*

Międzyleski na tyle dobrze znał już stan umysłów na Litwie, szarpanej walką między rodami Gasztołdów i Radziwiłłów, że przez czas jakiś zasięgał języka, rozmawiał z królewskimi urzędnikami, starał się wybadać grząski grunt. Wreszcie, zaraz po przybyciu Alifia, zdecydował się na rozmowę z wojewodą wileńskim Olbrachtem Gasztołdem. Wyrażał niepokój, że waśń ta może przerodzić się w zbrojne starcie, wspomniał o wielkiej życzliwości królowej, która w tym sporze jest po stronie Gasztolda.

– Więcej – dodał – najjaśniejsza pani widzi w was, mości wojewodo, jedynego kandydata na wakujące kanclerstwo wielkie litewskie.

– Rad to słyszę – skłonił głowę stary wielmoża – bo Radziwiłłowie szlachcie w głowach mącą, twierdzą, że sam chcę uchwycić w swoje ręce władzę na Litwie. Rozpowiadają też, że w moich dobrach tyrania okrutna, że krzyk i jęki chłopstwa wołają do nieba o pomstę. Gadają tak, choć Jerzy Radziwiłł zajmuje cichcem jedno dominium królewskie po drugim. Król ubolewa, że jego ziemie w księstwie nie przynoszą skarbowi żadnego zysku. Jakże miałyby przynosić, kiedy kanclerzem był niedawno zmarły ojciec i stryj tych wszystkich Radziwiłłów? Bezkarnych łupieżców?

– Gdyby jednak – zaczął ostrożnie Międzyleski – Litwa uzyskała w synu królewskim Auguście swojego księcia, a wasza miłość objęła teraz kanclerstwo...

– Mówiłem już Waszej Eminencji i tu obecnemu kanclerzowi królowej: gdybyście nawet uzyskali na wyniesienie Jagiellończyka zgodę moją i innych wielmożów, sprzeciwią się temu, mnie na złość. Konstanty Ostrogski i wszyscy Radziwiłłowie.

– Wszelako za wielkoksiążęcym kołpakiem dla Zygmunta Augusta byłby biskup wileński, książę Jan.

Gasztołd wykrzywił się, jakby podano mu puchar z octem.

– Ba! – mruknął. – Nieślubny syn królewski! Jak tu nie popierać rodzonego ojca i przyrodniego brata? Ale to za mało! Trzeba innego lepiszcza: myśli jakowejś, która by wszystkich skupiła przy mnie jako kanclerzu. Więcej niż myśli: nadziei.

– A taką nadzieją mogłoby być co? – zapytał Alifio.

– Cóż... Za wielkiego Witolda było nią odrębne, samodzielne księstwo litewskie...

– Mości wojewodo! – nachmurzył się biskup.

– Wiem – przyznał gospodarz – że wam jako wysłannikom Korony, słuchać się tego nie godzi. Ale jeżeli chcecie starego Gasztołda skłonić do mówienia prawdy... Panowie wielkopolscy mają nas za barbarzyńców, a małopolscy od przeszło stu pięćdziesięciu lat widzą w Litwie jakowąś domenę koronną. Oba bunty kniazia Glińskiego, który wspierał ruskiego Wasyla w czas napaści na Polskę, to właśnie nic inszego jak tęsknota do suwerennych rządów, do...

– Baczcie – przerwał Międzyleski – mości wojewodo, abyśmy sobie nie powiedzieli za wiele...

– Wszelako... Mamy tu dosyć własnych wielmożów, kniaziów i każdy z nich marzy skrycie o wielkoksiążęcym kołpaku. A wybór królewicza Augusta to byłaby jeszcze jedna więź, wzmocnienie unii z Koroną.. – Unii personalnej – stwierdził z naciskiem Alifio.

– Personalnej jak dotąd, ale zawsze... Cóż, można pogadać z Kieżgajłą, z Kiszką, a ci niech się dogadają z młodymi Radziwiłłami. Na tajnym posiedzeniu Rady tę rzecz dałoby się może rozważyć. Ale...

– Słuchamy uważnie – rzekł biskup.

– W żadnym wypadku wakujące województwo trockie nie powinno się dostać Ostrogskiemu. Ma już tytułów aż nadto: i kniazia, i hetmana...

– Nie omieszkam powtórzyć tych słów najjaśniejszemu panu, gdy tylko zjedzie na Litwę. Wasza miłość wraca ze mną? – zwrócił się do Alifia.

– Miałbym jeszcze pewne sugestie, pewne propozycje... Może ksiądz biskup zechce posłuchać?

Ale Międzyleski ruszył ku wyjściu.

– Ja powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia. Wszystko!

Mimo wspaniałych darów i obietnic, które kanclerz królowej złożył w jej imieniu, Gasztołd wolał zasięgnąć rady przedstawicieli najpotężniejszych rodów w Wielkim Księstwie. Stanisław Kieżgajło, wraz z bratem stryjecznym największy posiadacz dóbr ziemskich na Litwie, wysłuchał przyjaciela uważnie, ale w końcu rzekł:

– Nie będzie chyba zgody na tajnej Radzie. Alifio gadał już z hetmanem Ostrogskim, lecz ten boi się narazić panom polskim. Mówi, że taki wybór młodzika rozgniewałby rycerstwo i wielmożów w Koronie, a Litwie, zagrożonej przez Wasyla, potrzebne jest mocne oparcie o wojska koronne.

– Myślicie, że Ostrogski wypowie się przeciw wyborowi Augusta i nie będzie się bał rozgniewać tym króla?

– Tak myślę – przytaknął Kieżgajło – alem wybadał, co o tym wszystkim sądzi Jerzy Radziwiłł. Wściekł się z gniewu, kiedy posłyszał, że Ostrogski liczy się z pomocą wojsk koronnych. Pytał, czyż tak mało potrafią litewscy hetmani: on sam, hetman polny i Ostrogski – wielki? Nie wygrają już z Moskwą sami żadnej bitwy?

– I to chce powiedzieć na Radzie? – zaniepokoił się Gasztołd.

– Tak myśli, ale powiedzieć chce całkiem co inszego. Udawać będzie, i plan ułożył całkiem niegłupi, że zgadza się we wszystkim z Ostrogskim. Powie, że przecie zgodę na wyniesienie królewicza na tron wielkoksiążęcy muszą dać zarówno panowie litewscy, jak polscy. Skoro nie umiemy zwyciężać bez nich, niechże i radzim w tej sprawie tak ważnej – pospołu.

– I to wytrąci królowi broń z ręki?

– A jak inaczej? Kiedy my na Litwie za prawem, za horodelską ustawą, czyż król polski mógłby nastawać, namawiać? A jeśli nawet znajdzie jakoweś argumentum, rzecz da się długo przewlekać.

– Obiecałem kanclerzowi Alifio, że nie będę przeciwny królewskiej woli – bronił się słabo Gasztołd.

– Możecie zmienić zdanie w ostatniej chwili. Już w czasie obrad... – uśmiechnął się Kieżgajło i wstał.

Narada była skończona.

*

Król, ledwo odpoczął po trudach podróży z Piotrkowa, kazał prosić do swoich komnat na zamku wileńskim biskupa Międzyleskiego i Alifia. Obaj przyznali zgodnie, że nie zaniedbali niczego, aby zjednać jednych, a także wybadać, jakie są tajne pragnienia drugich. I tak wiadomo im, że książę Jan spełni każde życzenie ojca, że Jerzemu Radziwiłłowi marzy się kasztelania trocka, a Gasztołd liczy na urząd wielkiego kanclerza litewskiego.

Zygmunt nie taił niezadowolenia.

– Ted choć wysłuchali was uważnie, teraz proszą o czas do namysłu? Czyżby sprawa nie była uzgodniona przez wasze miłoście?

– Użyliśmy wszelkich perswazji, nawet tych, których nie pochwalam – rzekł Międzyleski.

– Królowa posłała także członkom Rady osobne dary od siebie – dodał Alifio.

– Starajcie się do jutra wybadać, o co im idzie – rozkazał król.

– Będę próbował, miłościwy panie – obiecał Alifio.

Mirro to na tajnym posiedzeniu Rady dało się wyczuć wielkie napięcie. Obecni byli: wojewoda wileński Gasztołd, obaj hetmani Konstanty Ostrowski i Jerzy Radziwiłł oraz Jan z książąt litewskich.

Zasiedli wszyscy na dany znak w wielkiej, mrocznej komnacie, przygotowani na dłuższą przemowę Zygmunta. Król jednak powiedział tylko, bez żadnych wstępów:

– Widzę, że panowie Rada – po rozważeniu znanej wszystkim sprawy, która mnie na Litwę przywiodła – stawili się co do jednego. Tedy słucham.

Milczenie trwało o chwilę za długo, po czym Gasztołd rzekł:

– W Wilnie gościmy was, miłościwy panie, przeto mnie jako wileńskiemu wojewodzie myśl naszą wyrazić wypadnie. I, choć żal serce ściska oznajmić muszę, że nie ma, niestety, jednomyślnej zgody na powołanie królewicza na tron wielkoksiążęcy.

Zapanowała grobowa cisza, którą przerwał król.

– Powtórzcie, proszę. Tedy... nie ma zgody?

– Jednomyślnej – wyjaśnił pośpiesznie Gasztołd. – Oponenci powołują się na unię w Horodle. Twierdzą, że powinni czekać na przyzwolenie panów polskich.

– Król zmarszczył brwi, zastanawiając się czas jakiś nad niełatwą odpowiedzią. Spotkał się oto z przeszkodą, której nie przewidział ani on sam, ani jego wysłannicy. Litewscy panowie powoływali się nieoczekiwanie na postanowienia horodelskiej unii, której złamać nie mógł i nie chciał. Litwini mieli twarze kamienne, ale wszystkie oczy wpatrzone były w oblicze władcy. Udawali, czy też naprawdę byli tak gorliwymi obrońcami unii? Postanowił wziąć udział w tej trudnej grze.

– Rad jestem – rzekł – że przeszło stuletni nasz związek umocnił obóz zwolenników zespolenia Litwy z Koroną. Ale my, król polski, a zarazem dux Lithuaniae, mamy prawo pytać o zdanie litewskiej Rady. Tedy pytamy, co myślicie o kołpaku wielkoksiążęcym dla syna mojego, Zygmunta Augusta?

– Mogę wyrazić tylko jedno życzenie – odpowiedział Gasztołd. – Oby wybór wielkiego księcia nastąpił jak najrychlej! I zgodnie z prawem.

– A wy, mości hetmanie? – zwrócił się król do Ostrogskiego, najstarszego wiekiem.

Nieoczekiwanie dla wszystkich butny wielmoża wstał, przyklęknął na jedno kolano i rzekł głosem ochrypłym ze wzruszenia:

– Błagam Waszą Królewską Mość: odstąp od tego zamiaru.

Król, mimo jego kornej postawy, uniósł się gniewem.

– Odstąpić?! Dziwię się wielce zmianie waszego usposobienia! Kiedy nie mieliśmy potomka, błagaliście Boga o jego szybkie przyjście na świat. A teraz, widzę, nie sprzyjacie ani nam, ani synowi naszemu. Nie chcecie jego wyniesienia. Ale czemu? Czemu?

Ostrogski odpowiedział, wstając:

– Pragniemy to uczynić, miłościwy panie, tyle że szanując postanowienia horodelskiej unii. Za zgodą nie tylko litewskich, ale i polskich panów.

– A jeżeli... – król zawahał się, lecz dokończył – jeżeli nam wola litewskich panów na razie wystarczy?

Hetman polny Radziwiłł przerzucił się spojrzeniem z Gasztołdem i spytał:

– Czy dobrze słyszałem, miłościwy królu?

Gasztołd powtórzył ze zdumieniem królewskie słowa:

– Wola samych litewskich panów?

– Powiedziałem – z naciskiem odrzekł Zygmunt.

– Na Boga! – wybuchnął Radziwiłł. – Uwierzyć trudno... Ale komuż może być milsza taka mowa jak nie nam?

A Gasztołd dodał ostrożniej:

– Król jegomość słusznie przypomina, że tu, na Litwie, czekaliśmy z utęsknieniem na narodziny dziedzica książęcego tronu. I to z krwi Jagiellonów.

– Jednakże – wtrącił się hetman Ostrogski – mogłaby to być tylko obietnica w sprawie zapewnienia królewiczowi tronu Litwy.

– To wystarczy – oświadczył król.

– I nie tyle wiążąca obietnica – zastrzegł się Radziwiłł – co zaręczenie, że Zygmunt August obejmie kiedyś tron wielkoksiążęcy. Samo wyniesienie musiałby jeszcze potwierdzić sejm litewski.

– I to nie zaraz – mruknął Ostrogski.

– Rzecz pewna. Choć szósty krzyżyk dźwigam na karku, czuję się jeszcze krzepko – zgodził się łatwo król. – Wetujecie tedy za osadzeniem na tronie wielkoksiążęcym naszego syna, Augusta?

Patrzył na Radziwiłła, ale hetman polny tym razem milczał.

– Pytałem was, mości kasztelanie – powtórzył z naciskiem król.

– Kasztelanie? Najjaśniejszy pan mówił do mnie? – zdziwił się Radziwiłł.

– Tak, do was.

Hetman najpierw poczerwieniał, potem zbladł. Oto spełniłoby się jego najtajniejsze pragnienie za jedno słowo "tak". Nie patrząc na Ostrogskiego, powiedział po chwili:

– Wotuję za wyniesieniem, ale po zgodzie litewskiego sejmu.

Zygmunt przyglądał się uważnie pozostałym członkom Rady.

– Biskup wileński, Jan, już przedtem w rozmowie ze mną wyraził zgodę. Tedy wypada, że wszyscy przeciw hetmanowi wielkiemu, Ostrowskiemu. Co wy na to, mości hetmanie?

Oczekiwał wszystkiego, tylko nie tej hardej odpowiedzi:

– Że nie zwykłem przegrywać bitew, miłościwy panie.

Król odchylił się nieco do tyłu i rzekł:

– A...

Ale Ostrogski poprzestał na tej pogróżce i dodał ciszej:

– Tedy wycofuję się z walki. Wasza Królewska Mość najlepiej wie, co czyni.

– To znaczy, mówicie jednak "tak"? – upewniał się król.

