ROZDZIAŁ SIÓDMY

Beth siedziała pod ścianą sterówki. Nogi miała okryte pledem. Markus namawiał ją, żeby została w jednej z kajut po pokładem, więc usłuchała, ale gdy odbili od brzegu, łódź zaczęła się mocno kołysać. Beth natychmiast dostała mdłości i postanowiła wyjść na świeże powietrze. Jeden z marynarzy zlitował się nad pasażerką. Drewniane skrzynki oraz koce posłużyły mu do wykonania prowizorycznego siedziska. Statek nadal unosił się w górę i opadał w dół z nużącą regularnością, a linia horyzontu zdawała się rytmicznie podskakiwać przed oczyma Beth, lecz wilgotna bryza i przesycone solą morskie powietrze odświeżały przyjemnie i dawały ukojenie.

Nie uszło jej uwagi, że Markus nie odczuwa żadnych przykrych dolegliwości. Sporo czasu przesiedział w sterówce, rozmawiając ze sternikiem. Wykonywał również wszelkie prace, które w danym momencie były najpilniejsze: zwijał cumy, stawiał żagle albo pomagał zwykłym marynarzom, którzy doceniali jego wysiłki. Jeden z nich z wielką atencją wyrażał się o żeglarskich umiejętnościach pryncypała, inni zerkali z aprobatą. Beth nie znała dotąd Markusa od tej strony.

Niestety, choć z marynarzami był w doskonałej komitywie, wobec niej zachowywał się niemal wrogo. Od rana się do niej nie odzywał, jeśli nie liczyć zdawkowej rozmowy podczas nędznego śniadania w gospodzie, na które składała się wodnista owsianka oraz stęchły chleb. Beth poprosiła, żeby odwiózł ją do Ashlyn. Popatrzył na nią surowo i oznajmił, że jeśli ma ochotę, może tam wrócić. Dodał natychmiast, że postanowił odwiedzić Fairhaven, więc skoro zadała sobie tyle trudu, żeby tam dotrzeć, mogłaby równie dobrze dotrzymać mu towarzystwa.

Kiwnęła głową i na tym zakończyli rozmowę. Nie śmiała pytać o szczegóły dotyczące przeprawy. Markus patrzył na nią z kamienną twarzą. Był równie przykry i odpychający jak poprzedniego wieczoru. Zdawała sobie sprawę, że wciąż jest w niełasce. Po marnym śniadaniu poszła z nim do portu, gdzie cumował statek gotowy do odpłynięcia. Wkrótce odbili od brzegu i nie można już było się cofnąć.

Beth drżała, choć otuliła się ciepłym pledem. Przed dziobem statku widziała szarość morskiej toni, za rufą oddalający się port i wzgórza Devon, które z każdą chwilą coraz bardziej nikły w oddali. Markus twierdził, że dopiero późnym popołudniem dotrą na Fairhaven, ale Beth czas żeglugi wcale się nie dłużył. Jeden dzień to nic w porównaniu z wieloletnim oczekiwaniem.

Po godzinnej drzemce obudziły ją lekkie mdłości. Była znużona i rozbita, jakby wcale nie spała. Słońce wyglądało zza rzadkich chmur; wiał silny wiatr. Poczuła mocny aromat gulaszu i żołądek podszedł jej do gardła. Na widok Markusa odwróciła głowę. Widziała tylko bose stopy szeroko rozstawione na deskach pokładu oraz talerz z jedzeniem, który trzymał w ręku. Obrzucił ją badawczym spojrzeniem i omal się nie uśmiechnął. Biedactwo! Podniosła głowę, więc znowu przybrał gniewny wyraz twarzy.

– Widzę, że morska choroba poważnie daje się pani we znaki, lady Allerton.

Beth oddychała płytko, żeby nie czuć mdlącego zapachu, który unosił się znad talerza. W końcu, zdesperowana, musiała zatkać sobie nos, co zapewne nie licowało z godnością damy. W tym momencie jednak była to dla niej sprawa drugorzędna.

– Milordzie, byłabym bardzo zobowiązana, gdyby zechciał pan łaskawie zostawić mnie samą. I proszę zabrać to cuchnące jadło!

Markus oddalił się bez pośpiechu. Na odchodnym rzucił pogodnie:

– Proszę mnie zawołać, gdyby potrzebowała pani miednicy.

Pół godziny później Beth uznała, że jest za zimno, by siedzieć bez ruchu. Najchętniej zeszłaby do kajuty i zasnęła, ale na samą myśl o dusznej klitce pod pokładem robiło jej się niedobrze. Podeszła do burty statku i patrzyła na spienione fale. Była zmarznięta, chora i opuszczona przez wszystkich. Inaczej wyobrażała sobie rejs na Fairhaven.

Kiedy o tym pomyślała, uświadomiła sobie, że niewiele uwagi poświęcała praktycznej stronie wymarzonej podróży. Ponosiła ją wyobraźnia. Nie liczyły się dla niej mało istotne i dość uciążliwe szczegóły, takie jak wysokie fale czy morska choroba. Oczyma duszy widziała jedynie tryumfalny wjazd do zamku swego dziadka. Po namyśle doszła do wniosku, że przez ten brak przezorności zrobiła z siebie idiotkę. Przygnębiała ją również obojętność Markusa i brak zainteresowania ze strony jego załogi. Marynarze mieli pełne ręce roboty, więc z lekceważeniem traktowali kaprysy i fochy przesadnie wrażliwej damulki.

Zziębnięta Beth nudziła się jak mops. Otulona pledem spacerowała po pokładzie, obserwowała mewy, które z piskiem leciały za rufą, wpatrywała się w odległy horyzont i patrzyła na statki płynące z Bristolu. Popołudnie ciągnęło się w nieskończoność.

– Ziemia! Ziemia!

Beth tak długo spoglądała w fale, że gdy zabrzmiał ten okrzyk, była jak zahipnotyzowana. Odwróciła się w stronę bocianiego gniazda i zobaczyła Markusa idącego ku niej z lunetą w ręku.

– Fairhaven na sterburcie – oznajmił krótko. – Chce pani zobaczyć, lady Allerton?

Beth podeszła z nim do burty statku i nieufnie popatrzyła przez lunetę, szukając w oddali samotnej wyspy. Po chwili dostrzegła potężne granitowe urwisko, odcinające się od spienionych fal, choć z daleka wszystko zdawało się szare. Morze, niebo i ziemia przybrały grafitową barwę. Chmury wiszące nisko nad horyzontem spowijały wyspę niczym zwiewny welon. Niezwykle piękny, choć surowy pejzaż.

– Nie mogę uwierzyć, że nareszcie tu jestem – powiedziała Beth, oddając Markusowi lunetę. Oczy miała pełne łez. – Zachwycił mnie ten widok, milordzie.

Markus patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy. Wydawał się rozbawiony, a zarazem trochę smutny.

– Musi pani bardzo kochać tę wyspę, skoro tak ją pani widzi, lady Allerton. Według mnie to piekielne pustkowie, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Podszedł do sternika i wydał mu kilka komend. Po serii skomplikowanych manewrów ominęli niebezpieczne skały wystające z morskiego dna koło wyspy Rat. Markus naradził się ze sternikiem, gdzie rzucić kotwicę na redzie niewielkiego portu. Beth ledwie słyszała ich glosy. Stała przy burcie i jak urzeczona wpatrywała się w zamglone kontury wolno zbliżającej się wyspy. Jej ubranie przesiąkło morską wilgocią i drobną mżawką padającą z szarego nieba, ale nie zwracała na to uwagi. Spełniało się jej największe marzenie. Była o krok od jego urzeczywistnienia. Wkrótce postawi stopę na swojej wyspie!

Gdy podpłynęli bliżej, ujrzała wyraźnie mury zamczyska oraz dachy domów niewielkiej wioski, która przycupnęła na skraju urwiska. Widziała teraz w całej okazałości wschodni skraj Fairhaven. Zrozumiała wkrótce, co miał na myśli Markus, nazywając wyspę piekielnym pustkowiem. Ani jednego drzewa. Żadnych zarośli. Tylko strome skały klifowego wybrzeża i wrzaskliwe ptactwo.

