Dwór wrócił do Krakowa jesienią i od razu zaczęły się przygotowania do uroczystości ślubnych. Pierwszy prosił królową o dłuższą audiencję marszałek Kmita i został łaskawie przyjęty.
– Wiem, że pragnęliście mnie widzieć, panie marszałku.
Skłonił się bardzo nisko.
– Szczęśliwym wielce, że miłościwa pani, zjechawszy na wesele, znowu jest pośród nas, w Krakowie – rzekł.
Roześmiała się.
– I tego nie mogliście powiedzieć wobec wszystkich? Czy mam to przyjąć jako wyznanie uczuć żywionych skrycie?
– Miłościwa pani żartuje... zbyt okrutnie.
Spytała zalotnie:
– Czyżby?
Ale on zaczął mówić bardzo przejęty, wzruszony:
– Od tylu lat... Od tak bardzo dawna... Jeszcze od Niepołomic...
– Darujcie! – przerwała. – I mówmy o czym innym. Co was niepokoi?
– Miłościwa pani! Skoro mamy mówić o mnie, z goryczą i żalem stwierdzić muszę, że dzieje mi się krzywda. Od dłuższego czasu wakuje urząd krakowskiego starosty. Ten tytuł, jakem Kmita, należy się mnie i z wieku, i z powodu zasług, których wyliczać nie chcę. A tymczasem król namyśla się, nominację odwleka, zdaje się szukać innego starosty. Czyżby dla Krakowa nie był dość dobry pan na Wiśniczu?
– Znacie króla – stwierdziła spokojnie – nie znosi ponagleń. Ale spróbuję dowiedzieć się i zaspokoić ciekawość. Waszą, a także moją.
– Miłościwa pani zechciałaby...?
– Si! O si! Starosta krakowski to obrońca zamkowego grodu. A na Wawelu żyją aż dwa smoki. Obrona będzie, zaiste, niełatwa. I ich, i zamku... Czyż nie tak, księże prymasie? – dodała, widząc wchodzącego Krzyckiego.
– Mówię "tak", bo widzę waszą miłość wesołą. Po raz pierwszy od zapowiedzianego ślubu królewny Jadwigi.
– Siadajcie, proszę. Muszę wyznać z bólem w sercu, że zastałam Kraków wielce odmieniony. Nie czuję się tu tak pewnie jak dawniej. Zewsząd słyszę, że wniosłam niepokój na Litwę. Że królowa nie jest od rządzenia wewnątrz kraju ani od zmiany zagranicznych aliansów.
– Trudno znaleźć chwalców z przekonania – stwierdził prymas. – Ale płatnych...
– Si, si. To wiem. Tym razem idzie jednak o większą stawkę niż przekupnych sojuszników. Muszę mieć, zwłaszcza teraz, po bliskim już spokrewnieniu się z elektorem, wierne mi stronnictwo dworskie.
– Możecie polegać zarówno na prymasie oraz jego sekretarzach, jak i na mnie, miłościwa pani – zapewnił ją Kmita.
– Grazie. Umiem to ocenić. Jednakże zaprosiłam także na tę rozmowę i biskupa przemyskiego.
– A? Gamrata?
– Przez wiele lat przebywał w Italii. Nauczył się tam sztuki rządzenia. Od jakiegoś czasu roztropnie i godnie administruje dobrami królewskimi na Mazowszu. Gdyby został biskupem krakowskim, mógłby wraz z nami stworzyć silne stronnictwo, tak mi potrzebne.
– Miłościwa pani może mu ufać? – zapytał Krzycki.
– Jak sobie samej. Nie dał się przekupić księciu Albrechtowi w sporze o granicę prusko-mazowiecką. Poza tym to opiekun humanistów, wielki miłośnik ksiąg i sztuk wszelakich.
– Jednym słowem, doskonałość – zadrwił po dawnemu poeta-prymas.
W tejże chwili pokojowiec zameldował:
– Ksiądz biskup przemyski Gamrat.
– Otóż i on sam! Mówiliśmy tu o was, księże biskupie. I możemy przystąpić do sedna sprawy. A może macie jakieś pytania?
– Tak. Primo: na kim właściwie zamierza oprzeć Wasza Królewska Mość swoje rządy?
– Przed laty syna naszego Augusta wynieśli na tron możnowładcy...
– Otóż to. Przed laty. Dziś miłościwa pani poróżniona z Tarnowskim i nie ustaje procesować się z litewskimi panami. Słyszałem, że Radziwiłłowie...
– Wiem. Ale ci dzierżyli bezprawnie wiele królewszczyzn na Podlasiu. To prawda, że oskarżałam ja, ale sądził sam król.
– Mimo to... A więc nie oni. Ze szlachtą miała wasza miłość te same cele: odebranie ziemi magnatom. Ale teraz i im nie w smak pomiary, karczunki. Rozzuchwalanie chłopstwa.
– Wieśniacy mówią o najjaśniejszej pani "dobra królowa" – zaprotestował Kmita.
– Gmin? Ten się nie liczy... – westchnął Gamrat.
– To znaczy – spytała królowa – że po tylu latach wysiłków i trudów nie mogę oprzeć się na nikim?
– Cóż... Jest jeszcze szlachta pragnąca naprawy Rzeczypospolitej. Jest także Frycz...
– Ten od dawna za egzekucją praw – wtrącił Kmita. – Za zniesieniem niesprawiedliwych kar za mężobójstwo. Mówiłem z nim, ale...
– Ale i on przeciwny jest, jak wszyscy, obsadzaniu najwyższych urzędów przez... powiedzmy, nie przez króla. To chcieliście powiedzieć? – śmiało zagadnął Gamrat.
– Ciekawe – wtrąciła się Bona – że nie przez króla. A właśnie teraz wakuje biskupi stolec w Krakowie. I miałam zamiar... Myślałam...
Patrzyła na Gamrata, ale odezwał się prymas.
– Zebraliśmy się tutaj, by mówić o silnym stronnictwie dworskim. O niczym innym.
– Prawda – wycofała się natychmiast, niepewna oceny Gamrata przez Krzyckiego. – Tedy mówmy, mówmy!
Zdawało się im, że są na poufnej naradzie, ale Pappacoda stał mocno przywarty do drzwi, co dostrzegł przechodzący Stańczyk i spytał:
– Zapukać, czy lepiej w dzwonki uderzyć?