Ostrogski pochylił w milczeniu głowę, ale z jego zaciśniętych warg nie padło ani jedno słowo.

– Nie słyszę.

Na to naleganie władcy musiała paść odpowiedź, ale tego, co zaszło, nie spodziewał się nikt z obecnych. Stary, sławny wódz wzburzony był widać tak, że wrócił do języka swoich przodków. Głosem ochrypłym i niewyraźnie zaczął tłumaczyć:

– Słuha ja waszej miłosti. A buduczi powolnym słuhoju...

Wzruszenie nie pozwoliło mu mówić dłużej, ale król odparł z pośpiechem:

– Nie alteruj się tak, mości hetmanie! I bądź pewien, że magnus dux Lithuaniae, Sigismundus Augustus, wzrastać będzie we czci i w podziwie dla sławnych czynów zwycięzcy spod Orszy. Że takoż w jego imieniu zobowiążę się do przestrzegania wszystkich przywilejów wydanych przez naszych poprzedników na Litwie. Tedy zgodę waszych miłości można liznąć za jednomyślną? – A chociaż milczeli, dodał: – Rad jestem wielce, że taki właśnie, a nie inny, był przebieg tajnego posiedzenia Rady...

Wróciwszy z narad król długo nie chciał widzieć nikogo. Przemierzał komnatę wzdłuż i wszerz, coś ważył w sobie, przystawał i wpatrywał się w otwarte mimo mrozu okno. Czuł się zmęczony i niezupełnie rad z połowicznego zwycięstwa. Przywykł jako dziedziczny wielki książę litewski do ślepego niemal posłuchu i przed laty rozmawiałby inaczej z tutejszymi wielmożami. Tymczasem teraz... Gasztołda przyciągnęły na stronę Augusta dary i obietnice królowej, hetman polny uległ pokusie otrzymując za swoją zgodę kasztelanię trocka. Jeden tylko prawy mąż, kniaź Ostrogski... Na jego pełnej i nie wymuszonej zgodzie zależało Zygmuntowi najbardziej, a tej się nie doczekał. Zatrzasnął z gniewem okno i kazał prosić do siebie kanclerza królowej. Alifio był w przyległej komnacie, tedy zjawił się natychmiast.

– Wydajcie rozkazy. Jutro wracamy do Krakowa.

Ten stropił się i próbował wpłynąć na zmianę rozkazu:

– Miłościwy panie! To zima, grudzień. Gościńce zawiane...

– Zawiane. I cóż tego?

– Wszędzie leży śnieg.

– Każcie odgarnąć. Spieszno mi oznajmić królowej o postanowieniu Rady. I chcę spędzić święta na Wawelu. Pierwsze święta z wielkim księciem. Nie pojmujecie?

Alifio, usłyszawszy nowinę, odprężył się, odetchnął swobodniej.

– Niech święty Mikołaj z Bari ma przyszłego władcę Litwy w swojej opiece – rzekł. – Zaraz każę ludziom szykować się do wyjazdu.

Wyszedł pośpiesznie, przekazując po drodze biskupowi Międzyleskiemu tylko wynik tajnej Rady, nic więcej.

– I król nie wspomniał, że wie, komu to zawdzięcza? – zdziwił się biskup.

– Nie. Chociaż i mnie dziwno, że nie raczył wyrazić choćby jednym słowem swojego zadowolenia z tak dobrego przygotowania przez nas trudnych rozmów. Ale mam i drugą nowinę: choć drogi okropne, wyjeżdżamy już jutro. Miłościwemu panu spieszno oznajmić nowinę królowej.

Międzyleski nie odpowiedział ani słowem i rozeszli się każdy w swoją stronę. Dopiero po kilkunastu dniach ciężkiej podróży kanclerz królowej przypomniał sobie tę rozmowę i musiał przyznać, że królowa Bona umiała lepiej okazywać wdzięczność swoim zausznikom i posłom.

– Więc jednak! Jednak! Sigismundus Augustus magnus dux! A przez Wilno, tego jestem pewna, droga zaprowadzi go do korony – mówiła z ożywieniem, patrząc na swego kanclerza. Odpowiedział ostrożnie, świadomy już oporów, na które natknął się król.

– To jeszcze dziecko, zaledwie dwulatek. Trzeba czekać, zwłaszcza że możni panowie i duchowieństwo w Koronie będą na pewno przeciwni. Nie byli najpierw pytani o zdanie.

– Wiem, że nie wszystko poszło łatwo i na Litwie. Należą się Międzyleskiemu słowa uznania. A wam, dottore, co najmniej zaszczytny urząd burgrabi.

Alifio spojrzał na nią, nie kryjąc zdumienia.

– Król zechciałby mianować mnie? Choć wiemy wszyscy, że tak pragnął dostąpić tego zaszczytu... Pappacoda?

– On? Nigdy! – zaprzeczyła gwałtownie. – Czymże szczególnym przysłużył się Augustowi? Ignorante! Nessuno! Zresztą... Ilu burgrabiów jest na zamku krakowskim?

– Zawsze dziesięciu.

Roześmiała się nagle.

– Wadzicie sami. Nie uda się nawet mnie mianować jedenastego. A poza tym Pappacoda umie tylko jedno: liczyć. Niech tedy pilnuje naszego skarbca, w czym nikt mu nie dorówna. Także w podsłuchiwaniu rozmów prowadzonych we wszystkich wawelskich komnatach...

Alifio nie powtórzył nigdy tych słów Pappacodzie, ten jednak już po tygodniu stawił się u królowej z nowiną.

– Słyszałem, jak maresciallo Wolski mówił do Kmity, że nie jest spokojnie ani w Krakowie, ani w Poznaniu i Gnieźnie. Panowie polscy nie mogą darować Litwinom, że o przyszłości Zygmunta Augusta ośmielili się stanowić bez ich wiedzy, choćby tylko na tajnej Radzie.

– Kto mógł tak szybko powiadomić ich o tym, co zaszło w Wilnie?

– Och, ściany wszystkich zamków mają uszy. Ponadto narzekają, że białogłowa miesza się do rządów. Że to obyczaj italski, w Polsce obcy i wszystkim niemiły.

Powtórzył tylko tyle, ale Alifio wiedział znacznie więcej. Podobno Stańczyk dopadł Wolskiego idącego krużgankiem z marszałkiem dworu Kmitą i powiewając karteluszkiem zacytował wiersz o królowej:

"Pod zamkiem dysząc, Kraków smok trapił jedynie.

Teraz, gdy w zamku siedzi, cały kraj zaginie!"


– Skąd miał to Stańczyk? – spytała Bona na pozór spokojnie.

– Z murów zamkowych – wyjaśnił Alifio. – Pełno na nich było tego dnia nalepionych kartek większych i mniejszych. Nawet całkiem maleńkich. Kmita twierdził, że to chyba rymowanie Krzyckiego, bo dowcipu paszkwilantowi, jak i tamtemu, nie brakło.

– A, Krzycki? – szepnęła Bona. – I co było dalej?

– Obaj panowie zeszli się zaraz potem z biskupem Międzyleskim, ale ten nie chciał rozmawiać z nimi beze mnie. I stąd powtórzyć mogę dokładnie, jak było.

A było tak, że Kmita bał się burzy na najbliższym sejmie, czemu biskup nie zaprzeczył.

– W Wilnie zapłacono za uległość nowymi dostojeństwami – rzekł – ale w Krakowie taka rzecz się nie uda.

– Będą żądać, by król nie podsycał zuchwałych roszczeń panów litewskich – dodał Wolski.

Kmita zmiął karteluszek i stwierdził:

– Te karteluszki trzeba zrywać zewsząd! I wzmocnić straże, sprawdzić, czy owo plugastwo nie rozpełzło się już po ulicach, po kamienicach na rynku. Resztę biorę na siebie. Gościłem wszelakich wesołków i, wichrzycieli na Wiśniczu, teraz ugoszczę tam dostojnych panów posłów.

Międzyleski nie bardzo ten zamiar chwalił, twierdził bowiem, że po pijanemu będą krzyczeć jeszcze głośniej, ale Kmita roześmiał się tylko.

– Owszem, krzyczeć będą, jednakże w innej sprawie niż sukcesja na Litwie.

Pytali wszyscy, co ma na myśli, a on wyjaśnił:

– Czopowe. Jedyny podatek, który udało się królowej wymóc na załatanie dziur w pustym skarbcu.

– Ależ to zgoła nic! Podatek od beczkowanego piwa, gorzałki, miodu.

– I obowiązuje tylko w ziemi krakowskiej – wydziwiał biskup Międzyleski.

– Tylko – przyznał Kmita. – Jednakże narzucony bez zgody sejmu. Jeszczeście nie dostrzegli, że u nas więcej paszkwilusów, burd i wszelakich sprzeciwów w sprawach godzących w brzuch niźli w głowę?' Że sprawy drobniutkie można rozdmuchać tak, aby nikt nie dostrzegał innych, znacznie większych?

Biskup zgorszył się i zaprzeczył:

– Zapowiadano na tym sejmie dysputę o konieczności odebrania nadań królewskich i o zakazie piastowania przez wielmożów kilku urzędów naraz...

Kmita roześmiał się tylko:

– A będzie wielka, huczna biesiada na zamku w Wiśniczu. I potem już nic, jeno wrzask: precz z nowym podatkiem! Bo nie od smoka, co zasiadł na Wawelu, ale od czopowego gotowa zginąć nasza ojczyzna!

Międzyleski kierując się ku wyjściu rzekł z wielką goryczą:

– Przezacne jest królestwo polskie i nie godzi się z niego żartować.

Ale w każdym najokrutniejszym żarcie bywa, ku uciesze szatana, jakaś cząsteczka prawdy...


Złe przyjęcie obietnicy danej przez panów litewskich odsunęło na drugi plan zawód, jakiego doznał Zygmunt, kiedy doniesiono mu zaraz po powrocie, że zamiast oczekiwanego drugiego syna królowa powiła znowu córkę. Imię małej Zofii zostało wprawdzie wpisane do tego samego modlitewnika, w którym uwieczniono przyjście na świat Izabeli i Augusta, ale król ofuknął gniewnie swojego błazna, gdy ten zaczął stroić pocieszne miny przed tarczą herbową Sforzów:

– Nie darmo ów smok ma dziecię w pysku: co rok – prorok. Oby tylko złośliwe języki nie zmieniły tego porzekadła na inne: co rok – prorokini...

Jakby wyprorokował. Latem nie udało się już ukryć, że królowa jest znowu w odmiennym stanie i, choć szły czasy burzliwe, Zygmunt wpadł z Piotrkowa – gdzie sejm uparcie odmawiał uchwalenia podatku na zaciąg wojska, mimo że zagony Tatarów już pustoszyły ziemie na wschodzie – na Wawel, aby zobaczyć się z małżonką. Wtedy to właśnie stała się rzecz w dziejach Korony wręcz niesłychana.

Był ciepły majowy wieczór i król w swojej komnacie stanął przy oknie, aby przy świetle księżyca spojrzeć na wybudowane przez Italczyków tak piękne krużganki. Cieszyła go zawsze uroda tego zamku górującego nad Krakowem, ta wspaniała już teraz siedziba polskich monarchów. I nagle... Z głębi podwórca czy też spoza murów Wawelu padł strzał. Król drgnął, gdyż kula przeleciała tuż obok jego głowy, ale nie tracąc zimnej krwi szybko cofnął się w głąb komnaty i zdmuchnął świece jarzące się na stole. Stał teraz w ciemności i czekał, czy strzał się nie powtórzy, ale usłyszał tylko głośne okrzyki straży i tupot nóg biegnących w stronę jego komnat. Drzwi otwarły się gwałtownie i pierwszą osobą, którą zobaczył, była królowa. Stała przed nim w nocnej, długiej szacie z lichtarzem w ręku.

– Zgaście – rzekł spokojnie.

Za plecami Bony zdołał jeszcze dojrzeć paru dworzan i pachołków, ale potem znów otoczyła wszystkich ciemność.

– Przeszukać krużganki! – rzucał rozkazy Zygmunt. – Wysłać pogoń na podgrodzie i brzegiem Wisły! Ogłosić alarm!

Rozpierzchli się wszyscy, tylko królowa weszła do komnaty. W świetle księżyca wyglądała jak biała pani strasząca podobno w zamku na Wiśniczu. Król patrzył chwilę na idącą, a potem podszedł szybko i odciągnąwszy pod ścianę daleko od okna, objął tak mocno, że słyszał przyśpieszone bicie jej serca.

– Nie trzeba się bać. To jakiś szaleniec lub człek śmiertelnie pijany.

– Nie stało się wam nic, nic?

– Słyszałem tylko świst kuli. Chodźmy stąd. W waszym stanie powinniście już dawno odpoczywać w łożu.

Odprowadził ją do sypialni i nakazał Marinie, aby nie opuszczała tej nocy swojej pani. Po czym wyszedł, obiecując powrócić, gdy dowie się, że na zamku jest już bezpiecznie.

Kiedy została sama, długo myślała nie o tym, co zaszło, lecz o opanowaniu i o spokoju tego, którego chciano pozbawić życia. Więc taki bywał na polu walki? W chwilach niebezpieczeństw? Wiedziała, że umiał taić gniew, ale po raz pierwszy mogła podziwiać opanowanie, jej samej zupełnie obce. Kiedy powróci, powie mu, że myśli o nim tak właśnie: z miłością, szacunkiem, podziwem...

Nie udało się nigdy ani pojmać sprawcy, ani dociec motywów zamachu. Mógł to być – warchoł nierad nowym podatkom, choć rzecz wydawała się nieprawdopodobna, lub po prostu strzał człowieka szalonego. Tak czy owak król musiał powrócić na sejm do Piotrkowa, a zaraz potem ruszył na Podole, na które wkroczyli już Tatarzy oraz Turcy. Ich znaczne siły, spaliwszy Liszków, uprowadziły w jasyr kilka tysięcy niewiast i pacholąt. Później, otrzymawszy wieści o ciężkich bojach toczonych przez Tarnowskiego, Zygmunt poszedł w sukurs cofającemu się rycerstwu. Bona pozostała znów sama na Wawelu, pozbawiona wieści od męża, a także dość częstych dotychczas listów z Bari.

Któregoś wieczoru, siedząc nad otwartą szkatułką pełną klejnotów, bawiła się oglądaniem cennych pierścieni.