– Nie widzę lasów ani sadów – powiedziała cicho, gdy Markus znowu do niej podszedł. – Nic tam nie rośnie?

– Colin twierdzi, że zboże udaje się nieźle. – Ruchem głowy wskazał chudego Colina McCrae. – Moja ciotka uprawia niewielki ogród pod osłoną zamkowych murów. Hoduje też owce i wciąż narzeka, że włażą jej w szkodę i zjadają najpiękniejsze rośliny.

– Pańska ciotka mieszka na Fairhaven? – Beth zmarszczyła brwi.

– Owszem. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Chyba nie sądzi pani, że to bezludna wyspa. Mój stryj, wielebny John Trevithick, od wielu lat jest tam wikarym, a jego siostra, czyli ciotka Salome, zajmuje się życiowymi sprawami. To wzorowa pani domu. Mieszkają w zamku Saintonge. – Popatrzył na Beth, udając mocno zgorszonego. – A co? Sądziła pani, że zamieszkamy tylko we dwoje na kompletnym odludziu, z dala od kultury, cywilizacji, konwenansów i codziennych obowiązków? Nic z tego. Rzeczywistość jest znacznie bardziej prozaiczna.

Beth odwróciła wzrok. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać, ale zaskoczyła ją wzmianka o krewnych Markusa, z którymi zapewne będzie musiała się spotkać. Wątpliwe, żeby cieszyli się z jej wizyty. Może poczują się zagrożeni i będą podejrzewać, że nowa właścicielka chce zaprowadzić na wyspie swoje porządki. Rzecz jasna, w głowie jej nie postało, żeby pozbyć się pastora, który od wielu lat sprawował duchową opiekę nad wyspiarzami. Jak mogłaby wymówić dom jego niezamężnej siostrze, która pewne nie miałaby dokąd pójść? Beth sądziła dotąd, że pod rządami Trevithicków wyspa podupadła i zbiedniała, ale nieliczne uwagi Markusa wskazywały, że trzeba będzie zrewidować niesprawiedliwe i pochopne sądy.

Płynęli teraz wzdłuż brzegu. Gdy statek wszedł do zatoki i stanął na kotwicy pod osłoną stromych nadmorskich skał, uporczywe kołysanie ustało. Spuszczono na wodę małą łódź. Markus i Colin McCrae pomogli Beth zejść do niej po sznurowej drabince. Usadowiła się na ławeczce. Dwaj silni wioślarze szybko dopłynęli z pasażerami do wyspy i wyciągnęli łódkę na brzeg. Otwarty powóz czekał u podnóża granitowego urwiska. Ruszyli pod górę wyboistą drogą, która wrzynała się w litą skałę. Na każdym zakręcie przerażona Beth wciskała się w róg powozu, bo miała wrażenie, że koła zsuwają się w przepaść ze skalnego podłoża. Nagle wyrosły przed nią mury zamku Saintonge, wzniesionego dawno temu przez jej antenatów. Wzruszenie ścisnęło ją za gardło. Bała się, że lada chwila wybuchnie płaczem.

Wyspiarze zebrali się na dziedzińcu, żeby powitać dostojnych gości. Beth miała wrażenie, że zbiegła się tu cała ludność. Każdy był ciekawy nowego pana. Beth uświadomiła sobie, że wygląda okropnie. Kosmyki włosów sterczały spod kapelusza, a przemoczony płaszcz i wilgotna suknia przylgnęły do ciała, ujawniając zbyt wiele jej wdzięków. Ktoś mógłby pomyśleć, że marynarze przywieźli ze sobą portową dziewkę. Co o niej pomyślą krewni Markusa? Dziwnie milcząca, skuliła ramiona, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Daremnie. Roześmiany Markus wysiadł z powozu, nie spodziewanie wziął ją na ręce i postawił przed ciekawskim tłumem. Podejrzewała, że zrobił to umyślnie, aby jej dokuczyć.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! Markus! – dobiegł ich z tyłu donośny głos. – Kto by pomyślał! Niezbadane są wyroki opatrzności!

Beth i Markus odwrócili się natychmiast. Z zamkowych schodów schodziła dama w średnim wieku, postawna, ale nie otyła. Rodzinne podobieństwo natychmiast rzucało się w oczy: wyraziste czarne oczy, wystające kości policzkowe i gęste ciemne włosy upięte nad karkiem w imponujący kok. Strój był osobliwy: domowa suknia z różowej satyny, dobrane pod kolor, wyszywane papucie oraz szkarłatny płaszcz niedbale narzucony na ramiona. Szerokie poły trzepotały na wietrze. Beth złapała się na tym, że natarczywie przygląda się niezwykłej damie.

– Pogoda to u nas istna plaga egipska! – zawołała nowo przybyła radośnie, obejmując Markusa i całując go serdecznie w oba policzki. – Co ja mówię! Siedem plag! O Boże, ale ty wyrosłeś!

– Witaj, ciociu – odparł. – Miło cię znów widzieć.

– I ciebie, drogi chłopcze. – Spojrzenie ciemnych oczu Salome Trevithick spoczęło na Beth. – Niech się cieszy pustynia i wysuszona ziemia! – Widząc zdumienie na twarzy młodej damy, wyjaśniła pospiesznie: – Izajasz, rozdział trzydziesty piąty, wers pierwszy, moja droga.

– Ciociu, przedstawiam ci Beth Allerton – wtrącił Markus oficjalnym tonem. – Milady, to moja ciotka, lady Salome Trevithick.

– Witaj, kochanie! – Salome Trevithick wyciągnęła na powitanie upierścienioną dłoń. Szlachetne kamienie jaśniały tęczowym blaskiem. Niezwykła dama z uznaniem popatrzyła na gościa. – Istny anioł, chociaż trochę przemoczony.

Beth spłonęła rumieńcem.

– Ciotka pisze wielebnemu wszystkie kazania – wyjaśnił półgłosem Markus. – Dlatego w rozmowie chętnie przytacza biblijne cytaty, wręcz mówi wersetami z Biblii. – Zwrócił się do krewnej. – A gdzie stryj John? Miałem nadzieję…

– Niestety, musiał popłynąć do miasta – przerwała rozpromieniona Salome. – Został wezwany przez biskupa, moi mili. Zapewne doniesiono, że John w ubiegłym miesiącu po pijanemu odprawiał nabożeństwo, no i jego ekscelencja wezwał mi braciszka na dywanik.

– Kto by się dziwił wielebnemu? Na Fairhaven nie ma co robić, to się pije – zwołał ktoś z tłumu.

Markus zwrócił się ku pogodnym wieśniakom czekającym cierpliwie, aż się z nimi przywita. – Dziękujemy za miłe przyjęcie – powiedział, podnosząc nieco głos, żeby go słyszeli. – Cieszę się, że mimo fatalnej pogody szczęśliwie tu dotarliśmy.

– Niech wasza lordowska mość poczeka, aż pogoda naprawdę się popsuje! Jest na co popatrzeć! – odpowiedział ktoś z poddanych.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Na pewno będzie po temu sposobność! – zawołał uśmiechnięty Markus. – Zapewniam, że spotkanie z wami jest dla mnie wielką radością. A teraz chciałbym wam przedstawić lady Allerton, nową właścicielkę tej wyspy. – Ku wielkiemu przerażeniu Beth, przyciągnął ją do siebie i mówił dalej: – Wiem, że wielu z was pamięta dziadka lady Allerton, Charlesa Mostyna. Zapewne ucieszy ich nowina, że wyspą znów będzie władać ktoś z jego rodziny.