– Cii... – szepnął Pappacoda. – Zawsze zjawiacie się tam, gdzie was nie proszą.
– Taki przywilej błaznów. Widzicie, co to jest? – wskazał na swój nos.
– Nos.
– Patrzcie uważniej – nalegał błazen.
– Patrzę. Zwyczajnie, nos.
– A nie, skądże! Organ węchu. Niezawodna busola! Pociągnie raz i już wie: swąd idzie z komnat królowej. Smok zaczął dymić z paszczy.
– Uważajcie, żeby was pierwszego nie pożarł – ostrzegł skarbnik.
– A ja jemu na co? – drwił Stańczyk. – Nie rusza wesołków ani karłów. Najpierw pożarł groźnych olbrzymów, a teraz atakuje krzykliwą brać herbową. Tedy raczej wy w niebezpieczeństwie.
– Służę królowej wiernie.
– Podsłuchując rządzących? – wykrzywił się pociesznie.
– A jak inaczej wiedzieć, co w trawie piszczy? – mruknął tamten.
– Słuchając błaznów – odparł z udaną powagą Stańczyk. – Tych z urzędu i tych, co gotowi wszystko ośmieszać. Mrowie takich w Polszcze! Nie wiecie, że u nas każdy każdego i wszystko leczyć chce? Jak nie ziołami – to drwiną i śmiechem. Bez żadnej zapłaty. Ot, z czystej potrzeby serca. Powinniście się tego od Polaków nauczyć.
– I co? Chorzy zdrowieją?
– Zdrowieją sami lekarze. Bo śmiech z szyderców jad wyciąga. Dlategom zawsze zdrowy, zdrowy, zdrowy! – roześmiał się Stańczyk podskakując i potrząsając grzechotką.
Pappacoda patrząc w ślad za nim mruknął:
– Żeby cię pokręciło!
Następnego dnia królowa weszła do komnaty Zygmunta.
– Powtórzył mi marszałek Wolski – zaczęła bez wstępu – że nie chcecie mieć Kmity starostą?
– Nie. Miałby zbyt wielką władzę. To niebezpieczne. A przy tym od bardzo dawna pragnie nim zostać Tarnowski.
Zdziwiła się.
– Wielki hetman koronny? I temu nie boicie się powierzać aż dwóch tak ważnych urzędów? Choć właśnie on może przy was urosnąć ponad miarę?
– Jaką? – zapytał król. – Nie mam takich obaw. I to jest mój człowiek.
– O, tak! – przyznała. – Są nawet tacy, którzy słyszeli, jak mówił, że gdy do owego urzędu doda jeszcze starościńskie prawo wykonywania sądowych wyroków, władza jego w Krakowie będzie waszej równa. Albo nawet większa.
– Wierzycie w te baśnie? – zapytał, zaczął jednak słuchać uważniej.
– Nie bardzo. Ale dziwne, że nigdy nikt nie powiedział tego o... Kmicie.
– Tarnowskiego urazić łatwo. Już raz groził złożeniem hetmaństwa – wahał się już Zygmunt.
– Wiem. Kiedy ominęła go wielka pieczęć koronna. Nie udały się zabiegi o kanclerstwo, tedy dziś chce zostać starostą.
– Nie lubicie go aż tak? – spytał, przyglądając się jej ciekawie.
– Nie wierzę mu. Jest nad miarę pyszny, żądny władzy. I sprzyja Habsburgom.
– A sprzeciwia się wam – dodał. – Ale wybierać trzeba: co lepsze...?
– Powiedzcie raczej: co gorsze? – nalegała.
– Czy Kmita, zarazem wojewoda krakowski i starosta, czy wielki hetman koronny, urząd starosty piastujący? – rozważał.
– Hetman o dziesiątek lat młodszy – westchnęła Bona – i pożyje dłużej jak dożywotni pan wawelskiego grodu.
– Niemiło... – mruknął król. – Do tego wielki hetman koronny...
– Wygrywający wszystkie bitwy – podkreśliła z pozorną bezstronnością, nawet z podziwem.
Spojrzał na nią i zachmurzył się nagle.
– Nie wszystkie – zaprzeczył – bo na ten raz przegra.
– On?
– Tak, i to ze mną – stwierdził, a jego głos nie był łagodny.
– Radam wielce – rzekła, z trudem ukrywając uczucie dumy z odniesionego zwycięstwa.
– Przegra zaś głównie dlatego – kończył Zygmunt – że wojewoda, choćby bardzo chciał, nie potrafi aż tak urosnąć ani być tak niebezpieczny, jak tamten, Bona tym razem zdradziła swego wielbiciela i wiernego sługę:
– Biedny Kmita – westchnęła. – Nie wie i nigdy się nie dowie, dlaczego na ten raz wygrał.
Jakoś w tydzień potem przed królem siedzącym na wysokim krześle w sali audiencjonalnej stali po obu stronach obaj przeciwnicy: Tarnowski i Kmita.
– Wysłucham uważnie obu stron. Oskarżacie się pono wzajemnie. Chcę wiedzieć, o co? Od was samych, nie od innych.
Zaczęli jednocześnie:
– Miłościwy panie... – i obaj umilkli.
– Niech zacznie starszy – orzekł Zygmunt.
– Nad urząd hetmana wielkiego w Koronie nie ma starszego...
– Nie dokończyłem – przerwał mu król – niech zacznie starszy wiekiem.
Wielmoże przez chwilę patrzyli na siebie z nienawiścią. Wreszcie Tarnowski przygładził włosy na głowie i rzekł:
– Pięćdziesięciu lat jeszcze nie mam. I mój włos nie siwy.
– Tedy słucham was, mości wojewodo – zwrócił się Zygmunt do Kmity.
– Z dziwnego, zaiste, pierwszeństwa przyszło mi korzystać. Ale dobre i ono. Przeżyłem więcej niż pół wieku i widziałem, miłościwy panie, niejedno. Ale takiej pychy, takiej żądzy władania jak hetmańska jeszczem nie widział. Mało mu, że pierwszy został w Polszcze wielkim hetmanem koronnym. Chce jeszcze teraz władać Krakowem, strzec bezpieczeństwa królewskiego zamku. Nie byto tego nigdy. I jakże to? Chce władać przeciwko mnie, bo nie ufa krakowskiemu wojewodzie? A może ze mną pospołu, bom przecie palatyn, zwierzchnik całego województwa?
