Odpowiedź z Rzymu nadeszła, ale nie taka, jakiej spodziewała się Bona: ojciec święty udzielał dyspensy parze małżeńskiej spokrewnionej w drugim stopniu, a to przez wzgląd na złożoną już przysięgę na wierność.

– Mówią, że to rok szczęśliwy – wybuchła Bona czytając ten dokument – a dla mnie i dla dynastii klęskowy. Cóż gorszego może być od słabej, bezpłodnej żony? Będę ją leczyć, si, ale boję się, że przekaże swoją skazę dzieciom, jeśli te przyjdą na świat. No! Lepiej nie dopuszczać do zbliżeń między nią a Augustem... Zwłaszcza że jest i inny pretekst. Wiedeń nie wypłacił do dziś posagu i widać czeka, co poczniemy z podrzuconą nam chorą arcyksiężniczką. Przejmujecie raporty Marsupina – zwróciła się do Pappacody. – O czym pisze?

– O plotkach, o parmezanie i o osamotnieniu Elżbiety.

– Ciągle ani słowa o pieniądzach? – nalegała.

– Wygląda na to, że dopiero zbierają sumy posagowe.

– O Dio! Córa Habsburgów – nędzarką. Nie ma nic! Nic! Wydasz tedy z moich pieniędzy piętnaście tysięcy dukatów skarbnikowi młodego króla.

– Nie rozumiem. Na co? – zapytał.

– Chcę mu ofiarować kilka kolebek wybitych szkarłatem. A także jako wielkiemu księciu Litwy dukaty na skończenie budowy granicznych twierdz i kaplicy na grobie księcia Witolda. Nie przybyłam, jak Elżbieta, bez posagu. Masz jeszcze jakieś pisma do mnie?

– Si. Signor Carmignano prosił, aby odczytać waszej miłości wiersz Jej poświęcony.

– Teraz? Ale bene, bene. Co pisze nasz italski dworzanin? Pochlebstwa są zawsze na czasie. Czytaj głośno.

Słuchała uważnie, gdy skandował:

"Raduj się, patrząc na piękną królową,

Z monarszą duszą i odważnym sercem,

Która na wrogów obmyśla sposoby.

A gdy się dowie, że pokój niepewny,

Armaty stroi i odlewać każe,

Bo jej zwycięstwa miłe są wawrzyny"


– Z odważnym sercem – powtórzyła Bona. – Wcale zręcznie. Poślesz mu złoty pierścień. Nie za pochlebstwo. Za to, że przypomniał rzecz bardzo ważną. Przynaglisz podskarbiego, aby wysłał partię kul i prochu do armat hetmanom. Na wschodniej granicy znów niespokojnie. Takoż wypłacisz zaliczkę italskiemu rzeźbiarzowi.

– Rzeźbiarzowi? – zdumiał się. – Za co?

– Za wzniesienie kaplicy w Wilnie nad grobem wielkiego księcia Witolda. I dopilnujesz, aby na tablicy był napis, że ten pomnik sporządzić kazała Bona Sforza, królowa polska.

– Pójdzie na to wiele dukatów – ostrzegał.

– E allora? Nie ma zbyt wielkich wydatków, gdy idzie o jednanie sobie sojuszników. O torowanie na Litwie drogi Augustowi...

– Na Litwie? – zdziwił się Pappacoda.

– Jeszcze nie czas, aby o tym mówić głośno, ale uczynisz, jak rozkazałam. I tyle na dziś. Grazie.

Wieczorem tego dnia, kiedy miał zjawić się u niej August, była już pewna, że wyczerpała wszystkie możliwości, użyła wszelkich środków, by pozbyć się Elżbiety. Teraz, kiedy z woli papieża zgasła nadzieja unieważnienia małżeństwa, do czego przyczyniły się starania cesarza, należało odsunąć Augusta od Habsburżanki.

Gdy wszedł do jej komnaty, zaczęła od skarg na intrygi Ferdynanda, po czym rzekła:

– Marsupin śle coraz gorsze raporty. Wiedeń zaczyna się niepokoić, a ty? Ty domagasz się znów powrotu Diany? Ależ twoja żona jest od niej dużo młodsza...

– Co z tego? Gdybyście ją widzieli w chwili ataku... Sina, bezwładna... Nie, nie! Odkąd już wiem, jak bardzo jest chora, nie mogę pokonać wstrętu.

– Caro mio! Nikt lepiej ode mnie nie rozumie, co czujesz...

– Więc dlaczego? Czemu mam tkwić uwiązany do niemiłej mi małżonki? Zawsze sam, podczas gdy Diana tam, na Sycylii...

– Nie powinna powrócić – przerwała. – Pomyśl, jaki krzyk podniósłby Marsupin, ile łez wylałaby Elżbieta. Zatonęlibyśmy w ich morzu.

– Ależ tak dalej nie może być! Duszę się! Dławię!

– Tu, tak. Ale gdzie indziej? Nie mogę teraz zostawić króla, jest coraz bardziej słaby, chory, niedołężny... Tedy jedź zamiast mnie na Litwę! Są tam ludzie nam oddani, zwłaszcza Hlebowicz. Nie utrudzisz się zbytnio sam, będziesz tylko przyglądał się ich robocie, budowie zamków, twierdz... Wciąż jeszcze zbyt słabe są tam fortalicje zdolne do oporu. A przestrzenie na wschodzie ogromne, od jednego zamachu wróg może opanować wielki szmat ziemi. Nie słuchasz mnie?

– Si. A ona? Czy zostanie tutaj?

– Ależ tak! Zdrowie jej delikatne, nogi wciąż poranione, spuchnięte. Powinna być stale pod dobrą opieką. Pomówię o tym z najjaśniejszym panem.

– Wyjechać! O, gdybym mógł... Ale nie, nie! Wielki książę Litwy nie może jechać jako zbieg!

– A kto tego chce? Pojedziesz z okazałością wielką, w otoczeniu własnego dworu. Wszystkie wydatki możesz pokryć z posagu swojej małżonki...

– Jak to? Przecież dotychczas Wiedeń nie wpłacił ani grosza?

– Tedy sam widzisz. Nie zapłacili, a pewnie wcale nie zapłacą! Potrzebujesz pomocy. I bene! Moja szkatuła, jak zawsze, otwarta dla Augusta. Weźmiesz ze sobą świetny dwór. Na wydatki dostaniesz ode mnie aż dziesięć tysięcy dukatów, a jeżeli okaże się mało, jeszcze trzy, pięć...

– I będę mógł sam dobrać sobie ludzi? – nie dowierzał.

– Si, si! A zresztą – roześmiała się – kto za ciebie podejmie się wybrać najpiękniejsze z mieszczek krakowskich?

– Ależ Marsupin...

– Zostaw to mnie. Jedno tylko muszę wiedzieć: jesteś pewien, że nie zostawiasz żony w stanie... błogosławionym?

– Ona? Przy nadziei? Gdyby był choćby jej cień, nie umiałaby ukryć triumfu. I szczerej radości... Zresztą, nie tknąłem jej do dziś.

Może dlatego unika dworzan, lęka się wszystkich i wszystkiego. Przesiaduje godzinami bez ruchu, wpatrzona przed siebie, duchem nieobecna.

– Pytałeś może kanclerza, czy wiedział, kogo swata swojemu królowi?

– Pytałem. Ale on wierzy Marsupinowi, nie nam. Twierdzi, że w Wiedniu była zdrowa. Że jest zdrowa.

– Va bene! Królowi wielce przypadła do serca, że cicha, łagodna. Będziemy więc teraz dla niej wyrozumialsi. Historia z parmezanem już się nie powtórzy przez wzgląd na Izabelę. A zresztą, kto wie? Może kiedyś ta mała wyzdrowieje?

– Może. Mam jechać prędko?

– Skoro nic ciebie nie trzyma, a litewskie włości wymagają pańskiego oka, jedź w przyszłym tygodniu. Choćby pierwszego Augusta.

– W dzień moich urodzin?

– To może być dobry znak – uśmiechnęła się ciepło do ulubieńca.

– Zapowiedź nowego życia...

– Nowego? Nie przyszło mi to na myśl. Ciekawe, co na to powiedzą gwiazdy?

– Och, one... Postanowiłam, że odtąd będę się radziła tylko samej siebie. Ale ty... Ty, owszem, zapytaj ich. Zapytaj! Ale zrób to już w Wielkim Księstwie. Tam noce pogodniejsze, niebo bardziej czyste, widać na nim więcej gwiazd. Jedź na Litwę, Auguście! Jedź na Litwę...

W dwa miesiące po uroczystościach ślubnych młody król miał wyjechać z Krakowa sam i Bona nie spodziewała się, że natknie się na tak zdecydowany sprzeciw Zygmunta. Buntował go najwyraźniej kanclerz Maciejowski, doradzał zatrzymać na Wawelu hetman, ale tym razem musiała przede wszystkim zwalczyć słynny jagielloński upór. Na każde jego "nie" wykrzykiwała "tak", pomysł wyjazdu obojga małżonków zwalczała argumentem, że gościńce wiodące na Litwę nie są bezpieczne ani wygodne, że słaba Elżbieta nie zniesie trudów nocowania w chatach, karczmach lub w namiotach. Czy chce narażać ukochaną córuchnę na ataki częstsze, niż miewa w swojej wygodnej zamkowej komnacie? Pożycie małżonków? Jej dworka twierdzi, że jest zbyt młoda, że nie zniesie trudów macierzyństwa. Powinna tedy zostać w Krakowie, leczyć się i cieszyć oczy pary królewskiej. Tymczasem August zapomni o przykrych chwilach, które przeżył zaraz po ślubie, i może nawet zatęskni za małżonką? Rozdzielenie tej pary na czas jakiś będzie z korzyścią dla obojga...

Spory i nalegania trwały długo, za długo dla chorego króla, ustąpił więc w końcu, żądając tylko, aby August nie opuszczał Wawelu na dłużej niż rok. Przystała skwapliwie i zaczęły się przygotowania do podróży. Szykowano kolebki obite aksamitem i szkarłatnym suknem, wozy podróżne na kobierce, pościel i żywność, a wreszcie zapasowe konie oraz odkryte wózki dla psiarni, z którą August rozstać się nie chciał. Wyjeżdżał z Krakowa z całym dworem szumnie i tak wspaniale, jak przystało królowi, a zarazem władcy Wielkiego Księstwa.

Z Elżbietą pożegnał się w ostatniej chwili, obiecując szybko powrócić, ale Marsupin wysłał natychmiast do Wiednia alarmujące pismo, że Bona zostawiła młodą królową przy sobie, co pozwala przypuszczać, że życiu Elżbiety zagraża niebezpieczeństwo. Nie wiedział, że król rzymski otrzymał w tym samym czasie list starej królowej uskarżającej się na Marsupina, że niepokoi jej synową bezsensownymi podejrzeniami i psuje stosunki między nią a mężem. Ferdynand tym razem uwierzył Bonie i zadziałał błyskawicznie: przysłał umyślnego z wieścią, że odwołuje sekretarza Elżbiety.

– Ciekawe... – zastanawiała się królowa, odczytując wraz z Wolskim pismo z Wiednia. – Nigdy w niczym nie zgadzał się ze mną. I nagle... Musiał wyrobić tę drugą dyspensę i teraz stara się ustępować w rzeczach drobnych.

– Kogo wyznacza na miejsce Marsupina? – zapytał Wolski.

– Nazywa go już nie sekretarzem córki, tylko rezydentem. Nowy agent to doktor Lang. Dobrze, że zjawi się w Krakowie już po wyjeździe młodego króla. Czy kazaliście jadącym przodem halabardnikom rum czynić, aby witano go wszędzie czołobitnie? Bene.

– A gdzie będzie mieszkał doktor Lang? – spytał.

– Jutro dam wam odpowiedź – odparła po chwili namysłu. – Nie jest wcale aż tak łatwa...

To były ostatnie słowa, które usłyszał stojący pod drzwiami skarbnik królowej, gdyż z pobliskiej wnęki w murze wyłonił się nieoczekiwanie Stańczyk i zaczął krążyć wokół niego, dogadując:

– Jak dawno! Jak dawno nie podsłuchiwaliśmy razem, signor Pappacoda!

Italczyk odmachiwał się od niego jak od uprzykrzonej muchy.

– Miałem tam wejść. A co robicie tu wy?

– Ciekawość mnie tak rozparła, że musiałem was odnaleźć. Prawda to, że na wyjazd młodego króla wydaliście ze skarbca królowej aż czterdzieści srebrnych pucharów i wiele złotych łańcuchów?

– A jeżeli prawda, to co?

– To znaczy, że Augustus jedzie na Litwę kaptować kniaziów i bojarów jak niegdyś Alifio. I że prędko nie wróci.

– A jeżeli tak? To co? – mruknął Pappacoda.

– Nic. Widać po dwóch miesiącach małżeństwa... osłabł. I z tej przyczyny... zastąpić go chyba wypadnie.

– Oszaleliście? – zgorszył się Italczyk.

– Jeszczem nigdy nie ucałował nawet czubków palców cesarskiej bratanicy – drwił błazen. – Ale teraz... Jak mus to mus! Tedy młodożeniec jedzie sam i zabiera ze sobą liczne skarby?

– Pocieszcie się. Największy skarb srebrna kołyska zostaje.

– Nie może być! – wykrzyknął Stańczyk. – Jednakże, skoro pusta, bierz się, trefnisiu, do dzieła! Pracuj i w nocy...

– Starczy! – syknął Pappacoda. – I oby wam język skołowaciał!

– Ba! – roześmiał się błazen. – Gdyby spełniało się każde życzenie, na Wawelu nie byłoby już ani italskiego smoka, ani wiernych służek jego. Którym do nóżek upadam, upadam, upadam... – i bijąc pokłony, zaczął cofać się w głąb komnaty.

– Przeklęty błazen! – zaklął Pappacoda, ale nie odważył się pchnąć drzwi, pod którymi stał od tak dawna.

Młody król jechał na Litwę niespiesznie i nie mógł zgodzić się ze słowami matki, że podróż byłaby dla Elżbiety zbyt uciążliwa. Rzecz inna, cieszył się, że została na Wawelu, i na każdym postoju czuł się jak u siebie lub w zameczku myśliwskim w okresie polowań. Podczas gdy dwór obozował pod namiotami, a pachołki i straż po chatach czy w szopach, dla niego służba rozścielała w wybranej izbie wspaniałe kobierce, okrywała ściany, a nawet sufity cennymi oponami, narzucała na stoły i ławy wiezione na wozach skóry, poduszki, futra i jedwabie. Pół godziny starczało, aby pustą chatę przekształcić w komnatę godną królewskiego gościa.

Na wieść o podróży Zygmunta Augusta wyjechali mu naprzeciw liczni wielmoże litewscy i potem zatrzymywał się już to u Chodkiewiczów, już to u Kiszków, Wirszyłów czy Radziwiłłów. Litwa podejmowała swego Wielkiego Księcia hucznie i z radością wielką. Jedni, ponieważ woleli jego obecność w Wilnie niż królowej Bony, surowej i wymagającej hosudaryni, inni, ponieważ liczyli na zjednanie potężnego sojusznika w walce z panami małopolskimi, patrzącymi krzywo na ich dążenia do usamodzielnienia Litwy od Korony. Słuchając jednych i drugich August nic mógł oprzeć się niewesołemu porównaniu: oto opuścił Kraków, gdzie dwa obozy ojca i matki walczyły ze sobą już od lat po to tylko, aby stwierdzić, że królowa była bardziej przewidująca od ojca, gdy ostrzegała go, aby nie uległ wpływom tych kniaziów, którym marzy się wolne Księstwo Litewskie z udzielnym księciem na czele. Tedy dwa obozy na Wawelu i dwa w Wilnie... Dotychczas zwykł należeć do stronników matki i ulegać jej ślepo we wszystkim, teraz jednak będzie musiał osądzać i wybierać sam, zupełnie sam. Słyszał o dobrej współpracy pary królewskiej z Hornostajami, tak więc Iwan oraz Onikiej muszą mu udzielić pierwszych rad i wskazówek. Tylko że Onikiej, zręczny dyplomata używany do kontaktów z Kremlem, a także krymskimi Tatarami, był jednocześnie zarządcą wszystkich litewskich dóbr Nony... Czy zdobędzie się na sąd wyważony i bezstronny? A on sam? Czy zdolny jest do ocen bezstronnych, trafnych, na miarę władcy kraju większego obszarem od Korony?

Myśli te były niewesołe i mąciły radość z powodu wspaniałego wjazdu, jaki zgotowało swemu księciu miasto Wilno. Tylko sam zamek rozczarował zarówno jego, jak i dworzan, nie był bowiem całkowicie odbudowany po pożarze i przypominał raczej ruinę niż siedzibę książęcą. Pytał, gdzie mieszkała królowa podczas swych podróży na Litwę, ale odpowiedziano mu, że będąc w ciągłych rozjazdach, rzadko mieszkała w zamku, a zresztą – nie widziała go po pożarze. Przypomniał sobie wtedy, że on sam bywał tu jako młodzieniaszek i częściej jeździł z matką na Wołyń i Polesie, niż siedział w stołecznym grodzie. Ale to już czasy zamierzchłe, sprzed ślubu Jadwigi, a teraz... Ile naprawdę znaczył jako pan tego zamku?

Wprawdzie żegnając go na Wawelu, król nie wspomniał ani słowem o tym, że oddaje mu pełną władzę nad Księstwem, i nadal był w tym kraju tylko zastępcą ojca, a także ducissy Lithuaniae, ale życzliwość i uniżoność tutejszych panów pozwalały mu czuć się niemal władca udzielnym. Toteż od razu nakazał sprowadzenie z Krakowa biegłych majstrów i budowniczych dla odbudowy zamku oraz odbył długie rozmowy z Hornostajami, z których wynikło, że powinien przyspieszyć umocnienie twierdz granicznych, a także przejąć te dobra, które na skutek wygaśnięcia ostatnich potomków rodu stawały się własnością skarbu.

– Wielkoksiążęcego czy też najjaśniejszej pani? – spytał, przypomniawszy sobie, że matka wspominała mu o wygaśnięciu przed rokiem jednej z linii Gasztołdów, a jednocześnie pamiętając o postanowieniu sejmu po wojnie kokoszej.

– Wielkoksiążęcego – odparł starosta rzeczycki Onikiej.

– Ale trzeba będzie postępować ostrożnie – dorzucił Iwan – bo na Gieranojnach Stanisława Gasztołda położyła już przedtem rękę miłościwa pani, tedy wdowa po zmarłym sądzi, że to jej powinna przekazać zamek, a także wszystkie folwarki i lasy.

– Jak zwie się owa wdowa? – spytał, myślami już przy łowach, na które zapraszali go Kiszkowie.

– Barbara z Radziwiłłów – odparł Onikiej.

Żaden z nich nie wiedział wtedy, jak bardzo miało zaciążyć na królu i Rzeczypospolitej to właśnie imię: Barbara.

*

Minęły już dwa miesiące od wyjazdu Augusta, a Elżbieta nie otrzymała od małżonka ani jednego listu, chociaż co tydzień zjawiał się goniec z pismem do królowej Bony. Doktor Lang, który jak i Marsupin wolał mieszkać w mieście, miewał jednak stałe raporty od Fräulein Hölzelin i nie byty one wesołe: Elżbieta tęskniła za Augustem, czuła się źle na Wawelu, ataki zaś miewała coraz częściej. Nic jednak nie wskazywało na to, aby dokuczano młodej królowej, przeciwnie, z obawy o los Izabeli oboje królestwo okazywali jej życzliwość, a Zygmunt nawet wyróżniał ją z grona swoich córek, jako najsłabszą i często potrzebującą pomocy.