Tłum szemrał. Beth stojąca obok Markusa przestała się uśmiechać, widząc zmienione twarze zebranych wokoło poddanych. Wesołość i zadowolenie ustąpiły miejsca niepewności, a nawet zafrasowaniu. Ludzie szeptali między sobą, a niektórzy spoglądali na Beth z jawną wrogością. Nawet Salome Trevithick spochmurniała. Beth przygryzła wargę. Nie dziwiła się, że wyspiarzy zaniepokoiła nowina o zmianie właściciela posiadłości, ale zabolało ją, że ich reakcja była tak szybka i jednoznaczna.

Zapadło krępujące milczenie. Młoda kobieta stojąca w pierwszym rzędzie pochyliła się i powiedziała coś na ucho do jasnowłosej dziewczynki, która tuliła się do niej. Po chwili mała z ociąganiem podeszła do Beth i podała jej więdnący bukiecik.

– Witamy na wyspie, milady – szepnęła.

Beth zapomniała o nieprzyjaznym tłumie i swoim opłakanym wyglądzie. Uśmiechnęła się serdecznie, przyklękła, żeby wziąć kwiatki, i ucałowała dziewczynkę, która podniosła główkę i spojrzała na nią wielkimi, poważnymi, niebieskimi oczyma, a potem uśmiechnęła się szeroko, wsadziła kciuk do buzi i pobiegła do matki. Wśród wyspiarzy znowu rozległy się pomruki, tym razem świadczące o umiarkowanej aprobacie.

– Świetnie się spisałaś, kochanie – mruknęła Salome Trevithick dość bezceremonialnie, ale z uznaniem. Chwyciła Beth za łokieć i pomogła jej wstać. – Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie! Mateusz, rozdział dziewiętnasty, wers czternasty. – Wzięła Beth pod rękę i pociągnęła ją ku zamkowym schodom. – Obawiam się, że niektórzy z tutejszych mieszkańców mają dobrą pamięć i bardzo złe wspomnienia, ale jak to mówią, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, natomiast o zmarłych albo nie mówi się wcale, albo dobrze.

Nim Beth zdążyła poprosić o wyjaśnienie osobliwych wynurzeń, była już w zamku i zapomniała o zagadkowych słowach, olśniona wspaniałością zamkowych wnętrz. Grube mury Saintonge wzniesiono w trzynastym wieku, ale wystrój okazał się znacznie późniejszy. Wielka sień z kamienną posadzką była starannie utrzymana i ozdobiona gobelinami. W gablotach przechowywano wypolerowane srebra. Salome zaprowadziła Beth na górę. W południowym skrzydle znajdowały się bogato urządzone pokoje gościnne: ogromna sypialnia o dużych oknach z widokiem na morze i salon, w którym na kominku buzował ogień. Była również nowoczesna łazienka z największą wanną, jaką Beth kiedykolwiek widziała. Wróciła do sypialni, podbiegła do okna z kamiennym obramowaniem i zamarła w bezruchu, podziwiając rozległą morską panoramę. Westchnęła ukradkiem.

– Jakie to piękne!

– Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko – powiedziała cicho lady Salome. Miała łzy w oczach. – Przyślę ci Martę McCrae. To nasza ochmistrzyni. Mądra kobieta, pomoże ci we wszystkim. Jest matką ślicznej dziewczynki, która powitała cię na dziedzińcu. Dzisiaj przyniesie ci kolację do sypialni. Dopiero jutro siądziemy do stołu en familie. Zapewne jesteś zbyt zmęczona, żeby myśleć o towarzyskich rozrywkach.

– Dziękuję – odparła z wdzięcznością Beth.

Po długiej i męczącej podróży naprawdę potrzebowała odpoczynku, a poza tym chciała w spokoju przemyśleć wydarzenia ostatnich dni. Lady Salome uśmiechnęła się i wyszła. Poły czerwonego płaszcza unosiły się niczym rozłożone skrzydła. Beth usiadła na wyłożonym poduszkami okiennym parapecie. Zauroczona patrzyła na zatokę i na morze w oddali.

Pół godziny później nadal tam siedziała, wpatrzona w morski pejzaż. Marta McCrae zapukała do drzwi i nieśmiało weszła do pokoju, niosąc tacę z wieczornym posiłkiem.

– Ma pani jakieś życzenia, milady? – zapytała z wyraźną rezerwą.

Rozpromieniona Beth odwróciła się do niej.

– Nie, dziękuję. Mam tu wszystko, czego mi potrzeba. Cudowne miejsce! Jestem zachwycona jego urodą.

Marta McCrae uśmiechnęła się z przymusem. W przeciwieństwie do jasnowłosej i niebieskookiej córki była szatynką o piwnych oczach i jasnej, piegowatej cerze. Wydawała się przygnębiona i pełna obaw. Beth zastanawiała się, z czego wynika to zdenerwowanie.

– Długo mieszka pani na Fairhaven? – zapytała, chcąc ją trochę ośmielić.

Ochmistrzyni pokiwała głową.

– Kawał czasu, ale lady Salome i nasz wikary są tu o wiele dłużej. Przyjechałam wkrótce po ślubie, gdy stary lord zatrudnił Colina jako zarządcę. – Nagłym ruchem świadczącym o wielkim napięciu wytarła ręce w fartuch. – Nie jest nam łatwo. Zimy bywają surowe, a lord… myślę, że czasami zapominał o naszym istnieniu. – Westchnęła ciężko. – Dlatego mieliśmy nadzieję… Kiedy doszły nas słuchy o rychłych odwiedzinach młodego lorda, łudziliśmy się, że… – Zamilkła, a po chwili namysłu dokończyła zdanie: – Mieliśmy nadzieję, że weźmie sobie do serca dobro wyspy, ale wygląda na to, że chce ją oddać… – Urwała przestraszona, na bladych policzkach pojawił się ciemny rumieniec. – Przepraszam, milady. Zapomniałam się. Niech się pani nie gniewa. Ja tylko głośno myślałam. Zaraz wydam polecenia. Służąca przyniesie gorącą wodę…

Nim Beth zdążyła odpowiedzieć, ochmistrzyni odwróciła się i wybiegła z pokoju.

Beth usiadła ciężko na brzegu wielkiego łoża z kolumnami i baldachimem. Bez apetytu żuła smakołyki z tacy. Teraz przynajmniej częściowo rozumiała, dlaczego wyspiarze tak chłodno ją przyjęli. Lord zawiódł ich nadzieję, pojawiła się nowa właścicielka, która na domiar złego mogła usunąć z wyspy wielebnego Johna i jego siostrę, z którymi wszyscy byli tu bardzo zżyci.

Wkrótce służąca przyniosła wodę do mycia. Beth rozebrała się i spłukała lepką sól, która przylgnęła do skóry. Mdłości przestały jej dokuczać, lecz nadal miała wrażenie, że podłoga kołysze się pod stopami. Włożyła czystą koszulę i już miała się położyć, gdy usłyszała trzask drzwi zamykanych piętro niżej i odgłos kroków. Ktoś szedł po schodach.

– Powiedziałem tylko, milordzie, że Fairhaven nie jest zabawką dla młodej dziewczyny…

Rozpoznała głos Colina McCrae. Zarządca zwykle mamrotał cicho, ale teraz mówił donośniej niż zwykle, ponieważ był poirytowany. Markus odpowiedział mu tak cicho, że Beth nie mogła rozróżnić słów.

– Wobec ustawicznego zagrożenia od strony morza byłoby prawdziwą głupotą…

– To stan przejściowy – przerwał stanowczo Markus. – Jutro wieczorem przyniesiemy tu ładunek Marchanta.

Beth słuchała zaciekawiona. Do tej chwili starała się nie podsłuchiwać, ale teraz umyślnie podeszła do drzwi i nadstawiła ucha. Mężczyźni zatrzymali się na podeście schodów niedaleko jej pokoju. Rozmawiali cicho. Wyłapywała tylko strzępy zdań, więc przytknęła ucho do drzwi, żeby usłyszeć więcej.

– Uprzedzi pan lady Salome? – zapytał Colin McCrae. Po jego głosie poznała, że się uśmiechnął. – Wiem, co by na to powiedziała.