– Ten rubin – westchnęła, pokazując go Marinie – to ostatni dar principessy. Dziwne. Nie śle od dawna posłańców, jakby nie obeszła jej wieść, że znowu będę matką.

– Wieści z Krakowa nie były po jej myśli – westchnęła Marina. – Po królewiczu znowu córka...

Bona zagryzła wargi.

– I ostatnia wróżba jakaś zawita, niejasna... – przyznała.

– No, no! Nie wiem jak najjaśniejsza pani, ale ja zrozumiałam ze słów astrologa, że mówił o przyszłym władcy Polski.

– Monarcha – powtórzyła Bona. – To dobrze. Nie chcę nawet słyszeć o jeszcze jednej córce... Nie odchodź! Wróć! Czy nie spostrzegłaś, że ten nowy dworzanin, Morawiec, słuchał wczoraj śpiewu Beatrice nazbyt uważnie? Nie spuszczaj tych dwojga z oczu. Moje italskie dworki są niemałą pokusą, si. Ale w murach zamku nie zniosę nawet cienia rozwiązłości.

– Nie jestem pewna, czy pan Morawiec ożeni się z signoriną Beatrice – zauważyła Marina.

– To wydam ją za innego dworzanina. Szkoda, że Krzycki marzy nie o żonie, tylko o dostojeństwach kościelnych. Najdowcipniejszy z królewskich sekretarzy. I z poetów. Zabawniejszy nawet od Reja.

– Ale nazbyt złośliwy! O czym mówi jego ostatni wiersz? Że nie ma to jak polski kraj! Chude signoriny przyjeżdżają na Wawel w połatanych ciżmach, a odjeżdżają, choć wojna trwa, w aksamitach haftowanych perłami.

Bona wrzuciła gwałtownie klejnoty do szkatuły.

– Jak? Chude signoriny? Głupiec! – krzyknęła. – Zjadliwy głupiec! Ignorante! Nie ma to jak polski kraj? O Dio! Na tej jego ziemi brakuje aksamitów i pereł, choć mimo ciągłych wojen mogłyby być. Santa Madonna! Piú tardi, kiedy przestanę rodzić, ciągle rodzić, w moich włościach pokażę im, jak się uprawia pustkowia, osusza mokradła. Jak ż pól i lasów zbiera się perły. A także złoto. Si, złoto, dukatowe!

Chciała mówić dalej, ale nagle umilkła, jej twarz wykrzywił grymas bólu.

– Przywołaj medyków. I podaj rękę. Chcę się położyć. Presto! Presto!

Wierzyła przez całą noc, że to bratu Augusta tak pilno przyjść na świat, ale kiedy nad ranem medyk stwierdził, że urodziła się córka, przez kilka dni nie chciała nawet spojrzeć na srebrną kołyskę.

– Ze wszystkich dzieci ta królewna najbardziej podobna do miłościwej pani – próbowała łagodzić gniew królowej Marina.

– Stulta! Co z tego? Znowu córka. Trzecia! I to przez nią wśród pism gratulacyjnych goniec przywiózł i takie: "My także mamy trzy". Oni także! Jacyś tam drobni niemieccy książęta! Więc już do tego doszło, że ośmielają się pocieszać... mnie? Mnie?! Polską królową? To zaiste zuchwałość!

– Wasza dostojna matka... – zaczęła Marina.

– Zamilcz! Dobrze wiem: znów nie przyjedzie do Krakowa na chrzciny. Jakby sama rodziła tylko chłopców!

– Może principessa jest chora?

– Una novita! Chora! Wierzysz w to? Chce mnie ukarać. A ja... Santa Madonna! Nie zniosę tego! Nie zniosę!

Marina dała znak dworkom i wysunęły się wszystkie z komnaty. Napady gniewu królowej mijały szybciej, gdy pozostawała sama, gdy nie słyszała sądów odmiennych od własnych. Ale ten chmurny październikowy dzień był dla niej niełaskawy, bo zaraz za drzwiami zastąpili dworkom drogę. Alifio z Pappacodą. Kanclerz królowej był wyraźnie zatroskany.

– Przybył goniec – rzekł – i jest wiadomość z Bari. Ale zła.

– Księżna zaniemogła?

Alifio pochylił głowę.

– ... Principessa matka zmarła przed siedemnastoma dniami..

– Zmarła? O Boże! – szepnęła Anna.

– Powiecie jej o tym nieszczęściu? – zapytał.

Anna spojrzała na milczącą Marinę.

– Boję się. Od czasu urodzin trzeciej królewny bardzo zawiedziona, gniewna. Wejdźcie, signore, wy.

Naradzali się chwilę z Pappacodą, nikt nie chciał być zwiastunem złej wieści. A kiedy Alifio zniknął wreszcie za drzwiami sypialni, zbici w gromadkę usłyszeli znajomy, gniewny głos:

– O Dio! Dio! Jeszcze i to! i to!

Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, a potem jakiś ciężki przedmiot upadł na posadzkę. Anna wzdrygnęła się, odskoczyła do tyłu. W komnacie narastał ni to krzyk, ni to lament:

– Mamma! O Dio! Perché? Perché?...

Drzwi otworzyły się bez szmeru i Alifio podszedł do Pappacody.

– Nie mogłem... Nie dała mi mówić. A nowin jest więcej. Cesarz oświadczył, że nie uzna żadnych praw spadkowych polskiej królowej, chociaż...

– Chociaż? – zdziwił się Pappacoda.

– Księstwa Bari i Rossano gotowe są złożyć hołd córce swojej principessy.

– To przecie dobra wiadomość – wtrąciła się Anna.

Pappacoda zaprzeczył.

– Z Krakowa do Italii daleko i trzeba czekać na powrót najjaśniejszego pana, aby coś postanowić. A Carolus blisko, w, Hiszpanii, i od dawna w walce z Francuzami o księstwa italskie. Podbił już Mediolan, a teraz...

Zamilkli, bo spoza drzwi doleciał ich znowu ni to krzyk, ni to jęk:

– Dio! Perché? Perché?

Po urodzeniu niechcianej córki i żałobnej wieści z Italii królowa, długo nie opuszczała swych komnat. Wracała wspomnieniami do starego zamku w Bari, do pozorów dawnej świetności rodu Sforzów, który kiedyś władał Mediolanem, pozorów, na których tak zależało principessie Izabeli Aragońskiej, jej zmarłej matce. Ona sama żyła tam beztrosko otoczona własnym dworem i budziła podziw jako najzgrabniejsza w tańcu, najpiękniej grająca na lutni oraz władająca biegle mową starożytnych Rzymian. Na Wawelu, za oknami stała mgła, a tymczasem nad niebieskimi wodami zatoki srebrzyły się gaje oliwne, złociły w słońcu czuby figowych drzew, w winnicach opadały na ziemię ostatnie, przywiędłe już słodkie grona. Wtedy nie umiała docenić piękna tamtego wybrzeża, blasku italskiego nieba. Mówiła zawsze dworkom, że pragnie poznać inne kraje, że chce być wielka jak jej dziad, król Neapolu, że skoro w jej żyłach płynie krew Sworzów i Aragonów, jest stworzona nie tylko do władania, ale i do szczęścia większego, niż zaznała jej matka. I oto została królową jednego z największych państw w samym sercu Europy. Czy szczęście, którego pragnęła tak mocno, stało się jej udziałem? Zygmunt... Tak, nauczyła się go nie tylko cenić, ale także kochać. Może nie miłością, o jakiej śpiewał Petrarka, wielbiąc umiłowaną kochankę, ale wystarczającą, aby zaspokoić głód serca i zmysłów. Jednakże... Minęło dopiero cztery i pół roku od jej przybycia na Wawel, a była już matką czworga dzieci, z których tylko jedno dostąpiło zaszczytu, że principessa uczciła w Bari wieść o jego urodzinach wspaniałą ucztą i turniejem rycerskim. Chwile muzykowania i tańców zdarzały się w tym wielkim krakowskim zamczysku zbyt rzadko, król nie bywał obecny przy narodzinach i uroczystościach chrztów, a ostatnio, odpierając ataki Turków i Tatarów, nie wiedział nawet, że dała swej – oby ostatniej – córce imię matki Madonny. Może święta Anna weźmie ją skuteczniej pod swą opiekę niż patron Bari Mikołaj i pozwoli, aby następne dziecko... Tym razem, cokolwiek wywróżą gwiazdy, jej wola sprawi, że będzie nim syn, druga podpora dynastii Jagiellonów. Tylko że... Oznacza to znowu wiele miesięcy wyrzeczeń, a przecież wie już teraz, że pokoje królewskich dzieci nie potrafią zaspokoić jej głodu działania ani żądzy władzy takiej, o jakiej mówiły pisma Machiavella, a więc władzy pełnej, prawdziwej, nie skrępowanej niczym...

Od tych rozmyślań i wspomnień nie było ucieczki. Nudziły ją dworki, przestała bawić karlica Dosia towarzysząca wiernie swej pani. Kiedyś zdarzyło się nawet, że gdy Alifio kończył relację o uprowadzeniu przez Turków nowego dwudziestotysięcznego jasyru, obrzuciła niechętnym spojrzeniem Marinę wprowadzającą do jej komnaty Zygmunta Augusta.

– Wielki książę na audiencję poranną – oznajmiła jak co dzień dworka.

– Nie teraz – rzuciła niecierpliwie.

– Ma czekać?

– Nie! Odejść.

Takie przywitanie królewicza miało miejsce po raz pierwszy i nawet malec, krocząc poważnie ku drzwiom, musiał wyczuć nowy ton w danej sobie odprawie, bo nie krępując się obecnością Bony, rzekł:

– Krzyczy.

– To matka – tłumaczyła Marina, otwierając pośpiesznie podwoje.

– Gniewa się.

– To królowa.

Kiwnął ze zrozumieniem głową i w tym geście był tak podobny do ojca słuchającego nieraz w milczeniu wywodów królowej, że Marina nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

*

Jeszcze dymiły wiejskie chaty, jeszcze tatarska dzicz brała jasyr i łupy, kiedy na krótki czas zjechał na zamek król Zygmunt. Przyjął spokojnie wiadomość o narodzinach jeszcze jednej córki, ale zaniepokoił się wieścią o niedawnej śmierci principessy, jeszcze bardziej podnieceniem, jakiego nie kryła Bona. Choć był znużony podróżą, od pierwszej chwili stał się celem jej gwałtownego ataku.

– Moje zamierzenia są nie mniejsze niż wasze! Muszę mieć dziedziczne księstwa w Italii... Dla Jagiellonów. Dla Augusta.

– Myśl przednia. Ale mieć to znaczy ubiec cesarza. Jak chcecie to uczynić? Wyprawić się z wojskiem do Italii? Teraz, kiedy znów stoją w ogniu granice na południu? Na wschodzie? Zagrożone księstwo pińskie...

– Dane mi – wtrąciła – jako zabezpieczenie sum posagowych.

– Marne to będzie zabezpieczenie, jeżeli Turcy spustoszą je, ograbią i wezmą ludzi w jasyr.

– Jednakże sukcesja italska...

– Tak, ale trzeba wybierać? Nie można walczyć naraz ze wschodem i zachodem.

– Wybierać... – zadrwiła. – Rzecz to niełatwa.

– Zwłaszcza, kiedy hetmani twierdzą, że zbierze się nie więcej niż dziesięć tysięcy zbrojnych.

– Dio mio! Tylko dziesięć? Nie można zmusić szlachty do uchwalenia podatków na wojnę?

– Jak? Wystarczy, że znajdzie się kilku krzykaczy, i na nic najrozsądniejsze wywody.

– Krzykaczy można kupić.

– Mówiliście niedawno: rozdawać dobra to zubożać królewski skarbiec – przypomniał.

– E vero. Ale, miłościwy panie, nie ma nigdy w jednym państwie więcej niż kilkaset niespokojnych głów i ust krzykliwych. Umieć rządzić to przed wszystkim znać te głowy. Wiedzieć co knują.

– Co dalej?

– I albo je zjednać, przekupić, ośmieszyć…

– Albo? – nalegał.

– Co trudniej – przekonać. Można je także zmusić do milczenia.

– Jak?

– Gdyby trzeba – katowskim mieczem.

Spojrzał na nią, nie dowierzając własnym uszom.

– Co słyszę? Ściąć, jak to czyni w Anglii Henryk Ósmy? I to mówicie wy? Wy?

– Znam tylko takie sposoby dojścia do władzy. Prawdziwej.

– Ależ to byłoby bezprawie – rzekł wstając nagle.

– Nawet piú tardi? – nie chciała ustąpić.

– Ani teraz, ani potem. Polska to nie Italia.

– O Dio – powiedziała jakby z żalem. – Ale i tutaj mógłby być król wielki, król możny. Prawda? Władca bogatego kraju.

Milczał długą chwilę, wreszcie rzekł:

– Mam nadzieję. Mam taką nadzieję...

W kilka dni później, zaraz po wyjeździe Zygmunta na ziemie objęte pożogą, odbyła tajną naradę z kanclerzem Alifiem. Po raz pierwszy odkąd ją znał skarżyła się, choć nie była zgaszona ani przybita:

– Jak piasek przecieka mi wszystko przez palce. Sukcesja włoska zagrożona przez Habsburgów. Co więc zostaje? Może księstwo mazowieckie? – Ożywiła się nagle. – Wczoraj, kiedy doniesiono nam o przedwczesnej śmierci jednego z braci, Stanisława...

– W Warszawie – sprostował – prawowitym władcą pozostał drugi brat, książę Janusz. A ten cieszy się dobrym zdrowiem.

– Stary?

– Ledwo ukończył dwadzieścia jeden lat.

– A... Tym lepiej. Słyszałam wkrótce po przyjeździe, że owdowiałą księżnę mazowiecką, matkę obu braci, próbowano swatać w tym samym czasie co i mnie najjaśniejszemu panu dla mocniejszego związania tego lenna z Koroną. Tedy czemu nie można by pomyśleć teraz o podobnych więzach?

– Ale kogo i z kim, miłościwa pani? Nie mogę zgadnąć.

– A to tak proste... Moja pasierbica Jadwiga wystrzeliła ostatnio w górę jak młody cyprys. Witało mnie dziecko, a wczoraj zobaczyłam w niej dorodną młódkę. Pomyślcie tylko; to przyrodnia siostra Augusta, nam bardzo oddana. Jeśli nie można, wojować naraz ze wszystkimi, kto mi zabroni ubezpieczać się z przeróżnych stron?