Któregoś dnia, gdy Bona dyktowała list do węgierskiej królowej, pytając córkę o szansę odziedziczenia korony świętego Stefana przez jej syna; małego Jana Zygmunta, do komnaty wszedł wielce wzburzony ochmistrz Wolski.

– Bardzo nie w porę! – westchnęła, każąc Zuzannie odłożyć pióro.

– Wiem – odrzekł – i ja, i nowina, którą przynoszę. Niestety, arcyważna.

– Tak? Znowu ta chora Austriaczka?

– Miłościwa pani, gorzej! Znowu morowe powietrze dotarło do Małopolski. Nawet wokół Krakowa są już nieliczne zgony...

– Natychmiast ładować wozy! – krzyknęła wstając. – Jedziemy do Niepołomic. Santa Madonna! Że też nie pomyślałam od razu... Zaraza dociera do nas zawsze przez Wołyń albo Litwę. Każcie natychmiast wystać bystrego człeka. Niech odnajdzie młodego króla i dowie się, czy zdrowy. Czy przebywa w miejscu bezpiecznym.

– Miłościwa pani... Tu goniec nie wystarczy. Może by wysłać wraz z nim Ostoję? On potrafiłby i namówić króla do poruszania się ostrożnie po Księstwie, i przestałby nam wieści zupełnie pewne.

– Bene! Niech jedzie, niech prosi Augusta o częste listy. Muszę mieć gońca co parę dni, a nawet co dzień. Ostoja mógłby zostać przy królu, lepiej, że będą tam razem. Prawda, Anna... Każcie zawiadomić jego żonę, że jeśli zechce, może się schronić w Niepolomickiej Puszczy i, że małżonka wysyłam z misją w ważnej sprawie, może na bardzo długo. Dokąd – mówić nie trzeba.

– Kiedy ma jechać?

– Ostoja? Jeszcze dziś przed wieczorem. Nie, pojedzie zaraz! Dodajcie mu pewnych ludzi.

I tegoż jeszcze popołudnia wyruszyły z Wawelu orszaki króla i królowej zdążając do Niepołomic, opuścił również zamek dworzanin Ostoja w towarzystwie trzech zbrojnych pachołków. Rozkazy królowej Bony były wykonywane zawsze dokładnie i z wielkim pośpiechem. Presto! Presto!

*

Tymczasem młody król odwiedzał niespiesznie pobliskie zameczki obronne i musiał przyznać, że ani w Trokach, ani w Lidzie nie było dosyć sprawnej i wyćwiczonej załogi. Ale od tych obowiązków odciągały go liczne zaproszenia i przez wiele tygodni częściej bawił w dworach i zamkach wielmożów niż na inspekcjach oraz w Wilnie. Słuchał przy tym uważnie, co mówiono przy bogato zastawionych stołach i czyje zdrowie wznoszono raz po raz. Pod koniec uczt, już tylko w męskiej kompanii, rozprawiano często o białogłowach i tłumaczono Augustowi, że zgoła inne są obyczaje litewskie, mniej surowe niż w Koronie. Ot, choćby taka Ulana Mścisławska, która niby dziki mąż jeszcze niedawno najeżdżała sąsiadów, niszczyła i łupiła nieprzyjaciół. Albo dawniej Anna z Radziwiłłów, późniejsza księżna mazowiecka, tępiąca samowolę rycerstwa, zuchwała i tak rozwiązła, że z niej zły przykład brali synowie, ostatni książęta na zamku warszawskim. A choćby i teraz, czy nie słychać szeroko o swobodnych obyczajach żony kasztelana Jerzego Radziwiłła, a także obu jego córek Anny i Barbary? Ta ostatnia – wdowa po Gasztołdzie – siedzi jak na pokucie w Gieranojnach, gdyż królowa Bona objęła te dobra we władanie po śmierci ostatniego potomka rodu. Owa Barbara rada by wywieźć z zamku, co się da, i chyba dlatego odwleka opuszczenie rodowej siedziby męża. Jego Królewska Mość nie słyszał nic o Barbarze? A któż by nie wiedział, że piękna nad podziw, życiu rada, w kochaniu biegła? Mówią, że choć wyniosła i dumna, w używaniu życia nie zna żadnego pomiarkowania. Nie południowej przecie krwi, a żadna z miłośnic italskich żarem jej nie dorówna...

Słyszał podobne słowa podziwu i tajonej żądzy tak często, że w końcu kazał zasięgnąć języka, jak daleko są owe Gieranojny. A że okazały się blisko lasów, w których podówczas polował, kazał dać znać, że zjedzie do owego zamku na krótki wypoczynek. Tak sądził przynajmniej, ale został tam przez trzy dni, potem przez cały tydzień, w końcu przesiedział długi miesiąc, nagle odmieniony, raczej podobny do zakochanego żaka niż do króla i pana Litwy.

Zamek w Gieranojnach był okazały, w pięknym ogrodzie pełnym bukszpanu, ligustru, jesiennego kwiecia. I właśnie na tle tej bujnej zieleni zobaczył niestateczną wdowę po wojewodzie Gasztołdzie, tylko pełną życia i wielkiej urody młodą niewiastę. Powitała go godnie, ale bez zbytniej uniżoności, na prawione sobie komplementy potrafiła odpowiadać śmiało i z wdziękiem. Wydała mu się piękniejszą od wszystkich kobiet, które posiadał lub które posiadać pragnął, o zmysłowych ustach i oczach tak gorących, że nie mógł zbyt długo wpatrywać się w ich głąb bez mrużenia powiek. A i ona, choć, jak mówiono, tak biegła w uwodzeniu, nie zdołała ukryć rumieńców, gdy przebywali ze sobą dłużej, gdy szeptał jej słowa podziwu i szczerego zachwytu. Te pierwsze dni zauroczenia sobą, pożądania zrodzonego tak nagle, a potęgującego się z każdą nocą, którą spędzali jeszcze osobno, ale w snach zawsze razem, zaważyły na wszystkim, co miało nastąpić potem. I jednego z tych pamiętnych, październikowych dni, idąc z Barbarą przez park ku sadzawkom, których było kilka w rozległym parku, Zygmunt August przyznał:

– Kiedym tu jechał, anim myślał, że dobry los pozwoli mi ujrzeć panią tego zamku, piękną niby Helena Trojańska.

Spojrzała przed siebie, na bujną jeszcze zieleń dębów, lip i jodeł i rzekła nie bez smutku:

– Jego byłą panią. Dziś Gieranojny – własność królowej. I tylko z obawy przed zarazą, która panoszy się na Litwie, wstrzymałam odjazd jako że tu bezpieczniej.

– Dla mnie – nie... – westchnął.

– Czemuż to, miłościwy panie? – udała zdumienie.

Przystanął i patrząc jej prosto w oczy, zapytał:

– Nie wiecie?

Odpowiedziała dopiero po chwili.

– Chciałabym przeczyć i nie mogę...

– Czemu?

– Bo wiem.

Powiedziała tylko tyle, ale o wiele więcej mówiły rozchylone usta rozświetlone oczy, cała jej twarz chyląca się ku niemu, a potem poddająca się – jakże chętnie – zachłannym, gorącym pocałunkom. Stali długo w cienistej alei, spleceni uściskiem, a później zaczęli wspominać pierwszą chwilę spotkania, które dla obojga znaczyło tak wiele.

– Kiedym was zobaczył na progu domu – mówił August – od razu wiedziałem: po tom jechał na Litwę, żeby spotkać tę właśnie niewiastę. Barbarę z Radziwiłłów...

Odpowiedziała, pochylając głowę:

– Ja zaś, witając dostojnego gościa uniżenie, z pokorą i uległością wielką, jak przystało poddance, pomyślałam...

– Pilnie słucham. Pomyśleliście?...

– Że po to mnie, szesnastolatkę, wydano za trockiego wojewodę, żebym w kilka lat później mogła w Gieranojnach stanąć z wami twarzą w twarz.

Przystanęli i znowu zwarli się w uścisku. A potem długo przyglądali się sobie, jakby dopiero zobaczyli się naprawdę, zaspokoili ciekawość olśnionych oczu. Ona widziała przed sobą nie króla, tylko młodzieńca o śniadej cerze, orlim nosie i zmysłowych ustach, zgrabnego nad podziw. On zachwycał się białością jej cery, nieskazitelnym owalem twarzy, szczupłością kibici.

– Pięknie wam w tej czerni – przerwał pierwszy milczenie. – Ale to szaty wdowie.

– Tak.

– Obiecaliście je zdjąć. Obiecaliście już wczoraj.

– I dziś wieczór...

– Dziś wieczór...? – powtórzył.

Zarzuciła mu ramiona na szyję. Jej wargi błądziły najpierw leciutko po jego czole, policzkach, ustach, aż wypowiedziały wreszcie te upragnione słowa:

– Dotrzymam obietnicy.

Jeżeli sądził, że on, kochanek namiętnej córy Italii, Diany di Cordona, i wielu mieszczek krakowskich, których rejestru nie potrafiłby odtworzyć, on, słynący już nie tylko z nieprzeciętnej urody, ale również z żaru włoskiej krwi, z wielkiej zmysłowości i wyrafinowania, potrafi nauczyć sztuki dawania rozkoszy panią na Gieranojnach, to omylił się tej nocy. Musiał przyznać, że zdobył i miał w swym posiadaniu prawdziwą, tak bardzo sławioną przez wielu muzyków i poetów viola d'amore...

Przeżyli ten październik, nie mogąc się oderwać od swoich młodych, wciąż głodnych, a tak bardzo szczęśliwych i uszczęśliwiających się nawzajem ciał. Nie wypytywał jej o przeszłość, znał ją aż nazbyt dobrze z opowiadań litewskich wielmożów i tych, którzy przechwalali się, że zostali dopuszczeni do łask. Może nie kochał jej jeszcze, tylko pożądał, a może w miłowaniu cenił nade wszystko rozkosz, radość zdobywania, uniesienie tak wielkie, że aż zmuszało do krzyku lub jęku? Ona nie wspominała nigdy ani zmarłego małżonka, ani tych, którzy uczynili ją tak biegłą w sztuce kochania. Ale oboje byli pewni jednego: ich przeznaczeniem było spotkać się, zachwycić sobą i nasycić...

W początku listopada obaj bracia Barbary, rodzony Mikołaj Rudy i stryjeczny – Mikołaj Czarny, zjechali nagle na zamek. Rzekomo byli ciekawi, czy młody król w imieniu matki zabierze z Gieranojnów całe mienie po zmarłym Gasztołdzie, a więc srebra, skarbczyk, rejestry dochodów i stadninę, czy też uda się im wyprosić coś dla siostry – usuwanej teraz z zamku po śmierci ostatniego z rodu. Ale przybywszy na miejsce, nie zobaczyli ani kirów, ani czarnych chorągwi na wieżach, ani nieutulonej w żalu wdowy. Wyszła do nich w jasnych, niemal przejrzystych szatach, cała prześwietlona radosnym uniesieniem, z błękitnymi cieniami pod oczyma. Szczęśliwa kochanka, a nie skrzywdzona żona.

Od pierwszego dnia, od spojrzenia na siostrę i króla, zrozumieli, co się stało i jak bardzo przybyli w porę. Wiedzieli już, że August nie skrzywdzi osieroconej, że zatrzyma ona, co zechce z Gasztołdowych skarbów. Znacznie ważniejszym wydało się im teraz zatrzymanie królewskiego ptaka, którego potrafiła pojmać w locie ich piękna siostra, a także zbliżenie się do jego dworu. Rozwiedli się więc najpierw nad tym, że zaraza omija nie zaludnione jeszcze puszcze i pastwi się tylko nad gęsto zaludnionymi okolicami. A że takich blisko Gieranojnów nie ma, warto rozprostować nogi, wstać na parę godzin z miękkich poduch i pognać w las. W borach wszelakiego zwierza pełno i, zanim król do Wilna powróci, mógłby zapolować jeszcze teraz w pobliskich puszczach.

Królowi zadrgały nozdrza, jakby już z lubością wciągał zapach igliwia i gonnych sosen. Barbara klasnęła w ręce: lubiła kiedyś dosiadać rumaków z Gasztołdowej stadniny, tedy warto przegnać je po raz ostatni po wykrotach, polanach i duktach leśnych.

Postanowili wyruszyć skoro świt już na trzeci dzień po przybyciu obu braci. Poza służbą król nie chciał brać ze sobą nikogo, prócz ulubieńca Dowojny, dworzanina Lasoty i dawnego druha Ostoi, który odnalazł go wreszcie, a bardzo był ciekaw litewskiej puszczy.

Wszyscy wdziali na siebie delie z szarego sukna i tylko przewieszony przez ramię róg ze złotymi ozdobami wyróżniał spośród myśliwych osobę króla. Polować mieli aż do zmierzchu, ale już o drugiej po południu ubili zwierzyny więcej, niż można było zliczyć, i król wcześniej zadął w róg, bardzo rad z celności swoich strzałów. A gdy zasiedli na polanie dla rozgrzewki oraz pokrzepienia nadwątlonych sił, Zygmunt August podstawiając pucharek, rzekł do Mikołaja Rudego, który nie odstępował go ani na chwilę:

– Nalewaj, nie pytaj. Dawnom nie miał po łowach takiej ochoty do kielicha.

– Bo i dawno miłościwy pan na miszkę nie polował – roześmiał się tamten.

– Polował? Żartujecie chyba? Raz jeden tylko, dzieckiem będąc, widziałem onego z bliska, a i to w klatce, w Niepołomicach.

– Bracia moi najlepiej lubią chodzić z oszczepem na niedźwiedzie – wtrąciła Barbara.

– Miszka bury, ja rudy, powinowate my. I tak samo one silne jak Radziwiłły – dodał chełpliwie Mikołaj i chwyciwszy cynowy pucharek, zgiął go w kulę swoją potężną prawicą.

Ostoja patrząc na to, kiwał z podziwem głową, dogadywał .. jeszcze, jeszcze". Wreszcie podał mu cięższy kubek własny. Ale i ten zamienił się po chwili w niekształtną bryłę. Czarny poklepał stryjecznego brata po ramieniu i śmiejąc się, rzekł:

– Radziwiłł Rudy nie chce Czarnemu w niczym ustąpić. On łamie pucharki, bo ja zginam podkowy.

Król uśmiechnął się do Barbary.

– Osiłków ma wasza miłość za braci – rzekł.

– Osiłków? – odparła. – Nie tylko. Także statystów, miłościwy panie.

– Nie wiedziałem... – przyznał. – Widzę, same niespodzianki szykują tutejsze nieprzebyte puszcze.

Ale Rudy mruknął, cisnąwszy zgnieciony kubek w głąb polany:

– E, tam! Nieprzebyte. Miłościwa pani, korolewa Bona, albo sama przemierzała je wzdłuż i wszerz, albo nogami swoich wiernych sług. Nasze bory nie mają już przed nią tajemnic. Żadnych! A ot i goniec. Czy aby nie Jej Królewskiej Mości? Potrafi na wskroś przewiercić oczami każdą puszczańską polanę, tedy pewnie wyśledziła nas i tutaj.

Nie był to jednak posłaniec z Krakowa, jeno pachołek z zamku, który osadziwszy konia przed ogniskiem, doniósł, że do Gieranojnów przybył z dużym orszakiem wojewoda wileński Hlebowicz i kazał odszukać myśliwych. Miał, pono, pilne wieści dla króla jegomości z Wawelu.

– Jak nie korolewa, to jej zausznik – mruknął Radziwiłł Rudy i spojrzał ciekawie na Augusta, czekając, co ten powie.

Ale młody król przemarzł, widać, od listopadowego chłodu i miał dosyć twardej ławy z darni, bo choć nie wstał od razu, rzekł do swego dworzanina i druha Stanisława Dowojny:

– Skocz przodem i przeproś wojewodę, że mu czekać wypadło. Będziem wszyscy w zamku jeszcze przed wieczerzą.

Nie śpieszył się zbytnio, przywołał do siebie ulubione psy, sukę Sybillę oraz olbrzymiego Gryfa, rzucając im własną ręką kości i resztki upieczonej dziczyzny. Był jednak roztargniony, myślą już przy wysłanniku matki. Pachołki zwinęły więc prędko obozowisko, myśliwi dosiedli koni i cała kawalkada ruszyła przed zmrokiem w stronę Gieranojnów. Barbara odwracała co chwilę głowę w stronę kłusującego obok niej kochanka i wpatrywała się w jego surową w tej chwili twarz, w zacięte usta. Coś w sobie ważył, coś postanawiał. Dopiero przed wjazdem w parkową aleję odważyła się otrzeć o niego bokiem konia i dotknąć ręki dzierżącej cugle.

– Ale nie odjedziecie zaraz, panie mój? – szepnęła. – Nie zaraz?

Musnął ją nieuważnym spojrzeniem i powiedział głosem ochrypłym od wiatru czy też od wypitych trunków:

– Nie wiem. A jeśli małżonkę moją ojciec przysłał do Wilna? Jeśli trzeba będzie śpieszyć z powitaniem?

Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, nagle pobladła. Ta myśl, która trapiła teraz jego, jej nigdy nie przychodziła do głowy. Słyszała od braci, że był na wileńskim zamczysku sam, że bawił się i hulał z licznym dworem, z życzliwymi mu litewskimi panami.

– Jeżeli podesłali... Wtedy już jutro...?

Nie dokończyła, bo spiął konia ostrogami i zostawiając wszystkich w tyle, wpadł na dziedziniec. Zrozumiała intencję tej ucieczki. Chciał ukazać się oczom patrzącym z okien na powrót myśliwych jako pierwszy, przywódca i pan, od nikogo niezależny, nie dający żeru plotkom. Chciał też chyba pokazać Radziwiłłom, że choć potężni są jak niedźwiedzie, on jest od nich silniejszy majestatem władzy i że to książę litewski gościć będzie w zamku wysłannika królowej, nie zaś szwagrowie Gasztołda i wdowa po nim.

– Przypomniał sobie po miesiącu, kim on, a kim siostra nasza – mruknął ze złością Rudy, ale Czarny, przysunąwszy się do stryjecznego brata, skarcił go szeptem:

– Obaczym, z czym przybył tamten. A jak jęzor swędzi – przygryź go. Nie psuj tego, cośmy oba uradzili przed polowaniem.

A że uradzili rzeczy ważne – nie wierząc w długotrwałość związku miłosnego z Barbarą – postanowili towarzyszyć królowi do Wilna i tam urosnąć przy jego dworze, a także uzyskać na niego wpływ zgoła inny, niż miała ich siostra zajęta wyłącznie sprawami ciała. Rudy zacisnąwszy zęby nie odpowiedział nic i tak weszli wśród wielu innych na pokoje. Zdążyli być świadkami przywitania wojewody przez króla, który występował teraz jako pan zamku, nie przedstawiwszy nawet Hlebowiczowi wdowy po Gasztołdzie. Stali więc wraz z innymi, słuchając tego, co mówił August tonem swobodnym, z nutą ironii w głosie:

– A! Sam pan Hlebowicz. Wojewoda wileński, a proszę! W dzikim ostępie mnie odnalazł.

Hlebowicz przytyk przełknął gładko i zaczął tłumaczyć:

– Zarazę tropiąc, miasta i wioski na Litwie przemierzam. Miałem też pilne polecenie odszukać miłościwego pana. Dwór niespokojny wielce. Pono od miesiąca nie było gońca do królowej.

Odparł niedbale:

– Widać zapomniałem wysłać. Lasota! Pchnij jutro o świcie kogoś do Niepołomic.

– Z ustnym posłaniem?