– Ciotka Salome uwielbia takie eskapady – zachichotał Markus. – Nic się nie stanie, jeśli dopuścimy ją do tajemnicy i wspomnimy o umowie z Marchantem.

– A lady Allerton? Markus milczał chwilę.

– Wykluczone. Nie ma takiej potrzeby. A teraz, Colinie, powiedz mi coś więcej o budowie nowej stodoły w Longhouses…

Rozmówcy poszli w głąb korytarza. Coraz ciszej brzmiały wypowiadane przez nich słowa i odgłos kroków. Beth miała zamęt w głowie.

Zagrożenie od strony morza… ładunek Marchanta… Markus chciał coś przed nią ukryć. Wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Czyżby zajmował się przemytem i tak samo jak dawniej jego dziadek traktował wyspę jako port przeładunkowy? Idealnie nadawała się do tego celu, a Markus potrzebował pieniędzy.

Położyła się do łóżka. Wzrok utkwiła w ogromnym baldachimie. Wszystko się zgadza. Od początku podejrzewała, że Markus prowadzi podwójną grę. Kiedy po feralnej ucieczce prosiła, żeby odwiózł ją do wielebnego Theo, tak pokierował sprawą, że w końcu popłynęli razem na Fairhaven. Miał swoje powody, żeby się tam udać, i nie chodziło wyłącznie o inspekcję z pozoru mało znaczących dóbr. Jej obecność stanowiła idealny kamuflaż. Statek czekał w porcie gotowy do odcumowania, a zatem dyspozycje musiały być wydane kilka dni wcześniej. Mieszkańcy wyspy zostali uprzedzeni, kiedy mają spodziewać się gości. Wszystko było ukartowane.

Kto wie, jaki ładunek przypłynął dzisiaj na „Marie Louise”? Markus wspomniał o towarze od Marchanta. Zapewne to handlarz, z którym robi interesy. Przewracała się z boku na bok, nie – pewna, czy jutro się z nim rozmówić, czy też poczekać, aż będzie miała w ręku jakiś dowód. Wrodzona niecierpliwość skłaniała ją do natychmiastowej konfrontacji. Najlepiej byłoby od razu pogadać z Markusem i wydobyć z niego całą prawdę.

Wbrew swojej naturze postanowiła czekać. Markus do tej pory nie kwapił się do zwierzeń, więc jeśli przyprze się go do muru, na pewno znajdzie jakiś wykręt. Lepiej przyczaić się i mieć oczy szeroko otwarte. Zapewne oczekiwanie nie potrwa długo, bo powiedział, że wieczorem ma nastąpić wyładunek, a wtedy prawda wyjdzie na jaw.

Następnego dnia zasiedli razem do kolacji. To był udany wieczór. Gdy Beth zeszła do imponującej zamkowej jadalni, gdzie Markus i jego ciotka już na nią czekali, była wypoczęta i w pełni sił, bo leniuchowała niemal cały dzień. Lady Salome wyglądała zachwycająco w sukni z czerwonej satyny, pomarańczowym turbanie i biżuterii wysadzanej perłami. Beth, ubrana w prostą szarą suknię, czuła się przy niej jak uboga krewna z prowincji. Siedziała cicho, póki Markus plotkował z ciotką o rodzinie. Gdy wyczerpali temat i Salome zasypała ją pytaniami o londyńską modę, skandale i rozrywki, poczuła się całkiem swobodnie. Obie panie mówiły jedna przez drugą. Podczas deseru lady Salome opowiadała pikantne anegdotki z czasów swojej bujnej młodości. Mniej i więcej trzydzieści lat temu sama brylowała w londyńskich salonach.

– Nie złapałam męża, bo najbardziej podobały się wówczas pulchne dziewczątka z jasnymi loczkami podobne do ulubionych piesków lady Caroline Lamb *. – Lśniącymi piwnymi oczyma wodziła od Markusa do Beth. – Moja uroda nie pasowała do tego wzorca i tak zostałam starą panną. Straciłam nadzieję, że przygrucham sobie bogatego amanta. W ostatecznej desperacji zastanawiałam się nawet, czy nie uciec z nauczycielem muzyki, ale czuć go było naftaliną, co nie sprzyjało wybuchom namiętności! – Włożyła do ust kandyzowaną śliwkę i podsunęła Beth talerz ze słodyczami. – O czym to ja mówiłam? Ach, tak. Mój tata był w gorącej wodzie kąpany. Gdy po kilku miesiącach spędzonych w Londynie wciąż nie miałam adoratora, wywiózł mnie na Fairhaven. John mieszkał wtedy sam jak palec, bo jego gosposia zginęła w tajemniczych okolicznościach. Podobno spadła biedaczka z urwiska do morza. Tata uznał, że oszczędzi trochę grosza, jeśli podeśle mnie bratu na jej miejsce. – I od tamtej pory mieszka pani tutaj, łady Salome? – spytała z uśmiechem Beth. – Kawał czasu!

– Słuszna uwaga, kochanie, ale tu jest mój dom. Tam dom twój, gdzie serce twoje. Marek czy Księga Przysłów?

– Ani jedno, ani drugie – roześmiał się Markus i wstał. Panie wybaczą. Idę wypić porto. Wkrótce spotkamy się w salonie.

– Nie spiesz się, drogi chłopcze – powiedziała z roztargnieniem Salome. – Lady Allerton i ja mamy o czym rozmawiać. O słodka przyjaźni! – Popatrzyła na niego z tryumfem.

– To musi być Księga Przysłów!

Markus skłonił się z błyskiem w oku i wyszedł, a Beth westchnęła mimo woli. Podczas kolacji wszystkim dopisywał humor, bo lady Salome ze swadą bawiła gości, wczorajsza awantura nie została jednak zapomniana, a Beth nadal była w niełasce. Markus prawie się do niej nie odzywał. Raz jeden zagadnął ją, pytając, czy jest zadowolona ze swego pokoju i służby. W jego obecności czuła się nieswojo. Kilkakrotnie złapała go na tym, że się jej przygląda, ale twarz miał wtedy nieprzeniknioną, surową. Gdy podnosiła głowę i spoglądała na niego, wcale się nie uśmiechał. Tyle rzeczy powinni sobie wyjaśnić, ale nie miała pojęcia, od czego zacząć. Wczoraj była po temu okazja, ale Markus wściekał się na nią i nie chciał słuchać. Teraz sytuacja dodatkowo się skomplikowała. A jeśli potwierdzą się jej obawy, że trudni się przemytem?

– Dlaczego posmutniałaś, kochanie? – zapytała współczująco lady Salome, gdy usiadły przed kominkiem w salonie z filiżankami herbaty. – Domyślam się, że nadal jesteś zmęczona po podróży. Do tego dochodzi ogromne wzruszenie. Tak długo marzyłaś, żeby się tu znaleźć. Markus opowiadał mi o tobie i twoim pragnieniu odzyskania utraconej przez dziadka wyspy.

– Owszem, to prawda – przytaknęła z westchnieniem. Gdy patrzyła w lśniące oczy lady Salome, wszelkie starania o powrót Mostynów na Fairhaven i odzyskanie posiadłości nagle straciły dla niej na znaczeniu. – Od dziecka chciałam tu przypłynąć, ale… – Zawahała się, targana sprzecznymi uczuciami. – Nie przyszło mi do głowy… Gdyby trzeba było stąd odejść, czym by się pani zajęła?

– Szukałabym mocnych wrażeń! W Exeter nie brakuje ekscytujących miejsc – odparła rezolutnie Salome, wsypując do herbaty trzy łyżeczki cukru. – Mogłabym także wybrać się do Londynu. Przecież to istna Sodoma i Gomora! Pławiłabym się w luksusie, zakosztowałabym zdrożnych przyjemności. Fairhaven to zabita deskami prowincja. Nie masz pojęcia; kochanie, jakie to irytujące, gdy żurnale przychodzą z półrocznym opóźnieniem. I jak tu nadążyć za modą? Od czasu do czasu bywam przecież w towarzystwie, wiec muszę dobrze wyglądać. Z żywnością też u nas nie najlepiej: wszystko solone albo kwaszone. Rzadko jadamy świeże produkty. Pod dostatkiem jest tylko rzepy, ale ja w niej nie gustuję. Szczerze mówiąc, kiedy myślę o ucieczce z tej dziury, je suis aux anges *.