Alifio zastanawiał się chwilę.

– Nie wiem, czy król zechce oddać córkę książęciu, którego dwór zasłynął, jak dotychczas, z jednego tylko: z rozwiązłych obyczajów – rzekł wreszcie.

– Króla nie ma, zajęty wojowaniem – odparowała cios. – Zanim wróci, powinien pojechać na Mazowsze z kondolencjami biskup Międzyleski i wybadać grunt. Milczycie? Chcieliście coś rzec?

– Od dawna już, jako kanclerz waszej miłości, chciałem zwrócić uwagę na to, że tutaj, na zamku, mamy więcej wrogów niż stronników. Król nieobecny, ale zamysłom najjaśniejszej pani nie będzie sprzyjało wielu. W obcym kraju trudno działać w, zupełnej próżni.

– Bene! – przyznała. – Tedy zastanówmy się. Samuel Maciejowski, kanclerz koronny Szydłowiecki i Tarnowski, najbliżsi doradcy króla, mogą być i będą przeciwko mnie. Ale prymas Łaski, biskupi Tomicki i Drzewicki powinni być nasi. Międzyleski i Kmita – na pewno. A wreszcie ci mniej znaczni, a do smaku niezbędni jak sól, sekretarze króla i prymasa, poeci jak Jan Dantyszek...

– Miłościwa pani zapomina, że ten od dwóch lat na jej życzenie przebywa na dworze cesarskim.

– I dobrze, że mamy tam wreszcie życzliwego nam stałego posła, świadka wszystkich posunięć Carolusa. Myślałam jeszcze o Krzyckim...

– O nim? – zdziwił się Alifio.

– A czemuż by nie? Wart, żeby go pozyskać dla naszych planów. Santa Madonna! Czyż nie wiecie, że najwięcej hałasu zwykli robić właśnie poeci? To oni albo uwieczniają królów, albo ośmieszają ich w zjadliwych fraszkach i paszkwilach, ot, choćby takich:

"Pod zamkiem dysząc, Kraków smok trapił jedynie..."

– Miłościwa pani to zna? – zdumiał się Italczyk.

– Wiem, caro dottore, o wielu sprawach, i dostrzegam liczne przeszkody. Ale będę robiła całe życie to, co chcę. I jak chcę! Grazie a Dio nauczyli mnie tego książęta z rodu Sforzów, dawni władcy Mediolanu i Bari… Dlatego też biskup Międzyleski pojedzie na pogrzeb księcia Stanisława do Warszawy.

A co do Krzyckiego... Pomyślę, czym można by zjednać i jego.

Ten, o którym mówiła nie bez podziwu jako o poecie i satyryku, nie spodziewał się zapewne, że w kilka dni potem odwiedzą jego samotnię przy Kanonnej dwaj goście. Obu znał stary sługa i pierwszego z nich wprowadził od razu do przestronnej izby, w której przy stole zarzuconym papierami siedział od rana jego pan. Zajęty pisaniem poeta nie odwrócił głowy, wstał dopiero słysząc nieśmiałe zapytanie:

– Nie wiem, czy mogę...?

– A, Modrzewski – ucieszył się. – Chodź, chodź! Nie widziałem ciebie od dawna. Jak praca w kancelarii Latalskiego? Ciągle przesłuchujesz zwaśnione strony? Ale dobrze ci tak! Byłeś ciekaw świata i jego spraw. Teraz przynajmniej wiesz, co się w Polszcze dzieje.

– Aż nadto! I z tym przychodzę. Mój druh najlepszy, Jan Biesiekierski, z rozkazu pewnego szlachetki na gościńcu usieczon. Zabójca jawnie drwi z sądów królewskich.

– Ów szlachetka na infamię zostanie skazany.

– On? A nie... prawo? Przecie zabity herbowym nie był. Tedy i mord może pozostać bezkarnym.

– Zuchwałyś! Czego ty właściwie chcesz, Frycz?

Wyliczał jak wyuczoną lekcję:

– Sprawiedliwych praw i ukrócenia samowoli szlachty, takoż wielmożów.

– Dosyć! – przerwał Krzycki. – Takim jak ty świat rzuca kłody pod nogi. Dlatego ja sam wolę nie radzić czy pouczać, tylko szydzić i drwić!

– Myślałem… Twoje słowa ostrzejsze od miecza, trujące jak jad. Od ośmiu lat jako sekretarz królewski musisz być blisko najjaśniejszego pana.

– Och! – mruknął Krzycki.

– I królowej… – nalegał Modrzewski.

– Och! – westchnął tamten.

– Oni chyba nie wiedzą o bezprawiu, o krzywdzie mieszczan, chłopów? Nie mogą wiedzieć!

– Zapaleniec z ciebie, karmisz się nadzieją – skrzywił się Krzycki. – Tak czy owak, ja im nie powiem. Chcesz, powiedz sam. Postaram się, abyś stanął przed obliczem królowej i…

Przerwał mu sługa meldując od drzwi:

– Burgrabia krakowski Alifio prosi o rozmowę.

Krzycki zdumiał się tak, że aż strącił ze stołu plik zapisanych kartek.

Zbierając je pośpiesznie, rzucił:

– Prosić! Prosić!

Kanclerz królowej wszedł bez pośpiechu i po kilku słowach powitania przystąpił do rzeczy:

– Najjaśniejsza pani poleciła mi oddać waszej miłości to pismo. I przesłać, w dowód szczególnej łaski, kozła upolowanego przez nią w Niepołomicach.

Krzycki rzucił okiem na krótki list i nagle wybuchnął:

– Ależ tu nie ma ani słowa o wakującym biskupstwie w Przemyślu! Mam znowu czekać?! Słyszysz, Frycz? Królowa chyba nie wie, żem już przed jej przyjazdem trząsł kancelarią królewską! I wciąż ze mnie jeno sekretarz, sekretarz! Dotychczas nie mówiłem nic. Wiedziałem: kto inny układniejszy, mniej zjadliwy ode mnie. Ale teraz mogę stracić nie obsadzony do dzisiaj Przemyśl. I czekać? Na co? Dlaczego?

Alifio rozłożył ręce.

– Nie wiem. Królowa bardzo boleje nad tą zwłoką.

– Och!

– O czym mogę zaświadczyć. Czyż nie raczyła przesłać wam z Niepołomic...

– Mnie obchodzi biskupstwo w Przemyślu – przerwał Krzycki – a nie królewskie polowanie.

Nie zrażony tym wybuchem kanclerz zapewniał:

– Najjaśniejsza pani chętnie widzi was na Wawelu. Zawsze. Wiecie wszystko, tedy ciekawa waszego zdania, waszych sądów. Choćby tego: kto z krakowskich poetów mógł ułożyć ów obraźliwy wiersz o smoku, który powtarza cały gród podwawelski?

Ale Krzycki nie zmieszał się, wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Doprawdy nie wiem, kto mógł być aż tak... nieostrożny. Czyżby ten wiersz dotarł do królowej?

– Istotnie – potwierdził Alifio.

– Cóż, wygląda na to, że najjaśniejsza pani nie umie jednać sobie przyjaciół. I to najprostsza odpowiedź.

– Byłaby szczęśliwa, mając na dworze licznych sojuszników. Stronnictwo własne – nalegał kanclerz.

– Przeciwko komu? Czy... za kim?

– Że przeciwko Habsburgom, to wiecie. Ale także przeciwko tym wszystkim, którzy umieją tylko jedno: rzucać jej kłody pod nogi. Gdybyście zechcieli...

– Och! – już jawnie drwił gospodarz. – W takiej walce nawet znakomity poeta Andrzej Krzycki nie wygra. Ale nie wątpię, że gdyby po stronie królowej wystąpił ktoś możny, na przykład jakiś biskup. Powiedzmy – biskup przemyski...

– Istotnie – przytaknął Italczyk.

– I nie Modrzewski, skryba z kancelarii, tylko Frycz, mąż uczony, sekretarz królewski...

– Istotnie.

– Wtedy walczyć z jej oszczercami byłoby łatwiej – kończył swoją myśl Krzycki. – Przy okazji... Prawda to, że Wolski, ochmistrz dworu królowej, w jej skarbcu złożył pięć tysięcy czerwonych złotych, aby tylko dostać któryś z urzędów koronnych?

– To potwarz! – oburzył się Alifio. – O niczym takim nie wiem! Rozplotkował się ostatnio Kraków. Widać, że komuś na tym bardzo zależy.

– Czy przypadkiem nie Habsburgom? – przechylając głowę rzekł ze złośliwym uśmiechem gospodarz.

– Kto wie? Może – odparł chłodno Alifio i skłoniwszy się wyszedł przyśpieszając kroku.

– Powtórzy królowej każde słowo – rzekł po chwili Frycz, ale Krzycki roześmiał się beztrosko.

– Nie sądzę. Jak widzisz, szuka dla Bony sprzymierzeńców. Jesteśmy jemu teraz potrzebni.

– A on nam? Po co? – oburzył się Modrzewski.

– Na miły Bóg! Jeżeli chcesz jakichkolwiek zmian, kogoś musisz mieć za sobą! Wpływowego wielce. I tym kimś może być właśnie...

– Królowa?

Potwierdził niby żartem, ale już bez uśmiechu:

– Jak mawia jej kanclerz: "istotnie". Królowa...

Alifio dotrzymał słowa, gdyż po niewielu dniach Frycz został zawezwany przed oblicze Bony. Królowa trzymała w ręku jego pismo w sprawie zabójstwa Biesiekierskiego.

– Przeczytałam waszą skargę uważnie – rzekła. – Ale, o Dio! Rozboje są na wszystkich gościńcach świata! Także w Italii. Rapina a mano armata.

– Nie o rozbój tu idzie, miłościwa pani.

– A o co?

– O różną cenę głowy. Plebejusz za śmierć szlachcica karany jest u nas śmiercią, szlachcic może się wykpić byle okupem.

– Perché?

– Ponieważ jest rycerzem, przelewa krew w bitwach.

– A chłop nie? Nigdy? – spytała zaskoczona.

– O to i ja zwykłem pytać. Czy zabójstwa mogą być nagrodą za czyny wojenne? I to tylko rycerzy?

– Santa Madonna! Zadajecie dziwne pytania. Ale i cały ten wasz świat jest dziwny. Słyszeliście już, że hetman Ostrogski wyzwolił olbrzymi jasyr, a pan Tarnowski odniósł Wiktorię nad przeważającymi siłami wroga?

– Mówi się w Krakowie tylko o tym zwycięstwie.

– Si. Ale naszego rycerstwa było tak mało, że jak napisał do mnie król. Tarnowski przed bitwą długo musiał swoje hufce do walki zagrzewać, aż wreszcie z garstką wojowników ruszył przeciw chmarom niewiernych. I rozgromił ich, bo, jak przeczytać można: "bojaźń o swoich i o cześć królewską męstwo w nim zaostrzyła". Santa Madonna! Nie słyszałam nigdy od Machiavella, aby strach męstwo zaostrzał. Przedziwne te wasze zwycięstwa! I zdumiewające wojowanie... Jednakże – dodała po chwili – ten szlachcic, co miast w pole ruszyć, wolał zabijać bezbronnego na gościńcu, poniesie zasłużoną karę. Złóżcie waszą skargę w kancelarii króla. Przypomnę mu o niej, jak tylko wróci. Czas pokoju winien być także wolny od strachu...

*

Zygmunt był utrudzony walkami, pogonią za uchodzącym wrogiem, ale rad wielce, że jest w swoich komnatach na Wawelu. Wypocząwszy, kazał przyprowadzić do siebie wszystkie dzieci i rozmawiał łaskawie z Augustem i królewnami Jadwigą oraz Izabelą. Po odprawieniu całej gromadki Bona usiadła tuż przy nim pytając, czy zauważył, jak urosła i zmężniała Jadwiga, a gdy przytaknął, uśmiechnęła się, gładząc końcami szczupłych palców rękę króla.

– To dobrze, że jesteście już z nami, w Krakowie.

– Powtarzacie to, com wam rzekł pierwszej nocy po powrocie.

Spuściła oczy, jakby zawstydzona przypomnieniem gorących chwil powitania, ale trwało to krótko. Zaczęła opowiadać o tym, co zaszło w czasie jego nieobecności: o śmierci Stanisława Piastowicza i wysłaniu przez nią na pogrzeb Międzyleskiego. Słuchał uważnie, ale ponieważ nie wyciągał żadnych wniosków z nowo powstałej sytuacji, w której Janusz stawał się jedynym i ostatnim władcą Mazowsza, rzekła z naciskiem:

– Posłałam księciu przez biskupa konterfekt królewny Jadwigi i oglądał go z wielkim upodobaniem.

– Toż to jeszcze zielona młódka! – żachnął się Zygmunt, zgadując bez trudu intencję daru.

– E allora? – zdziwiła się Bona. – Na portrecie wygląda na godniejszą, trochę starszą...

– Zaiste! Białogłowskich sztuczek od diabelskich odróżnić nie sposób. Ale teraz od zrękowin Jadwigi, do których wam widać pilno, ważniejsza sprawa wielkiego mistrza.

– Czemu? Ciągle bruździ mimo zawieszenia broni?

Król, zwykle spokojny, wydawał się rozdrażniony, gniewny.

– Z początku rozsyłał na mnie skargi, gdzie się dało. Do Moskwy, Wiednia, nawet do Danii i Szwecji. Ale nikt stamtąd w nową wojnę wdać się z nami nie chce.

– Co na to panowie wielkopolscy?

– Krzyczą, żeby go siłą usunąć z Prus, oprzeć się wreszcie o Mare Balticum. Tymczasem Albrecht pojechał do Wittenbergi.

– Santa Madonna! – zdumiała się królowa. – Do tego heretyka Lutra? Po co?

– Knuje coś nowego, szuka wyjścia z matni. Przegrał wojnę, ale stara się wygrać pokój. Jedno pewne: musi się śpieszyć. Dziesiątego kwietnia tego roku kończy się czteroletni rozejm z Zakonem.

– Wiecie coś więcej o tych rozmowach? Nie po to na dworze cesarza siedzi Dantyszek, żeby pisać wiersze i stroić laurowym wieńcem głowę, tylko aby...