– Jutro z ustnym. Każesz powiedzieć, żem zdrów i że często poluję.

A pojutrze... Pojutrze napiszę list. Prosimy do kompanii i na wieczerzę. Mamy tu piwo przednie i miód doskonały. Wypijem na pohybel zarazie. A także podziękujem za trud odszukania mnie aż tutaj, w Gieranojnach.

Hlebowicz, człek niegłupi i bystry, dojrzał już stojącą wśród dworzan trójkę Radziwiłłów i nie omieszkał – świadom plotek krążących od niedawna w Wilnie – dodać z naciskiem:

– Królewskich, miłościwy panie. A każdy z takich zamków musi być dobrze znany mnie, tutejszemu wojewodzie.

Śledził wrażenie, jakie wywarły jego słowa na twarzy Augusta, ale ten miał ciągle taki sam zjadliwy uśmiech na wargach i przyznał, jakby rozbawiony jakąś myślą:

– W istocie, króla oraz mojej dostojnej matki. I to w jej imieniu zapraszam was, wojewodo, do dalszych komnat.

Radziwiłłowie przerzucili się spojrzeniami, Barbara przybladła, nawet Hlebowiczowi na chwilę zabrakło konceptu do należytej odpowiedzi. Jednakże po niecałej godzinie, kiedy już zrzuciwszy myśliwskie stroje i przybrawszy się godnie dworacy króla, on sam i Radziwiłłowie zasiedli do suto zakrapianej trunkami wieczerzy, Hlebowicz musiał przyznać, że królowa wyćwiczyła swego syna w sztuce udawania. Nie wyróżniał niczym wdowy po Gasztołdzie, choć zajęła teraz miejsce sobie jeszcze należne, dość bliskie świetnego gościa i zarazem pana zamku, a dość dalekie jako siostra niemiłych wojewodzie Radziwiłłów. Król rad, że poseł nie przekazał z Niepołomic wieści jemu niemiłych, był w wyśmienitym humorze, opowiadał o łowach, którym poświęcał cały niemal czas pobytu poza Wilnem, rozwodził się szeroko nad swoimi zbiorami monet, gemm, klejnotów i ksiąg, za którymi stęsknił się w puszczy.

– Nic prostszego tedy, niż powrócić do Wilna – rzekł, wysłuchawszy tych skarg, wojewoda. – Zaraza tam już wygasła, a rychłe mrozy przepędzą ją i z okolic. Gotów jestem pozostać w Gieranojnach tak długo, jak będzie trzeba, aby wywieźć stąd to, co zabezpieczenia wymaga.

Król wahał się tylko chwilę, ale podniósłszy kielich, odparł:

– Nie chciałbym utrudzać was ponad miarę i zatrzymywać w objeździe okolic dotkniętych morowym powietrzem. Tedy zabawię tu jeszcze parę dni, po czym pociągnę całym dworem do Wilna, wywożąc to, co z prawa należy się skarbowi. A teraz... Nunc est bibendum! Wasze zdrowie, mości wojewodo!

Tejże nocy obaj Radziwiłłowie weszli do komnaty byłej pani zamku. Łoże było puste, wiatr wdzierał się do wnętrza przez otwarte drzwi na taras.

– Tu jej nie ma. Wyfrunęła ptaszka! – mruknął Rudy.

– Zaczekać trzeba – odparł Mikołaj Czarny.

– Pókiż tego czekania? – zniecierpliwił się brat. – Siostra Radziwiłłów, wdowa po wojewodzie trockim, a w amorach bezwstydna, nienasytna.

– Folguj, bracie! To chyba niezwyczajne amory. Coś ważniejszego może z nich wyniknąć.

– Niby co? Choć gaszek jest królewski, przecie żonaty.

– Mówiłem, czekać trzeba! Jeżeli nie nasze jest jutro, to pojutrze...

Ściśniesz kułak, a on już tam tkwi. Jak mucha schwytana w locie.

– Albo ćma do światła lecąca. Zacisnąć kułak! Myśl przednia. A może by tak...

– Tylko nie tutaj! – ostrzegł Czarny.

– Tedy chodźmy stąd. W mojej komnacie, przy kielichu, pogadamy swobodniej.

Wyszli, a podmuch wiatru długo jeszcze kołysał białą zasłonę w otwartych drzwiach tarasu.

Ledwo zaczęło szarzeć, kiedy Barbara, już ubrana, podeszła do łożnicy króla. Starał się ją przyciągnąć do siebie, ale ona poczęła odrywać od swych bioder jego ręce, mówiąc z żalem:

– Nie, nie. Muszę już iść!

– Kilka chwil tylko. Ostatni pocałunek...

– Boję się. Odkąd zjechał tu wojewoda, zdaje mi się, że widzę za każdym załomem muru, w każdej wnęce czające się postacie, szpiegujące oczy. Bracia także śledzą każdy mój krok.

Zygmunt August przyciągnął ją jeszcze bliżej.

– Wiem. Jego słudzy szukają żeru dla raportu, który pójdzie stąd do Niepołomic albo na Wawel. Ale bracia wolą udawać, że nie wiedzą o niczym, a wy – od gołębicy bielsza.

– Dlatego lepiej, abym już odeszła.

– Nie. Nie zniosę sprzeciwów. Także waszych.

– Najjaśniejszy panie... – szepnęła, oddając mu pocałunki.

– W miłowaniu – rzekł po chwili – jest, widać, tyleż odmian, co w pnących różach. Białe, różowe, szkarłatne. Wierzcie mi. Moje miłowanie jest godne was. Purpurowe.

Wtuliła się w jego ramiona, znowu bezwolna.

*

Na Wawelu Bona nie chciała z początku wierzyć, że goniec przywiózł tylko ustne wieści. Kazała wypytać go dokładnie o wszystko Pappacodzie, potem bystrzejszej od niego Marinie. Ale posłaniec konny wyruszył z Gieranojnów na dzień przed opuszczeniem ich przez Augusta i mógł dodać to tylko, że przed wyjazdem do Wilna Radziwiłłowie szykowali dla króla łowy na niedźwiedzia w Puszczy Rudnickiej.

– Poluje? Z litewskimi panami? I zapomniał o mnie... A jeszcze we wrześniu posłaniec był co dni kilka. Santa Madonna! Ledwo pierwszy raz wyjechał sam, zrobił się zuchwały. Nakazałam pisać. A on, on... Co się tam stało? Co mogło się stać?

– Ostoja milczy... Trzeba słać gońca do Hlebowicza. Ten powie prawdę – doradzała Marina.

– A Elżbieta? Otrzymała od Augusta jakieś wieści?

– Ona? Nigdy nie pisał do niej.

– O Dio! Jeszcze przed miesiącem myślałam: "nie tak, jak do mnie". A dziś? Zatrzymaj gońca! Zawiezie list do wileńskiego wojewody. Muszę wiedzieć, gdzie jest, co robi, dlaczego nie pisze. Niech się przynajmniej wytłumaczy, przeprosi... Nie mogę znieść jego milczenia. I nie zniosę żadnych sprzeciwów!

Goniec nie kłamał, ale to Hlebowicz opuścił zaraz po nim zamek wraz z częścią skarbów Gasztołda, król natomiast pozostał jeszcze przez kilka dni w Gieranojnach nie mogąc i nie chcąc żegnać kochanki pod czujnym okiem wojewody. Ona jednak, czy to dotknięta spychaniem jej na poślednie miejsce przy dostojniku, o którym wiedziała, że był zaufanym królowej, czy też wciągnięta już przez braci w ich grę, pozyskania młodego monarchy dla rodu Radziwiłłów, grę, którą rozpoczynali właśnie teraz, przed jego zetknięciem się w Wilnie z innymi litewskimi wielmożami, wyjechała zaraz po Hlebowiczu, rzekomo pożegnać się z najbliższymi sąsiadami. Była to ich pierwsza rozłąka od przeszło miesiąca, co prawda krótka, ale dość długa na to, aby odczuł dotkliwie brak głosu, uśmiechu, muskania, nawet przy obcych, powiewnych szatek kochanki. Chmurny i niecierpliwy jak zawsze, gdy coś krzyżowało jego plany, poszedł nawet do jej komnaty i siedział długo przy tych drzwiach, którymi prześlizgiwała się nocą do królewskiej sypialni. Wyjrzał na taras, zawrócił, patrzył długo na porzucone przy łożu atłasowe pantofelki. Ileż to razy widział je na jej bosych, foremnych stopach! Pochylił się i musiał, choć tego nie chciał, wziąć je do rąk. Po chwili ścisnął palce tak mocno, że zgniótł obcasiki, jak Radziwiłł Rudy gniótł cynowe pucharki. Potem zły na siebie, na nią, na cały świat cisnął trzewiczki na kobierzec i wyszedł pośpiesznie do jadalnej sali. Musiał napić się natychmiast, zaraz, korzennej nalewki lub grzanego wina, aby pozbyć się chłodu w piersiach, w okolicach serca.

Jakby zgadując myśli królewskie, Radziwiłł Czarny spotkał go w progu i ruchem wskazał na stół bogato zastawiony już do wieczerzy wszelaką wędliną litewską: surową szynką, pasztetami z ubitych dzików i zajęcy, wieloma gatunkami mięsiwa. Radził, aby skosztował słynnych pasztetów z Gasztołdowej kuchni i napił się czegoś dla rozgrzewki.

Służby w komnacie nie było żadnej i Radziwiłł sam usługiwał swemu władcy. Wychylali kielich za kielichem, wreszcie Zygmunt przerwał jakąś opowieść z ostatnich łowów pytaniem, które dawno cisnęło mu się na usta:

– Siostra wasza, wojewodzina, jakoś długo nie wraca. Często tak bawi poza domem?

– Nawiedza dziś z bratem sąsiadów. Dawnych druhów Gasztoldaod rzekł Czarny.

– A, sąsiadów...

– Żegna się z ich małżonkami przed odjazdem.

– Który nastąpi kiedy? – indagował król.

– Zaraz po opuszczeniu zamku przez miłościwego pana.

– I uda się dokąd? – nalegał już niecierpliwie.

– Do rodowego dworzyszcza w Wilnie, do swojej matki – odpowiedział Radziwiłł i wznosząc kielich dorzucił: – Piję za zdrowie najjaśniejszego pana.

– Moje? – spytał roztargniony, nieobecny myślą.

– Oby spełniły się wszystkie jego pragnienia... – dodał Czarny.

– Oby! – mruknął i wychylił swój puchar do dna.

Radziwiłł przysunął się nieco, aby nagle zaskoczyć dziwnym pytaniem:

– Rad jestem, żeśmy sami, bo dawno już zapytać chciałem: miłościwy pan przychylny jest zachodnim nowinkom? – A kiedy August milczał, dodał: – Sprzyja innowiercom?

– Czy sprzyjam? Doprawdy, nie miałem sposobności zetknąć się, tak jak wy, z heretykami. Choć wiem, że ich u nas coraz więcej – odparł król, jakby nierad z przerwania jego zamyślenia. Jednak tamten nie ustępował.

– Ale nowinkarzom nie wrogi? Ciekawe jest też dla mnie i wielu litewskich wielmożów, jak miłościwy pan szacuje ostatnie reformy na Litwie. Czy rewizorzy sadowiący się tutaj na najbogatszych ziemiach to ludzie dobrze dobrani? Znani waszej miłości?

– Nie – odparł już niechętnie. – To zaufani mojej matki.

– Ale najjaśniejszy pan oglądał nowo założone folwarki? Widział tutejsze stada bydła i koni?

Prawie krzyknął:

– Jakże mogłem?! Twierdziliście przecie, że morowe powietrze sroży się w całym kraju...

– I to prawda. W Gieranojnach było lepiej, bezpieczniej. Choć wasz podskarbi narzeka, że już kończą się przywiezione zasoby. Nie do wiary! Czyż nie ma on dostępu do królewskiego skarbca? Przepędziłbym takiego skarbnika! Po co tu siedzi? Niech jedzie co prędzej do Wilna! Przecie tam właśnie ciągną z całej Litwy wozy ze srebrem i złotem. Wasze wozy. Królewskie.

– Zdaje się – rzekł rozciągając sylaby August – że zabawić się ze mną chcecie w chowanego. Wolę grę w otwarte karty. Dziwi was i litewskich wielmożów, żem król malowany, tak?

– Nigdy bym nie śmiał... Nigdy bym się nie odważył – zaklinał się Czarny. – Ot, po prostu, starszym będąc od Waszej Królewskiej Mości i cały świat zjeździwszy, widzę niektóre sprawy w jaskrawym świetle...

– W zbyt jaskrawym – uciął król.

– Zapewne. Ale... boli mnie, jako waszego szczerego wielbiciela i wiernego sługę, że może istnieć władza bez władzy. Tron bez silnego oparcia się na kimś oddanym bez miary, bez granic. Że mając już po swojej stronie wszystkich panów litewskich, jakże okrutnie pokrzywdzonych przez królową matkę, możecie nie chcieć ich pomocy...

– To znaczy? – zaczął słuchać nieco uważniej.

– Samodzielnych rządów. Tutaj, na Litwie.

Zdziwił się czy też udał zdziwienie.

– Czyżbyście zapomnieli, że jestem od dawna jej koronowanym księciem i królem?

– Nominalnie, tak. Ale kto nie sprawuje sądów i nie ma klucza od skarbca, choćby siadł w majestacie na stolcu wielkoksiążęcym, nie jest władcą prawdziwym.

– Cóż... Mógłbym uroczyście celebrować wjazd do Wilna. Chociaż nie! – zaprzeczył sam sobie. – Nawet na to trzeba zgody króla.

– Nawet na uroczysty wjazd? – wydziwiał Czarny. – Czyżby? Śmiem twierdzić, że hołdy i wiernopoddańcza uległość litewskich panów już czynią z Waszej Królewskiej Mości prawdziwego hosudara. A potem... Król będzie musiał uznać waszą władzę, przynajmniej tutaj.

– Hlebowicz nie zawiedzie zaufania królowej. Będzie bruździł – odparł po namyśle król.

– Można spróbować rozmów, układów. Za resztę możnowładców – ręczę. Wasze poczynania znajdą poparcie u najmożniejszych na Litwie. Takoż u oddanych Radziwiłłom innowierców. Nielicznych może, ale zajadłych. I pewnych.

W tej chwili rozległ się turkot kół za oknem. August drgnął.

– Co to? – spytał.

– Wojewodzina powraca. Mogę działać, miłościwy panie? Rozmawiać z ludźmi?

– Bardzo ostrożnie, aby żadne plotki nie dotarły ani do zamku w Wilnie, ani w Krakowie.

Wstał przerywając rozmowę i spojrzał przez szyby w dół, na dziedziniec.

– Co za piękny zaprzęg. I jak świetnie dobrane kasztany!

– Niezgorzej – przyznał Czarny. – To nasze konie, Radziwiłłowskie. Ale nie mogą się równać ze wspaniałymi ogierami waszych stadnin, miłościwy panie.

– Moich stadnin?

– Na razie królowej, ale sądzę, że zechcecie przejąć je wkrótce...

– A tak. Oczywista, że tak...

Czarny chciał jeszcze coś dorzucić, ale spojrzawszy na Augusta, umilkł. Wychylony z okna, wpatrzony w to, co się działo na podwórcu, był już myślami daleko od nowinkarzy, rewizorów królowej, a nawet wielkoksiążęcego tronu. Wróciła. To tylko było ważne. Tylko to.

Wróciła zmęczona gadaniną Rudego, niezbyt szczerymi zapewnieniami o przyjaźni i współczuciu litewskich matron, znudzona dniem pustym, wlokącym się w nieskończoność. "Do domu, do domu!" – prosiła brata, ale ten dopilnował, aby byli aż w trzech dworach, i zwlekał z powrotem. Kiedy więc dopadli się wreszcie po wieczerzy w jej komnacie, wiedzieli już oboje, że stało się coś niezwykłego, przekonali się bowiem, jak może boleć rozłąka, tęsknota. Już w łożu, obejmując ją z jakąś zachłannością, z obawą, że może utracić skarb, wyrzekł – sam zdumiony – te słowa:

– Nigdy nie tęskniłem za nikim. Nie ta – to inna. I nikogo nie miłowałem tak. Nawet Diany.

– Co znaczy: tak?

– Zgoła inaczej. Z czułością wielką. W jakimś zachwyceniu... A to znaczy... znaczy...

– Że chyba naprawdę? – spytała z nieśmiałością wielką i nie mniejszą nadzieją.

– Że mocno, gorąco nad podziw! Że mam ciebie we krwi, w sercu, w myślach. Jakbym co wieczór pił lubczyk miast miodu...

– Tęskniłam za wami, miły, cały długi dzień. Okrutnie długi. Bawiłam się zawsze miłowaniem... Pragnieniem cudzym, uciechą własną. Ale to... To nie tylko radość sytego pieszczot ciała. Ja takoż... Z całego serca, ze wszystkich sił miłuję was, panie...

Opuścili Gasztołdowy zamek po kilku dniach, które były jednym pasmem rozkoszy, pocałunków, zuchwałych pieszczot. Kolasa obu Radziwiłłów jechała przodem i Czarny upewniał brata:

– Będzie nasz, obaczysz. Jeszcze maluczko – będzie nasz.

– A Barbara? – pytał Rudy, który kochał młodszą siostrę bardziej niż starszą, Annę.

– Pilnuj, by sokoła nie wypuściła z ręki, bo do Krakowa odleci, do małżeńskiego łoża Elżbiety. I starczy. Dla nas nieważne jej miłowanie, jeno on sam i jego kołpak wielkoksiążęcy.

Od połowy listopada Barbara zamieszkała w Radziwiłłowskim pałacu, a królewski dwór wileński ożywił się, rozszumiał gwarem, rozdźwięczał włoską kapelą. Młody król otaczał się młodzią ze znanych rodów polskich i litewskich, ale lubił także przyglądać się sztuczkom wędrownych kuglarzy i linoskoczków, barwnym korowodom, rad słuchał dowcipów nadwornych błaznów i karłów. Zwłaszcza jedna z karlic, Osieczką zwana, starała się – niby wierny pies – dreptać wszędzie za nim, aż ulubieniec królewski Lasota zaczął przyglądać się jej bacznie i wreszcie zapytał wręcz króla, czy nie widywał dawniej owej karlicy na wawelskich komnatach? Dopiero wtedy August przyjrzał się jej uważniej i dostrzegł jakby maskę z barwiczki i bielidła pokrywającą szpetną twarz. Kazał Lasocie dopilnować, aby wyszorowaną dobrze obejrzał i pokazał Ostoi, jako że ten musiał dobrze znać wszystkich karłów z dworu Bony. Przyciśnięty do muru Ostoja musiał przyznać, że to ulubienica najjaśniejszej pani, zwana Dosią, i że musiała przyjechać na Litwę już dawno, wraz z całym dworem Augusta.

– Szpiegowała mnie tedy cały czas, aż do wyjazdu do Gieranojnów. Ale, skoro tak, nie chcę widzieć tutaj i Ostoi. Szkoda, ale a nuż on także donosił o wszystkim na Wawel czy do Niepołomic? Był przecie z nami w puszczy na łowach! – przypomniał sobie król i zwrócił się do Dowojny: – Odeślesz ich oboje do Krakowa przy pierwszej sposobności. A od dziś niech mi schodzą z oczu.