Beth skwitowała jej słowa uśmiechem, ale nie dała im wiary. Wiedziała, że lady Salome uważa zamczysko na Fairhaven za swój dom i podejrzewała, że dzielna i pełna uroku stara panna robi dobrą minę do złej gry. Należało również wziąć pod uwagę wielebnego Johna. Czy w jego wieku można zaczynać wszystko od początku? Jak sobie poradzi w nowej parafii, skoro przywykł do wyspiarzy, a ci uważają go za swego?

– Poza tym, kochanie, jesteś bardzo bogata. – Lady Salome pochyliła się z trudem, sięgając po kawałek drewna, żeby dołożyć do ognia. Beth natychmiast rzuciła się na pomoc, bo podejrzewała, że jej rozmówczyni ma reumatyzm. – Stać cię na rozmaite udogodnienia dla poddanych. Wyspa na tym skorzysta.

– Owszem, ale tylko z materialnego punktu widzenia – i odparła Beth i uśmiechnęła się do lady Salome. – Są przecież rzeczy, których nie można kupić. Czy to w liście do Tymoteusza czytamy, że umiłowanie mamony jest źródłem wszelkiego zła?

– Znakomicie! – Starsza pani klaskała w ręce. – Jak mówią, łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne… i tak dalej. Mateusz, rozdział dziewiętnasty, wers dwudziesty czwarty. – Uradowana, dodała swój cytat do sentencji Beth, a potem bystro spojrzała na nią ciemnymi oczyma. – Proszę, mi odpowiedzieć na jedno pytanie: czy lubi pani Markusa?

Nagła zmiana tematu zaskoczyła Beth. W innych okolicznościach odpowiedziałaby wykrętnie, zwłaszcza gdyby słabo znała rozmówców, ale otwartość i serdeczność lady Salome sprawiły, że mówiła z nią całkiem szczerze.

– Tak. Oczywiście. Bardzo polubiłam lorda Trevithicka, ale… – Umilkła nagle i spochmurniała.

– Aha! Zawsze jest jakieś ale! Beth wybuchnęła śmiechem.

– Droga lady Salome, kłopotów nie brakuje. Lord i ja krótko się znamy.

– W Księgach Królewskich powiedziane jest, że miłość wszystko zwycięża – przypomniała uroczyście lady Salome.

– Zapewne – odparła Beth, choć w to nie wierzyła. Na widok Markusa, który właśnie stanął w drzwiach, pospiesznie zmieniła temat. – Czy to prawda, że na tych wodach grasują przemytnicy?

Lady Salome zmierzyła ją badawczym spojrzeniem.

– Ten proceder kwitł tutaj za czasów twojego dziadka, kochanie. Dawniej przemytnicy zarabiali krocie, ale to już przeszłość, więc i zainteresowanie nielegalnym handlem spadło.

Beth miała wrażenie, że Markus obserwuje ją uważnie, więc uśmiechnęła się do niego.

– Właśnie pytałam pańską ciotkę o przemytników grasujących rzekomo w tej okolicy.

– Słyszałem – odparł, biorąc z rąk lady Salome filiżankę herbaty. – Ta profesja zanika, prawda, droga ciociu?

– Podobnie jak piractwo i rabunek zatopionych wraków – przytaknęła starsza pani. – Życie na Fairhaven nie jest ani w połowie tak ekscytujące, jak się niektórym wydaje, moja droga. Jesteśmy odcięci od świata i jego wydarzeń. Dam przykład: w Ameryce wojna, a do nas docierają tylko słabe echa wielkich bitew przesądzających o losach kraju.

– Aha, byłbym zapomniał! – wtrącił nagle Markus. – Lady Allerton, McCrae wspomniał mi o człowieku, który znał pani dziadka. Nazywa się Jack Cade albo coś w tym rodzaju. Mieszka w Halfway Cottage. Może jutro rano zechciałaby pani go odwiedzić?

– Dobra myśl – przyznała. – Dzięki, milordzie.

Nie miała pojęcia, dlaczego jest taka markotna. Skąd ten brak zapału? Bardzo dziwna sytuacja… Od lat marzyła o wyprawie na Fairhaven, a gdy wreszcie się tutaj znalazła, ogarnęło ją zagadkowe rozczarowanie. Czy należało ją zaliczyć do grona nudziarzy i snobów, którzy po osiągnięciu celu nagle tracą zainteresowanie obiektem swych dążeń? Miała nadzieję, że nie dzieli z nimi tej fatalnej przypadłości, Wstała z fotela i uśmiechnęła się do lady Salome. – Droga pani, milordzie… – Chłodno skinęła głową Markusowi. – Wybaczcie państwo, ale jestem zmęczona i chciałabym odpocząć. Proszę mnie nie odprowadzać – dodała pospiesznie, gdy Markus bez entuzjazmu podniósł się z fotela.

– Sama trafię do swojego pokoju. Dobranoc.

Idąc po schodach, uświadomiła sobie, jak obraźliwe były pozory kurtuazji zachowywane wobec niej przez Markusa wyłącznie przez wzgląd na lady Salome. Z rozpaczą myślała, że chłód, który wkradł się między nich, łatwo może się przerodzić w obojętność, a potem we wzajemną niechęć. Już teraz odnosiła wrażenie, że dzieli ją od Markusa szklana ściana. Niedawna bliskość i poczucie harmonii poszły w zapomnienie. Aż trudno uwierzyć, że trzymał ją w ramionach i całował, budząc odczucia, które były dla niej objawieniem, bo nie zdawała sobie sprawy z ich istnienia. Ale to przeszłość. Teraz wydawał się znudzony i zniecierpliwiony, jakby z trudem znosił jej towarzystwo. Na jego sympatię nie mogła już Uczyć.

Beth siedziała w sypialni na wyściełanej poduszkami ławie pod oknem i obserwowała księżyc odbijający się w morskiej toni. Wietrzna aura towarzysząca przeprawie ustąpiła miejsca pięknej pogodzie. Noc była bezchmurna, gwiazdy jasno lśniły na niebie. Gdzieś w zamkowych komnatach zegar wybił pierwszą. Echo zadźwięczało wśród kamiennych murów i ucichło. Beth zadrżała z przejęcia. Od czterech godzin czuwała. Było jej zimno, czuła się znużona, ale nie zamierzała rezygnować. Tej nocy musiała się dowiedzieć, co knuje Markus wraz ze swym zarządcą Colinem McCrae.

Usłyszała szmer, a potem chrzęst żwiru na podjeździe. Ktoś otworzył zamkowe wrota i szedł drogą w stronę plaży. Beth przycisnęła nos do zimnej szyby. Ze swego okna miała widok na zatokę i pełne morze. Wokół zamku był niezbyt duży trawnik urywający się na skraju stromej drogi, która wrzynała się w skalne urwisko. Beth nie słyszała kroków, ale dostrzegła migotliwe płomyki latarń sunące przez ciemność w stronę portu. Podniosła się z ławy, narzuciła płaszcz i podbiegła do drzwi.

Odsunęła rygiel, nacisnęła wielką klamkę i popchnęła je mocno. Ani drgnęły. Cofnęła się, marszcząc brwi.

Wieczorem nie stawiały oporu i łatwo chodziły na starannie naoliwionych zawiasach, z czego wniosek, że zostały zamknięte na klucz… z zewnątrz. Raz jeszcze nacisnęła klamkę i popchnęła je z całej siły. Na próżno.

Uklękła i przyłożyła oko do dziurki. Tkwił w niej klucz wsunięty od strony korytarza. Ogarnęło ją oburzenie, gdy potwierdziły się jej najgorsze przeczucia. Markus zamknął ją w pokoju! Domyślała się, dlaczego tak haniebnie z nią postąpił.