– Ale nie grodu – warknął Tarnowski.
– Miłościwy panie! Wojewodowie przewodzili ongiś zbrojnej szlachcie w polu, ale starosta zawdy miał tylko prawo miecza i sądu. Czyżby godziło się hetmanowi rozsądzać zwaśnionych i zbierać podatki dla króla jegomości? A jeśli tak, może na przyszłą wojnę poprowadzę małopolską szlachtę... ja? Krakowski wojewoda?
– Chyba po to, aby ją przegrać? – dociął mu hetman. – Miłościwy panie! Z uwagi na waszą obecność hamować będę słowa cisnące się na usta. Jedno powiem: zdarza się, że przez czas jakiś wakują ważne urzędy. Tak do dziś nie jest obsadzony urząd kanclerski i Chojeński tylko podkanclerzym. Ale nie godzi się mężowi szukać białogłowskiej osłony, zabiegać u królowej o urząd dawany i zatwierdzany przez samego króla.
– Dowiedź, mości hetmanie, żem prosił i zabiegał! – prawie krzyknął Kmita.
– Zawieszam spór – orzekł król. – Wiadomo wam obu, że szlachta, zgodnie z prawem, niechętnym okiem patrzy na jedną rękę dwa urzędy dzierżącą. A dopóki na wojska zaciężne podatków płacić nie chce, jest siłą, która o pospolitym ruszeniu stanowi. Mości hetmanie! To wy, nie wojewoda, powiedziecie, gdy będzie potrza, szlachtę przeciw Turkom czy Wołoszy. I dobrze zważcie. Nie zarzuci wam ona wtedy, jako staroście, opuszczenia Krakowa? Pozostawienia grodu bez opieki? Nie znajdą się tacy, co zakrzykną: "Wracaj na starościński urząd, a takoż i nas puść do dom"? I co wtedy? Każecie powieść hufce hetmanowi polnemu? Bo i tak musi pilnować granic, stojąc z wojskiem w polu?
– Polnemu? Ja? – rzucił urażony Tarnowski.
– Nie? Tedy chyba lepiej, aby na czas wojny należną z urzędu opiekę nad podwawelskim grodem i samym zamkiem sprawował krakowski wojewoda.
– Ale wtedy on także dwa urzędy piastować będzie!
– Nie tak odmienne, a nawet sobie pokrewne. I sporów nie może być żadnych, bo wojewoda Kmita nie zechce się wynosić nad samego siebie – krakowskiego starostę. Namyślę się jeszcze, sprawę rozpatrzę. Ale doradzam, wysoko szacując obie podpory naszego tronu: poniechajcie ustawicznych waśni.
– Nie może to być! – wybuchnął Kmita.
– Nie może! – powtórzył jak echo hetman.
– Królewski przywilej: nie prosić, jeno rozkazywać – rzekł Zygmunt. – Ale na ten raz tylko doradzam. Wam ze mną pospołu budować trzeba, a niezgoda rujnuje. To i wszystko, com miał do powiedzenia.
*
Orszak ślubny Jadwigi Jagiellonki nie był tak wspaniały jak niegdyś principessy z Bari, ale królewna łatwo przebolała brak obiecanej setki rumaków dźwigających skrzynie z jej wyprawą. Musiała zadurzyć się w Joachimie naprawdę albo też uznać, że jako dwudziestodwuletnia panna nie powinna czekać dłużej na męża. Król tego dnia bardzo rad, że zabezpieczył przyszłość pierworodnej córy, zapomniał nawet o nękającej go podagrze i mimo swych sześćdziesięciu ośmiu lat wytrwał na zabawie po uczcie prawie do końca. Nie opuszczał też ani na chwilę królowej. Może obawiał się słownego starcia swej "gniewnej Junony" z którymś z Hohenzollernów, bo stawili się wszyscy trzej, z dawnym pretendentem do ręki Anny Mazowieckiej, Wilhelmem. Przyjechał już po nominacji na ryskiego biskupa i pierwszy raz wydał się królowej Bonie całkiem dorzecznym rozmówcą. Może dlatego, że już zupełnie nieszkodliwym?
Wesele Jadwigi kazało jej jednak zwrócić baczniejszą uwagę na własne córki. Najstarsza Izabela kończyła w najbliższych miesiącach siedemnaście lat i nie można było dłużej zwlekać ze znalezieniem dla niej męża. Jeżeli jednak pasierbica została żoną elektora, jej córce należało się więcej. Królewska korona? Tak, ale jaka i gdzie? Nikt z Habsburgów nie wchodził w grę, król francuski był od dawna żonaty...
Jak zawsze tylko w towarzystwie Mariny udała się po poradę do nadwornego astrologa, jednakże kula przepowiadała jakoś dziwacznie i na zapytania królowej dawała nietrafne odpowiedzi. Rozgniewana wyszła trzaskając drzwiami i wracając do swych komnat nie przestawała powtarzać:
– Zdumiewająca wróżba! Zdumiewająca! Pytam o Augusta, a słyszałaś, co powiedział? Stary głupiec. Jak mu uwierzyć? Każ natychmiast przywołać do mnie wszystkie królewny. Chcę je zobaczyć. Zaraz!
Przybiegły po paru minutach wszystkie cztery i matka kazała ustawić się im w rząd, według wieku. Za wystraszoną Izabelą stanęła czternastoletnia Zofia, dalej o rok tylko młodsza Anna, na samym końcu znalazła się Katarzyna – dziesięciolatka. Królowa zasiadła w fotelu przed tą żywą drabinką i przez chwilę w milczeniu przyglądała się córkom. Żadna nie dorównywała urodą ani jej samej, ani Augustowi, wszystkie jednak były świeże, proste jak świece i dosyć wdzięczne.
Powiedziała po bardzo długiej chwili milczenia:
– Orzekły gwiazdy, że jedna z was będzie władcą Polski. Mówiły, że królem, ale astrolog nie dowidzi, bardzo już stary. Tedy myślę, że będzie królową. Zrozumieć tego nie sposób, ale podobno sic volunt astrae. Tedy która z czterech? Izabela zobaczyła raz jeden Zapolyę i od tego czasu chodzi jak błędna.
