi o pocałunek?

– Tak! Nie wolno nam pozwalać sobie na taką poufałość. Ja nie powinnam się tak… zapominać.

– To znaczy?

– Muszę być nieustannie świadoma tego, co pan o mnie wygadywał, i pamiętać, że z tego powodu jestem na pana bardzo zagniewana. A poza tym dzieli nas spór o Fairhavena.

– Ach, tak – odparł pogrążony w zadumie Markus. – Sądzę, że powinniśmy machnąć na to ręką.

– Nie podzielam pańskiego zdania. Teraz nie mogę sobie przypomnieć… – Beth daremnie próbowała zebrać oporne myśli. – Gdy sobie to wszystko poukładam w głowie…

– Beth? Na miłość boską! Co się dzieje? – usłyszeli płaczliwy głos Charlotte, która stała w drzwiach wozowni. – Obudziłam się, a ciebie nie było w pokoju, więc… – Na widok Markusa umilkła. Po chwili dodała niepewnie: – Och! Lord Trevithick! Co pan tutaj robi?

– Lady Allerton wszystko pani wyjaśni – odparł skwapliwie i wyprowadził damy na dziedziniec. Gdy podeszli do tylnych drzwi zajazdu, uprzejmie otworzył je przed nimi. – Moim zdaniem powinniśmy teraz wrócić do pokoi i natychmiast zasnąć. Nie ma mowy o wczesnym śniadaniu. Zresztą pośpiech wcale nie jest konieczny. Będziemy podróżować wolno i spokojnie. Dobranoc… raz jeszcze, lady Allerton.

Gdy panie zamknęły za sobą drzwi pokoju, Charlotte zapytała natarczywym szeptem:

– Co się stało? Strasznie zmarzłaś, drżysz jak osika. Dlaczego byłaś w wozowni… i to z lordem Trevithickiem? Nie do wiary!

Beth krótko i rzeczowo opowiedziała o niedawnych wydarzeniach. Milkła jedynie wówczas, gdy Charlotte wydawała okrzyki niedowierzania.

– Fowler dzięki hojności lorda był kompletnie pijany – oznajmiła z goryczą Beth, zbliżając się do końca opowieści. – Domyślasz się, kto czekał na mnie w powozie.

Zdumiona Charlotte wstrzymała oddech i zasłoniła usta ręką.

– Och, kochanie! Co zaszło między wami?

– Nic – skłamała Beth. – Niech to diabli! Miałam taki dobry plan.

– Jestem innego zdania – odparła stanowczo Charlotte – i cieszę się, że spalił na panewce. Do czego to podobne? Jak można wyjeżdżać w środku nocy? Ciekawe, co jeszcze wymyślisz? – Twarz Charlotte złagodniała. – Nie pora na rozmowy, obie jesteśmy zmęczone i zdenerwowane. Jutro wrócimy do tej sprawy.

Dziesięć minut później smacznie spała, natomiast Beth długo leżała, nie mogąc zasnąć. Była wściekła, bo nie udało jej się wyjechać zgodnie z planem, a nie miała pojęcia, kiedy znów nadarzy się sposobność, żeby umknąć. Przede wszystkim jednak myślała o Markusie, który zrobił na niej piorunujące wrażenie. Była pod jego urokiem, więc tym bardziej powinna jak najszybciej znaleźć sposób, by się od niego uwolnić. Nie miała do niego zaufania; nie ufała też samej sobie. Gdy leżała z szeroko otwartymi oczami, niemal czuła ciepło jego rąk. Wzbudzał w niej pragnienia, których już nie potrafiła stłumić. Jęknęła cicho, położyła się na boku i zwinęła w kłębek. Nie przywykła leżeć bezsennie w środku nocy i cierpieć z powodu niezaspokojonej żądzy. Te doznania były dla niej nowością, lecz wcale nie czuła się przez to bogatsza i chętnie by się bez nich obyła.

Загрузка...