Wstała i podbiegła do swego sakwojaża. Wyjęła z niego pudełko, w którym trzymała szpilki do upinania włosów. W rogu sypialni stało wiekowe drewniane biurko. Beth była niemal pewna, że w jednej z szuflad widziała duży arkusz mięsistej bibuły do suszenia atramentu. Znalazła go i wróciła do drzwi. W szeroką na dwa i pół centymetra szparę pod nimi wsunęła papier tak, żeby większa jego część znalazła się w korytarzu. Jedną z długich szpilek pogrzebała w zamku. Pierwsza okazała się zbyt giętka, ale drugą, sztywniejszą, udało jej się wypchnąć klucz. Dobiegł ją stłumiony przez bibułę, cichy odgłos.

Wstrzymała oddech i ostrożnie pociągnęła arkusz. Klucz utknął w wąskiej szparze. Przygryzając wargę, ostrożnie manewrowała bibułą, starając się nie stukać metalem o drewno. Po kilku chwilach dręczącej niepewności chwyciła nareszcie upragnioną zdobycz.

Otrzepała spódnicę, przekręciła klucz w zamku i uchyliła drzwi. Korytarz oświetlony światłem pojedynczej lampy był pusty. Zamknęła za sobą drzwi i na palcach podeszła do schodów.

Potrzebowała kilku minut, żeby w labiryncie ciemnych korytarzy i klatek schodowych zamku Saintonge znaleźć drogę do frontowych drzwi. Poruszała się wolno, żeby nie robić hałasu. Gdy przecinała wielką jadalnię, omal nie wpadła na służącą niosącą z kuchni stos czystych talerzy. Na szczęście spostrzegła ją i schowała się w cieniu kolumny. Tuż przy frontowych drzwiach musiała kryć się przed Martą McCrae, która ze świecą w ręku schodziła po schodach wiodących do dziecinnego pokoju. W końcu udało się Beth niepostrzeżenie wydostać z zamku. Gdy biegła przez trawnik, serce biło jej tak mocno, że musiała na chwilę przystanąć pod osłoną murów zamkowych.

Noc była pogodna, ale wiał ostry wiatr. Beth szybko zdała sobie sprawę, że trzeba być idiotką, żeby po ciemku, bez latarni schodzić wąską, stromą drogą wyciętą w klifowym zboczu. Nawet za dnia taki marsz wymagał skupienia i zdwojonej uwagi. Co gorsza, mogła natknąć się przypadkiem na chodzących własnymi ścieżkami przemytników. Postanowiła ukryć się za skałą, poczekać, aż wrócą, i przyjrzeć się zagadkowemu ładunkowi Marchanta. Długo siedziała bez ruchu, zmarznięta i mocno znudzona. W końcu jednak ujrzała z daleka nikłe płomyki, a potem usłyszała chrzęst kamieni i odgłos kroków. Przemytnicy wracali z towarem. Cofnęła się w cień pod skalnym nawisem, skąd mogła bezpiecznie ich obserwować.

W samą porę! Po chwili jej oczom ukazał się interesujący widok. Mężczyźni z latarniami szli gęsiego pod górę. Beth poczuła się nieco rozczarowana, bo nie mieli ze sobą elementarnych przemytniczych akcesoriów, o których czytała w powieściach, a mianowicie osiołków dźwigających kosze wypełnione butelkami wina oraz belami kosztownych tkanin.

Ujrzała dwie trumny niesione na ramionach przez wieśniaków i marynarzy z załogi „Marie Louise”. Rozpoznała w półmroku ich twarze. Był wśród nich Markus, a także Colin McCrae. Szli na przedzie, wraz z innymi niosąc trumnę.

Nie miała pojęcia, że na pokładzie „Marie Louise” było dwu nieboszczyków czekających na pochówek. Zapewne Markus nie chciał jej martwić złymi nowinami. Może to miał na myśli McCrae, gdy pytał, czy należy ją wtajemniczyć? Kto wie? Ta sprawa to jedna wielka zagadka.

Im dłużej analizowała fakty, tym bardziej się zdumiewała. Mężczyźni niosący trumny uśmiechali się i zagadywali do siebie. Nie przypominali żałobników, którzy mają zwykle ponure twarze. Otuliła się płaszczem i szukając lepszej kryjówki, weszła głębiej pod skalny nawis. Czym był ładunek Marchanta, o którym wspomniał Markus? Może to właśnie trumny? Dlaczego je ukrywano? Czyżby śmierć nastąpiła w podejrzanych okolicznościach? Z jakiego powodu nie czekano do świtu, żeby oddać zmarłym ostatnią posługę? Czemu zamknięto ją w pokoju? Może ktoś pragnął się upewnić, że nocny marsz odbędzie się bez niewygodnych świadków.

Gdy ostatni wędrowcy znikali w mroku, Beth wyszła z kryjówki i ruszyła za nimi skrajem drogi, żeby pozostać w cieniu. Szli w stronę wioski. Przed sobą widziała nikłe płomyki, a blask księżyca oświetlał drogę. Potykała się często i kilka razy omal nie upadła. Przysięgła sobie w duchu, że kiedy jej nazwisko zostanie wpisane do stosownych rejestrów i stanie się pełnoprawną właścicielką Fairhaven, przede wszystkim zadba o drogi.

Gdy dotarła na skraj osady i mijała pierwsze domy, mężczyźni niosący trumny wchodzili do kościoła. Właściwy adres, pomyślała Beth. Może naprawdę zamierzali pochować zmarłych?

Było jej zimno, a ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa. Czuła się głupio, bo po raz kolejny niepotrzebnie dała się ponieść wyobraźni. Już miała zawrócić i odejść, gdy nagłe usłyszała głośny trzask i głos Markusa:

– Uważać tam! Marchant nie będzie zadowolony, jeśli uszkodzimy mu towar.

Zaciekawiona na nowo Beth minęła cmentarz, podbiegła do drzwi kościoła i ostrożnie zajrzała do środka. Wiedziała, że ryzykuje, lecz w przedsionku było ciemno, a wszyscy mężczyźni weszli już do kościoła, więc uznała, że może rzucić okiem na ich smutne brzemię.

W słabym blasku latarń oświetlających niewielką kaplicę zobaczyła ustawione przed ołtarzem trumny. Masywna kolumna zasłaniała widok. W kaplicy czuło się zapach kurzu i zetlałego aksamitu. Beth przemknęła pod ścianą, ukryła się za kamiennym nagrobkiem jakiegoś Mostyna i wyciągnęła szyję, rozglądając się uważnie.

Dwie latarnie ustawione po obu stronach ołtarza rzucały światło na trumny. Marynarze bezceremonialnie odrywali ich wieka, nie okazując zmarłym ani krzty szacunku. Skrzypiały podważane łomem deski, kawałki drewna sypały się na wszystkie strony. Wieka odpadły. Beth wstrzymała oddech.

– Piękna robota – usłyszała głos pochylonego nad trumną marynarza.

– Lepszej być nie może – przytaknął drugi, wyjmując ze środka jakiś przedmiot. Stal błysnęła w świetle latarni. Beth westchnęła cicho. Marynarz trzymał w ręku strzelbę z wypolerowaną metalową lufą, a z trumny sypały się pistolety.

Beth poczuła nagle dziwne mrowienie na karku i ramionach. Doskonale znała to niewytłumaczalne doznanie. Znieruchomiała, wpatrzona się w osobliwą scenę rozgrywającą się na jej oczach. Kilku marynarzy trzymało w rękach pistolety. Oglądali je z widocznym uznaniem. Colin McCrae zagadnął jednego z mężczyzn, którzy mocowali na nowo wieka trumien. Markus zniknął.

Beth odwróciła się wolno i popatrzyła na rząd pustych ławek. Ze ścian spoglądały na nią osnute pajęczynami marmurowe popiersia dawnych właścicieli Fairhaven. Nikt się nie czaił za jej plecami. Ruszyła ku drzwiom. Ukryta w cieniu, skradała się na palcach. Co kilka kroków przystawała, rozglądając się na wszystkie strony. Nie widziała nikogo, ale miała wrażenie, że jest obserwowana. Kątem oka dostrzegła ciemną sylwetkę.