*

Wcześniej jednak od obu odesłanych dworzan zjawił się u królowej konny posłaniec od Augusta i pana Hlebowicza. Wojewoda donosił zarówno o zadurzeniu się młodego króla we wdowie po Gasztołdzie, jak o staraniach braci Radziwiłłów czynionych dla pozyskania stronników wiernych wielkiemu księciu wśród litewskich wielmożów. List Augusta był krótki, stwierdzał, że Wilno jest wolne od zarazy, a on sam wiele czasu spędza na łowach, bo choć jest królem, nie ma godnej siebie i swej małżonki siedziby w Wilnie. I gdyby nie gościnność panów litewskich, musiałby skrócić pobyt w Wielkim Księstwie.

Królowa nie przejęła się zbytnio wiadomością o nowej kochance, miał ich zawsze wiele wśród dworek i mieszczek krakowskich. Pamiętała dobrze, że jej rodzony dziad, książę Mediolanu, pozostawił po sobie prócz gromadki ślubnych dzieci przeszło dwadzieścioro z nieprawego łoża. August... Krew z krwi Sforzów, południowa, namiętna, niespokojna... Ale groźniejsza była wiadomość o przyśpieszeniu powrotu, knowaniu Radziwiłłów i królowa, zmiąwszy listy w ręku, cisnęła je ze złością na ziemię. Za nimi stuknął o dywan jeden pucharek, drugi...

Usłyszawszy hałas, Marina natychmiast stanęła w progu i podnosząc porozrzucane przedmioty, spytała:

– Takie złe wieści?

– Gorzej niż złe! – krzyknęła. – Straszne! Hlebowicz donosi, że panowie zaczęli spiskować na Litwie przeciwko mnie. Bo i kto może ich uwolnić od znienawidzonej Bony, która sprawdza nadania, wykupuje zastawy? Sicuramente młody król! Głupiec, który nie wie jeszcze, jak mszczą się ci, których odsuwa się od urzędów, pozbawia nieprawnie nabytych dóbr! Dux Lithuaniae? On? To dosłowne nic?

– Miłościwa pani pojedzie tam? – dopytywała się dworka.

– Teraz, kiedy król zległ? Każe się nosić w lektyce? O Dio! Jak straszne są te rakuskie śluby! Żeby nie one, August byłby teraz przy mnie, a nie na Litwie, daleko stąd! Sam. Zupełnie sam!

Nie spała całą noc, odczytując wciąż na nowo oba zgniecione listy, a od rana zjawiła się w sypialni króla.

– Jak minęła noc, miłościwy panie? – pytała pozornie spokojna.

– Źle. Rozbolały wszystkie stawy, wszystkie kości. Zeszło mi na to, że w puchach leżeć muszę – zażartował.

– Dość długo sypialiście na niedźwiedzich skórach. Twarde łoże dobre dla młodych.

– Dla młodych... – powtórzył z żalem i dodał: – Cóż pisze młody król?

– Nie wiem nawet, jak to wyrazić – odparła. – Jest źle, bardzo źle. Radziwiłły prawie rokosz podniosły. Za ich namową August szykuje uroczysty wjazd do Wilna.

– Wjazd? Jako wielki książę?

– Tak myślę, skoro grozi, że jeśli nie otrzyma pełnej władzy, wróci na Wawel i wznowi starania o rozwód z żoną. Nagle nią zasłaniać się począł. Pisze: "Królem jestem, a nie miałbym gdzie z małżonką tutaj zamieszkać".

Tylko ostatnie zdanie było wyjęte z listu Augusta, resztę dodała, aby postraszyć Zygmunta synowskim buntem. Najbardziej przeraziła ją myśl o powrocie na Wawel, do Elżbiety, wolała więc zmusić króla do ustępstw, do przesłania synowi sum potrzebnych na odbudowę zamku.

Jednakże Zygmunt, choć wiedział już o raporcie Hlebowicza, zdziwił się, nie dowierzał.

– I to pisze August? – zapytał. – Nie do wiary! Zawsze tak bezgranicznie wam oddany, tak uległy...

– Zbuntowali go tam litewscy panowie, do buntu podżegli. Wie poza tym, jak miłujecie Elżbietę, jak pragniecie doczekać się wnuka. I zadaje cios. Celny.

– Sposobem włoskim, dobrze wam chyba znanym? – spytał mrużąc oczy.

– E allora?! – krzyknęła. – Będziemy zdumiewać się odmianie, jaka w nim zaszła, i czekać? Może błogosławić?

– Hlebowicz nienawidzi Radziwiłłów... – rozważał król. – Ale on jeden, a tamtych siła. Zarzucają mu zresztą wielmoże, że przy ich swobodach obstawać nie umie. Że gnębić ich pozwala... królowej.

– W końcu zawsze winna jestem ja. Ja! – wybuchła.

– Wcześniej czy później musiało to przyjść – westchnął. – Mogę zwlekać – tak. Zasłonić się chorobą – tak. Tylko jak długo?

– Jak to? – spytała zdumiona. – Oddacie mu władzę zwierzchnią nad całym księstwem? Już teraz?

Pokiwał głową, znów westchnął.

– Lepsze to niż jawny bunt. A poza tym... Skoro ma objąć po mnie rządy nad całym krajem, niech uczy się na jego części sztuki rządzenia ludźmi. Sztuki przecie niełatwej.

– A ja? – krzyknęła już z gniewem. – Jeśli on będzie władcą prawdziwym, kim będzie wielka księżna litewska? Co stanie się z moimi zamkami? Dobrami?

– Pieczęcie Litwy każę zamknąć – odparł po chwili namysłu. – Musi odtąd pieczętować wszystkie akta i dekrety pieczęcią własną.

– To nie może być! To klęska zupełna! – wołała zrozpaczona, że jej plany obracają się przeciwko niej, że z drobnego kłamstwa o buncie Augusta rodzi się zamysł królewski o zrzeczeniu się części władzy na rzecz syna.

– Klęska? Czemu? – zapytał król. – Zarząd wielkoksiążęcym skarbcem zostałby na razie przy mnie. Więcej nic nie dałoby się zrobić. Przypominam, że to z waszej woli został wyniesiony dzieckiem na oba trony.

– O Dio! – broniła się. – Uczyniłam tak dla dobra dynastii. Miał nam służyć, nie rządzić. Chciałam mieć w ręku posłuszne narzędzie...

– A macie drugiego króla. Oto, co dał wasz upór, przeprowadzona na siłę elekcja za mego życia.

– Vivente rege... Si – przyznała – ale...

– Ale to nie wszystko – przerwał. – Pamiętacie? Zaraz potem sejm koronacyjny uchwalił, że takie bezprawie, jak wybór Augusta, powtórzyć się w Polszcze więcej nie może. Elekcja tylko po śmierci poprzednika, i to na sejmie, na który będzie mógł zjechać każdy szlachetnie urodzony. Mój Boże! A jeszcze mnie obierał senat!

– I jego decyzji nie musiała aprobować izba poselska?

– Izba, a nie cała szlachta. Tymczasem teraz... Po Auguście tłum wszelakich szaraków wybierze, kogo zechce, kłócąc się, zgłaszając wielu kandydatów. Czemu nie? Niebezpieczną broń daliście szlachcie do ręki...

Milczała chwilę, zbierając myśli, szykując się do odparcia ataku. Tak rzadko robił jej wyrzuty, tak często przygarnął milczeniem.

– Santa Madonna! – rzekła wreszcie. – Kiedy leśnik sadzi drzewo, nie myśli, że ono kiedyś może i jego przywalić w czas burzy. Skąd mogłam wiedzieć, co wyniknie z wyboru Augusta? Wy nie przewidzieliście także, że wpłynie to na zmianę sposobu obierania waszych królów.

– Powiedzieliście: "waszych"? – zapytał. – Po tylu latach na polskim tronie? Zdumiewające.

– A więc bene – naszych. Zresztą w tym, co was niepokoi, ja widzę i jaśniejsze strony. Szlachetki z dworków i folwarków mazowieckich nie znoszą Niemców. I nie wybiorą nigdy ani Hohenzollerna, ani Habsburga. Zabawne, prawda?

– Zabawne? – powtórzył zdumiony.

Ale ona już rozchmurzyła czoło, już patrzyła w przyszłość, która mogła się ułożyć po jej myśli.

– Pomyślcie tylko – roześmiała się nagle. – Ten biedny Albrecht pruski! Nigdy nie będzie polskim królem, bo napadał na pogranicze Mazowsza. I nie wybiorą go także dlatego, żeby ustrzec całą środkową Europę przed niemieckimi krewniakami cesarza. Prędzej zgodzą się na Francuza, Węgra albo nawet któregoś z hetmanów. Choćby Tarnowskiego. Podobno marzy o koronie.

– Niecne plotki zawistnych! – oburzył się Zygmunt.

– Może. Ale, o Dio!, o czym my właściwie mówimy? Jeszcze nie koniec dynastii. Jeszcze narodzić się może – za rok, za dwa – Jagiellon.

Syn Augusta.

– Bylem tylko dożył tej chwili! O niczym innym nie marzę. O niczym... Bóg mi świadkiem – wyszeptał. – I z tej przyczyny trzeba będzie skończyć z odsuwaniem Elżbiety od prawowitego małżonka. Jeśli w samej rzeczy chcecie doczekać się wnuka, przestańcie opierać się mej woli. Niech jak najszybciej ta młódka jedzie do Wilna.

– No! – krzyknęła, ale po chwili dodała już spokojniej: – Zresztą medycy twierdzą, że już podleczona, silniejsza. Mogłaby tedy pojechać, ale August musi przyjąć w zamian wszystkie wasze warunki. Żaden supremus dux, jak chcą tego zapewne Litwini.

– Tak – przyznał. – Jeszczem żyw i rządzę królestwem.

W Wilnie Zygmunt August bawił się wprawdzie na swym świetnym, barwnym dworze, ale nie mógł nie przyjąć posłów cesarskich, którzy przybyli z przypomnieniem, że jego małżonka nie powinna dłużej przebywać na Wawelu, gdzie czuje się od roku bardzo osamotniona. Jednocześnie otrzymał pismo królewskie, wyrażające zgodę na pewne ustępstwa, w zamian za sprowadzenie Elżbiety i dzielenie z nią łoża oraz stołu.

Po raz pierwszy, odkąd przyjechał na Litwę, w obu sprawach pytał o zdanie Radziwiłła Czarnego, z którym wiązała go coraz ciaśniejsza zażyłość. Ten radził chwytać rodzica za słowo, upierać się przy tytule "supremus dux" i z wolna przejmować rządy nad Księstwem Litewskim. Co do sprowadzenia małżonki wolał nie zabierać głosu, sądził jednak, znając Barbarę, że będzie mimo wszystko nadal jej drogi, że zgodzi się na potajemne schadzki w Radziwiłłowskim pałacu albo też w zameczkach myśliwskich, licznych w tutejszych lasach. Choćby Rudniki w Rudnickiej Puszczy... Król mógłby tam z nią przebywać przez całą jesień, a nawet w czas zimowych polowań...

Po tej rozmowie, o której nie miał dowiedzieć się Rudy, kochający siostrę na swój sposób szczerze i prawdziwie, Zygmunt August wyznaczył Barbarze przez Dowojnę tajne spotkanie w najbliższym zameczku myśliwskim. Przyjechała tylko w towarzystwie Czarnego, dworki Bogny i Dowojny, szczęśliwa, że znowu, jak obiecał, przez dwa dni będą razem. Ale tylko pierwsza noc była podobna do tych, które spędzali w Gieranojnach lub w pałacu jej matki. Nazajutrz, zakłopotany wielce, musiał jej wyznać prawdę.

– Ściany wileńskiego zamku mają uszy – rzekł. – Tedy wolałem mówić z wami tutaj. Zechciejcie tylko dobrze zrozumieć...

Spłoszyła się.

– Boję się. Ten wstęp źle wróży.

– To zło pozorne – zapewniał. – Wygrałem batalię i już w przyszłym roku zasiądę na tronie wileńskim jako magnus dux.

– O, miłościwy panie! – westchnęła.

– Ale jest jeden warunek postawiony przez króla: mam zamieszkać na dolnym zamku nie sam. Z małżonką.

– Jak to? – przeraziła się, pobladła. – Z Elżbietą?

– Zważcie, to bratanica cesarza. Sukcesja włoska mojej matki jest w rękach Habsburgów. Wiedeń przysyła już posłów w sprawie Elżbiety. Nie mogę jej jawnie odtrącić.

Powiedziała z goryczą:

– Ostrzegał mnie Rudy: "Będziesz tylko zabawką w królewskich rękach. Tylko zabawką! Niczym więcej".

– Czarny mądrzejszy – zaprzeczył. – Wie, co to konieczność. I radzi godzić się na wszystkie warunki, byle uzyskać pełnię władzy.

– A ja? – spytała szeptem. – Czy to znaczy, że ja...?

Objął ją mocno, gwałtownie, całując po oczach i ustach.

– To nic nie znaczy. Sprowadzę Elżbietę, skoro taka jest wola króla. I będę was widywał tutaj, a także w Wilnie, ile razy pozwolicie mi na to.

– Moje pozwoleństwo... Żałosne jako i ja sama – rzekła z goryczą.

Ujął obie jej ręce i przycisnął do piersi.

– Przysięgam – rzekł – nie ma nikogo na świecie, kogo bym więcej miłował. Wierzcie mi. Teraz już wiem. Wy. Tylko wy. I to na zawsze...

Spojrzała na niego milcząc. Ale już po chwili była w jego ramionach, zupełnie bezwolna, znowu szczęśliwa.

*

Sejm dla Litwy został zwołany do Brześcia nad Bugiem i tam oboje królestwo z Elżbietą spotkać się mieli z Zygmuntem Augustem w październiku czterdziestego czwartego roku. On jeden wiedział, że była to rocznica jego związku z Barbarą, i jechał na ów sejm niechętnie, obawiając się wymówek ze strony matki, a także żony. Tymczasem spotkał się z wielką serdecznością obu, a co ważniejsza, z wyraźną postawą panów litewskich, domagających się wręcz przekazania mu rządów w Wielkim Księstwie. Po rocznym pobycie na Litwie rozumiał dobrze, że ów sejm może zaważyć na losach kraju, stronnictwo Radziwiłłów pragnęło bowiem doprowadzić na nim do osłabienia więzów z Koroną, natomiast senatorowie z Hlebowiczem na czele byli temu przeciwni, twierdząc, że nie ma bezpieczeństwa Litwy od strony wschodniej bez wsparcia wojsk koronnych.

Postanowił tedy nie ulegać zbytnio Czarnemu i zgodzić się bez protestu z wolą ojca. Wiedział, że nie może liczyć na tytuł wyższy niż "magnus dux" i zapłaci za uległość obecnością Elżbiety w Wilnie. Skoro jednak nie można było ani uzyskać więcej, ani postąpić inaczej bez ujawnienia powiązań z domem Radziwiłłów, przystał na wszystko, zdając sobie sprawę z tego, że na owym sejmie Zygmunt Stary, "supremus dux", dziedziczny władca Litwy, uczynił z niego coś w rodzaju swego namiestnika.

Po skończonych obradach oba dwory rozjechały się w przeciwne strony i nareszcie August mógł odbyć uroczysty wjazd do Wilna w towarzystwie uszczęśliwionej z takiego obrotu sprawy Elżbiety. Stary król żegnał córuchnę, życząc jej narodzin syna, dziedzica Jagiellonów, i to samo życzenie powtórzyła – ku jej zdumieniu – królowa Bona.

Wjeżdżała tedy do Wilna otoczona licznym pocztem własnych dworzan, a także młodych wielmożów z dworu Augusta. Szkarłatną kolebkę otaczała straż konna, roiło się też wokół niej od paziów i strojnych pacholąt. Stolica Witołdowa witała swoją wielką księżną, a zarazem młodą królową – jakby na przekór Bonie – z niekłamaną radością, szumnie, i mimo jesiennych dni wszystko wokół niej było barwne, jaskrawe, złote. Nie mogła już uskarżać się na przytyki świekry, na lekceważenie ze strony wawelskich dworzan. Była nareszcie wolna, sama z urodziwym małżonkiem, słysząca zewsząd wybuchające na jej cześć : okrzyki i wiwaty. Młoda Litwa, jak i starsi wielmoże patrzyli na jej bladą, lecz pełną uroku twarz z prawdziwą życzliwością, a nawet z podziwem. Uśmiechała się więc do wszystkich, choć przez rok odwykła od uśmiechów w ponurej komnacie na Wawelu. Jej oczy błyszczały, jakby na przekór szeptanym wieściom, że nazbyt często bywa słaba, cierpiąca. To jedno tylko niepokoiło i zdumiewało samych Radziwiłłów oraz ich stronników. Słaba młódka? Na Litwie takich nie znano. Kto miał zbyt mało sił do życia, umierał w wieku niemowlęcym lub powalony pierwszą dziecięcą chorobą: krupem, płonicą, ospą. Ale dziewki przed rokiem osiemnastym wszystkie bywały krzepkie, rumiane, wyparzone co dzień w łaźni, ganiające konno po łąkach i lasach. Pono musiała sypiać długo i sen miewała niespokojny. Niby czemu? Król – młody byczek – mógł wprawdzie przeszkadzać w przesypianiu całych nocy, ale ta młoda królowa, jak szeptali paziowie i przydane jej dziewki służebne, widywała małżonka rzadko, a mimo to nie zaznawała spoczynku. Niektórzy starsi wielmoże zżymali się, mówiąc między sobą:

– Taką córę przegnałbym na łowach za dzikim zwierzem, kazał wyparzyć w łaźni, wychłostać witkami wiotkie ciało i potem miast w miękkim łożu spałaby jak suseł na niedźwiedziej skórze albo na ławie okrytej kobiercem. Na słabowanie dobre też zioła z puszczy, a najlepszy mocny trunek.

Katarzyna Hölzelin słuchała znoszonych jej plotek i wszystkim odpowiadała jednakowo: utrudzona długą podróżą najpierw do Brześcia, potem do Wilna, niewygodami postojów w chatach, choćby nawet pięknie przystrojonych oraz obitych oponami. Odpocznie i wnet poczuje się lepiej.

Jednakże owo "wnet" rozciągało się w nieskończoność, okna sypialni królowej bywały przysłonięte do samego południa, a kiedy tłumy widywały młodziutką, nieśmiało uśmiechającą się królową przy wyjściu z zamkowej kaplicy, wydawała się bardziej do lilii niż do rozkwitającej róży podobna. Nie wadziła na dworze nikomu, nie miała swoich stronników, nie pytała nigdy o to, co dzieje się na Litwie.

Radziwiłł Czarny próbował kiedyś tłumaczyć jej, jak wiele spodziewa się Wielkie Księstwo po młodym władcy, jaką rolę mogłaby odegrać, odciągając go od Rzymu i otaczając się kalwinami, już podnoszącymi głowy w Wilnie, ale po jakimś czasie umilkł. Ujrzał bowiem rzecz zdumiewającą. Najpierw słuchała go uważnie, potem w osłupieniu czy też odrętwieniu, jakby nastraszył dziecko bajką o wilkołaku, wreszcie, wyciągając przed siebie obie ręce, zaczęła przyzywać zaufaną dworkę:

"Kätchen! Kätchen!"

Rozmowa skończyła się niczym, musiał wyjść wyproszony przez ową Kätchen, niby przez piastunkę przepędzającą mysz z izby wystraszonego dziecięcia. Był tak zły i dotknięty tym przyjęciem, że odważył się przy kielichu poskarżyć młodemu królowi. Ale ten spojrzał na niego jakoś dziwnie, jakby nie wiedział, czy coś wyjaśniać, czy lepiej wyśmiać gorliwego stronnika, wreszcie wychylił do dna pucharek miodu i mruknął:

– Tedy już wiecie, czemu mogę przysiąc siostrze waszej, Barbarze, że jestem od pobytu w Gieranojnach wierny jej ciałem i duszą. Lubicie nieśmiałe, wstydliwe białogłowy, które wpadają w popłoch na samą myśl bardziej zuchwałą, a cóż dopiero na czyn? Ja – nie.