Przerwał jej ruchem ręki.

– Dantyszek nie traci czasu. Donosi, że Albrecht widział się z Lutrem w Wittenberdze i to spotkanie podobno odmieniło wszystkie jego plany. Luter doradził wielkiemu mistrzowi rozwiązać Zakon, zerwać z papiestwem i przyjąć luterską wiarę.

Nie mogła w to uwierzyć.

– O Dio! Wielki mistrz heretykiem?

– Były wielki mistrz – sprostował – mógłby, zerwawszy z Rzymem, jako świecki książę założyć nawet rodzinę.

– Och! – westchnęła. – I dać początek dynastii Hohenzollernów? Wzmocnić obóz kacerzy? Zwolenników reformy kościoła? Uwierzyć trudno! A jakiż zachowałby tytuł jako władca świecki?

– Dux in Prussia – odparł.

– Książę Prus? – powtórzyła i ożywiła się nagle. – Ale jako lennik naszego królestwa? Nie cesarza?

Ta rozmowa zdawała się go męczyć i nużyć.

– Jako wielki mistrz odmawiał zawsze złożenia hołdu – rzekł. – Czy zechce teraz? Chyba że zgodzę się na jego plany. Zawrę nowy traktat z nim i pełnomocnikami wszystkich stanów pruskich.

– Tedy hołd w zamian za uznanie pruskiego księstwa? I Albrechta jako dziedzicznego władcy? – nalegała wzburzona.

– Taka jest cena pokoju – przyznał i nagle zaczął wypytywać się o budowę kaplicy, o mistrza Bartolomeo Berecci...

Wiadomość była tak nieoczekiwana i tak ważna, że Bona wezwała kanclerza Alifia, aby sprawdził, czy istotnie termin rozejmu upływa za dwa tygodnie, a potem dopytywała się co ranka: "Wielki mistrz wrócił już z Wittenbergi?" Na pytanie, co byłoby lepsze: rozpętanie nowej wojny przez Zakon czy pójście Albrechta za radą Lutra, król nie dawał jasnej odpowiedzi i wszystkie te dni od powrotu Zygmunta na Wawel upływały w napięciu, w oczekiwaniu na wydarzenia, którym nie mógł przeciwdziałać nikt, nawet tak skora do działań królowa. Wreszcie, na kilka dni przed upływem terminu rozejmu, zameldował się na audiencję Alifio. Marina twierdziła wprawdzie, że miłościwa pani jest tego ranka nie w humorze, że nie chce rozmawiać z nikim, nawet z synem, ale nalegał z takim naciskiem, że poszła zapytać, czy zechce przyjąć burgrabiego. Po chwili otwierając drzwi, zaprosiła go do komnat. Pappacoda, który był świadkiem tych pertraktacji, zauważył kwaśno:

– Zmęczona... Ale ten ma do niej dostęp zawsze.

– Si – przytaknęła. – Odkąd nie wy, tylko on został burgrabią zamku. To był wielki błąd i przeoczenie z waszej strony.

Zacisnął pięści i mruknął gniewnie:

– Zapłacą mi za to. Nie wiadomo jeszcze, kto zostanie na placu boju ostatni...

W tym czasie kanclerz królowej meldował jej o zgoła innej rozgrywce.

– Miłościwa pani, Dantyszek donosi, że wielki mistrz wrócił już do Królewca.

– Wiadomo z czym?

– Tak, ale... – zaczął i urwał nagle.

– Mówcie: nowa wojna z nami?

– Do dnia dziesiątego kwietnia ma zamiar...

– Presto! Presto! – niecierpliwiła się. – Ma zamiar żądać czego?

– Zgody najjaśniejszego pana na sekularyzację Zakonu – rzekł z wahaniem.

– Ależ no! No! Tak nie może być! Tak być nie powinno! – krzyknęła, nie próbując nawet hamować wściekłości. – Nie uwierzę, dopóki nie usłyszę z ust najjaśniejszego pana... A Dantyszek? Zna sprawę. Jak radzi?

– Doradza wcielenie ziem zakonnych do Korony. Odzyskanie całych Prus teraz, kiedy Albrecht jest słaby.

– Co na to król?

Alifio spuścił głowę, milczał. Ale ona krzyknęła raz jeszcze: "No!" i usunął się z drogi wiedząc, że nie przestrzega dworskiego ceremoniału, gdy jest aż tak wzburzona, tak gniewna. Szedł jednak za nią, gdy biegła przez szerokie korytarze, i widział, że wpadła niby wicher do komnat królewskich. Słyszał nawet, jak krzyknęła jeszcze w drzwiach:

– Tedy jednak? Wielki mistrz chce zostać księciem pruskim? A wy nie krzyknęliście – zabraniam?

– W imię czego miałbym się sprzeciwiać? Na Boga! Wolicie wojnę? – zapytał, starając się zachować spokój.

– Nie. Ale można jeszcze próbować jakichś układów, sojuszu...

– Z zakonem krzyżackim? – zdziwił się.

– Ależ Albrecht to teraz nowinkarz, krzewiciel reformacji! Jako Krzyżak nawracał mieczem Prusaków i nasze pogranicze, a jutro gotów zaprzedać całą Polskę kacerzom.

Zygmunt zmarszczył brwi.

– Zdawało się nam, że w Rzeczypospolitej rządziliśmy dotychczas my. I nadal rządzić będziemy – rzekł z naciskiem.

– Santa Madonna! A nie sądzicie, że papież rzuci na niego klątwę?

Namyślał się tylko chwilę.

– Nie byłoby to z korzyścią dla naszego lennika. Jeśli nim zostanie. Sprawa delikatna i trudna. Ale... znane są dyplomatyczne talenta Krzyckiego.

– Krzyckiego? O Dio! Chcecie w Rzymie bronić odstępcy czyimi słowami? Poety?

Spojrzał na nią z leciutką drwiną.

– Czyżbyście nie pamiętali, o co prosiliście tak niedawno? Będę bronił Albrechta, przyszłego lennika, argumentami i miodopłynnym słowem przemyskiego biskupa.

Stropiła się, ale nie zamierzała ustąpić.

– Biskupa? Więc jednak Krzycki... Ale Albrecht to Hohenzollern.

W jego żyłach płynie niemiecka krew!

– Zapomnieliście chyba – odparł – że jako heretyk narazi się katolickim Habsburgom. I tego nie weźmiecie mu chyba za złe? Tedy myślę, że na teraz z korzyścią dla Rzeczypospolitej pokój na północy i rozwiązanie Zakonu. Albrecht pokłócony z cesarzem i nieposłuszny papieżowi musi szukać oparcia w Polszcze. Z tych wszystkich powodów gotów nam złożyć hołd.

– Nie jestem pewna szczerości jego intencji – ostrzegła.

– W polityce, mia cara, szczerości nie ma. Jest tylko trzeźwy rozsądek. I korzyść doraźna. Triumf Jagiellonów nad Albrechtem pruskim. Nie chciała ustąpić.

– Słyszałam zaraz po przyjeździe na Wawel, że książę zachodniego Pomorza Bogusław przez Łaskiego i Górkę prosił was o objęcie zwierzchnictwa nad jego ziemiami. I że dopiero w rok po urodzeniu Augusta złożył hołd – na którym wam nie zależało – Carolusowi. Gdybym wtedy miała tę mądrość co dziś! Krzyczałabym, że trzeba zgodzić się na tamten hołd lenny! A także oddać Augustowi księstwo głogowskie! To byli przecież Piastowie, pomorscy i śląscy... Ale wy... Tego, czego nie chcieliście od nich, bierzecie od Hohenzollerna. Hołd pruski!

Złych macie doradców i wiem, że przekupnych. Ile za wstawienie się za mistrzem dostał od niego kanclerz Szydłowiecki? Przekonał was, że książę pruski będzie mniej groźny od mistrza Zakonu? Santa Madonna!

Toż to ciągle Albrecht. Ten sam Albrecht!

– Zostanie naszym wasalem – zaprzeczył. – I to już koniec! Nareszcie koniec sprawy krzyżackiej! Mamy Prusy Królewskie, teraz przybędą do nich lenne Prusy Książęce. Dla was ważniejsze południowe granice i księstwa italskie, wiem. Ale o brzegi Mare Balticum walczono u nas już pod Grunwaldem. Zawdy paliła się ta ściana. Najbliższa. To mało, że pożar wreszcie ugaszony?

– Może wiele na dziś. Ale jutro?

– Dalekie... Nie od nas zależne... – stwierdził i dodał podchodząc bliżej: – Polska królowa, jak widzę, nie umie cieszyć się dzisiejszym dniem. A przecież mamy wreszcie pokój. Upragniony, potrzebny. Czy w waszym sercu nie za wiele gniewu?

– Nienawidzę wrogów dynastii. Dawniejszych: Habsburgów i nowszych: Hohenzollernów.

– To wiem. A kogo kochacie?

– Prima di tutto tron, na którym siedzę.

– Nikogo więcej? – nalegał.

– No. Nikogo.

– A... Szkoda. Wielka szkoda – westchnął.

Poprawiła się natychmiast:

– Nikogo, prócz was, mój mężu. Per amor di Dio! Czy to mało?

– Wiele. Wiele na dziś – przyznał. – Ja jednak, w przeciwieństwie do was, umiem doceniać to, co mam. Co niesie dzień dzisiejszy...

A niósł niemało. Najpierw na sejmie w Piotrkowie król, pod naciskiem szlachty, zobowiązał się odtąd przestrzegać ściśle ustawy o incompatibiliach, a więc o niepiastowaniu przez jedną osobę więcej niż jednego urzędu. Zaraz potem przybyli na Wawel przedstawiciele wielkiego mistrza, ażeby ustalić warunki, na jakich Hohenzollern miał stać się lennikiem Korony. Po zrzeczeniu się godności wielkiego mistrza i rozwiązaniu krzyżackiego zakonu winien byt złożyć hołd lenny jako władca świecki, książę pruski Albrecht. Tym samym zachowywał ziemie, o które tak długo toczyły się walki, i szlachta wielkopolska przyjmowała wiadomość o toczących się układach z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony wolałaby zdobyć całe Pomorze bez żadnych układów z Albrechtem, z drugiej niepilno jej było do nowej wojny i nowych podatków na nią. Królowa myślała podobnie, nie podejmowała już jednak dalszej walki, tym bardziej że Szydłowiecki i Tomicki umacniali monarchę w przekonaniu, iż postanowił słusznie, godząc się na zaprzestanie wojen, na sekularyzację Zakonu. Bona czekała na ostry sprzeciw papieża, a nawet obłożenie Hohenzollerna klątwą, ale nic takiego nie zaszło. Ojciec święty zdawał się nie zauważać tego, co się stało.

W jednej z komnat dworki królowej haftowały właśnie proporzec lenny dla księcia, gdy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich Stańczyk z rulonem w ręku. Podsuwając pergamin pod oczy Beatrice, Annie i Dianie, wykrzykiwał:

– Oto dowód, że nie wszyscy myślą jak Szydłowiecki, Tomicki albo Krzycki, który dziś wrócił z Romy. Mam tu smakołyk, ale jak pigułka gorzki, rymy bardziej do traktatu podobne. Słuchajcie! Słuchajcie! Oto najnowszy wiersz Stanisława Hozjusza.

Zaczął go czytać głośno, z patosem, jak to zwykł czynić herold na rynku:

"Powiedz, ktokolwiek przeczytasz te sprawy,

Czyli nie nazwiesz monarchę szalonym,

Co mogąc łatwo skończyć z zwyciężonym,

Wzrok mu swój wolał okazać łaskawy?


Anna pierwsza przerwała milczenie.

– Łatwo skończyć z Albrechtem? To znaczy jak? – spytała.

– Ba! – błaznował Stańczyk. – Tego nikt nie wie. Ale co szkodzi przyganić? Choć wyboru nie ma, ponarzekać? Ot, choćby ten proporzec, który ma dostać książę Hohenzollern w dzień hołdu. Haftujecie koronę królewską na szyi orła oraz literę S. Sigismundus. I to już wszystko? A gdzie widoma zwierzchność królewska nad księstwem pruskim? Gdzie zmiana w upierzeniu ptaka? Orzeł był czarny i czarnopióry pozostał. Dalibóg! Każdy przyzna: W naszym królestwie lepiej być nie człowiekiem, jeno ptakiem, ptakiem, ptakiem!

Cisnął proporzec na kolana siedzących nieruchomo panien i wybiegł machając ramionami, jakby to były skrzydła rozwinięte do lotu. Spojrzały po sobie wracając do przerwanej roboty, tylko Marina schyliła się, podniosła rzucony na posadzkę rulon i wyszła pośpiesznie.

– Zaniosła go królowej – stwierdziła Beatrice.

– Ale ta nie odwoła nas do swoich komnat – westchnęła Anna. – Musimy haftować tego czarnopiórego orła, choć nie wiemy, który z poetów przysłużył się lepiej najjaśniejszej pani: Krzycki czy Hozjusz?

*

Cokolwiek pisali poeci, cokolwiek myślała królowa, w słoneczny dzień kwietniowy 1525 roku na podwyższenie, na którym zasiadał na tronie król Zygmunt I, wstąpił książę Albrecht pruski z rodu margrabiów brandenburskich. Ten, który tak niedawno nosił biały płaszcz z czarnym krzyżem jako wielki mistrz Zakonu, był zakuty w bogatą rycerską zbroję i miał zarzucony na ramiona płaszcz z gronostajów. Ten, który jeszcze przed rokiem walczył o Pomorze, zgiął kolana jako lennik przed swoim zwycięzcą i położywszy prawą dłoń na kartach Ewangelii, w lewą ujął proporzec z białego jedwabiu podany mu przez króla. Czarny orzeł, godło Prus, nie zmienił swej barwy, jak tego chciała królowa. Był czarny. Ale składając hołd lenny na Rynku Krakowa wobec tłumów ciekawych i otoczony pierścieniem dwóch tysięcy towarzyszy pancernych, Albrecht pruski musiał uznać swą zależność od Rzeczypospolitej i wypowiedzieć słowa przysięgi, że "będzie wierny, uległy i posłuszny królowi Polski, jego potomkom i całej polskiej Koronie". On, który jako mnich stoczył wiele walk, często zwycięskich, dopiero tego dnia z rąk Zygmunta otrzymał rycerski pas i uderzeniem jego miecza został pasowany na rycerza.