Westchnęła przerażona. Miała wrażenie, że ten dźwięk odbił się echem w ciemnej kaplicy. Marynarze odłożyli broń i popatrzyli na nią, a spod niskiego łuku wyszedł Markus i zastąpił jej drogę.

– Dobry wieczór, lady Allerton – powitał ją uprzejmie. – Kto by pomyślał, że tu panią zastanę? Jakże się cieszę z naszego spotkania!

Przez chwilę była zdecydowana odepchnąć go i uciec, ale chwycił ją mocno za ramię. Gdyby chciała się wyrwać, musiałby wdać się w szarpaninę.

– Zauważyłem pewną prawidłowość – ciągnął tonem salonowej pogawędki. – Ilekroć się spotykamy, pani przede mną umyka. Mam prośbę, lady Allerton. Proszę dzisiaj tego nie robić. Musiałbym panią gonić, a w ciemności łatwo można stracić równowagę i spaść ze skał do morza. Wolałbym nie narażać pani na takie niebezpieczeństwo.

Przez moment mierzyli się wzrokiem. Po chwili Beth odetchnęła głęboko.

– Powinnam wiedzieć, że nie zdołam się przed panem ukryć. Ciekawe, dlaczego nie wypłoszył mnie pan stąd, nim zobaczyłam strzelby i pistolety. – Dostrzegła uśmiech na jego twarzy.

– Z jakiego powodu miałbym panią stąd wyganiać? Prawo nie zabrania nocnych spacerów po wyspie i zabawy w chowanego. Może pani chodzić i podglądać do woli.

– Jak pan śmie mówić o prawie! – zawołała oburzona. – Nie ulega wątpliwości, że szmugluje pan broń i zamierza nią handlować dla marnego… – Umilkła, bo Markus wybuchnął śmiechem.

– Tak pani to widzi? Droga lady Allerton, ustawicznie poraża mnie bogactwo pani wyobraźni. Pozwolę sobie zauważyć, że nie jesteśmy bohaterami awanturniczej powieści gotyckiej. – Głos mu się zmienił, a twarz przybrała wyraz powagi. – Przykro mi, bo znów podejrzewa mnie pani o najgorsze.

Ogarnięta wyrzutami sumienia, wyrwała ramię z jego uścisku i cofnęła się, nerwowo wygładzając płaszcz.

– Owszem, ale sam pan jest sobie winien. Pańskie postępowanie było mocno podejrzane. Nie ufałam panu, bo okazało się, że jestem uwięziona w swoim pokoju.

– Porozmawiamy o tym po powrocie do zamku – odparł Markus. Pociągnął ją za sobą ku drzwiom kaplicy. Mijając swoich ludzi, sięgnął po latarnię. Gdy ramię przy ramieniu wyszli z przedsionka, blask płomienia pełzał po nagrobnych płytach i bramie przykościelnego cmentarza, do której prowadziła kamienna ścieżka. Markus łagodnym, lecz stanowczym ruchem wziął Beth pod rękę. Poszli razem drogą wiodącą do zamku.

– Proszę trzymać się blisko mnie – odezwał się nagle. – Nietrudno tutaj o wypadek. Mogła pani w ciemnościach skręcić nogę.

W drodze powrotnej oboje milczeli. W świetle księżyca i przy blasku latarni droga była doskonale widoczna, ale zmarznięta i zdenerwowana Beth opadła z sił i ledwie powłóczyła nogami. Ucieszyła się, gdy Markus otworzył przed nią dębowe wrota zamku i gestem zaprosił ją do sieni.

– Lady Allerton, proszę do salonu.

Beth najchętniej pobiegłaby do swego pokoju, ale zorientowała się natychmiast, że to nie jest zaproszenie, tylko rozkaz. Nie protestowała, gdy Markus zdjął jej płaszcz z czarnego aksamitu, jeszcze niedawno wytworny i nieskazitelnie czysty, a po kilku podróżach mocno poplamiony i wygnieciony. Obawiała się, że praczka nie zdoła go doczyścić. Nowa rzecz, a będzie do wyrzucenia.

Markus otworzył przed Beth drzwi salonu. Przyglądała mu się, gdy rozdmuchiwał żar na kominku i dokładał polan do ognia. Podszedł do srebrnej tacy umieszczonej na kredensie.

– Proponuję brandy przed snem, żeby się pani trochę rozgrzała.

Nie żałował bursztynowego trunku. Gdy podszedł do niej z kieliszkiem, wypiła mały łyk i natychmiast poczuła, że alkohol przepala wnętrzności. Pierwsze wrażenie było nieprzyjemne, ale Markus miał rację. Brandy naprawdę rozgrzewała.

Wskazał jej fotel przy kominku i sam usiadł po drugiej stronie. W przyćmionym świetle jego twarz wydawała się poważna i smutna. Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Poczuła dziwne kołatanie serca. Markus uśmiechnął się lekko.

– Przekonałem się, że taki drobiazg jak drzwi zamknięte na klucz nie powstrzyma pani od urzeczywistnienia swoich zamiarów. Nie znam nikogo, kto byłby w swoich dążeniach równie nieustępliwy jak pani.

Beth nonszalancko wzruszyła ramionami, unikając jego wzroku.

– W sprzyjających okolicznościach można otworzyć drzwi, jeśli klucz tkwi w zamku po drugiej stronie.

Markus wybuchnął śmiechem, a potem stłumił ziewanie. Usadowił się wygodnie w fotelu i oparł stopy na kamiennym obramowaniu kominka.

– Proszę mi wybaczyć swobodną pozę, ale to był długi i męczący dzień. Colin McCrae pokpił sprawę i zostawił klucz w zamku. Prosiłem go, żeby osobiście wszystkiego dopilnował, ale w przeciwieństwie do mnie nie docenił pani. – Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko. – Proszę mi wierzyć, droga lady Allerton. Postanowiliśmy tak dla pani dobra.

Beth upiła łyk brandy.

– Nienawidzę, kiedy ludzie tak mówią, bo zwykle okłamują i mnie, i siebie. Przed czym chciał mnie pan chronić? Przed moją własną ciekawością?

Markus kiwnął głową.

– Owszem, a także przed bujną wyobraźnią, która dzisiejszej nocy już podsunęła pani interesujące, ale nieprawdziwe wyjaśnienie. – Posmutniał i skrzywił się. – Muszę przyznać się do błędu. Słusznie mnie pani skarciła. Zamiast więzić panią w sypialni, powinienem wyznać całą prawdę. Bardzo przepraszam, że tego nie zrobiłem.

Beth upiła kolejny łyk. Płynny ogień rozgrzewał ją od środka. Na policzki wrócił rumieniec, a obolałe ramiona i nogi mniej dawały się we znaki.

– A jaka jest prawda, milordzie? Markus poprawił się w fotelu.

– Rzecz w tym, że pewien holenderski korsarz nazwiskiem Godard wykorzystuje sprytnie wrogość między Anglią i Ameryką. Od pewnego czasu grasuje w tym rejonie, napadając statki, które płyną z Bristolu. – Pochylił się i dołożył do ognia. – Broń, którą pani widziała, powierzył mi kapitan Marchant z marynarki jego królewskiej mości. Marchant chce uzbroić cały region, żeby rozprawić się z korsarzami. Możemy atakować bez uprzedzenia, gdy wróg znajdzie się w zasięgu strzału. Jutro przyniesiemy tu z „Marie Louise” więcej broni. – Uśmiechnął się do Beth. – Oto dlaczego byłem dziś zajęty w środku nocy, lady Allerton.

– Naprawdę uważa pan, że wyspa może zostać zaatakowana przez korsarzy? – spytała po chwili zaniepokojona Beth.