Zmrużył oczy, uśmiechnął się i dodał zjadliwie:

– Musieliście ją dzisiaj nastraszyć słowem albo czynem, skoro do obrony przywoływała swoją zausznicę, ową Kätchen.

Radziwiłł przestraszył się tak, że omal sam nie wyciągnął sztywnych rąk i nie zawrzasnął "Kätchen". Ale dostrzegł w porę dziwny uśmiech na wargach króla.

– A bodajbym sczezł – rzekł – jeślim chciał ją nastraszyć. O polityce gadać wydało mi się słusznym z królewską małżonką. Ale widzę, żem mówił rzeczy dla niej niepojęte.

Zygmunt August zmarszczył brwi.

– Naprawdę nie wiecie – rzekł – że na wileńskim dworze roi się od zauszników królowej matki, a takoż agentów Habsburgów i Hohenzollernów? Owa Kätchen – na usługach rzymskiego króla. Dworzanin Tarło, jak mi ostatnio doniesiono, agent pruskiego Albrechta. I wy sądzicie, że małżonka moja nie powtórzyłaby wszystkiego swojej służce? Rad jestem, że się was niby dzikiego zwierza przelękła. Że nie wysłuchała do końca.

– Darujcie, miłościwy panie – kajał się szczerze Radziwiłł. – Już nigdy więcej. Niech sobie słabuje na stronie, nic o naszych zamysłach nie wiedząca. Czy Wasza Królewska Mość sądzi, że zapamięta, com mówił?

Spodziewał się różnych odpowiedzi, tylko nie wybuchu gorzkiego śmiechu:

– Ona? Właśnie po owych atakach lęku śpi tak mocno jak po wywarze z maku. A kiedy się budzi, o niczym, co było przedtem, nie pamięta.

Czarny pokręcił głową, ale już nie pytał o nic, za to król dodał:

– Powtórzcie waszej siostrze, com rzekł o królowej. I powiedzcie, że pod koniec tygodnia wyjadę na polowanie do Rudnik. Niech tam zjedzie w zamkniętej karocy.

Wstał i wyszedł z komnaty, ale Radziwiłł został. Klnąc szpetnie pod nosem, sięgnął po dzban z miodem, a choć był na co dzień umiarkowany w piciu, tego wieczora spił się jak obozowy ciura.

*

W jakiś czas później o zachodzie słońca kryta kolaska zajechała przed myśliwski zameczek w Rudnickiej Puszczy. Nie było przy niej żadnej straży ani pachołków, sam Dowojna pomógł wysiąść z karety zakwefionej niewieście. Wbiegła pośpiesznie do wnętrza i bez żadnej pomocy zaczęła zrzucać z siebie ciężkie futra, jako że mróz przyszedł wcześniej niż zwykle i lasy były już pod śniegiem. Ledwo szuba opadła na podłogę, drzwi do przedsionka otwarły się z trzaskiem i z komnat wybiegł Zygmunt August. Chwilę patrzyli na siebie, jakby nie dowierzając, że patrzeć mogą, po czym król przyciągnął kochankę ku sobie i uniósł w górę.

– Nareszcie – szepnął. – Nie mogłem się już doczekać...

Postawił ją ostrożnie na ziemi i poprowadził do dalszych komnat.

– Tak rzadko teraz bywamy razem – skarżyła się Barbara między jednym pocałunkiem a drugim. – Odkąd królowa zjechała do Wilna, za rzadko.

Prawie krzyknął:

– Nie mówcie nic! O Wilnie ani o dworze... Tu, w puszczy, jesteśmy tylko my. Wy i ja. Zostanę w Rudnikach, jak długo zechcecie.

– To znaczy bardzo długo?

– Tak.

– Przez całą zimę? Aż do świąt?

– Przez wiele, wiele zimowych dni.

– Och...

– A także nocy...

Polowanie przeciągało się już ponad miarę. Czarny zaczynał niespokojnie wypytywać stryjecznego brata, czy nie wie, kiedy wróci do Radziwiłłowskiego dworzyszcza jego siostra, ale Rudy wzruszył tylko ramionami i powtarzał swoje:

– Złapała królewską ptaszkę i trzyma. Mocno trzyma.

Bardziej jednak, niż Radziwiłł Czarny, czekała na powrót małżonka królowa Elżbieta. Zakochana w swym królewiczu z baśni żyła myślami o nim, rozmową o najmilszym z wierną dworką. Oskarżała się często o to, że nie potrafiła przykuć go do siebie ani w Krakowie, ani w Wilnie i w marzeniach była bardziej odważna niż na jawie. Cóż, kiedy z chwilą, gdy brał ją niekiedy w objęcia, zapadała zaraz w jakąś przepaść bez dna, w sen, z którego budziła się nie pamiętająca ani zaznanych pieszczot, ani pocałunków.

– Kochaliśmy się tej nocy, prawda? – pytała niekiedy Kätchen, ale ta twierdziła, że nie przystoi jej być w komnacie, gdy król raczy odwiedzać małżonkę.

I zostawiała młodą panią w niepewności: rad był z niej August czy też nie, skoro wyjeżdżał tak często? Przed samymi świętami Bożego Narodzenia pytała co ranka:

– Już jest?

– Jeszcze nie powrócił – słyszała wciąż tę samą odpowiedź.

– Myślałam: tu, w Wilnie, daleko od złych oczu królowej, będzie inaczej. Ale wciąż tylko wypatruję, liczę dni. I jestem sama, sama.

– Może poprosić o wstawiennictwo siostrę króla, węgierską Izabelę? Kochają się wielce, ona mogłaby może...

– Nie, nie!

– Tedy napisać o tym do Wiednia? – nastawała dworka.

– Nie! Żadnych skarg, żadnych listów o pomoc... – I nagle spytała:

– To daleko ta Puszcza Rudnicka, w której on poluje?

– Daleko. Musicie, najjaśniejsza pani, uzbroić się w cierpliwość.

– Ależ ja jestem bardzo cierpliwa – westchnęła. – Czekam, kiedy wróci. Ciągle czekam...

Jednakże, choć powrócił na święta, które były huczne i aż nadto wesołe, była smutna, bo przed północą nie przychodził już do niej wcale. Miał – jak twierdził pan Dowojna – wiele spraw ważnych na głowie, objeżdżał zamki wielmożów, wiele godzin przesiadywał w bibliotece, przeglądając druki i księgi, których mu dostarczył Czarny. I dopiero wczesną wiosną, kiedy bardzo słaba siedziała przed oknem, wygrzewając się w słońcu, usłyszała znajome kroki. Podniosła się z niejakim trudem i czekała w napięciu. On czy też któryś z dworzan? Ale to był król i zrobiła parę kroków w jego stronę, mówiąc:

– Wy tutaj? Jakżem rada!

– Pożegnać się chciałem przed wyjazdem na Wawel – odparł, schylając głowę.

– Tedy prawda, co mówiła Kätrina? Posłowie mojego ojca przywieźli wreszcie posag?

– Część tylko, w srebrze i złocie. Ale odebrać i pokwitować trzeba.

– A ja? – spytała bez tchu. – Nie mogłabym pojechać z wami?

– Pytałem medyków. Mówią, że wielki Hipokrates ongiś całą księgę napisał o dolegliwości takiej, jak wasza. Ale leczyć jej nie nauczył. I do dziś jedno tylko wiadomo: każde wzruszenie czy zmęczenie, nawet najmniejsze, może zaszkodzić. Odradzają podróż.

Powiedziała z nie tajonym smutkiem:

– Staram się zrozumieć, ale serce pęka.

– Ani chwili nie zabawię ponad czas konieczny do spotkania z posłami – zapewnił.

– Obiecujecie?

– Tak. Bywajcie zdrowi.

– I wy, panie mój. Chciałabym jeszcze... Tak bardzo bym chciała powiedzieć... O, mein Gott! Kätrin! Kätrin!

Odwróciła się, zrobiła parę kroków w stronę nadbiegającej powiernicy i padła na jej ręce, sztywniejąc w ataku. August podszedł do okna i chwilę czekał. Ale atak nie mijał, odwrócił się tedy i wyszedł bez słowa.

*

Na Wawelu nie zmieniło się z pozoru nic. Stary król chorzał i prawie nie opuszczał swoich komnat, wszystkie nici zbiegały się w rękach Bony. Tkała ona swoją sieć, w którą zamierzała złowić wielu przeciwników, ale także i jego – swego ulubieńca. Po serdecznym przywitaniu zaczęła wypytywać go o prawdziwy powód przyjazdu.

– Czego właściwie chcesz? Część posagu dostałeś. Co jeszcze? Bo chyba nie po to zjechałeś do Krakowa, żeby wyjaśnić, dlaczego srebrna kołyska jest ciągle pusta? O tym ćwierkają już wszystkie wróble na Litwie i w Koronie.

– Istotnie. Elżbieta coraz bardziej chora i coraz słabsza – przyznał.

– Za to oczy Barbary z Radziwiłłów błyszczą coraz mocniej – stwierdziła złośliwie.

– Wiecie już?

– O Dio! Któż by nie wiedział? Zamieszkałeś w dolnym zamku z Elżbietą. Si. Ale nie miałeś czasu ani dla niej, ani dla mnie, bo spędziłeś w ostatnim roku aż dwieście dni na łowach. Liczyłam i wiem. Wiem wszystko. W głębi puszczy, w Rudnikach, stoi myśliwski zamek. Wieczorami zajeżdża przed ganek kareta i wysiada z niej zakwefiona niewiasta... Te nocne odwiedziny miały być tajemnicą hosudara, ale na Litwie mówią wszyscy, że ową niewiastą jest wojewodzina trocka.

– Elżbieta nie wie o niczym. I to tylko powinno być ważne. Także przez wzgląd na miłościwego pana.

– A przez wzgląd na mnie?

– Was, miłościwa pani, prosić muszę o to, co jest należne mojej małżonce.

Udała, że nie rozumie.

– Ma dwór własny, jest wielką księżną litewską. Co mnie do niej i o co mógłbyś prosić?

– Jednakże jest o co – rzekł. – O podzielenie się z nią dobrami polskich królowych.

– Jak to? Mam oddać, com dostała od króla? – Tym razem była zdumiona naprawdę. – Czym zasłużyła na to? I czemu? Mam tracić ja, bo ona wciąż jeszcze nie dostała całego posagu?

– Otrzyma resztę niebawem, jak obiecali posłowie rzymskiego króla. Ale przypominają mi panowie litewscy, że w Polszcze, czego dotychczas jeszcze nie bywało, są teraz dwie królowe. Tedy sprawiedliwość wymaga, aby każda z nich miała należną jej oprawę.

Patrzyła na niego, jakby postradał rozum.

– Santa Madonna! Te dobra zostały zagospodarowane przeze mnie. I wszyscy wiedzą, że doprowadzone do kwitnącego stanu tylko moją zasługą.

– Tym lepiej – mruknął.

– A? Bo będziesz miał za co zaspokajać nową namiętność – wybuchła. – Kupować heretyckie księgi i zbiory nowinkarskich ulotek, rzadkich rękopisów? I jeszcze starczy na dary dla Radziwiłłów? Na pierścienie i perły dla wojewodziny? Nie przecz. Doniesiono mi, wiem. Ostatnio... O Dio! Opłaciłeś budowniczych pałacu dla Mikołaja Rudego i dałeś mu ex gratia sumę dwustu złotych, a czterysta – Czarnemu. A cóż to za możni panowie, którzy inaczej żyć nie umieją, jak tylko ex gratia? Z twojej wielkoksiążęcej łaski?

– Mniejsza o Radziwiłłów. Mówiliśmy o dobrach należnych jako oprawa polskim królowym – odparł, siląc się na spokój.

– Ja nie mówiłam! I zapamiętaj! Nie dam nic! Nic! Nic! – krzyczała już, ciskając po kolei wszystkim, co znalazła pod ręką.

Wyszedł, pewien, że nie uzyska od matki niczego, że trzeba będzie niepokoić słabującego króla. Ale jej nie docenił. Szalała z gniewu i żalu przez cały wieczór, jednakże skoro świt kazała wezwać do swej sypialni Pappacodę i przeglądała uważnie przyniesione przez niego papiery, królewskie nadania, rachunki. Potem, z nim razem, pochyliła się nad mapą, którą przywiozła z Italii. Rozgniewała ją niedokładność tego dawniej tak podziwianego rysunku, posłała więc po jednego z sekretarzy kancelarii królewskiej i wypytywała go długo o miasta i miasteczka Mazowsza. Wreszcie, dowiedziawszy się, że król skończył poobiednią drzemkę, zjawiła się w jego komnacie.

Zygmunt Stary półleżał w łożnicy oparty o poduszki i słuchał krotochwilnej opowieści Stańczyka. Kazała błaznowi wyjść i od razu przystąpiła do rzeczy.

– Słyszałam, że już od rana rozmawiał z wami August?

– Przyszedł się tylko przywitać, pokłonić – odpowiedział wykrętnie król.

– Mnie także, ale wyznał przy tym, czego chce dla Elżbiety. Wiecie już? Czy też...

– Wiem – uciął krótko.

– Twierdzi, że naciskają na niego litewscy wielmoże. Bene. A wy? Coście mu rzekli?

Odpowiedział nie od razu, ale głosem mocnym:

– Że istotnie jest teraz, jak nigdy nie bywało. Tedy pogadam z wami, wyjaśnię, że na obie królowe te same ziemie przypaść muszą.

– A? – Zaczerwieniła się, potem pobladła. – Tedy muszę ustąpić?

– Wedle waszej woli dwóch królów podzieliło się jedną Rzecząpospolitą, tedy i obie królowe dzielić się winny tym, co dałem jednej.

Wypomniał jej wyniesienie na tron dziesięciolatka, jak ona jemu tajny pochówek Olbrachta. Pókiż tego? Musi go zaskoczyć, pokonać, zmusić raz jeszcze do uznania jej woli. Powiedziała pozornie przekonana:

– Skoro tak miłujecie Elżbietę, że dacie jej oprawę, której domaga się August, stawiam warunek: w zamian za te dobra litewskie, które jej odstąpię, oddacie mi Warszawę, Czersk, Płock, Grójec, Garwolin, Piaseczno, Wyszogród i Ciechanów.

– Na Boga! Ależ to prawie całe Mazowsze! – zdumiał się i zgorszył.

– Nie, nie całe. Trzydzieści pięć miast, dwieście pięćdziesiąt trzy wsie i dwieście trzydzieści młynów.

– Miast tam aż tyle? Muszę zastanowić się, rozważyć. Żądacie chyba za wiele...

– Ja? To przecież umiłowana synowa wasza, Elżbieta, domaga się uposażenia należnego polskiej królowej, a także...

– Dosyć! – przerwał. – Nie chcę słyszeć ani słowa przeciwko niej!

– Ależ tak. Ani słowa. – I dodała po chwili: – Mówiłam już z kanclerzem. Obiecał przygotować akta oprawy na Mazowszu i przedstawić je waszej miłości.

Głowa króla bezsilnie opadła na poduszki. Czuł się zmęczony, niezdolny do sporów, do odpierania ataków. Ale w tej samej chwili zameldowano ponownie Zygmunta Augusta. Stropił się, zobaczywszy królową przy łożu ojca, jednakże rzekł, że wrócił po obiecaną odpowiedź.

– Dobrze, że jesteś – uśmiechnął się słabo Zygmunt. – Rozważaliśmy właśnie sprawę oprawy dla twojej małżonki. I, za zgodą wspólną, przydzielimy jej część dóbr leżących najbliżej Wilna.

– Rad jestem wielce – skłonił głowę August.

– Zostań, nie wychodź. Mówiliśmy o posagu Elżbiety, o oprawie dla młodej królowej, a nic o niej samej. Jakże się ma córuchna najmilsza? Miałeś od niej gońca?

Młody król odparł bez wahania:

– Nie. Ale jestem tu od niedawna...

– Szkoda – szepnął Zygmunt. – Rad bym wiedzieć, czy zdrowsza, czy ucieszyła się z otrzymania części sum posagowych? – I dodał, zwracając się do Bony z nutką ironii w głosie: – Wasi ludzie niczego wam nie donieśli? Nic nie wiedzą?

Postanowiła, zyskawszy dziś od małżonka aż tyle, nie przywodzić go do gniewu kłamstwem.

– Nie – odparła. – Kiedy młody król jest tutaj, Hlebowicz nie śle gońców.

– Tedy trzeba pchnąć kogoś do Wilna. Zanim August wyjedzie, chcę wiedzieć, jak zdrowie mojej synowej.

– Brak wieści zwykle dobrze wróży – uśmiechnęła się pogodnie. – Jednakże wyślę posłańca.

Ale w tej samej chwili drzwi otwarły się szeroko i do sypialni wszedł kanclerz wielki koronny Maciejowski z ochmistrzem Wolskim.

– Wydaje mi się, żem nie wzywał nikogo? – zmarszczył brwi król.

– Najjaśniejszy panie! Przynosimy wieść bolesną i ważną – zaczął kanclerz.

Bona poruszyła się gwałtownie.

– O Dio! Izabela?

– Nie, jest wiadomość z Wilna – odpad Maciejowski. – Młoda królowa...

– Królowa Elżbieta... – dodał Wolski.

– Zaniemogła?

– Wypowiedzieć trudno...

– Módlmy się za jej duszę – szepnął kanclerz. – Zmarła nagle.

Król usiadł w łożu.

– Powtórzcie.

– Zmarła w dniu piętnastym czerwca po dziesięciogodzinnym ataku konwulsji.

– Mój Boże! Elżbieta... – I zwrócił się do syna: – Jak to może być? Mówiłeś, żeś zostawił ją w dość dobrym zdrowiu? Do nóg się nam kłaniała i słała pozdrowienia.

– Tak było, ale trzy niedziele temu. Nie rozumiem, co się mogło wydarzyć?

– Nie wiesz? – zdziwiła się Bona.

– Tym gorzej! Wyjedziesz natychmiast i dasz nam znać! – rozkazywał król. – Posłowie niemieccy jeszcze tu są, dochodzić będą prawdy.

– Słów mi braknie. Była chora, tak, ale nie sądziłem... – tłumaczył się August.

– Nie do wiary. Tak długi atak... I zgon tak nagły? – dziwił się król.

Długie milczenie przerwała Bona.

– Istotnie, ciężko doświadcza nas Pan. Ale czyż dzień piętnastego czerwca nie jest dniem świętego Wita, patrona wielkiej choroby? Może chciał oszczędzić jej – dalszych cierpień i, litując się nad młódką, zabrał ją do siebie?

Po raz pierwszy mówiono publicznie o niedomaganiu Elżbiety i obaj dygnitarze spuścili oczy. August gryzł wargę, tylko stary król rzekł, wzruszony głęboko:

– Mała Elżbietka… To nie o spokój jej duszy, ale do niej modły wznosić będziem. Więc aż tak chora była? Nie myślałem, że aż tak… Chciałbym… Chciałbym zostać z młodym królem sam. Zupełnie sam.

Wszyscy skłonili się obu władcom i wyszli. Mijając przyległą komnatę i idąc korytarzem królowa spostrzegła, jak dwukrotnie na jej widok pryskała gromadka stłoczonych, plotkujących dworzan. Mijając trzecią grupkę, usłyszała szepty:

– Trucizna. Otruta. Otruta…

Przyspieszyła kroku i po wejściu do swojej sypialni przekręciła klucz w drzwiach. Klasnęła w dłonie, pytając wchodzącą Marinę:

– Już wiesz?