– Miłuję węgierskiego króla – westchnęła najstarsza. – I mogłabym zostać królową.
– Może. Ale nie polską. Odsuń się! Tedy jedna z trzech. Która? Wedle starszeństwa – Zofia.
– O rok jeno starsza – pisnęła Anna.
– Nie pytałam ciebie o zdanie – zgromiła ją matka.
– Ale ja chcę być królową! – upierała się Anna.
Jednakże Bona patrzyła już nie na nią, tylko na Katarzynę.
– A ty? Chcesz nią być także? Może kiedyś... francuską?
– Wolę italską – wyszeptała, czerwieniąc się, dziesięciolatka.
– W Italii nie ma już królów ani królowych – powiedziała z żalem i goryczą Bona. Rzuciła okiem raz jeszcze na całą gromadkę, po czym zwróciła się do Mariny.
– Każesz przygotować astrologowi szczegółowy horoskop dla każdej z tych trzech. Ciekawe, która? I jakim sposobem? August nie ożeni się przecież z... siostrą? – A widząc uśmiechy na twarzach córek, krzyknęła: – Nie uśmiechać się! Nie wykrzywiać! Królowe nie robią min! Va bene! Możecie odejść.
W Krakowie, na Wawelu, ścierały się od powrotu królowej dwa obozy, starając się wpływać na coraz bardziej niezdecydowanego, a często biernego starego króla. Jego spokój i wspaniała postawa monarsza myliły wielu, ale nie wprowadziły w błąd ani doradców, ani zwłaszcza Bony. Toteż wkrótce za jej wolą i zgodą biskup Gamrat stał się bliskim współpracownikiem Kmity i często wzywał do siebie kanclerza Alifia. Ci dwaj rozumieli się dobrze, obaj bowiem kochali stare pergamina i księgi przywożone im z Italii, z Francji i z Niemiec. Piotr Gamrat prowadził tryb życia zupełnie świecki, umiał jednać sobie przyjaciół i był przewidującym politykiem, zręcznym graczem. Alifio, wykładający prawo rzymskie na Akademii Krakowskiej, wdawał się chętnie z biskupem w uczone dysputy i jedyną rzeczą, która kładła się cieniem na ich przyjaźń, była rozrzutność Gamrata, jego zamiłowanie do uczt i zabaw przy dźwiękach własnej, wyśmienitej kapeli. Lubił przepych, piękne niewiasty i posądzano go, nie bez podstaw, o utrzymywanie bardzo bliskich stosunków z Dorotą Dzierzgowską oraz o zdradzanie jej z pięknymi mieszczkami, nazywanymi pogardliwie przez lud "gamratkami". Mimo że w swoim płockim biskupstwie rządził się świetnie, mając czas na wszystko i wglądając we wszystkie sprawy kościelne, bywał coraz; częstszym gościem na Wawelu, niepokoił czujnych doradców Zygmunta – Chojeńskiego i Tarnowskiego. I może to było przyczyną, że jakoś w rok po weselu Jadwigi, ponieważ Bona wciąż nie wyjeżdżała na Litwę, zgłosił się do Zygmunta na tajne posłuchanie sam hetman. Król wolał jednak mieć świadka rozmowy, której przebiegu przewidzieć nie umiał, i ochmistrz Wolski, wprowadziwszy Tarnowskiego do komnat królewskich, pozostał przy swoim władcy.
Gość rozpoczął rozmowę od słabego uzbrojenia zamków granicznych, ale zaraz potem przeszedł do spraw zgoła nie wojskowych.
– Najjaśniejszy panie – mówił – mija już wiele miesięcy, odkąd po śmierci Tomickiego wakuje kanclerstwo wielkie koronne i...
– Co z tego? – przerwał mu król. – Chojeński dobrze sprawia się na podkanclerstwie.
– Tak, ale słychać, że najjaśniejsza pani chciałaby widzieć kanclerzem biskupa Gamrata. A wówczas, jeśli zjedzie do Krakowa na stałe także jako tutejszy biskup, ten wszechmocny już teraz triumwirat...
Król przerwał mu znowu:
– Jak? Wszechmocny? Rządy triumwiratu? Czy mnie słuch nie myli? Czyżbym was widział nie na wawelskim zamku? Wciąż jeszcze królewskim?
– Miłościwy panie, próżno przeczyć – nalegał hetman. – Od nominacji Kmity na starostę, a Gamrata na komisarza dóbr królewskich na Mazowszu i płockiego biskupa, są oni, z woli królowej, potęgą. Działają jak chcą.
Zygmunt Stary zwrócił się do Wolskiego.
– Słyszałeś, marszałku, o Gamracie jako przyszłym kanclerzu?
– Nie chcę kłamać. Słyszałem.
– Gamrat! Wszędzie on, do wszystkiego zdatny! – mruknął król.
– Na Mazowszu i w Koronie!
– Ale mniej groźny na obiecanym mu biskupstwie krakowskim niźli na urzędzie kanclerza – zauważył hetman.
– Dowiem się od królowej, ile jest prawdy w tych opowieściach – rzekł Zygmunt. – A Gamrat nie dostanie krakowskiego biskupstwa. Przynajmniej nie teraz...
Wolski nie omieszkał powtórzyć tej rozmowy królowej i Bona, słuchając relacji ochmistrza dworu, aż pobladła z furii. Chciała widzieć się natychmiast z Zygmuntem, ale ten zasłonił się chorobą, poza swoim zdrowiem o niczym rozmawiać nie chciał i, wróciwszy do swoich komnat, królowa wywarła gniew na kilku dworkach.
– Wyjdźcie! – krzyknęła. – Prędzej, prędzej!
Chwyciła srebrną tackę i cisnęła nią w Annę. Uciekły wszystkie, tylko Marina spytała, już w progu:
– Mam zostać?
– Si. Albo nie, idź stąd. Wróć! Zawsze ciebie nie ma, kiedy duszę się z gniewu. Otwórz okno. Santa Madonna! Cóż to za kraj, w którym Tarnowski więcej może od królewskiej małżonki!
– Hetman nie został ani starostą, ani kanclerzem – przypomniała Marina.