Królowa, nieobecna na Rynku, przyglądała się całej uroczystości z okien kamienicy Spytka. Patrzyła z niechęcią, ale gdy ludzie tłoczący się na placu i na dachach domów, widząc Albrechta powstającego z kolan z lenną chorągwią w ręku, wybuchnęli radosnym, wielkim krzykiem, kiedy odezwał się dzwon odlany ze zdobycznych dział i zagrzmiały fanfary – poczuła, że jest świadkiem końca odwiecznych walk. Na jak długo? Tego właśnie nie była pewna. Bała się, że Albrecht będzie rósł w siłę w tym samym czasie, gdy Zygmunt... Stawał się ociężały, słuchał rad zauszników Carolusa i Hohenzollernów, milczał, kiedy protestowała ona. Ale na Rynku potężniał okrzyk dumy, przez chwilę więc i ją wypełniła radość, że to ona. Bona Sforza, jest królową Polski, żoną zwycięskiego Jagiellona.

Tegoż wieczoru odbyła się na zamku wspaniała uczta, po której w przyległej sali młodzież popisywała się tańcem przed siedzącymi na wzniesieniu królem, królową i księciem Albrechtem.

W jakiejś chwili Marina zbliżyła się do siedziska królowej, szepcząc:

– Dworka Leszczyńska taranteli tańczyć nie chce.

– Nie chce? Perché? – spytała z udanym spokojem i nie odwracając głowy.

– Narzeczony i ojciec buntują pannę. Mówią: polskiej szlachciance to nie przystoi.

– Proszę! – syknęła. – Ja mogłam tańcować w Neapolu przed całym dworem, a jakaś tam Leszczyńska droży się i odmawia...

– Udała chorą. Poszła się położyć – coraz ciszej szeptała Marina.

– A? Chora? Bene, bene. Tydzień na kaszce i posłać jej same gorzkie lekarstwa – rozkazała. – Zatańczą bez niej Diana i Faustyna.

– Tarantelę?

– Si. Neapolitańską. Każ im podać tamburyno.

Zamkowa sala gorzała od świateł, jarzyła się od blasku klejnotów możnych panów i ich dostojnych małżonek, cieszyła oczy barwistymi szatami tańczących.

Albrecht, przechylony lekko ku Bonie, począł chwalić dorodną młódź i świetną kapelę – muzyków italskich.

– Pragnęliśmy godnie uczcić Waszą Książęcą Mość – uśmiechnęła się, świadoma własnej urody i wspaniałości festynu, który musiał swym blaskiem olśnić oczy niedawnego mnicha. – Pragnęliśmy także spełnić w dniu tak uroczystym wszystkie jego życzenia.

– Wszystkie? – podchwycił skwapliwie.

– Tak sądzę. Ale, jeśli nie, słucham.

– Zapewne wiadomo miłościwej pani – rzekł – że mam braci. I że teraz jako świeccy książęta myślą oni o przedłużeniu rodu Hohenzollernów.

Z trudem zapanowała nad drżeniem ust. Odpowiedziała obojętnie:

– Nie wiedziałam. Ale słucham, pilnie słucham.

– Otóż starszy brat, Wilhelm, wielce się rozmiłował w księżniczce mazowieckiej.

– A? – udała zdziwienie. – W siostrze Janusza? Annie?

– Tak. W Annie Mazowieckiej.

Bona, nie spuszczając oczu z tańczących par, rzuciła niedbale:

– Mówią, że to dziewica wielkiego serca i... jeszcze większej szpetoty.

– Nie widziałem podobizny, ale mój brat był niedawno na dworze warszawskim i twierdzi...

– Wasz brat? Już był? Pojmuję...

– Czy zechcecie, miłościwa pani, przedłożyć projekt tego małżeństwa królowi? W chwili sposobnej?

– O tak! – potwierdziła zbyt głośno, jakby przekrzykując muzykę. – Możecie być pewni. Dowie się o tym il re in persona. Dzisiaj wieczorem...

Późną nocą, jeszcze w sukni lśniącej od złota i drogich kamieni, wpadła do komnaty, do której udał się król i, bijąc pięścią w stół, ujawniła projekty małżeńskie starszego Hohenzollerna. Krzyczała:

– Wasz triumf? Wasz pokorny lennik! Orribile! Basso! Ledwie zgiął kolano, już szarpie za rękę, krzyczy: daj! Dziś Mazowsze, a jutro, kto wie, może Litwę? Może moje księstwo pińskie?

– Na Boga! – mitygował ją król. – To nie on, ale wy, pani, krzyczycie już od pół godziny.

– I nie przestanę, póki mi starczy tchu! Póki nie zabraknie sił! Basta! Nie pozwolę! Słyszycie? Nie pozwolę! Wilhelm, brat tego Krzyżaka, mężem Piastówny? Nigdy! Wrogi nam, obcy!

– Zapominacie, że obaj to synowie mojej rodzonej siostry Zofii.

– O Dio! Tedy Perché? – pytała gniewnie. – Perché wydaliście Jagiellonkę za Hohenzollerna? Moja matka szukała najlepszych aliansów, a polskiej królewnie wystarczył brandenburski margrabia? I oto skutki. Albrecht i Wilhelm. Due fratelli! Avidi! Falsi! Gotowi teraz żądać całego Mazowsza jako części posagu swojej matki. Bo, czuję to przez skórę, należy się im jeszcze jakaś reszta posagu. A może nie? Zaprzeczcie. Spłaciliście siostrę? Per amor di Dio! Nie macie nic do powiedzenia?

Odpowiedział niechętnie, z trudem:

– Owszem. Powiem: cóż za cienką skórę ma moja gniewna małżonka.

– Więc jednak? – triumfowała. – Zgadłam. Część posagu Zofii do dziś nie zapłacona? I wy chcecie mieć wpływ na pruskiego księcia! Siostrzeniec... Figlio delia sorella! Ależ on może zadrwił sobie z nas! On... On... – zakrztusiła się nagle. – Och, mdli mnie...

– Czyżbyście byli znowu... – spytał zniżając głos.

– W stanie błogosławionym, myślicie? Santa Madonna! Tyle spraw do załatwienia, tyle ziem do zdobycia, zagospodarowania, a ja bez przerwy mam być w błogosławionym stanie? Nic z tego! Zjadłam na uczcie za dużo marcepanów.

Przyglądał się przez chwilę nie dowierzając, wreszcie westchnął:

– Szkoda. Księcia Albrechta mogłaby zmartwić wieść o tym...

Przerwała raz jeszcze:

– Że oczekujemy drugiego następcy tronu? Myślicie, zmartwiłaby? Zagniewała? Kto wie? Może... Może... – roześmiała się nagle wesoło i beztrosko. – Pomyślcie tylko: miałby zatruty cały jutrzejszy dzień! Z kwaśną miną musiałby patrzeć, jak chwytają mnie mdłości, jak słaniam się, mdleję...

Zachwiała się istotnie i nagle, udając zemdloną, padła w objęcia Zygmunta.

– Naprawdę słabo wam, czy też... ? – dopytywał się zatroskany.

Wyprostowała się i wysunęła z jego ramion.

– Mdli mnie po marcepanach – powiedziała spokojnie. – To była próba. Udana, prawda? Ciekawam, co na to powie on? A wy? Czemu milczycie?

– Zastanawiam się nad tym – przyznał – jak doszliście do tego, że moim siostrzeńcom należy się jeszcze część posagu ich matki.

– Och to! Po prostu Albrecht wydał mi się zbyt butny, zbyt pewny siebie. Pytałam wielu panów i wreszcie ktoś mi wytłumaczył.

– Dowiem się, kto?

– Nie. To jedna z moich tajemnic. Drugą będzie źródło, z którego zaczerpnę dosyć dukatów, aby spłacić resztę posagowej sumy.

– Uważacie to za rzecz aż tak pilną?

– O tak! Bo nie chcę, żeby Anna wyszła za brata Albrechta. Bo nie oddam ani części Mazowsza. Będzie całe nasze, nasze! Sprawdziłam. W tym księstwie jest wiele miast i miasteczek. A także ludna, nad Wisłą leżąca Warszawa.

– Wasza miłość chce ją mieć?

–Si. Za wszelką cenę!

– Dla Jadwigi?

– Na razie dla Jadwigi. Mówiłam już z nią o tym matrimonium. Potem, przez nią, im momento opportuno – dla Augusta, dla dynastii.

– A może raczej... dla Korony?

– Dla Korony? Perché? – zdziwiła się, zaskoczona niemile.

– Bo to prastara dzielnica piastowska – wyjaśnił.

– Tedy.. Och nie wiem! Nic już nie wiem. I basta! Basta! Zmęczył mnie dzisiejszy dzień. Chcę tylko riposare. Riposare...

Nie żegnając się zaczęła iść w kierunku drzwi. W jej zwisających rękach, w pochyleniu głowy było udane lub też prawdziwe zmęczenie. Król patrzył za nią chwilę zmrużonymi oczyma. Gdyby się odwróciła, odgadłaby, że podjął już jakąś decyzje, że także zaciął się w uporze.

*

Podczas gdy zamek wciąż jeszcze restaurowali i przyozdabiali Italczycy sprowadzeni przez mistrza Berecci, ogrody podwawelskie przyciągnęły uwagę królowej bujnością swojej zieleni, a jednocześnie pewnym zaniedbaniem. Kazała w jego najdalszej części zasadzić łozę winną, ale ta nie przyjęła się, uschła, natomiast stary ogrodnik z nieufnością wielką wrzucał wiosną do spulchnionych grządek nasiona jakichś włoskich warzyw przywiezionych z Bari przez kuriera wraz z listami do najjaśniejszej pani.

Był piękny słoneczny ranek pod koniec kwietnia, kiedy Bona, wypocząwszy już po uciążliwych dniach gościny Albrechta na Wawelu, przechadzała się z Mariną po ogrodzie. Gałęzie owocowych drzew bieliły się od rozkwitających pąków, wcześniej niż zwykle kwitły krzaki bzów. Nagle ciszę w której słychać było tylko brzęczenie pszczół, zmąciły śmiechy i gwar dziecięcych głosów. Przez rozległe trawniki biegła królewna Jadwiga z Izabelą i Augustem, a tuz za nimi Diana di Cordona i Beatrice. Po chwili dworki zrównały się z dziećmi i chwyciwszy je za ręce poderwały w górę małą królewnę i królewicza. Zaczął się bieg, szybki bieg po szmaragdowej trawie. Krzyczały królewięta, ich rozhuśtane nogi nie dotykały ziemi, Jadwiga śmiała się wesoło i głośno. Cała gromadka biegła ku dalszej części ogrodu, gdzie za niskim żywopłotem widać było królową zajętą wydawaniem poleceń ogrodnikowi. Ale ta odwróciła się ku nadbiegającym i zatrzymała ich ruchem wzniesionej w górę ręki:

– Basta! Basta! Mówiłam, że tu wchodzić nie wolno. Ani biegać między grządkami!

– Ja także nie mogę? – zdziwił się wielki książę.

– Caro mio! Ty także. Te południowe roślinki boją się krzyku.

Przyglądał się jej z uwagą, wreszcie spytał:

– A wasza miłość tutaj nie krzyczy?

– Ja? Nie... – Zwróciła się do panien z wymówką: – Wy po co do warzywnika założonego z takim trudem? Mało miejsca na trawie?

– Chciałyśmy powiedzieć – próbowała wstawić się Jadwiga – że ochmistrz Wolski nie jest pewien, czy uroczystości ślubne Beatrice odbędą się w salach zamkowych.

– Nie jest pewien? Wolski? Przecież mu kazałam! – krzyknęła.

Królewicz położył palec na ustach i odważył się ostrzec:

– Cii...

Coraz bardziej gniewna Bona wyszła spoza żywopłotu.

– Uroczystość pojutrze, na Wawelu! I turniej na dziedzińcu zamkowym.

Beatrice przypadła do jej ręki.

– Grazie, grazie – szeptała wzruszona.

– Co sobie myśli ten Wolski?

– Mówił, że dopiero niedawno był uroczysty hołd – tłumaczyła Jadwiga – tedy...

– A jeśli chcę go jeszcze dodatkowo uświetnić ślubem mojej dworki z królewskim dworzaninem? – nalegała królowa.

Spodziewała się wybuchu nowych podziękowań, jednakże Jadwiga powiedziała po chwili z wyraźną niechęcią:

– Ale aż tak huczne zaślubiny...

Bona spojrzała na zachmurzoną twarz pasierbicy i nagle powiedziała bardzo ciepło:

– Mia cara, nie bądź zazdrosna. Kiedy z kolei król wydawać będzie za mąż swoją najstarszą córę, ja, choć tylko macocha, wyprawię ci weselisko nie mniej huczne, niż było ongiś moje. Tańce, turnieje i uroczyste pochody... Osiemdziesiąt koni ze stada principessy nakrytych białymi kapami i dwadzieścia mułów dźwigało skrzynie z moją ślubną wyprawą.

– I tyleż pójdzie stąd ze mną na Mazowsze? Do Warszawy? – upewniała się Jadwiga.

– Królewna z rodu Jagiellonów warta jest i stu rumaków. Santa Madonna! – przypomniała sobie. – Jeszcze muszę załatwić dzisiaj i to. Biegnijcie! Trawniki są tak zielone, tak gładkie...

Przez chwilę patrzyła na oddalającą się gromadkę jakby z żalem, ze zakłóciła jej spokój, że nie pozwoliła nacieszyć się urodą rozkwitających drzew i krzewów. Idąc ku zamkowi z Mariną, mówiła raczej do siebie niż do niej:

– Festyn, a teraz ślub i turniej – troppo difficie. Wszystko tutaj trudne, trudne, trudne...

Marina milczała nie przytakując, patrzyła tylko, jak jej pani łamie za każdym słowem "trudne" jedną z gałązek bzów, rosnących wzdłuż ścieżki...

Wprost z ogrodów, już bez asysty dworki, weszła do komnat królewskich.

– Córka wasza – zaczęła bez żadnego wstępu – coraz częściej pyta o swoją wyprawę, o przyszłego małżonka. Czy książę Janusz nie zwodzi? Naprawdę zabiega o jej rękę?

Zygmunt uchylił się od odpowiedzi.

– Z Mazowsza nadchodziły ostatnio niedobre wieści – westchnął.