– Słyszałam wiadomość o nagłym zgonie. I... szepty o otruciu – przyznała dworka.

– Otruciu? Czym? Przecież jej służka, Katarzyna, karmiła ją jak dziecko. Sama. Zawsze sama!

– Można też otruć lekarstwem. Ziołami...

– Basta! Trzeba zaprzeczać i drwić z głupich posądzeń! Dobrze znam Marsupina i Langa. Gotowi roznieść tę plotkę po całym Wiedniu, po całej Europie. Przypomnieć teraz o dziwnej śmierci książąt mazowieckich.

– To szczęście, że Langa nie było w Wilnie – przyznała Marina.

– Si. Nie może mieć żadnej pewności! Same podejrzenia, domysły... – Zamyśliła się, dodała: – I dzień świętego Wita... Zdumiewające, że zmarła właśnie tego dnia.

– Wiedzieliśmy, że nie pożyje długo.

– My. Ale nie król i nie moi wrogowie. Oby ich pochłonęło piekło! Ale ważne nie to, nie to. O Dio! Kiedy pomyślę, że August jest wolny! Że wszystkie przegrane potyczki niczym są wobec tej walnej bitwy, którą przyjdzie teraz stoczyć o nowe śluby. Tym razem po mojej myśli, z francuską królewną.

Marina spojrzała na nią zdumiona.

– Najjaśniejszą pani nie porzuciła tego zamiaru?

– Sicuramente no! To wspaniała dziewczyną. Zdrowa. Da nam nareszcie upragnionego następcę tronu, dziedzica korony.

– Miłościwej pani nie zniechęciły ostatnie dwa lata? Tak trudne?

Z kolei zdziwiła się królowa.

– Zniechęcić? Mnie? Perché? Liczy się rozstrzygająca bitwa. Tylko – ona. A ja jestem jeszcze dość silna i nie ustąpię tak łatwo z pola walki. No! Ancora no!

Zygmunt August wyjechał z Krakowa następnego dnia, nie ukrywając przed posłami z Wiednia ciężkich i częstych ataków chorobowych młodej królowej w kwietniu, a także w maju.

Żegnał ją już bardzo osłabłą, jednakże medyk nie przewidywał rychłego rozstania się Elżbiety ze światem. Mówił, że tak słabując, żyć może jeszcze parę lat. Nie powiedział tylko posłom, że w maju, usłyszawszy te słowa z ust nadwornego lekarza, zaczął zastanawiać się nad tym, czy nie zażądać rozwodu z beznadziejnie chorą, bezpłodną małżonką? Mógł pojąć inną i doczekać się upragnionego przez ojca wnuka. Barbara? Zostałaby przy nim i tak. Związani byli ze sobą bardzo mocno i nowe śluby, z czysto politycznych względów zawarte, śluby dla dobra dynastii, nie mogły ani pomniejszyć, ani przekreślić tej namiętności wciąż wielkiej, tej miłości coraz czulszej, głębszej...

*

Za trumną młodziutkiej królowej szło całe Wilno. Widywano ją mało, ale każdy słyszał o kruchości tej cesarskiej bratanicy, o jej cierpliwym znoszeniu nie znanej na Litwie choroby, a także o niewierności małżonka. Bo dwór Augusta był zbyt liczny, aby dały się ukryć długie tygodnie spędzane przez króla na łowach i odwiedziny myśliwskich zameczków przez wdowę po Gasztołdzie. Żony litewskich wielmożów okazywały tedy żal za mało im znaną królową i nie ukrywały niechęci czy też zazdrości w stosunku do aż nazbyt dobrze im znanej wojewodziny trockiej. Natomiast wieść o otruciu dotarła tu już z Krakowa i młody król miał prawo myśleć, że ta plotka obiegła Wawel za sprawą posłów króla Ferdynanda, że to Wiedeń usiłował uczynić z Bony trucicielkę. Na razie nie przywiązywał wagi do tej wieści, uważał ją za zwykłe oszczerstwo. Ale Radziwiłłowie chętnie podjęli rękawicę i imię znienawidzonej przez możnowładców starej królowej znalazło się nagle na ustach całej Litwy. Do dawnych niechęci doszła obawa, że teraz, gdy Elżbieta nie żyje, Bona obejmie z powrotem swoje dobra wileńskie i przyległe puszcze. Wściekało ich także, że przestaje być królową starą, że powraca do dawnego tytułu regina Poloniae, jako jedyna koronowana władczyni i małżonka tego, który nie pozwolił synowi zwać się "supremus dux Lithuaniae". Zagrożenie mogło być tak wielkie, że warto było rozdmuchać nawet najmniejszą, głupią plotkę. I choć wiedzieli wszyscy, że Katarzyna Hölzelin szła, gorzko płacząc za trumną swej pani, i przysięgała, że nie opuszczała jej nigdy ani na jedną chwilę, że widziała, jak słabnie z tygodnia na tydzień, z godziny na godzinę, Radziwiłłowscy dworacy zaczęli szeptać, że i ona dziwiła się tej nagłej, zgoła niezrozumiałej śmierci. Że wspominała najbliższym o jadowitym smoku Sforzów. Kim byli ci najbliżsi? Tego nikt nie mógł dociec, ponieważ Katarzyna opuściła Wilno razem z królewskim poselstwem z Wiednia, przybyłym w sierpniu na pogrzeb. I tak po dniu dwudziestym czwartym augusta, kiedy ciało królowej spoczęto w krypcie katedry, obok króla Aleksandra, brata Zygmunta Starego, plotka nasiliła się, nabrała rumieńców i zwróciła swoje ostrze przeciw zaborczej, krzywdzącej wielmożów oraz ruskich bojarów Bonie. I już od następnej wiosny wszędzie tam, gdzie pospólstwo chwaliło sobie sprawiedliwe rządy hosudaryni, gdzie lud nazywał wzgórze nad Krzemieńcem Górą Królowej Bony, a zamki wznoszone nad granicą wschodnią – jej imieniem, pojawili się starzy lirnicy i młodsi od nich kuglarze, śpiewający o złej władczyni, królowej-trucicielce, której posłuszne są nawet jadowite żmije. I to, co na zachodzie Europy głosili ciszej i ostrożniej zausznicy Habsburgów, głośną falą wieści gminnej przetoczyło się przez Litwę, Wołyń i Polesie. Otruta... Młoda królowa zmarła otruta przez matkę swojego męża. Nie, on nie był w zmowie, to tylko ona, z krwi obcej, w italskiej sztuce trucicielskiej biegła, ona sama, królowa Bona, znowu tutejsza hosudaryni...

To, że Habsburżanka nie zdążyła przed śmiercią wejść w posiadanie części oprawy polskiej królowej, że nie zdziałała niczego, nie odgrywało w tych bajaniach żadnej roli. O ile ciekawiej było słuchać klechdy o okrutnej świekrze i złej matce, bo jakże by wielki książę litewski miał nie kochać tak urodziwej, dobrej, młodej żony?

On tymczasem, nieświadom jeszcze tych wszystkich intryg i oszczerstw, spędzał drugą połowę czterdziestego piątego roku na rozmowach z nowym poselstwem króla Ferdynanda, który mniej bolał nad utratą córki niż części jej posagu i teraz żądał zwrotu wypłaconych zbyt pośpiesznie sum oraz klejnotów.

W tej sprawie August radził się nawet matki, jak postąpiłaby na jego miejscu i co mówią o tym znawcy prawa z kancelarii królewskiej, ale Bona w tym czasie była przejęta chorobą i śmiercią swego stronnika, arcybiskupa Gamrata, zleciła tedy załatwienie spraw spadku kanclerzowi. I tak niemal jednocześnie żałobą okryło się Wilno i Kraków. Strata prymasa, najbliższego współpracownika, opiekuna humanistów i sławnego bibliofila, była dla królowej ciosem także i z innego względu. Po Gamracie została nie tylko żartobliwa nazwa dla kobiet z jego dworu, które zwano pogardliwie gamratkami, lecz także na Wawelu niczym nie zastąpiona pustka. Z Kmitą i właśnie z prymasem Bona tworzyła silny triumwirat, zabiegała o wzmocnienie królewskiej władzy. Wraz z nimi bolała nad zniedołężnieniem Zygmunta, wspólnie potępiała sejm, który znowu odmówił przeprowadzenia reformy skarbu i wojska. Te sprawy zaprzątały ją całkowicie, a że własne dochody wzrosły po uzyskaniu zgody na objęcie Mazowsza, było jej dość obojętne, czy August zwróci, czy też nie, klejnoty po zmarłej. Miał ich chyba sam dosyć, skoro Boner opowiadał o licznych, bezcennych zbrojach, o kolekcjach starych monet oraz drogich kamieni, na które August musiał zapożyczyć się u królewskiego bankiera.

Jeżeli jednak na czas jakiś przestała czuwać nad każdym krokiem syna, nie zaprzestali tego czynić jej wierni słudzy w Wilnie. I tak doniesiono królowej, że agent Albrechta pruskiego, Gabryel Tarło, pozorując przyjaźń i życzliwość dla osieroconego monarchy, proponował mu zawarcie nowego związku małżeńskiego. Kandydatką księcia Albrechta była jego własna córka, młodziutka Anna Zofia. Tarło zapewniał o zgodzie Wawelu i para książęca w Królewcu oczekiwała już oficjalnego poselstwa z Wilna, jednakże August wciąż zwlekał, dawał odpowiedzi wykrętne, aż wreszcie Tarło spytał go wręcz, ile jest prawdy w pogłoskach o zamiarze poślubienia przez niego Barbary z Radziwiłłów. Ku radości Bony posłaniec przywiózł jej list, z którego wynikało, że młody król rzekomo miał odpowiedzieć Tarle tak: "Pan Bóg, jak go o to co dnia proszę, nie dopuści mnie do tego upadku, bym miał źle użyć swego rozumu". Czy to była dosłowna wypowiedź syna, tego królowa nie była pewna, jednakże świadczyła o jego zdrowym rozsądku i szacunku dla korony. Rzecz inna, że po odesłaniu Ostoi nikt prócz Hlebowicza nie wiedział, co naprawdę zamyślają Radziwiłłowie i do czego namawiają Augusta w czasie długich biesiad i częstych łowów.

Przez rok po śmierci Elżbiety Czarny zajmował się głównie polityką i król miał więcej czasu dla Barbary oraz, czego Bona domyślać się nie mogła, dla Frycza Modrzewskiego, który zjechał do królewskiego zamku przywożąc ze sobą wiele rękopisów i część biblioteki Erazma z Rotterdamu. Wiedział, że August zaczął w tym czasie zbierać cenne wolumina i że w jego księgozbiorze znajduje się przeszło tysiąc ksiąg oprawnych w kosztowny biały pergamin. Odtąd w wileńskiej bibliotece młodego króla pochylali się obaj tak często nad kartami owych rzadkich dzieł, że Modrzewski nabrał odwagi i zwierzył się kiedyś, że nie spocznie, dopóki nie napisze nie tylko o niesprawiedliwych prawach w Rzeczypospolitej, lecz także o jej naprawie od podstaw.

– Chyba wiesz jednak – zapytał król – że wielki Erazm pisał do mojego dostojnego ojca, iż naród nasz w naukach, prawach i sztuce tak kwitnie, iż w zawody stanąć może z narodami najbardziej znakomitymi?

– Znam te słowa. Ale to było przed paru laty. Dziś wszystko zmienia się na gorsze w naszym królestwie.

– W samej rzeczy – zadrwił August. – Buduje się Kraków, kwitnie akademia, panięta tłumnie ciągną na naukę do Bolonii i Padwy "po rozum z Italii", a wśród poetów słynie pan Rej z Nagłowic...

– Tym smutniej, miłościwy panie – odparł Frycz. – Kiedy u góry kwitną sztuki pospołu z nauką, źle jest, że taka niesprawiedliwość, taka krzywda dzieje się korzeniom i...

– Gorycz przez ciebie przemawia – przerwał mu August.

– To wam, miłościwy panie, a przyszły królu, gorzko być powinno.

I w was cała nadzieja. Bo nie może to być, żeby złe prawa nie doznały podmiany. Wiemy wszyscy: dziś Wisła tylko pańskim zbożem płynie, szarakom utrudnia się spław. Panowie powiększają folwarki, włączają do swoich dóbr kmiece łany. Nie mówię już o tym, że insze kary dla prostaczków, insze dla szlachetnie urodzonych. A przecie nie samymi panami kwitnie Rzeczpospolita. Ojczyzna powinna być jednaka. Dla wszystkich!

– Amen – szepnął August.

– Czy to oznacza... Czy ośmiela mnie wasza miłość, abym o tym pisał? Drukował rozprawę o naprawie Rzeczypospolitej?

– Walcz, jak chcesz: słowem, piórem. Jeno pamiętaj: na poprzednim sejmie nikt nie chciał obradować nad karami za mężobójstwo, o których pisałeś uprzednio.

Modrzewski skinął głową.

– Wiem. Ale przed nami nowy sejm w Piotrkowie, a po nim będą inne. Miłościwy panie! Najważniejsze, że nie powiedzieliście "nie".

Zygmunt August przyglądał się Fryczowi z łaskawym pobłażaniem, jak ongiś Andrzej Krzycki. I wyrzekł niemal te same słowa:

– Mnie rzuca kłody pod nogi czasami król, często królowa. Ty – ciskasz je sobie zawsze sam. Cui bono? Chodź, pokaż mi lepiej te przywiezione do nas, zakazane przez Kościół heretyckie druki...

Barbara nie brała żadnego udziału w tych rozmowach, ale nie mogła się uskarżać na zaniedbywanie jej przez Augusta. Przeciwnie, ich związek umacniał się, przestał być dworską miłostką i znaczył tak wiele dla obojga, że król myślał z niechęcią o zawarciu dla dobra dynastii nowych ślubów, jej zaś myśl dzielenia się kochankiem wydawała się wstrętna, nie do zniesienia. Czuła po raz pierwszy, że jest w niewoli, że utraciła płochość zwodnicy, zalotność kochanki. I kiedy Mikołaj Czarny zaczął jej przyganiać, że straci króla, jeśli będzie nadal tak uległa, tak łatwa, spytała, co ma uczynić, aby go zatrzymać.

– Zmusić do małżeństwa – usłyszała radę brata.

Wydał się jej ten pomysł nie do przyjęcia, zbyt zuchwały, aby mogła się odważyć mówić o tym z Augustem, zbyt trudny dla niej, nie nawykłej do intryg i podstępów. Ale Czarny zapewnił, że już porozumiał się z Rudym i że jeszcze przed nocą kupały zmuszą króla do dokonania wyboru: obca księżniczka czy też litewska wojewodzina?

– Niech się zdeklaruje. Przestanie z Tarłą rozprawiać o urodzie Albrechtowej córy i rozczytywać się w listach królowej matki, sławiących piękność Francuzki. Tyś nie mniej urodziwa od tamtych, a przez niego za mąż wyjść nie możesz, bo królewski gaszek zalotników odstrasza. I to już od trzech lat!

– Tedy co mam czynić? – pytała.

– Braci we wszystkim słuchać, zamkniemy was w pałacu i do końca czerwca nie spuścimy z oczu. Niech obieca, że widywać wojewodzinę trocką zaprzestanie, nie będzie więcej ludzi gorszyć, Radziwiłłów obrażać. A w nim, wiadomo, krew nie woda. Prędko zatęskni za waszymi wdziękami, za waszym zachwytem nieustannym. – A nie zatęskni – wasza to będzie wina i słabość. Dajemy wam z bratem czas do dwudziestego czwartego czerwca. Noc świętojańska – jeszcze wasza. I waszą będzie rzeczą doprowadzić lubego do takiego wrzenia, nienasytości takiej, aby potem bez was czas dłużył się jemu w nieskończoność, aby przestały go bawić łowy, księgi, jeno żeby palce gryzł i tęskno ku waszemu dworowi spoglądał.

– A tajne przejście? – spytała szeptem.

– Między waszym pałacem a jego? Tylko my o nim wiemy i on. Zobaczym, czy zwalczy pokusę. Niech sam rozstrzyga: może żyć bez was, czy też nie potrafi? A dla was to chyba nie pierwszyzna serca na próbę wystawiać...

Przeraziła się, pobladła.

– Ale nie jego serce! – krzyknęła. – Jest moje i chce, nade wszystko chcę, aby moim pozostało.

– Tedy zdajcie się na nas. Co chcecie róbcie, wlewajcie mu lubczyku do napojów, byle do owej czerwcowej nocy. Potem już jeno będziecie mogli wzdychać a tęsknić...

*

Tego samego dnia, kiedy posłaniec przywiózł na Wawel tak długo oczekiwane przez królową sprawozdanie Pana Hlebowicza, król Zygmunt, siedząc w głębokim fotelu z nogami okrytymi futrem, słuchał nie dość uważnie raportu wielkiego kanclerza koronnego. Wreszcie wyraźnie znudzony odsunął na bok papiery podsuwane mu przez Maciejowskiego i rzekł:

– Nie. Dziś nie. Przeczytać to muszę a oczy nadto bolą. Jutro. A może... Może teraz zagralibyście ze mną w karty.

– Skoro taka wola miłościwego pana...

– Nie wola, ochota. Stańczyk! Stolik do kart. A żywo!

– Kogo wołać do gry? – zapytał trefniś.

– Nikogo! Nikogo! Rad jestem, że tu tylko wy i zbroje przodków. Bogu chwała – puste. Na obcowanie z duchami przyjdzie i tak pora.

– Ależ najjaśniejszy pan wygląda coraz lepiej... – zaprotestował Maciejowski.

– A to już rok czterdziesty siódmy. Jutro ukończę osiemdziesiąt lat. Aż osiemdziesiąt! Żeby tak ująć ze dwadzieścia. Z dziesięć... Stańczyk! Bierz stołek i siadaj. Zagrasz z nami.

Siedli obaj i Maciejowski zaczął rozdawać karty. Po chwili monarcha ostrzegł, patrząc na Stańczyka.

– A graj rzetelnie. Bez żadnych sztuczek!

– Ja? – oburzył się trefniś. – W karty gram zawsze rzetelnie. Hm...

– Hm... – namyślał się też kanclerz.

– Nie macie co wahać się i dobierać, bo jużem wygrał – oznajmił nagle król.

– Jakże to? Tak prędko, miłościwy panie?

– Ano, trzy króle. Wykładam karty.

– Zaćmiło mnie, czy ślepnąć zaczynam – rzekł, pochylając się Stańczyk. – Bo widzę jeno dwóch. Gdzie trzeci?

– A tom właśnie ja – trzeci. Nie widzisz? – roześmiał się Zygmunt.

Ale trefniś nie dał za wygraną.

– A? Skoro tak, tom wygrał ja. Damy mam. Królowe. Wszystkie.

– Wszystkie? Ejże? – nie dowierzał Zygmunt Stary. – Pokaż?

Stańczyk położył na stoliku trzy damy i oznajmił triumfalnie:.

– Oto są.

– Trzy. Gdzie czwarta? – protestował król.

Stańczyk parsknął śmiechem.

– Tę zawdy na sercu noszę.

Wyjął spod opończy i położył obok tamtych kartonik z naklejonym na nim herbem Bony.

Kanclerz oburzył się:

– Miałeś rzetelnie grać! A to sztuczka, i zgoła głupia. Smok, nie królowa.

Zygmunt milczał, ale i on ciekaw był odpowiedzi.

– A dziecię trzymane w zębach? – zapytał błazen. – Nie królewicz to, jeno królewna w niewieścich szatkach. Tedy, kto wie? Ani chybi przyszła królowa.