– Ale odegrał się teraz. Gamrat nie dostanie krakowskiego biskupstwa! Co znaczą moje obietnice? Warte tylko śmiechu, śmiechu! I kanclerzem zostanie na pewno Maciejowski. Zamknij okno! Za zimno. Czemu patrzysz tak na mnie, jak kiedyś, w Bari, kiedy byłam małą principessą, bambiną? Jestem na Wawelu królową. Zapamiętaj! Władczynią. To nie Bari!
– Nie Bari – westchnęła z żalem dworka.
– Jak śmiesz! – zgromiła ją Bona. – Stulta! Stulta! Wyjdź! Presto!
*
Nie pomyliła się widząc teraz, po śmierci Szydłowieckiego, najgroźniejszego przeciwnika w hetmanie. Nie minęło parę tygodni, gdy król poprosił ją o przyjęcie wraz z nim Tarnowskiego. Powiedziała do Alifia: "Znowu ten", ale nie odpowiedziała odmownie i tak, ku swemu zdziwieniu, hetman stanął tym razem przed obliczem pary królewskiej.
Szło mu o rzecz ważną: najazd Szujskiego na ziemie litewskie, najazd, o którym wiedziała już królowa, z tego nawet powodu odwlekając swój wyjazd do Wilna i sprowadzając stamtąd Pappacodę wraz z osobistym skarbcem. Słuchała więc tym razem uważnie wywodów Tarnowskiego.
– Najjaśniejszy panie, Litwa bez dalszej pomocy wojsk koronnych nie zdoła odeprzeć najazdu Szujskiego. Padł już Homel. I choć moje roty po raz pierwszy rozrywając mury minami i petardami zdobyły Starodub, z braku pieniędzy zaciężne wojsko rozpuścić wypadło. Trzeba będzie zawrzeć rozejm, oddając Homel.
– Oddając Homel? – spytała Bona. – A szlachta litewska?
– Czeka – odparł – aż ruszą nasi panowie. Ale dla Korony nie mniej ważna wyprawa na "Wołoszę. Umocnić się i tam wypadnie jeszcze w tym roku.
– Albo nieco później – sprostował król. – Tak czy inaczej, zwołać trzeba pospolite ruszenie.
– Zwołane już na lipiec, miłościwy panie, ale szlachta zbiera się pod Lwowem opornie. To już nie to rycerstwo, co dawniej. Dziedzice, bogacący się na zbożu spławianym Wisłą do Gdańska. Sarkają, że musieliby wojować z Wołoszą latem, w same żniwa.
– Pora niesposobna, ale innego wyjścia nie ma. Ja sam stanę na czele wojsk.
– Miłościwy panie! Jak śmiem sądzić, szlachcie dodałby zapału przyjazd do obozu Waszej Królewskiej Mości razem z królem... młodym.
– Z Augustem? Po co? – żachnęła się Bona.
– Powinni zobaczyć, poznać młodego pana – tłumaczył hetman. – A i on na wyprawie wołoskiej mógłby się pokazać godnym krwi ojców.
– Wasza miłość chyba nie pozwoli... – zwróciła się do małżonka. Ale Zygmunt chciał, aby Tarnowski mógł stwierdzić, że nie ulega żonie.
– Czemu? – spytał. – Niech wypróbuje swoją świetną zbroję. Niech jedzie pod Lwów. Może, zamiast sarkać, szlachta zacznie wreszcie wojować.
– Oby to były prorocze słowa, najjaśniejszy panie – skłonił głowę hetman.
I po chwili wyszedł rad z uzyskanej obietnicy, a królowa, natknąwszy się na milczenie Zygmunta, zaraz potem wróciła do siebie rozważając, co to było: słynny upór Jagiellonów? Bo nie kamienna twarz Szydłowieckiego czy też Tomickiego, którzy mieli wolę żelazną. A w takim razie... Tak, to była bierność unikająca walk i sporów, łagodność człowieka, któremu losowe wypadki nakazywały udawać srogość. Bene. Z tym poradzi sobie łatwiej niż z determinacją i silną wolą Tarnowskiego. Kobiece sieci intryg oplątujące ofiary i... dukaty, zawsze dukaty. Dobrze, że Pappacoda zjedzie na Wawel ze skarbcem już w najbliższych tygodniach...
Po namyśle kazała prosić do siebie młodego króla i postanowiła przyjąć go w obecności swoich doradców: Alifia i Wolskiego. Ku swojemu zdumieniu usłyszała za drzwiami ciężkie kroki tak niepodobne do krojów młodzika i po chwili do komnaty wkroczył rycerz zakuty od stóp do głów w przepyszną złotą zbroję. Stanął przed królową i dopiero wtedy uchylił przyłbicy. Patrzyły na nią zawsze podziwiane czarne oczy Sforzów, ale patrzyły z taką powagą, z taką dumą, że zacisnęła mocno ręce na poręczach fotela. Więc jednak... Chce być rycerzem, chce – jak dziecko – zabawić się w wodza, poprowadzić innych do walki. Przeklęty hetman! Czyżby nie rozumiał, że to ostatni z Jagiellonów? Że należy go strzec, osłaniać przed każdym niebezpieczeństwem?
Pohamowała z trudem gniew i zaczęła mówić chłodno, ale spokojnie:
– Kazałam was prosić, bo słyszę od obu panów wieść dziwaczną. Pono macie chęć ulec naleganiom Tarnowskiego? Pociągnąć razem z nim na wojnę z Wołoszą?
– Mam siedemnaście lat, a jeszcze nigdy nie byłem w obozie – powtarzał jak zapamiętaną lekcję słowa hetmana.
– Co za zapalona głowa! Wojna! Na niej król-rycerz. Zwycięzca! O Dio! Nie miałabym nic przeciwko temu, ale... – udała wahanie i dokończyła po chwili – doszły nas wieści, że pod Lwowem szlachta sposobi się nie na wyprawę, tylko do buntu. I spodziewać się tam trzeba raczej rokoszu niż wyruszenia w pole.
Zachrzęściła zbroja, prawa ręka dotknęła miecza.
– Czuję w sobie dość siły, aby stawić czoło zuchwałości poddanych – oświadczył dumnie August.
– Ty? – zdziwiła się. – Siły?
– A czemu nie? – odparł urażony.
Próbowała uśmiechnąć się do złocistego rycerza.