– Jakie?

– Mazowiecki książę nie zna pono miary w ucztowaniu i w piciu.

Żyje pogrążeń w rozpuście. A poza tym... Często zapada na zdrowiu.

– Dworskie plotki! Oszczerstwa! – oburzyła się królowa. – Naszym wrogom nie w smak mocniejsze powiązanie tej ziemi z Jagiellonami.

– Wrogów widzicie wszędzie – mruknął. – Tedy słucham, słucham! Nie w smak... komu?

– Nie wiecie? Książę Albrecht od dawna myśli o Mazowszu. Najeżdżał je i łupił jako Krzyżak w czas ostatniej wojny. Teraz, będąc z waszym przyzwoleniem świeckim księciem, mógłby poślubić sam siostrę Janusza, Annę Mazowiecką. On albo jego brat...

– To tylko wasze domysły, obawy...

– Santa Madonna! Mówił mi o tym na festynie. I jeżeli poprosi was o zgodę na to małżeństwo...

– Odłożymy sprawę. Będziemy zwlekać.

– Jak zawsze – zauważyła złośliwie. – No! No! Mazowsze, po najdłuższym życiu Janusza, musi się dostać całe, nieokrojone, Jadwidze, Augustowi, Jagiellonom. Ilu jest dzisiaj prawdziwie wielkich władców? Trzech. Cesarz Carolus, Henryk w Anglii i Walezusz we Francji. Wszyscy potężni, bo mają stałą armię i wiele złota. Nie chcecie być czwartym? O Dio! Móc i nie chcieć? Nie wierzę! I dlatego pragnę tego razem z wami, za was. Musicie mieć władzę większą niż dziś, pełny skarbiec i zaciężne wojsko. Tu krzyczą i pomstują wszyscy, a wy nie możecie nic. Niente! Niente!

– Na Boga, dość! – przerwał. – Liczne wojska zaciężne, kwitnące miasta? Tedy spróbujcie! Spróbujcie dokonać tego wszystkiego w kraju, gdzie wojna zagraża stale, a podatki ściągnąć trudno. Gdzie w czas pokoju każdy wie wszystko od króla lepiej.

– Si. Ale aż kusi, żeby spróbować. – Ujęła nagle jego rękę. – Wasza dłoń... mocna i piękna. Może nie chce przykrócić cugli? A powinna nie tylko władać mieczem, nie tylko dawać, ale także karać i zgarniać. Si, si! Dla dynastii. W przyszłości sukcesja po Ludwiku, waszym bratanku, a także sukcesja po ostatnich Piastach śląskich i mazowieckich. Jednakże, gdyby Jadwiga została teraz księżną Mazowsza, ta ziemia byłaby już na pewno wasza i waszych wnuków. A nie pruskiego księcia czy też Wilhelma.

– Polskie prawa... – zaczął, ale przerwała mu gwałtownie:

– Dla mnie przed prawem: siła i myśl! Myśl zuchwała.

Zmęczył go widać ten spór, bo pozwolił jej mówić dalej, nie przecząc, i w końcu obiecał, że postara się wybadać intencje Albrechta oraz Wilhelma.

– Wyślę także zaufanego na dwór Janusza – dodał. – Niech zasięgnie języka, jakie to choroby trapią młodego księcia. Czemu odwleka przyjazd do Krakowa?

– Si! – Rozchmurzyła się, poweselała. – A zaraz potem wiążące układy i ślub. Tak! Właśnie tak. Presto! Nie wolno wahać się i zwlekać. Przecież obiecaliście Jadwidze, że zostanie księżną mazowiecką?

Patrzył na jej rozjaśnione oczy, na zaróżowione policzki i nagle zapytał z odrobiną przekory w głosie:

– Jadwidze? Nie wam?

Ledwo skończyły się uroczystości z powodu zaślubin pięknej Beatrice z panem Morawcem mające świadczyć o wielkoduszności królowej, która dbała o swoje dworki niby o przybrane córki, nadeszły pomyślne wieści z Italii: możni panowie z księstw Bari i Rossano pragnęli przybyć do Krakowa, aby złożyć powinny hołd swej nowej principessie.

– Niech przybywają! Piú presto possibile! – ucieszyła się królowa. – Będzie to widomy znak, że pragnę przejąć całe moje italskie dziedzictwo. I to natychmiast.

Alifio zauważył ostrożnie:

– Carolus nie uznaje żadnych praw spadkowych miłościwej pani. Z tego hołdu będą raczej same kłopoty. I wydatki.

– Hołd złożą nie tylko mnie, ale i naszemu synowi, jeśli Bóg da – przyszłemu królowi Polski – odparła. – Będzie więc rzeczą słuszną, żeby wydatki pokrył skarb koronny...

Nie zdały się na nic nalegania jej osobistego kanclerza ani argumenty nadwornego podskarbiego Seweryna Bonera. Rozbroiła króla – którego ostrzegał przed drażnieniem cesarza Szydłowiecki – nowiną, że znów jest przy nadziei i tym razem jest pewna narodzin drugiego syna. W końcu jej upór przełamał wszystkie przeszkody i gdy przybyli italscy panowie, Wawel gotów był na uroczyste powitanie włoskich wasali.

Królowa przyjęła ich w najpiękniejszej z sal, obok niej zajmował miejsce wielki książę litewski, królewicz Zygmunt August. Oba trony stały na podwyższeniu pod białym orłem oraz smokiem Sforzów i Italczycy ujrzeli swą principessę, a zarazem królową w całej chwale jej podwójnego władztwa. Trzej dostojnicy podchodzili kolejno i przyklęknąwszy wkładali złożone jak do modlitwy ręce w jej dłonie, wypowiadając słowa przysięgi na wierność. Odpowiadała im w mowie swoich ojców i tego dnia wszystko na Wawelu było włoskie: goście na uczcie, na którą, przybyły tylko dworki towarzyszące jej w podróży z Italii, Alifio, Carmignano, Pappacoda i pozostali Włosi z jej orszaku, kwieciste oracje posłów, muzycy z kapeli królowej i przywiezieni przez nią wesołkowie z Bari. Tylko po obu stronach królewicza siedzieli dostojnicy polscy jakby dla przypomnienia, że prawowitym następcą principessy w jej italskich księstwach jest August, pierworodny syn polskiego władcy Polski i Litwy.

Poeta Carmignano ułożył i odczytał okolicznościowy wiersz i nigdy jeszcze tak pięknie nie odtańczono na Wawelu pawany, nie spożyto tak wielu południowych potraw i owoców, a także nie wznoszono okrzyków tylko na cześć królowej: "evviva la bellissima principessa Bona! Ewiva!

*

Król nie był wówczas obecny w Krakowie. Złośliwy jak zawsze Andrzej Krzycki twierdził, że w samą porę wybuchł w Gdańsku bunt pospólstwa przeciwko patrycjuszom miejskim i że król jegomość wolał dać zgodę na ścięcie przywódców niż na uroczyste powitanie lenników królowej. Tak nie było, wiedziała o tym ona sama, była jednak świadoma tego, że nie chciał się narażać Carolusowi, który po rozgromieniu wojsk francuskich pod Pawią wymusił na Walezjuszu zrzeczenie się jego praw do podbitych ziem włoskich i był teraz panem niemal całej Italii. Jako zwolenniczka oparcia się Jagiellonów na Francji nie chciała długo wierzyć ani w klęskę pod Pawią, ani w to, że Franciszek Valois został na polu bitwy wzięty do niewoli przez wojska cesarskie. Dopiero szczegółowy raport nieocenionego Dantyszka, przebywającego u boku Caroluga zmusił ją do porzucenia na razie planu zaręczyn małego Augusta z francuska królewną. Tym żywiej jednak zajęła się przygotowaniem wyprawy dla królewny Jadwigi i spotkała powracającego małżonka z pogodnym obliczem, nieco już ociężała, ale wciąż jeszcze bardzo urodziwa. O wiernopoddańczym hołdzie panów z Bari wspomniała krótko, wypytywała natomiast z wielką ciekawością o sprawy gdańskie i o jego zdrowie nadszarpnięte ostatnią wojenną wyprawą i niewygodami częstych podróży poza mury stołecznego grodu. Wydawało się wszystkim, że nadszedł wreszcie dla Wawelu okres spokoju, wolny od wszelkich zagrożeń i trosk, gdy któregoś wieczoru na zamkowy podwórzec – goniąc ostatkiem sił – wpadł konny posłaniec i omdlał na rękach nadbiegłych pachołków. Wyszedł do niego sam ochmistrz Wolski i po krótkiej naradzie z Alifiem pośpieszyli obaj do królewskich komnat. Zastali parę monarszą przy wczesnej wieczerzy i bez długich wstępów ochmistrz przekazał złą wieść, z którą przybył posłaniec:

– Najjaśniejszy panie! Księżna Anna donosi z Warszawy, że pięć dni temu zmarł nagle jej brat, książę Mazowiecki Janusz.

Król wstał. Zawsze tak spokojny, wydawał się wstrząśnięty tą wieścią. Twarz Bony pobladła.

– Mój Boże, mój Boże... – odezwał się wreszcie Zygmunt. – Niedawno do nas listy słał, o wyznaczenie terminu ślubu prosił... Człek jeszcze bardzo młody, jak to się mogło stać?

– Tego nikt nie wie – przyznał Wolski – ale...

– Dokończcie – rozkazał król.

– Goniec twierdzi, że gdy odjeżdżał, już mówiło się w Warszawie o otruciu...

– Trucizna? – nie dowierzał Zygmunt. – Na mazowieckim zamku? To nie może być!

I dodał po chwili, już z gniewem:

– Sztyletem i trucizną posługiwano się często na innych dworach, nigdy u nas. Czy do Warszawy, poza człowiekiem wysłanym przeze mnie, pojechał ktoś jeszcze? – zwrócił się do Alifia.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedział burgrabia.

– Przynajmniej nikt z wawelskiego zamku, najjaśniejszy panie – dodał Wolski.

– Tedy otruty. Przez kogo? Jakie krążą wieści?

– Ten człowiek wyjechał tegoż dnia, niewiele słyszał – wyjaśniał ochmistrz. – Ale zaprzeczyć się nie da, że brat Janusza, książę Stanisław, który zmarł niedawno, zszedł z tego świata także nagle i z niewiadomej przyczyny.

Król zmarszczył brwi.

– Same tajemnice, zagadki! A to ostatni z rodu mazowieckich Piastów! I ostatnie niepodległe księstwo nie włączone do Korony. Tedy... Jest rzeczą konieczną... Tak. Na Mazowsze pojadą moi pełnomocnicy. Rozpatrzą wszystkie dowody za i przeciw zbrodni. Przesłuchają jak najliczniejszych świadków. Nie chcę, aby jakiś cień padł na...

Umilkł, ale Bona spytała:

– Na kogo, miłościwy panie?

Odpowiedział unikając jej oczu:

– Na... osobę zmarłego księcia. Skończyłem. Jeszcze dziś zostaną wydane polecenia i rozkazy.

Królowa zaczęła iść w stronę drzwi.

– Prima di tutto trzeba powiadomić Jadwigę o tym nieszczęśliwym wypadku.

Wyszła, a za nią wysunął się Alifio. Przemierzając komnaty zamkowe kanclerz zbliżył się do swej monarchini i spytał prawie szeptem, pochyliwszy się ku niej:

– Miłościwa pani jest pewna? Ani Pappacoda, ani Marina nie wysiali nikogo...?

Zaskoczył ją tak tym pytaniem, że aż przystanęła.

– Dokąd? A... Czyście oszaleli?

– Ochmistrz Wolski jedną rzecz przemilczał. Posłaniec twierdził, że w Warszawie wymieniano nazwisko kochanicy Janusza.

– E allora?! – spytała już gniewnie. – Co mnie do tego?

Alifio rozejrzał się i zniżył głos prawie do szeptu.

– Pono działała z wyższego polecenia. Na rozkaz.

Zdziwiła się.

– Czyj rozkaz?

– Posłaniec bał się, wzdragał, ale w końcu wymienił imię.

– Czyje? Mówcie! Presto! – rozkazała zniecierpliwiona.

Odpowiedział dopiero po chwili, z wahaniem w głosie:

– Wasze, miłościwa pani.

– Coście powiedzieli? No! Nie do wiary! – krzyknęła.

– Bodajbym kłamał! – westchnął.

Ale ona już miotała się po pustej komnacie, ciskając na ziemię drobne figurki stojące na konsolach i komódkach.

– Maledizione! Zawsze ja, ja! Perché? Bo chciałam mieć wielkie królestwo, a przeszkody piętrzą się na mojej drodze? Bo wchodzę w drogę innym? Bo zamarzyłam o Mazowszu? I co z tego? I tak wszędzie opór. Resistenza. Resistenza!

Był przerażony tym wybuchem i własną niezręcznością.

– Darujcie, miłościwa pani! – błagał.

Pierwszy raz, odkąd ją znał, spojrzała na niego z pogardą.

– Darować? Wam? A ja? Jak ja przekonam króla? Noszę w łonie jego syna i ważę się na zbrodnię. Matka królów trucicielką? Giorno ferale!

Nagle zabrakło jej tchu i wyszła pospiesznie na krużganki. Szedł za nią nie wiedząc, co rzec, aby zmazać ten cień podejrzenia, który i on sam rzucił na istotę znaną mu od dawna, kiedy obije byli jeszcze dziećmi. Już miał tłumaczyć, wyjaśniać, gdy nagle zobaczył spieszącą w ich stronę wysoką i wiotką postać dziewczęcą. Jadwiga biegła krużgankami do komnat królowej i spotkawszy ją w pół drogi, rzuciła się w rozpostarte ramiona macochy. Nie mówiła nic, ale szczupłe plecy drgały od wstrząsającego nią płaczu.

Spleciona z młódką mocnym uściskiem, Bona szeptała słowa pociechy:

– Cicho, cicho! Nie płacz... Królowie nie płaczą. Nie płaczą nigdy, choć rani ich coś głęboko i okrutnie...