Spojrzał na otwierające się drzwi i dodał:

– A może obecnie nam miłościwie panująca najjaśniejsza pani?

Królowa weszła i niechętnym okiem spojrzała na Stańczyka.

– Incredibile! Gdziekolwiek wejdę, mówią o mnie. O co chodzi? Ale trefniś zdążył już schować kartonik z namalowanym smokiem Sforzów i rzekł, udając pokorę:

– Chwalić się ośmieliłem, żem wygrał, bo miałem królowe w ręku.

Zygmunt nagle zmarszczył brwi i rzekł gniewnie:

– Zabieraj karty. Starczy zabawy i figlów.

– Widzę, że Wasza Królewska Mość czuje się dziś lepiej – zaczęła Bona, gdy trefniś wybiegł z komnaty. – Radam wielce, bo ze skargą przychodzę.

– Nie do wiary! Wy i skarga? – zdumiał się król. – Nie potraficie rozsądzić sami? Ukarać winnych? Tedy słucham, słucham. Kto przewinił?

– Hlebowicz – stwierdziła głosem zapowiadającym burzę.

– Hlebowicz? – zdziwił się kanclerz.

– Miał stać raporty o tym, co się dzieje w Wilnie. A kluczy, próbuje tłumaczyć...

– Kogo? – zapytał król.

– Jak to – kogo? Augusta. Liczyłam, że pogrążeń w żałobie, przygnębień...

– Och! – westchnął tylko Zygmunt.

– A wojewoda wileński donosi, że zaraz po pogrzebie zabrał się do przeglądu stadnin królewskich. Co gorzej – wraz z Radziwiłłem Czarnym. To teraz jego mentor.

– Cóż winien temu Hlebowicz? – dopytywał się król.

– Już drugi raz śle gońców za późno. Raz, kiedy magnus dux obsypywał łaskami na Litwie Czarnego, i teraz, kiedy donosi o stadninach, a przemilcza, że Frycz, wróciwszy z zagranicznych wojaży, zaraz do Wilna pojechał. Pomaga Augustowi zbierać stare druki. Także heretyckie księgi.

Król westchnął, rozłożył ręce.

– Cóż... August zmienił się. I jemu lat przybyło. A Modrzewski pewnie zabawi tam krótko. Czytałem tę jego rozprawę "O karze za mężobójstwo". Niegłupia. Warto go bliżej związać z kancelarią królewską.

– Jako sekretarza? – spytał Maciejowski.

– A choćby. Niech będzie jeszcze jeden statysta, który jak Krzycki pięknie pisać potrafi.

– Ale Hlebowicza należy zganić! – upierała się królowa.

– August blisko, ja daleko – odparł Zygmunt. – Hlebowicz nie taki znów głupi. I zadanie ma.

– O? A ja o tym nie wiem? – zdziwiła się, zaskoczona. – Zadanie? Jakie?

– Wybadać zamiary Augusta. Wspominać często jako o nowej małżonce o córce Albrechta, Annie Zofii.

– O tej Prusaczce? Nie o księżniczce francuskiej? Incredibile! Teraz, kiedy możemy związać się mocniej z Francją? Właśnie teraz?

– Tamto małżeństwo może przynieść większe korzyści jagiellońskiej monarchii. Albrecht nie ma synów, tedy z czasem wcieli się Prusy do Korony. Jak Mazowsze.

– Zawsze i wszędzie na pierwszym miejscu Albrecht! Kacerz! – wybuchła.

– Ale z tej przyczyny wstrętny teraz katolickim Habsburgom. A skoro tak jest, wam powinien być miły.

– Dobrze wiecie, że nie cierpię obu dynastii. O Dio! Znowu młoda królowa – Niemkini?

– Córka naszego lennika, mojego siostrzana, mnie miła. I starczy.

– Miłościwy panie! – błagała już Bona.

– Teraz ja powiem: basta! Zmęczonym. Niech tu przyjdą pachołki. Chcę, żeby mnie zanieśli.

– Dokąd? – dopytywał się Maciejowski.

– Taki piękny słoneczny dzień, że w komnacie usiedzieć trudno. Chciałbym jeszcze raz, dopóki sił starcza, zobaczyć krużganki, dziedziniec, skrzydła zamkowe świeżo odbudowane. Cały Wawel...

I już po chwili wezwani pachołkowie usadzili monarchę na przenośnym krześle niby w lektyce. Utworzył się pochód: słudzy nieśli króla, obok niego szła Bona, przed nim biegł, lekko utykając, nieodstępny Stańczyk. Kanclerz z dworzanami postępowali tuż za lektyką. Tak przemierzyli całe krużganki, wreszcie na dany znak stanęli. Król patrzył długo w dół, na arkady dziedzińca.

– Gdybyż jeszcze zadzwonił "Zygmunt" – szepnął – przypomniał mój wiek młody, wiek złoty...

– Miłościwy panie! – odezwał się kanclerz. – Dzwon głosi i głosić będzie przez wieki to, co w sercach wielu i co myślą wszyscy: "Jakie dzieło Zygmunta małością grzeszy?"

Była długa chwila milczenia, wreszcie król zapytał:

– Sądzicie, ostanie się? Ten zamek? Ten dzwon? Oby tak było. Ileż dział musiałem zdobyć na Krzyżakach, na Moskwie i przetopić, żeby tak grał! Mój Boże! Zwycięskie wyprawy! Surmy bojowe. Zdobyczne sztandary rzucane pod moje nogi... Hołdy na Rynku... Jakby to było wczoraj. Nie do wiary! Myślę i czuję jak ongiś, a mam już osiemdziesiąt lat. Osiemdziesiąt...

W kilkanaście dni potem, pierwszego sierpnia, królowa zwołała naradę oddanych sobie wielmożów. Zjechał na nią wojewoda Hlebowicz, zjawili się Wolski i Kmita. Bona wspomniała najpierw ze smutkiem o nieobecności nieodżałowanej pamięci Gamrata, po czym przyznała, że chciałaby omówić z najwierniejszymi podporami tronu plany drugiego ożenku Zygmunta Augusta. Nie zaskoczyła tym nikogo, a Kmita odważył się nawet rzec z lekką drwiną:

– Mamy radzić, kiedy już głośno o tym, że najjaśniejszy pan pragnie mieć za synową córkę księcia Albrechta.

– Już głośno? – spytała z niezadowoleniem. – Oto skutki rządów senackich. Król nie może zrobić kroku bez Panów Rada...

– A może nie chce? – zapytał Kmita.

– Non importa. Panowie, owszem, radzą, ale też gadają między sobą. Gorzej, na obce dwory ślą listy. Skutek: żadnej tajemnicy państwowej utrzymać się nie da. O Dio! Który polski władca będzie wreszcie rozstrzygał sam! Sam! I kiedy?

– Myślę – odezwał się Hlebowicz – że znajdzie się taki, i to prędko. Ale zanim swoje powiem, śmiem zapytać: miłościwa pani będzie przeciwna kandydatce króla jegomości?

– Wystawię swoją, nie gorszą. Niech August wybiera między Anną Zofią a córą Francji. Obie piękne. I obie – zdrowe.

– Najjaśniejsza pani taksuje przyszłe synowe jak stadne klacze – mruknął Kmita.

– Cóż! Po to są, żeby rodzić – odparła. – Umacniać dynastię.

– Miłościwa pani... Skoro tak, jako wojewoda wileński i wasz zaufany ostrzec muszę. Młody król zajęty zgoła kim innym.

– Wiem. Nieważne! Jakaś tam siostra Radziwiłłów. Dobra do pocieszania w żałobie.

– I jam tak myślał – upierał się Hlebowicz. – Ale dux Lithuaniae nie taki jak jego ojciec. Zwykł wszystkiemu zaprzeczać, kryć się ze swoimi myślami, uczynkami. Dopiero teraz, po pogrzebie małżonki, kazał połączyć tajnym przejściem dolny zamek z Radziwiłłowskim pałacem.

– Przejściem? Tajnym? – powtórzyła ze zdumieniem królowa.

– A czemuż nie ma chuciom dogadzać – rzekł Kmita. – Słyszałem, że owa Barbara to nierządnica. Gadają także, że jej starsza siostra Anna, choć jeszcze w stanie panieńskim, już troje dzieci ma. Matka pono też nie z cnoty słynie. Jabłko niedaleko pada od jabłoni.

– A ona? Zdradzała już Gasztołda? Wiarołomna? – dopytywała się Bona.

– Tak mówią – przyznał Hlebowicz. – Cóż, obyczaje u nas, na Litwie, dużo swobodniejsze. Jeszcze przed kilkunastu laty król jegomość musiał wydać ustawę przeciw zwodnicom i zwodnikom, którzy "żony od siebie odhaniajut, nie wienczajutsia i deti mewajut". Takoż przygarnął tym na Żmudzi, co do dziś oddają cześć boską dębom, ruczajom, wężom, Perkunasowi – gromowładcy i czczą dusze zmarłych nagrobnymi ucztami. Litwa, miłościwa pani, to nie Korona.

– Tak czy owak, mówią, że owa zwodnica nie nasyconej jest żądzy i że miał ją po śmierci wojewody, zgoła kto chciał – upierał się Kmita.

– Prawda to? – zwróciła się królowa do Hlebowicza.

– Na mój rozum, aż na taki długi rejestr lubowników za młoda. Ale kto wie, jak było w samej rzeczy? Że króla opętała niczym innym, jeno sztuką miłosną – prawda. I że on o żadnym nowym małżeństwie gadać ze mną nie chciał – też prawda. Woli żyć z konkubiną.

– Horrendum! I mówicie o tym dopiero teraz? W listach donosiliście o stadninach, które podziwia młody król, a o tej klaczy nic? Ani słowa? O Dio! Hamuję się jeszcze, ale już tracę cierpliwość! Tedy patrzyliście na te bezeceństwa, na czary rzucane przez jakowąś pogańską latawicę i czekaliście na co? Chcę wiedzieć? Na co?! – krzyczała zrozpaczona.

Hlebowicz milczał długo, wreszcie rzekł:

– Aż syt będzie.

– Syt! Syt! – drwiła. – Skoro tak opętan przez Radziwiłłów, to sprawa już nie jego alkowy, jeno państwa. Groźba podburzenia wielmożów litewskich przez Czarnego. Com przez tyle lat przemyślnie i z trudem utkała, ten narowisty ogier może w galopie zerwać, stratować! A potem – Santa Madonna! – gotów popaść w zależność od panów litewskich! Tych przeze mnie ujarzmionych i tych ugłaskanych.

– Zwłaszcza tych z królewszczyzn wyzutych – przyznał Hlebowicz.

– Mości wojewodo!

– Pani miłościwa, sumienie mam czyste – bronił się. – I przypominam, że byłem przeciwny oddawaniu Litwy młodemu władcy. Mówiłem nawet, że to sposób niezawodny...

– Pamiętam. Na pozbycie się z księstwa mnie, polskiej królowej. Mówiliście tak, si. Ale teraz? Teraz jakoś nie spieszno wam do przyganiania Augustowi. Prawda? Nie spieszno?

– Owszem, przyganiam. Za prędko zdjął żałobę po Austriaczce.

– Jeszcze i to! I to! Przed czasem! Co na to powie król rzymski i inne dwory? Zdjął? Tak po prostu, bez liczenia się...

Wojewoda nie mógł się powstrzymać od ironicznej uwagi:

– Jak tego chciała najjaśniejsza pani: pragnie władać. I rozstrzyga o wszystkim sam. Zupełnie sam!

– Na Litwie.

Hlebowicz westchnął.

– Na razie tylko na Litwie...

– Nie darmo płynie w nim krew Sforzów – wtrącił się po raz pierwszy ostrożny Wolski.

– Wy także przeciwko mnie? – rozżaliła się Bona. – Madonna mia! W najcięższych chwilach brak mocnego oparcia tutaj, na zamku, i żadnych wieści od Augusta. A do tego jeszcze tak bardzo brak mi... Alifia. Maledizione! Przeklinam chwilę, kiedy król posłał Augusta z żoną na Litwę. A wszystko przez Elżbietę. Chciał... żebym była od niej daleko! Żebym nie ukrzywdziła tej chorej Austriaczki. Doprawdy! Śmiechu warte! Po to wyrwał go z moich objęć, pono zbyt zaborczych, zbyt mocnych, aby popchnąć w ramiona innej! I to poddanki. Rozpustnej, jak mówią. Tak? Czy nie? – zwróciła się do Hlebowicza.

– Czy tak jest, nie wiem. Ale istotnie, tak mówią.

– A? Tedy skargę na was zaniosę, mości wojewodo – podniecała się mówiąc. – Do króla. Za niedopatrzenie, za wprowadzenie w błąd majestatu, za niewykonanie zadania. Za... Za... O Dio! Nie mogę już! Duszę się! – Szarpnęła naszyjnik i rzuciła go na ziemię. – Żegnam wasze miłoście!

Wielmoże wstali zakłopotani, ona zaś krzyczała za wychodzącymi:

– A dziewosłęby i tak pojadą na zachód! Do Francji. Senatorzy mogą to rozgłosić całemu światu! – Chrypiąc już i dławiąc się z gniewu, kończyła ciszej: – Presto! Presto...

*

Byłaby zapewne krzyczała głośniej, gdyby wiedziała, że tejże nocy tajnym przejściem Lasota prowadził króla do Radziwiłłowskiego pałacu. Dworzanin, skradając się, uchylił niskie drzwiczki, rozejrzał się uważnie, wreszcie szepnął:

– Droga wolna, miłościwy panie.

– Ostań tu na czatach – rozkazał król i wszedł do dworzyszcza.

Natknął się na dworkę Bognę w najbliższej izbie i ta poprowadziła go dalej. Ale, ku zdziwieniu Augusta, Barbara nie wybiegła jak zwykle na jego spotkanie. Siedziała w największej z komnat, bardzo piękna, ale nieswoja, jakby zgnębiona.

– Gdziem jest? – spytał wchodząc król. – To nie wasza komnata... I nie witacie mnie? Nie biegniecie naprzeciw? Po tylu dniach rozłąki?.

– Tęskniłam okrutnie... – przyznała.

– A ja? Myślałem: lepiej nie żyć. Tedy czemu witacie mnie... jakoś dziwnie?

– Nie myślałam... Nie spodziewałam się... Dlatego... – szeptała.

Biorąc ją w ramiona, pytał:

– Wystraszona? Czemu? Na miły Bóg! Co złego stać się wam może przy mnie?

– Ostatnio Czarny dokuczał, groził. Mówił, że ściągam niesławę na dom Radziwiłłów...

– Jego jestem pewny. Oddany mi duszą i ciałem.

– Ale i Rudy was błagał, miłościwy panie, abyście przestali przychodzić tutaj nocą. Oszczędzili im wstydu...

Król skrzywił się, nachmurzył.

– Proszę, proszę, jak teraz drażliwi! A za życia Elżbiety kto mnie ściągał do puszczy na łowy? Nie Rudy? Kto was do myśliwskiego zameczku w Rudnikach co noc słał? Nie Czarny? Wtedy nie wadziło im nasze gorące miłowanie?

– Ale ostatnio złe języki...

– Per Bacco! – mruknął. – Tyle słyszałem o was od ludzi nieżyczliwych i zawistnych, a wierzę wszystkiemu tylko w połowie.

– Jednak wierzycie? – spytała zgnębiona.

Objął ją jeszcze mocniej.

– Najmilsza moja! Wychował mnie dwór italski, nauczyły ars amandi piękne signoriny. Kłamałbym mówiąc, że lubuję się w niewinnych pieszczotach i wstydliwych rumieńcach. Nie uwodziłem nigdy niedoświadczonych, cnotliwych dziewic.

– Miłościwy panie...

– Nie słuchajcie braci, mia cara! Źle radzą. Oni nie czytali Ariosta ani Aretina. A mnie urzekła w was właśnie owa zuchwałość, zapamiętanie w miłowaniu, żar w uściskach... Nie odwracajcie lica i wspomnijcie, ile nas łączy. Niezapomniane noce...

– Tak…

– Namiętność szalona, prawdziwa, niekłamana.

– Tak.

– A przy tym przyjaźń dozgonna, czułość...

– O tak, tak.

– Więc co tam plotki! Dąsy Radziwiłłów? Jutro poślę Rudemu tego araba, którego tak chwalił. I od razu przycichnie.

– Tego nie jestem pewna...

– O Dio! Czyż niemiłe wam to, żem wbrew danemu braciom słowu uległ pokusie i przyszedł? Taka upalna noc sierpniowa, dzień moich urodzin! Prawie koronne święto. A my jak na pokucie, rozdzieleni. Ja na dolnym zamku, wy tutaj.

– Oni woleliby mnie widzieć... tam.

– Gdzie?

– Na zamku wielkoksiążęcym.

– A?

– O braciach mówię, nie o sobie – zapewniała żarliwie. – Waszej niewolnicy dobrze i w puszczy, byle z wami. Byle blisko was. Ale oni...

– Może kiedyś. Pomówimy o tym jeszcze. Jutro, za kilka dni... Ale tymczasem o uśmiech proszę, o rozchmurzenie czoła. Cara mia... Nie wypijecie za moje zdrowie w dniu tak uroczystym?

– Tak, o tak! Wszystko, co chcecie! I jak chcecie, panie mój. Zawsze...

Oplotła ramionami jego szyję, ich usta zwarły się w pocałunku. Ale w tejże chwili w przyległej komnacie powstał rumor, rozległy się krzyki.

– Stać! Na Boga! Ani kroku dalej! – wołał Lasota.

– Puszczaj, bo inaczej... Brać go! Chwytać! – krzyczały czyjeś głosy.

– To zasadzka! – wołał dworzanin Augusta.

Nagle drzwi, przez które dworka wpuściła króla, otwarły się z trzaskiem i na progu stanęli obaj Radziwiłłowie z Lasotą. Rudy odtrącił go jednak i zamknął drzwi przed królewskim dworzaninem. Była chwila napiętej ciszy, wreszcie August rzekł:

– Incredibile! Cóż to? Gwałt na królewskim słudze? I to w mojej obecności? Nie do wiary!

Rudy skłonił się nisko, z pewną przesadą.

– Witamy kornie miłościwego pana i dziękujemy za zaszczyt przebywania w tych murach. Wszelako nie wiedzieliśmy, że gościa mamy w naszym domu. Ot, zaszliśmy do pani siostry na dobranockę. To przecie wolno?

Trudno było zaprzeczyć, król zwrócił się więc do Czarnego, w którego oddanie wierzył.

– Cóż wy na to, mości marszałku?

Ale Czarny nie przyganił zuchwalstwu brata, przeciwnie, rzekł:

– Najjaśniejszy panie! Zdumionym wielce... Otrzymaliśmy niedawno obietnicę, że Wasza Królewska Mość przestanie potajemnie odwiedzać wojewodzinę, siostrę naszą.

– I dotrzymałem słowa – rzekł porywczo król.

– Przez jedną niedzielę – zadrwił Rudy.

– Daj mówić! – przerwał stryjeczny brat. – Miłościwy pan nie może zaprzeczyć, że jest tu wbrew umowie i solennej obietnicy. Tedy prosimy o odpowiedź: czemu żeście przyszli? Jak chcecie zadośćuczynić siostrze naszej i całemu rodowi, srodze zelżonemu, o którego krzywdzie już głośno na Litwie?

– Ja przyszedłem tajnie. To wy jawną czynicie tę sprawę – zniecierpliwił się August.

– Bo pókiż niesławy?

– Ludzkiej obmowy? – dorzucił Rudy.

– A cóż wy wiecie? – rzekł pogardliwie król. – Może dzisiejsze moje przyjście do waszej siostry przyniesie wam wielki zaszczyt i pożytek? A także chwalę?