– Bene. Powiedzmy, że ją masz! Tedy powinieneś trzymać się na uboczu i pierwszy raz stanąć twarzą w twarz z tamtymi dopiero, gdy namiętności wygasną. Król nadto popuścił cugli tej rozhukanej zgrai. Twoje zadanie: pokazać się szlachcie już opanowanej przez niego, ukorzonej. Pokazać się w całym blasku i majestacie. A więc nie teraz.
Ale August nie ustępował.
– Pospolite ruszenie nie powinno posądzać o brak męstwa żadnego ze swoich królów – odparł.
– Władza ma także ciernie – westchnęła. – Zostaw te drobne rany i ukłucia najjaśniejszemu panu. Wierz mi, lepiej wsławić się zwycięskim bojem niż poskromieniem rokoszu.
Odpowiedział bez namysłu.
– Myślę inaczej. I pojechać muszę.
Dopiero wtedy uderzyła pięścią w poręcz krzesła.
– Nie! Basta! Nigdzie nie pojedziesz.
Milczał przez chwilę, a potem oświadczył:
– Odwołam się do króla. Do ojcowskiego zezwolenia...
– A? Do ojca? Chyba że tak. – Opanowała się na tyle, aby powiedzieć: – Bene. Mości marszałku, zechciejcie odprowadzić młodego króla do najjaśniejszego pana. Będzie jak zawsze. Jak on postanowi.
Przyłbica opadła w dół, zakuty w złotą zbroję rycerzyk poszedł przodem, za nim powlókł się niechętnie Wolski.
Dopiero wtedy cisnęła o ziemię stojącą obok cenną wazę, która rozprysnęła się w drobne kawałki. Patrząc na nie krzyknęła do Alifia:
– Słyszeliście?! Chcą go roztrzaskać jak to szkło. Silny? On silny?
Maledizione! Każcie przywołać do mnie Dianę di Cordona.
– Teraz, kiedy August zamyśla...? – zdziwił się kanclerz.
– Właśnie teraz. Dlatego, że chce! Pośpieszcie się, czekam.
Diana di Cordona weszła poprzedzana przez Marinę, ale tę królowa odesłała ruchem ręki. Kiedy zostały same, spytała:
– Ile miałaś lat, gdy wyjeżdżałyśmy z Bari?
– Szesnaście – odparła zmieszana.
– A więc jesteś niewiele młodsza ode mnie. I śmiesz... Nie zaprzeczaj! Dowiedziałam się o tym ze zgrozą. Śmiesz deprawować to pacholę? Pono jeszcze na Litwie...
Dworka upadła do jej nóg.
– Miłościwa pani... Miałam wracać do Italii dziesięć lat temu, aby poślubić bogatego markiza. Wasza Królewska Mość nie puściła mnie wtedy z Niepołomic, bo słabowała sama i był czas zarazy. Zostałam i... Mój ród jest zbyt znakomity, abym wyszła tu za jakiegoś Morawca czy Ostoję... Zresztą, w tym kocha się Anna.
– Anna? – przerwała jej zaskoczona królowa.
– Si. I on od pobytu na Litwie zdaje się jej sprzyjać. Ale nie o tym chciałam mówić...
– Nie o to pytałam – sprostowała chłodno Bona. – A więc? Co łączy ciebie z młodym królem?
– Miłuję go – szepnęła podnosząc piękną głowę. – Jak syna, jak kochanka... Jest taki gorący, namiętny, ciekawy niewiast, że pomyślałam... Może lepiej, że to ja nauczę go ars amandi niż jakaś litewska dworka. Z całą czcią, z uwielbieniem dla przyszłego króla...
– Już króla – przerwała chłodno Bona. – Ale jako taki nie będzie twój. To może być tylko miłość ulotna, krótkotrwała. I nie ścierpię jej na moim dworze!
– Miłościwa pani! Błagam, proszę pozwolić mi zostać na Wawelu. Zrobię wszystko, wyrzeknę się jego, gdy będzie trzeba, ale jeszcze nie teraz, nie teraz...
Udawała, że namyśla się, waha, choć pewien plan dojrzał w jej umyśle od chwili, gdy wezwała do siebie Augusta.
– Bene. Nie teraz. Ale za tę zgodę żądam ślepego posłuszeństwa. We wszystkim.
– Si, si! Zrobię, co tylko miłościwa pani rozkaże – szeptała Diana.
– W tych dniach zostanie kupiona dla ciebie kamieniczka tuż przy Bramie Floriańskiej. Zostaniesz na zamku, ale przyjmować młodego króla będziesz tylko tam, i to zawsze samego. Żądam zachowania ścisłej tajemnicy. Nikt nie może wiedzieć, że przyjmujesz tam... kochanka.
– O Dio! To cud prawdziwy... Grazie! Grazie!... Tylko że... Anna domyśla się.
Bona zmarszczyła brwi.
– Wiem o tym. Ale Anna niedługo już będzie na Wawelu. Wyjdzie za Ostoję i zamieszka w dobrach, które dostanie w posagu za wierną służbę, tuż pod Krakowem. Tak więc masz milczeć i wypierać się wszystkiego. Jak mogłabyś kochać chłopca o tyle lat młodszego od siebie?
– Nie mogę, wiem – powiedziała z rozpaczą. – Nie powinnam. Ale także nie potrafię przestać miłować. Cieszyć się jego radością, gorącym...
– Przestań! – rozkazała Bona. – Nie ciekawam żaru, który was spala. Bacz tylko, aby nie przepalił tego, który za parę lat pojmie za żonę jakąś królewnę, aby dać dynastii syna. I strzeż go przed narażaniem życia, przed uleganiem namowom innych rycerzy, aby pociągnął z nimi na wojnę. On musi ocaleć dla tronu, dla dobra Jagiellonów. Czy mówię dość jasno?
– Tak, miłościwa pani. A gdyby... Tak bardzo chciał, abym zobaczyła go w złotej zbroi!
– No, no! Nie trzeba podsycać tej chętki. Rozpiera króla pycha duma rycerska i utwierdzać go w niej nie wolno. Twoim zadaniem będzie zatrzymywać Augusta zawsze w Krakowie. Jeśli potrafisz, jeżeli obiecasz, że będziesz posłuszna tym rozkazom, dostaniesz w najbliższym czasie ową kamieniczkę przy Floriańskiej.