– Mało prawdopodobne. – Markus wstał i powtórnie napełnił jej kieliszek. – Godard niewiele zyska, zdobywając Pairhaven. Nie założy tu kwatery, ponieważ brak mu środków, żeby bronić wyspy. Mógłby ją splądrować, szukając żywności, ale niewiele tu znajdzie, bo niemal wszystko trzeba sprowadzać. Bardziej mu się opłaca atakować statki. Przyznaje, że zataiłem to przed panią, bo póki zagrożenie jest mało realne, lepiej nie wzbudzać paniki. Po co miałbym panią na próżno niepokoić?

Beth jednym haustem opróżniła kieliszek.

– Rozumiem. W przeciwieństwie do mnie lady Salome ma dość odwagi, żeby usłyszeć całą prawdę, tak?

– Podsłuchiwała pani? – Markus uśmiechnął się porozumiewawczo. – McCrae i ja musimy bardziej uważać, kiedy obmawiamy bliźnich. – Wzruszył ramionami. – Chodzi o to, że ciotka Sal przy wszystkich swoich dziwactwach od lat doskonale sobie radzi z problemami Fairhaven. Miała już do czynienia z przemytnikami i piratami. Umiała przywołać ich do porządku, natomiast pani, droga lady Allerton, żyła do tej pory… pod kloszem.

Beth puściła mimo uszu tę uwagę i nie podjęła tematu, bo znacznie bardziej interesowały ją inne kwestie.

– Po co ten osobliwy kamuflaż: trumny, kaplica…

– Żeby innym zamydlić oczy. – Markus zachichotał. – Im mniej ludzi wie o broni, tym lepiej. Poza tym trumny świetnie nadają się do transportu broni. Uznaliśmy z Marchantem, że trzeba wystrzegać się szpiegów. Nie można wykluczyć, że korsarze mają na wyspie swoich ludzi, a ci węszą…

– Niczym ja – wpadła mu w słowo i posmutniała.

Uświadomiła sobie, że po raz kolejny z mylących fragmentów rzeczywistości ułożyła zawiłą i z gruntu nieprawdziwą opowieść. Przypomniała sobie skargę Markusa. Słusznie miał do niej pretensje, że ustawicznie podejrzewa go o najgorsze postępki. Zakłopotana przygryzła wargę. Oba jego zarzuty wydawały się uzasadnione: dała się ponieść wyobraźni, a także próbowała zrobić z niego nikczemnika. Odstawiła pusty kieliszek na stół z orzechowego drewna.

– Przepraszam, milordzie.

– Za co, lady Allerton? – Nie wstając z fotela, wychylił się do przodu. Kieliszek trzymał w obu dłoniach. – Za niesprawiedliwą ocenę mojej osoby, za ucieczkę czy zamknięcie w piwnicy?

Beth spojrzała na niego i pospiesznie odwróciła wzrok. Badawcze spojrzenie nie pasowało do lekkiego tonu. Miała wrażenie, że mimo pozorów nonszalancji poczuł się urażony jej zachowaniem.

– Za wszystko, milordzie. Już wcześniej usiłowałam dać panu do zrozumienia, jak bardzo mi przykro, że z powodu mego wybryku utknął pan na pewien czas w piwnicznej izbie… – Szukała odpowiednich stów. – Zapewniam, że ogromnie żałuję tamtego postępku.

– Czyżby? – Obserwował ją z kamienną twarzą. Daremnie łudziła się, że szczerą skruchą ułagodzi jego gniew. Zasmucona, przyjęła do wiadomości, że o amnestii nie ma mowy.

– Chciałam pierwsza dotrzeć na Fairhaven, więc uznałam, że muszę pana wyeliminować z gry! – wybuchnęła. – Ta wyspa zawsze była dla mnie najważniejsza, ale sądziłam, że od pana nie mogę oczekiwać pomocy.

– Chciała pani powiedzieć, że nie miała pani do mnie zaufania, chociaż dałem słowo, że Fairhaven będzie pani własnością – podsumował cicho Markus. Milczała, nie wiedząc, co mu na to odpowiedzieć. Przyglądał się jej z rozbawieniem. – Muszę przyznać, że miała pani powody, żeby mi nie ufać. Dwukrotnie złamałem dane słowo, wiec dlaczego miałaby pani uwierzyć, że za trzecim razem się poprawię?

– Nie… Ja. – Beth spochmurniała. Wywody Markusa wydały jej się nielogiczne, ale nie potrafiła wskazać błędów w jego rozumowaniu. Była zmęczona, kręciło jej się w głowie, nie potrafiła zebrać myśli. Położyła dłonie na kolanach, splotła palce i utkwiła w nich wzrok.

– Myślę, że nie godzi się tak mówić, milordzie – odparła pospiesznie, lękając się, że lada chwila zabraknie jej odwagi. – Ufam panu i przyznaję, że postępowałam niewłaściwie. Bardzo przepraszam, jeśli poczuł się pan dotknięty… urażony moim zachowaniem. – Podniosła wzrok i uśmiechnęła się przez łzy. – Na szczęście znowu ze sobą rozmawiamy. To dobry omen.

Markus wyciągnął rękę i dotknął jej splecionych palców.

– Martwiła się pani, że byliśmy poróżnieni?

Beth wpatrywała się w niego jak zaczarowana. Nie mógł? odwrócić wzroku. Patrzył na nią tak czule, że zrobiło jej się ciepło na sercu. Łzy ponownie napłynęły jej do oczu. Nie wiele brakowało, żeby wybuchnęła płaczem.

– Naturalnie… – Odchrząknęła zakłopotana. – To milczenie było nader nieprzyjemne.

Uśmiechnięty Markus uniósł dłoń i machinalnie owinął wokół palca ciemny lok. Uporczywie patrzył jej w oczy.

– Jestem tego samego zdania.

– A zatem… – Beth wstrzymała oddech. – Znów będziemy… przyjaciółmi, milordzie?

– Przyjaciółmi? – powtórzył z roztargnieniem. – Nie sądzę, lady Allerton. Moim zdaniem nie wystarczy nam przyjaźń. Łączy nas gorące uczucie. Możemy być zaprzysięgłymi wrogami albo namiętnymi kochankami. Żadnych namiastek!

Pogłaskał Beth po policzku i delikatnie uniósł jej brodę, wpatrując się w piękne usta.

– Czy naprawdę potrafi mi pani zaufać?

– Tak – szepnęła.

Roześmiał się, pochylił się jeszcze bardziej, cmoknął ją w usta i cofnął rękę.

– Znów mnie pani przechytrzyła, lady Allerton – mruknął trochę rozżalony, pomagając jej wstać i prowadząc ku drzwiom salonu. – Ja tu żebrzę o pani zaufanie i co się dzieje? – Z niedowierzaniem pokręcił głową. – Powinna pani teraz spojrzeć w lustro. Oto prześliczna, leciutko wstawiona.

młoda dama patrzy na mnie tak ufnie jak mała dziewczynka.

To naprawdę odpowiedni moment, żeby w ten sposób na mnie popatrzeć. Ma pani bezbłędne wyczucie czasu.

Zapalił świecę, kpiąco uniósł brwi i wręczył jej lichtarz.

– Mam nadzieję, że sama trafi pani do swego pokoju.

W moim towarzystwie nie byłaby pani bezpieczna.

Beth wzięła od niego świecę i bez słowa wbiegła po schodach. Miała świadomość, że jest mocno wstawiona, ale wszystkiemu winien Markus, bo dolewał jej brandy. Mniejsza z tym! Bardziej interesował ją całus, który wiele obiecywał. Markus zachował się dziś jak dżentelmen, ale jego ton zapowiadał, że w przyszłości uczucia wezmą górę nad konwenansami. Wrogowie czy kochankowie? Beth już dokonała wyboru i choć była podchmielona, myślała trzeźwo. Zamknęła za sobą drzwi sypialni i przekręciła klucz w zamku.

Na razie wystarczyło jej, że pogodziła się z Markusem, że znowu są w przyjaźni, ale w przyszłości… Szybko zdjęła ubranie, położyła się do łóżka i zdmuchnęła świecę.

Загрузка...