– Boże to daj! – szepnął po namyśle Czarny, ale Rudy nie dawał za wygraną.

– Słyszelim już różne obietnice. Nie raz, nie dwa. Teraz czas zapytać Barbarę: pókiż tego despektu? Chcesz brnąć dalej w niesławę?

– Nie – wyszeptała. – Tylko że ja... O Boże! Boże...

– Słowo się rzekło. Skoro nie hańbą, tylko zaszczytem ma być to nocne spotkanie, skoro miłujecie prawdziwie siostrę naszą, prosimy komie najjaśniejszego pana...

– Prosimy za nami – przerwał brutalnie Rudy.

Zygmunt August groźnie zmarszczył brwi.

– Wy? Mnie? Niby dokąd?

– Do kaplicy dworskiej – wyjaśnił Rudy.

– Do kaplicy? – powtórzył król. – Więc to tak? Gwałt na królewskiej osobie?

Barbara przypadła do niego przerażona, drżąca.

– Pod waszą opiekę oddaję się, miłościwy panie. Przysięgam! Uwierzcie... Nie wiedziałam o niczym! Zgoła o niczym!

Patrzył na nią uważnie, jakby chciał przejrzeć na wylot, wreszcie rzekł:

– Wierzę wam. Ale nie pora na wspólne modlitwy. I mnie brak do nich ochoty.

Jednakże obaj bracia nie umilkli. Czarny nie chcąc ustąpić bratu w zuchwałości, a pewien już zaplątania się królewskiego ptaka w zastawioną sieć, rzekł z udaną pokorą:

– Najjaśniejszy panie! Skoro z tego spotkania chwała ma dla nas wyniknąć, prosimy i prosić nie ustaniemy. Przysięgnijcie przed ołtarzem wobec kapłana. Jeszcze dziś.

– A? Więc wszystko przygotowane. Śledziliście mnie? To podstęp! – oburzył się August.

Ale Rudy zapewniał obłudnie:

– Skądże, miłościwy panie! Przecie daliście królewskie słowo siostry naszej tajemnie nie odwiedzać. Jak mogliśmy wiedzieć, że złamiecie obietnicę właśnie dzisiaj?

– W dniu tak dla was uroczystym... – dorzucił Czarny.

– Dosyć! – krzyknął król i zwrócił się do Barbary: – Spełniam skryte życzenie wasze. Nie ich, tylko wasze. I z dobrej, nie przymuszonej woli dam obietnicę. Nikt jeszcze nigdy nie uzyskał ode mnie niczego siłą. I nie uzyska.

– Zapamiętam – szepnęła chyląc się pokornie do jego nóg.

– Tedy... Prowadźcie do kaplicy. Z dobrej woli złożę zobowiązanie.

– Uroczyste – przypomniał Rudy, ale król odtrącił go oczyma z taką wzgardą, że tamten cofnął się o krok.

Jakieś niewidzialne ręce otworzyły tymczasem zamaskowane drzwiczki wiodące wprost do dworskiej kaplicy. Była oświetlona rzęsiście, a w głębi, na stopniach ołtarza klęczał ksiądz. Król obrzucił obu braci ironicznym spojrzeniem.

– Jak widać, droga niedaleka.

– Ku większej wygodzie Waszych Królewskich Mości – odparł dwornie Czarny.

– Ale ślub nie tutaj – sprzeciwił się August. – Choć tajny, odbędzie się na zamku i w obecności tych, których wybiorę sam.

– Jeszcze tej nocy? – nalegał Rudy.

– Nie. Jutro, pojutrze...

– Zaczekamy tedy do jutra – zgodził się Czarny.

Zygmunt odwrócił się od niego wściekły, podał jednak rękę Barbarze i patrząc na nią zaczął się uśmiechać. Odpowiedziała promiennym uśmiechem. I tak właśnie, z uśmiechem na ustach, Zygmunt August wprowadził swoją umiłowaną do kaplicy.

Młody, wystraszony księżyk wstał, ale zaraz potem znowu uklęknął przed ołtarzem. Król nie zgiął jednak kolan, przeciwnie, podniósł przyklękającą Barbarę. Stali tedy oboje wyprostowani, bardzo piękni, a za nimi, straciwszy nieco na pewności siebie, świadkowali obaj Radziwiłłowie. Księżyk złożył ręce i rzekł półgłosem:

– Módlmy się...

– Nie przyszedłem na modły – przerwał król.

Ksiądz wstał, zwrócił ku niemu pobladłą twarz i powiedział, jakby tłumacząc się:

– To dom boży.

– I przed Bogiem przez nic i nikogo nie przymuszony chcę przysiąc że tę oto niewiastę prawdziwie miłuję, poważam i ukrzywdzić nikomu nie dam. Dixi.

– Miłościwy panie. Miałeś obiecać... – jęknął Rudy.

– Com rzekł, rzekłem. Com chciał obiecać, obiecałem. – I zwrócił się do Barbary: – Ostawiam was pod dobrą braterską opieką, moja miła. Zobaczym się rychło. Na zamku.

Odwrócił się i wyszedł. A choć została sama przed ołtarzem, żaden z braci nie odważył się pójść za nim...

Kiedy przyszły śnieżne dni i pierwsze kuligi, na przedzie w saniach, strojny w sobolowy kołpak jechał sam król z Barbarą z Radziwiłłów. O ich tajnym ślubie nie mówiono jeszcze w dalszej okolicy ani w samym mieście, ośmielano się zaledwie szeptać na zamku. Tego dnia jechali jednak razem tak mocno do siebie przywarci, obojętni na wszelkie komentarze, że nie mogli ich uniknąć.

Puszczańska polana pokryta była sypką bielą, najdrobniejsze gałązki pokrywała koronka szronu, a na świerkach leżały wielkie śnieżne poduchy. Wjeżdżając pod jeden z tych białych nawisów, żona bojara Hornostaja spytała Lasotę, który jej towarzyszył:

– Nikt nas nie podsłucha, a ja tajemnic nie zdradzam. Powiedzcie, prawda to, że do wojewodziny trockiej można już mówić "najjaśniejsza pani"?

– Jakem Lasota, wierutne łgarstwo!

– A toż są razem. Wciąż razem!

Zaśmiał się i przysunął bliżej.

– My takoż. A jak małżonek wasz pan Homostaj spyta, czy my tajnie poślubieni, kłam zadam.

– Wasza miłość żarty sobie stroi...

– A wasza miłość powtarza niecne plotki! – I uderzając ręką o najbliższą czapę śnieżną, obsypał swą towarzyszkę białym puchem. Powtórzył ze śmiechem: – Plotki, plotki, plotki!

Jednak po wieczerzy w tejże komnacie, w której bracia odegrali scenę rzekomego zaskoczenia siostry z jej "gachem", odbyła się ważna narada, na której byli obecni obaj bracia, Barbara i król. W przeciwieństwie do tamtego wieczoru, na stole pokrytym pomarańczowym płótnem pełno było fruktów, owoców cukrowych, migdałów i ciast, w kryształowych pucharach złociło się wino.

– Pół roku już minęło – podnosząc kielich rzekła Barbara – odkąd jawnie wolno mi w tych murach do was przepijać, miłościwy panie.

Tedy zdrowie wasze!

– Jak i wy doczekać się nie mogę chwili, kiedy kryć się z naszym związkiem przestanę – uśmiechnął się do niej król.

– Słyszałem od Hlebowicza, że jednak posłano dziewosłębów do pruskiego Albrechta – wtrącił się Czarny.

– I co z tego?

– A goniec z Krakowa – dodał Rudy – rozgaduje na prawo i lewo, że stary król ciężko zachorzał.

– I co z tego? – powtórzył August.

– Nic. To prawda, że nic – przyznał Mikołaj Czarny. – Za pomyślność Waszej Królewskiej Mości!

– Ale gadać, gadają – biadał Rudy. – I kiedy dowiedzą się, gwałt podniosą. Jak w czas wojny kokoszej!

– O pół roku za późno te myśli przyszły wam do głowy – zauważył zjadliwie król.

– Folguj, bracie – mruknął Czarny. – Pewnie, że najbliższy sejm będzie piekielny. Znowu tysiące krzykaczy rozdzierających szaty nad królewską samowolą. Ale właśnie dlatego już dziś sprzymierzeńców kaptować trzeba.

Rudy roześmiał się jak z dobrego żartu.

– Tu? Na Litwie? Kogo? Hornostajów? Hlebowiczów? Et! Wszyscy powstaną przeciwko nam. Choćby z zawiści.

– Nie tu! W Koronie. Pojadę jednać sojuszników. Może by tak od Tarnowskiego zacząć? Śmiertelnie nienawidzi królowej matki. Zygmunt August zastanawiał się chwilę.

– Życzył mi przed wyjazdem na Litwę, żebym "w jej praktyki nie polazł". Co przez to rozumiał, trudno zgadnąć. Ale owszem, ten zawsze gotów stanąć przeciw królowej i Kmicie. Gorzej, że czuję także opór ze strony najjaśniejszego pana.

– O wa! – parsknął Rudy. – Wreszcie będzie tak, że nasz książę, książę litewski przeciwstawi się polskiemu królowi. To dowód męstwa.

– Ale i prywaty – westchnął August.

– Wasza miłość nosi kołpak litewski, wielkoksiążęcy. Co tam Korona! – poparł brata Czarny. – Byle cała Litwa stanęła za wami! A potem, kto wie? Może sił starczy, żeby bez więzów żadnych, bez żadnej zależności od Krakowa...

Zygmunt August spojrzał na niego gniewnie.

– Oderwać Litwę? Nie! I jeszcze raz nie! Na to nie zezwoli żaden z Jagiellonów. Raczej trzeba jednać stronników wśród senatorów i dworzan. Zwłaszcza na Wawelu, choć tam wrogów ćma. Z nich Kmita najgroźniejszy.

– Tylko Kmita! Bo reszta... Triumwirat przy królowej już się rozpadł. Gamrat i Alifio w grobie, a zaufany Górka, choć kasztelan poznański, tamtych nie zastąpi. Nie tej miary człek – rozważał Czarny.

– Ale pamiętać warto, że to od królowej dostał ową kasztelanię – odparł król. – Będzie jej, jak tamci, wiernie służył. Ponadto panowie wielkopolscy nie noszą mnie w sercu. A Górka bardzo uparty.

– Obaczym, co da się zrobić. Kanclerz Maciejowski – nasz, a to już wiele.

– Bene. Pojedziecie, wasza miłość, najpierw do Tarnowskiego, a potem z poselstwem do Wiednia.

– Ja? – zdziwił się Czarny. – Do króla Ferdynanda? Z jaką wieścią?

– Żadną. Odwieziecie mu wyprawę ślubną zmarłej królowej Elżbiety.

– Jakże to? Oddać im srebra? Klejnoty? – przekrzykiwali się obaj Radziwiłłowie.

– Odeślę, co było jej, prócz sum w złocie. Tych wedle umowy zwracać nie potrza. Ale tamto... Teraz, kiedy rozpoczną się boje o mój nowy ślub, chcę mieć Habsburgów po swojej stronie.

– A... Przednia myśl. I pierwsza wyprawa na dwór królewski w naszym rodzie, posłowanie aż do samego Wiednia! Nalewaj, Rudy! Zdrowie siostry naszej z Radziwiłłów, Barbary Jagiełłowej!

– Zezwalacie, panie mój? – spytała nieśmiało.

– Przyrzekłem, że uczynię was królową – odparł. – Jeszcze nie teraz, ale już bardzo rychło. Tedy wypijmy.

– Za młodą królową? – nalegał Czarny z nadzieją w głosie, ale August odparł swobodnie:

– Za miłą naszym sercom piękną Barbarę...

*

Radziwiłł Czarny przygotowywał się do owej politycznej misji długo i bardzo starannie. Dojechawszy wreszcie do Krakowa, kazał zameldować swoje przybycie królowej Bonie, ale ta odwlekała audiencję z dnia na dzień. Kiedy wreszcie przekroczył progi królewskich komnat, pierwszy dopadł go Stańczyk i zaczął giąć się w przesadnych ukłonach.

– Wielki kanclerz litewski na Wawelu? Jaki zaszczyt! Do nóg upadam...

Radziwiłł, który wzdłuż i wszerz przemierzał izbę, nagle stanął i rzekł:

– Słyszałem wiele o waści. I ciekawym, ileś głupców sobie równych w Polszcze znalazł?

– A... sprawa nie tak prosta... – udawał zafrasowanie trefniś. – Co dzień nowych zapisuję. Męczę się, trudzę, ale zapisuję. Rejestr ogromnie długi. Jużem nawet zapisał nie byle kogo, bo samego... młodego króla.

– Jak śmiesz! – żachnął się magnat.

– Nie tak! Nie tak! Śmiem, bom błazen. Raczej należało pytać: za co? I odpowiedź byłaby wnet gotowa. Za to, że kanclerzowi swemu dał dukaty i wyprawia go z nimi do Wiednia, choć mówią, że na litewskiej granicy niespokojnie.

– Nadtoś zuchwały! – mruknął Czarny.

– Ale nie nadto głupi... Znaczy, nie na tyle, aby nie wiedzieć, że wielkich wojowników, słynnych rycerzy używa się do wojowania, nie do tajnych misji.

– Jak wrócę, znajdzie się czas i na wojowanie.

Stańczyk parsknął śmiechem.

– Znajdzie się? Nie do wiary! Car Iwan na wasz powrót zaczeka? A to sprawa całkiem insza! Jak się czas znajdzie, wtedy tak, tak, w samej rzeczy... Augusta wymażę, a siebie samego zapiszę. Dalibóg, zapiszę!

I odszedł kiwając głową, niby to z żalem nad samym sobą, a Radziwiłł, wściekły, pozostał i czekał długo, jako że królowa radziła się, co czynić, swych najbliższych sprzymierzeńców: Kmity i Górki.

– Słyszeliście? Radziwiłł Czarny śmie nas o audiencję prosić. Zaklina się, że są jakoweś zobowiązania młodego króla. Tajne śluby z wojewodziną trocką.

– Tajemne? – zdziwił się Kmita. – Nie wierzę! Wasz dostojny syn nie zrobi nigdy nic bez waszej zgody.

– O Dio! – zaprzeczyła. – To już August nie mój. Całkiem w Wilnie odmieniony. Ale i o takiego walczyć będę do ostatka. Mój jedyny syn! Sukcesor! Tymczasem wszystko, com zdziałała na Litwie, próbuje obalić zdeptać! Radziwiłłowie! Co dla tego rodu znaczy Korona? Kraków? Czarny przechwalał się, jak mi doniesiono, że jedzie do rzymskiego króla. Do Wiednia? Perché? Żeby podjudzać Habsburgów przeciwko mnie? Jakby mało było z ich strony oskarżeń o znęcanie się nad Elżbietą, o jej rzekome otrucie!

– Tajne śluby królewskie, jeśli nawet były, niewiele znaczą – zauważył Kmita – Unieważnić je może najbliższy sejm. A co o tym myśli kasztelan Górka? Panowie wielkopolscy?

– Będziemy przeciw. Nam potrzebny spokój na granicach, bogacenie się Gdańska, trwałe i mocne alianse. A co mogą dać śluby z litewską poddanką? Nic Zgoła.

– Radam wielce – Młody król, zapytywany w listach przez ojca, najpierw wypierał się wszystkiego, a potem...

– Potem? – powtórzył Górka.

– Dowodzić zaczął, że takoż nie z królewskich rodów były Sonka, żona Jagiełły i Barbara Zapolya... Tym króla wielce dotknął, bo jego pierwszą żonę, świętobliwą królową z wielkiego rodu, do Radziwiłłówny przyrównał.

– Tylko że najjaśniejszy pan pono chory. Bardzo już słaby...

– Ale nie zezwoli na żadną samowolę Augusta. Ani litewskich panów – zapewniała królowa.

– Zastrzegł sobie tytuł: supremus dux – przypomniał Górka.

– A miłościwa pani? Na pewno nie użali się nad synem? – spytał Kmita.

– Ja – oburzyła się Bona. – Miałabym oddać tamtej tytuł hosudaryni? Supremae ducissae Lithuaniae? Reginae Poloniae? Nigdy! Te tytuły przysługują dziś tylko mnie – Mnie jednej!

Los jednak chciał, aby przysługiwały niedługo. Przed samą Wielkanocą ciężko zaniemógł Zygmunt Stary i medycy nie wierzyli już w jego powstanie z łoża. Był jednak przytomny i dopytywał się, czy August zaprzeczył krążącym plotkom, a gdy zrozumiał, że syn milczy, ponieważ związał się już tajnym ślubem, rzekł z surowością wielką:

– Zabraniam... Powiedzcie córkom i dworzanom, że zabraniam uznawać ważność owego małżeństwa. Zabraniam mówić o nim...

– Powiem – przyrzekła Bona. – Zaprzeczać będziemy tak długo, aż owe więzy rozerwie.

– Tylko czy rozerwie? Upór ma Jagiellonów i Sforzów pospołu... – wyszeptał.

Potem odzywał się już rzadko i mało, a w Wielki Piątek, przyjąwszy sakramenta, całkiem osłabł. Królowa nie odstępowała go ani na chwilę, czuwając przy łożu nawet w nocy. Jednakże w pierwszy dzień wielkanocnych świąt nastąpiło tak wyraźne pogorszenie, że Wolski pchnął nowego gońca do Wilna i zaraz wrócił do komnaty, gdzie klęczały przy matce wszystkie królewny: Zofia, Anna i Katarzyna. W głębi tłoczyli się dworzanie, bliżej stanęli panowie z królewskiej rady. Wszyscy wpatrywali się w bardzo postarzałe, blade oblicze władcy i czekali na jego ostatnie rozkazy, ostatnie słowa. I nagle z zamkowej wieży odezwał się "Zygmunt". Dzwonił donośnie, a jego spiżowy głos docierał do wszystkich zakątków miasta, zamku, wawelskiej katedry.

Król otworzył gasnące oczy. Chwilę wsłuchiwał się w triumfalne bicie dzwonu, a potem rzekł cicho, choć wyraźnie:

– Chwała niech będzie Panu... W ostatniej godzinie życia słyszę głos mojego dzwonu. To on, "Zygmunt"... Woła mnie. Woła w sam dzień Zmartwychwstania.

Bona przypadła do jego bladych rąk złożonych jak do modlitwy.

– No! No! Z taką cierpliwością i męstwem znosiliście wszystkie przeciwności, wszystkie trudy waszego życia. Zniesiecie i tę niemoc...

– Chorobę ostatnią... – zaprzeczył.

– Nie! Medycy nie tracą nadziei. Będziecie jeszcze zdrowi, jeszcze wrócą wam siły!

– Już nie... Już nie – wyszeptał.

– Błagam... – prosiła ze łzami w oczach. – Nie zostawiajcie mnie. Co pocznę bez was? Miłościwy panie...

Ale on mówił teraz nie do niej i nie o niej.

– Już beze mnie wielkanocne alleluja. Dziwne, ale tak. Od jutra wszystko już beze mnie. Beze mnie – przymknął oczy i raz jeszcze wyszeptał z trudem – beze mnie...

Jeden z dworzan podał królowej zapaloną gromnicę, którą ujęta drżącą dłonią i trzymała tak, aby król mógł na nią patrzeć. W komnacie była cisza zupełna, tylko coraz głośniej bił rozkołysany dzwon. Król znów otworzył oczy i zapatrzył się w światło świecy. Po chwili jego powieki opadły, jedna z rąk bezwładnie zwisła z łoża.

Ostatni z synów Kazimierza Jagiellończyka żyć przestał...

Загрузка...