– Będę się starała ze wszystkich sił.. i Będę najwdzięczniejszą ze sług i najszczęśliwszą z niewiast – szeptała Diana wpatrzona w królową z wdzięcznością, z oddaniem.
– Bene. W czerwcu, w czasie nocy świętojańskiej, trzymaj się od niego z dala. Niech przyjdzie do ciebie potem, po północy. Roześmiała się nagle, trochę złośliwie.
– I przyniesie kwiat paproci. To śliczna polska legenda... Oznacza odnalezione szczęście. Wstań!
Ale Diana di Cordona klęczała dalej, powtarzając, pełna podziwu:
– Jedna jest tylko tak łaskawa, dobra i mądra królowa. Jedna jedyna. Principessa z Bari...
W tym samym czasie, kiedy hetman przechwalał się przed swymi druhami, że zmusił zniewieściałego młodzianka do przywdziania zbroi i że nie będzie go oszczędzał w nauce szermierki ani w walkach wręcz – Zygmunt August w bogatym stroju z aksamitu i złotogłowiu zaglądał w swojej komnacie do szkatuły pełnej pięknych klejnotów, w których kochał się od dziecka. Były tam kolie z szafirów i rubinów, piękne bransolety, pierścienie, cenne monety i gemmy. Pierwsze z tych monet otrzymał w darze od matki, teraz finansował jego kosztowną pasję bankier ojca, Seweryn Boner.
Wybierał długo i ze znawstwem, chciał bowiem przynieść Dianie w noc świętojańską klejnot przypominający kwiat paproci, o którym przypomniała mu żartem. Była od jakiegoś czasu zupełnie inna, ale tym bardziej pożądana: chłodna i z pozoru obojętna na wawelskich komnatach, a pełna żaru w kamieniczce przy Floriańskiej, którą kupiła, otrzymawszy spadek z Hiszpanii od bocznej linii di Cordona. Ich gniazdko, tak niespodziewanie zdobyte i nie znane nikomu, odwiedzał rzadziej, niżby chciał, i zawsze po konnej przejażdżce wieczornej, którą od lat odbywał w asyście tylko Ostoi. Ale teraz, kiedy ten postanowił poślubić Annę, będzie niełatwo o tak oddanego, zaufanego dworzanina. Może Lasota? Jest młodszy od tamtego i także skoczyłby za nim w ogień. A przy tym to jego człowiek, podczas gdy mąż Anny mógłby ulec wpływom królowej... Jak dobrze, że matka nie wtrąca się do jego miłosnych spraw, że nawet zachęca do zabaw, festynów, pląsów! Tak przenikliwa, a nie wie? Bene, nie dowie się nigdy. Dom przy Floriańskiej potrafi strzec swych tajemnic...
Ofiarował Dianie piękną broszę wysadzaną diamentami, świecącymi jak od rosy błyszczy kwiat paproci. Miasto było niemal wyludnione, wszyscy pociągnęli nad Wisłę, po której płynęły wianki ujęte w obramowanie z gorejących ognisk. Dymy snuły się też od stosów rozpalonych za bramami miasta, na błoniach i w dąbrowach.
Tej nocy Diana obejmowała go i pieściła tak gorąco, że kiedy leżeli już zmęczeni w szerokim łożu, zapytał, czy nie powinien częściej zrywać dla niej kwiatu paproci.
Roześmiała się, zaprzeczyła, lecz po chwili zapytała, kładąc głowę na jego piersiach:
– Ale dziś przynieśliście ten diamentowy kwiat chyba nie jako pożegnanie przed wyruszeniem na wyprawę wołoską?
Milczał chwilę, ponieważ jednak nie skłamał jej jeszcze nigdy, rzekł:
– A czemuż by nie?
Objęła go mocno, czule.
– Bo powiedziałyby o tym gwiazdy. A one milczą. Przeciwnie, obiecują nam kilka niezwykłych dni szczęścia i dopiero potem...
– Co potem? – nalegał.
– Boję się powtórzyć... – szepnęła.
– Jakieś niebezpieczeństwo? – pytał. – Niedobra konstelacja?
– Bardzo zła. Strzeż się, Auguście! Możesz, aż pomyśleć straszno, wcale nie wrócić. Albo wrócić i nie zastać mnie już tutaj, w tym domu.
Nie rozumiał.
– Ależ, na Boga! Dlaczego, dlaczego!
– Nie wiem! Sama nie bardzo rozumiem. Ale gwiazdy nie mylą się nigdy. Mówią, że mogę zostać sama, a wtedy powinnam wyjechać... Obiecaj mi jedno: odłożysz ten wyjazd na trzy tygodnie. Bene. Na dwa. A potem znowu zapytam maga. Może konstelacja będzie już inna? Może astrolog...
– Wierzysz w jego wróżby? – przerwał.
– Wierzę w ciebie. Będziesz kiedyś wielkim królem. Jeżeli...
– Dokończ! – rozkazał.
– Jeżeli nie zginiesz młodzieńcem...
– A... Więc tak brzmi owa wróżba? Dlaczego milczysz? Powiedz właśnie tak?
Przyznała, obsypując pocałunkami jego czoło, oczy, szyję:
– Tak właśnie. A zresztą... Kilka dni szczęścia to niewiele. To bardzo mało. Potem zrobisz, jak zechcesz.
– Zapewne – rzekł po chwili wahania.
– Och! Kamień mi spadł z serca. Grazie! Grazie! Nawet nie wiesz, jak bardzo ciebie kocham. Jak mi jesteś potrzebny...
Zbliżał się lipiec i w myśl danej Tarnowskiemu obietnicy Zygmunt Stary pociągnął ze swym orszakiem i zbrojnymi hufcami na wojnę z Wołoszą. Zwołana na pospolite ruszenie szlachta najpierw zbierała się niemrawo, ociągając się i z żalem patrząc na bielejące żyta, wreszcie zaczęła radzić, jakie warunki postawić królowi, gdy ten zjawi się pod Lwowem. Nieświadomy burzy, która go czeka, Zygmunt kazał wyruszyć w dwa dni po sobie młodemu królowi. Bona żegnała syna ze łzami w oczach, Diana ponawiała ostrzeżenia i donosiła o fatalnej konstelacji gwiazd. August wyruszył już bez tej ochoty, która go spalała parę miesięcy temu, w dodatku czuł się wśród wybranego rycerstwa i przydzielonych mu wodzów musztrowanym pacholęciem, a nie królem. Istotnie, na polecenie hetmana jadący u jego boków kasztelanowie zaczęli odbywać z nim na postojach wojenne narady i zalecali ćwiczenia w walce wręcz oraz potykanie się na koniu z wybranymi przez nich osiłkami.