Z rozkazu króla na śledztwo do Warszawy pociągnęli w asyście zbrojnego orszaku: – kanclerz Szydłowiecki, arcybiskup poznański Latalski, biskup Międzyleski, zaufany prymasa jaskiego i pary królewskiej Andrzej Krzycki oraz wciąż jeszcze zatrudniony w kancelarii Latalskiego jako skryba Frycz Modrzewski. Drogi były złe, rozmokłe na skutek rzęsistych deszczów. Przyjechawszy do stolicy Mazowsza dygnitarze udali się na odpoczynek w wyznaczonych im komnatach warszawskiego zamku, tylko Krzycki zatrzymał Frycza i rzekł:

– Idź, popytaj ludzi. Warszawski ludek, jak słyszałem, wścibski, pyskaty. Nikt tu ciebie nie zna, spróbuj wpaść do kolegiaty, może usłyszysz jakieś plotki przy grobie, księcia Stanisława. Komisja już jutro, warto wiedzieć, co gadają o nagłym zgonie drugiego księcia.

Był wczesny wieczór, ale na placu przed zamkiem przekupki jeszcze nie zamykały kramów, przyległe wąziutkie ulice pełne były mieszczek śpieszących na nabożeństwa do licznych tu kościołów. Modrzewski stanął przed kolegiatą i wahał się, czy wejść tuż przed rozpoczęciem nabożeństwa, kiedy nagle jakiś starszy człek zbliżył się do niego i zapytał szeptem:

– Chcieliście, panie, zejść do krypty? Zobaczyć trumnę księcia Stanisława?

– A można? – spytał.

– Niby tak, ale odradzam wszystkim – ostrzegł tamten. – Komisja królewska zjechała już pono na zamek. A nuż przyjdą tutaj, a wy im podpadniecie? Nuż pytać zaczną: "Co wam, panie, do tych – trucizną napojonych?"

– Pewne to, że trucizną? Obaj? – zdziwił się Frycz.

Nieznajomy wzruszył ramionami.

– Tak mówią, ja nie jestem pewien. Raz widziałem, jak lutniści szli do księcia Janusza do jego komnat. Okrutnie lubił granie na lutni. Gęsiego szli... tuż pod murami, wszyscy w czarne płaszcze owinięci. Instrumenta mocno przyciskali do piersi. Jeden lutnię trzymał inaczej, pod płaszczem. Może właśnie to on, wtedy? Może nie trucizna to była, a pchnięcie sztyletem? Nic waćpanu nie wiadomo o lutnistach?

Frycz patrzył chwilę w pełne napięcia i oczekiwania oczy nieznajomego.

– A wy kto – spytał ostro – kościelny? Żebrak? Czy może nasłany na przeszpiegi?

Patrzył długo za tamtym, oddalającym się pośpiesznie, i zszedł sam do krypty – w której niedawno złożono ciało księcia Stanisława. Ale w podziemiach nie było tłumów, nikt nie modlił się za duszę tragicznie zmarłego...

W wielkiej sali mazowieckiego zamku komisja królewska zajęła miejsce przy stole okrytym szkarłatnym suknem. Panom polskim towarzyszył Frycz, aby spisywać zeznania, po drugiej stronie, zasiadło czterech urzędników i dworzan książąt mazowieckich. Księżna Anna nie była obecna przy dochodzeniu i nie wezwała jeszcze wysłanników króla przed swoje oblicze.

Szydłowiecki, przesłuchując głównego świadka, najpierw przypomniał mu, że zeznaje pod przysięgą, a potem rzekł:

– Rozpowiadaliście, jak nam już doniesiono, że wszystko złe wynikło z przyczyny Katarzyny Radziejowskiej z Radziejowic, która przebywając na tutejszym dworze naraziła się na gniew księżny mazowieckiej?

– Bogiem się klnę, że tak było – oświadczył dworzanin. – Najpierw jako dworka tutejsza owa Katarzyna zaczęła zabiegać o względy księcia Stanisława.

– Opowiedzcie wszystko po kolei. Jak było – wtrącił się Latalski.

– Powiem calutką prawdę. Tedy, widząc co się święci, księżna Anna przegnała Radziejowską i nakłoniła Stanisława do zerwania. Wojewodzianką, owszem, wyjechała do Radziejowic, ale zaraz w ślad za nią pojechał tam książę Janusz. Nie pojmował tego nikt, ale widać opętała obu braci. Bo piękna była, to tak. Radziejowska już pewna, że książę Janusz bardziej ją miłuje od Stanisława, który we wszystkim ulegał siostrze, a żądna książęcej korony, zaczęła przemyśliwać nad tym, jak by się pozbyć Stanisława. Nie zmyśliłem tego, tak gadali wszyscy. Właśnie zdarzyło się, że książę Janusz zaprosił brata do myśliwskiego zameczku w Błoniu. Okrutnie obaj lubili polować...

– Czy tam była takoż i wojewodzianka? – spytał Szydłowiecki.

– A jakże. Była. I musiała wsypać Stanisławowi trucizny do jadła, bo służba mówiła, że zaraz po wieczerzy zaniemógł, a wkrótce potem zmarł wijąc się w okrutnych boleściach.

– Książę Janusz o zbrodni wiedział? Pytał medyków?

– Pytał. Jeden z nich tak, drugi siak, jednakże pewnego nie było nic. Ale że Radziejowska chciwa była, na klejnoty łakoma, książę Janusz do niej w jakiś czas potem ochłódł. I kiedy zaczęła go molestować, żeby jej darował ów zameczek w Błoniu, w którym wieczerzali, najpierw zwlekał, a potem poszedł po radę do siostry. Księżna Anna nuż go wtedy usilnie prosić, aby kochanicę przepędził i jej samej zamiast tamtej Błonie oddał. Książę siostrze nie odmówił i z tej to przyczyny zrodziła się obraza i nienawiść Radziejowskiej. To wszystko, com słyszał.

– I to ona otruła księcia Janusza?

Dworzanin ręce rozłożył.

– Bogiem a prawdą, nie wiem. Nie było mnie wtedy na zamku. W przerwie, po przesłuchaniu kilku świadków, kanclerz Szydłowiecki zapytał panów zebranych w niewielkiej izbie:

– Tedy jak myślicie? Otruty czy nie?

– Pigularz z Płocka przyznał się do sprzedawania trutek do Radziejowic – przypomniał Frycz.

– Trutek na szczury – dodał Międzyleski.

– Tak, ale gorąco prosił o wstawiennictwo królowej Bony – przypomniał Szydłowiecki. – Ciekawe, czemu właśnie królowej?

– Bo on także z Italii rodem. I chyba stąd plotki – odrzekł Frycz.

– Ludzie gadają, że wojewodzianka "obu braci powolną trucizną zabiła, żeby się królowi, gdy po zmarłych weźmie spadek, zasłużyć" – zauważył biskup Latalski.

– Mówią "królowi", a myślą "królowej" – wtrącił Szydłowiecki.

– Zważcie jednak, że tutejsi dworzanie nie kryją: książę Janusz rozwiązłe życie pędził, pił ostatnio bez żadnego pomiarkowania, a płuca miał bardzo słabe... – próbował dociec prawdy Krzycki.

– Obaczym, co powie medyk – przerwał mu kanclerz. – A także dworzanin samego księcia Janusza.

Po przerwie Szydłowiecki nakazał następnemu świadkowi:

– Mówcie wszystko, co wiecie.

– Bywałem zawdy z księciem w Radziejowicach – rzekł tamten. – I widywałem nie raz i nie dwa w tym pańskim dworze powiernicę wojewodzianki, niejaką Kliszewską. To ona, gadają, przez Radziejowską namówiona najęła zabójców. Dwóch ich było: Piotr i Maciej, słudzy z Radziejowic. Przekupieni – podali pono księciu truciznę w kielichu. Książę zasłabł, ale ocknąwszy się zaraz zarządził przesłuchanie. Podejrzenie padło na Piotra. Ów, schwytany i osadzony w wieży, całą prawdę wyśpiewał. Ot, jak.

– Pojmanie i badanie wszystkich obwinionych odbyło się jeszcze za życia księcia Janusza? – spytał Międzyleski.

– Na jego rozkaz. Tak właśnie było, nie inaczej. Bo nie od razu pomarł, jakiś czas ciężko chorzał. Co wstał z łoża, znowu z nóg leciał. Wołał medyków, ale z dnia na dzień był coraz chudszy, słabszy, aż w końcu z życiem się rozstał. Wychodzi na to, że zginął od trucizny przez zdradę sług swoich. Niby to najbliższych...

Wieczorem, trzeciego dnia przesłuchań, kiedy już odprawiono ostatniego świadka, kanclerz Szydłowiecki spytał:

– A mój medyk? Czy znalazł ślady otrucia w ciele zmarłego księcia?

Odpowiedział Frycz, przeglądając papiery:

– Stwierdził na piśmie, że nie znalazł.

– Ale, jeśli nie otruty, czemu tak nagle rozstał się ze światem? – dziwił się Krzycki.

– Kto odgadnie? – mruknął kanclerz i po chwili dodał: – Z pogrzebem trzeba będzie poczekać na przyjazd najjaśniejszego pana. Niech sam wyda wyrok.

– Ciekawe, co na to wszystko powie król? – westchnął biskup Latalski.

– Zwłaszcza królowa – zaśmiał się drwiąco Krzycki, ale Międzyleski spojrzał na niego z takim wyrzutem, że nowo mianowany dostojnik kościelny, który tyle zawdzięczał wstawiennictwu Bony, nie wypowiedział już ani słowa do końca narady prześwietnej komisji.

W kilka dni później na zamku wawelskim doszło jednak do spięcia które przewidywał biskup-poeta. Królowa, będąc sam na sam z małżonkiem, nie starała się nawet ukryć miotającego nią gniewu. Stojąc naprzeciwko króla, mówiła głosem przechodzącym niekiedy w krzyk:

– Nie! I jeszcze raz nie! Teraz już nie proszę, jeno żądam. Nakażcie surowe śledztwo w sprawie rozszerzanych pogłosek o otruciu księcia Janusza. Kto to czyni? Po co? Komisja królewska w Warszawie donosi, że żadnego dowodu okazać by nie mogła. Kto mówi inaczej – kłamca! Mentitore! Dalej – ogłosicie powszechnie, że książę nie żadną diabelską sztuką ani sprawą ludzką, lecz z woli Boga ciężko chory ze świata tego odszedł. I ancola... Si, ancora: pojedziemy oboje na pogrzeb.

– Wy? Na pogrzeb? W takim stanie? – zdumiał się król.

– Nie urodzę przed listopadem, a teraz dopiero sierpień.

– Wszelako trudy podróży...

– Zniosę wszystkie – zapewniała żarliwie. – Jestem silniejsza, niż myślicie.

– Na to wygląda – mruknął i dodał po chwili: – Wasza oracja skończona?

– Nie! – krzyknęła. – Nie dopuścicie także do poślubienia Anny przez któregoś z Hohenzollernów. Księstwo mazowieckie przypadnie naszemu synowi.

– Odmówię bratu Albrechta i jemu samemu, tak – odparł spokojnie. – Ale Mazowsze... dzielnica piastowska przynależy wedle prawa do Korony.

– Prawa dyktujecie wy – nalegała.

– Jednakże Mazowszanie będą bronili swej odrębności. Poprą roszczenia księżnej Anny która tytułuje się już Dux Masoviae i sama chce rządzić w Warszawie.

– Sama? – drwiła. – Uczynią to razem z nią Hohenzollerny.

– Tedy widzicie – przytaknął i nagle podniósł głos, co czynił rzadko: – Dlatego z naszej strony żadnej prywaty, żadnego łamania dawnych umów! Powinno i musi zwyciężyć prawo. Słuszne, sprawiedliwe. Nie mogę uczynić nic lepszego, niż w grudniu zwołać sejm mazowiecki do Warszawy. Niech wybiorą na nim, jak insze dzielnice, swoich posłów na sejm walny. Na wspólne obrady w Piotrkowie.

– Ależ... jeżeli ich sejm to uczyni, tym samym uzna przynależność Mazowsza do Korony – przeraziła się Bona.

– Nie przeczę – przyznał.

– A Zygmunt August? A plan oddania tego księstwa jemu? Dynastii Jagiellonów? – mówiła coraz szybciej, głośniej.

– To był wasz plan, nie mój – odparł. – I dlatego jeszcze teraz, w sierpniu, pojadę do Warszawy... sam.

– Jak to? – Patrzyła na niego nie rozumiejąc.

– Powiedziałem: sam!

Odwrócił się i wyszedł z komnaty. Nie mógł już słyszeć, jak Bona powtarzała w furii:

– Sam? Beze mnie? Oszukana! Okradziona! O Dio! Dio! Jest tam kto?

Ukryte w ścianie drzwi otworzyły się natychmiast i Marina podbiegła do królowej, która nie przestawała złorzeczyć:

– Oszukana, słyszysz! Duszę się! Brak mi tchu. Presto! Rozepnij stanik. Szybciej! Rozerwij tu, pod szyją!

– Miłościwa pani zabija siebie – szepnęła dworka.

– Nie! To on zabija mnie! Santa Madonna! Mag mówił prawdę: na Wawelu są dwa smoki, aż dwa. Nie jeden, Sforzów.

– Dla dobra dziecięcia, które nosicie... – błagała Marina.

– Nawet nie w pysku, jak smok, tylko w łonie – szydziła. – Maledizione! Znowu sama. Sola! Solitaria...

Nagle osłabła i jej głos zniżył się do szeptu.

– A zresztą... Daj wody. Chcę pić.

Marina napełniła srebrny kubek i podała go królowej. Ale ta, zamiast pić, zaczęła wpatrywać się bezmyślnie w trzymany w ręku pucharek i wreszcie rzekła ze zdziwieniem w głosie:

– To tak wygląda pierwsza wielka przegrana? Drży ręka... Rozlewa się woda... I nic? Nic? Żyje się dalej?

*

Od tego dnia pokazywała się rzadziej dworakom i spędzała wiele godzin sama, zatopiona w lekturze wierszy italskich poetów lub też w kartkowaniu dzieł Mikołaja Machiavella. Przegrała jedną bitwę, ale, jak donosiła Pappacodzie Marina, szykowała się do nowej, innej.

– Modli się do patrona Bari? – pytał.

– Si. Modli się żarliwiej niż dawniej, ale czy do niego? Nie wiem. O co, także nie wiem... Dopytuje się każdego ranka, czy przybył posłaniec z Warszawy. Może zależy jej tak bardzo na zdobyciu Mazowsza dla Augusta? Może liczy na ustępstwa ze strony króla?

Загрузка...