O tych musztrach i trudach marszu doniósł natychmiast Bonie przydzielony do orszaku króla Ostoja i królowa powzięła decyzję: sprzeciwi się zarówno woli męża, jak i hetmana. Zasiadła więc do pisania listu, który miał być dostarczony synowi jeszcze przed dotarciem do Lwowa.
Tymczasem na łąkach, na których zbierało się pospolite ruszenie, działy się rzeczy dziwne: kasztelan Piotr Zborowski i krakowski sędzia Mikołaj Taszycki w otoczeniu szlachty z równie godnych rodów zaczęli buntować zbierającą się na wojnę brać szlachecką. Zborowski, wstąpiwszy na przewróconą beczkę po piwie, wołał:
– Mości panowie! Czas wystąpić do zgoła innego boju niż o Wołoszę, do boju o nasze gwałcone prawa. Urzędy senatorów mianowanych na ostatnim krakowskim sejmie winny być odebrane, służą oni bowiem nie tyle Koronie, co królowej. Król łamie odwieczne prawa, narzucił Polszcze za swego życia drugiego władcę, rodzonego syna. Egzekucja praw i dóbr uchwalona przez sejmy wciąż niedokonana. Skarb pusty i na wojsko zaciężne pieniędzy brak, tedy zwołano tu nas na pospolite ruszenie. I to kiedy? W same żniwa! Mości panowie! Pókiż tego?! Na Wawelu królowa tyle znaczy, ile sama chce, a tyle chce, ile jej się podoba. Będziemyż cierpieć, że ta jej władza nie jest określona żadnymi granicami? Że w tyranię się zmienia?
Pan Taszycki dodał jeszcze swoje zarzuty:
– Szlachta ma płacić podatki? Jakże to, kiedy beneficja kościelne są od nich wolne. Uchwalimy podatki i ruszymy na wyprawę, jeżeli zapłacą także wszyscy duchowni. A nie zechcą – odebrać im posiadane dobra!
I zaraz odezwały się ze wszystkich stron okrzyki, protesty, żądania:
– Znieść sądownictwo duchowne nad świeckimi!
– Inaczej nie pójdziem na wojnę!
– Panowie bracia! Spisać wszystkie żądania!
– Będzie ich ze dwadzieścia.
– Co tam dwadzieścia! Trzydzieści mało. Niech królowa zaniecha dla siebie skupu dóbr!
– Dosyć tych rządów białogłowskich!
– Niech cofnie przywileje dla swoich zauszników.
– Nie sprzedaje beneficjów!
– Nie zmienia naszych obyczajów! Tu nie Italia.
– Tak jest! Wyniosła syna na tron, a na koronację nie było naszej zgody!
– Była, ale wymuszona. Toteż nigdy więcej elekcji vivente rege! Żadnego łamania naszych praw! Polskich, prastarych!
Pan Zborowski znów zabrał głos:
– A jeszcze dodam: co to za króla szykuje dla nas królowa? Młodzian wychowany wśród zgrai dziewcząt, z dala od spraw wojennych i politycznych, jakim może być władcą? Wiadomo wam, ile nieszczęścia spadło na niejedno państwo z powodu złego wychowania książąt?! Ot, choćby Ludwika czeskiego.
– Ile narodów zginęło z powodu ich zniewieściałych obyczajów? Czekaliśmy na przybycie do obozu młodego króla. Gdzie on jest, pytam? Gdzie jest?! – krzyczał już Taszycki.
– W Krakowie czas marnuje! – ktoś wrzasnął.
– Wśród zabaw i pląsów!
– W zbroi nie widział go jeszcze nikt. A czemu?
– Do rzeczy! Do rzeczy! Będziemy żądać zwolnienia z urzędów cudzoziemców?
– Tak! Tak! – wołali zgodnym chórem.
– Usunięcia Italczyków z Wawelu?
– Tak! Tak!
– Drukowania w naszym języku kronik, praw, a zwłaszcza Pisma Świętego?
– Tak! Polski język w druku. Nasz, polski!
– Panowie bracia! I rzecz najważniejsza. Ograniczyć trzeba prawo zwoływania pospolitego ruszenia.
– Tak jest! Ograniczyć!
– Nigdy w czas żniwny!
– Tak! Otóż to! Nigdy w żniwa!
Pan Taszycki, spisujący żądania, podniósł rękę i zawołał:
– Naliczyłem trzydzieści pięć punktów. Są jeszcze jakieś żądania?
– Odtąd król nic nie postanowi bez woli posłów!
– A tym bardziej królowa. Punkt trzydziesty szósty!
– Nic bez zgody sejmu!
– Nic bez nas!
– Nic! Nic! Nic!
Rozbłysły w słońcu wyciągnięte z pochew i uniesione w górę szable. Twarze były rozgorączkowane, usta otwarte do krzyku. Pospolite ruszenie zwołane przez króla zmieniało się z wolna w rokosz przeciwko niemu...
Zygmunt Stary nadjechał po paru dniach od jego wybuchu i stanął kwaterą w pobliskim dworze, z dala jednak od wrzasków i niekończących się przemówień. Przez wiele dni czekał na syna, rozmawiał z przywódcami buntu, po czym zabrał się sam do odczytywania słynnych już trzydziestu sześciu żądań. Gryzł wargi, gdy oko jego padało na wyrazy "królowa", "Italczyki". Boże mocny! Toż matka tylu królów, jego rodzona matka była Rakuszanką, a nikt jej nie wypominał, że pochodzi z rodu Habsburgów. Toż jego pierwsza żona Barbara zwała się Zapolya, a nikt jej nie odsyłał do Siedmiogrodu. Czyli nie o nację szło, tylko o żądzę władania, o wtrącanie się do spraw mężów i rycerzy. A może on był zbyt uległy? Kiedy wróci do Krakowa z wyprawy, która musi dojść do skutku, wyjaśni jej, że...
Ale ona była jak zwykle szybsza i późnym wieczorem, kiedy już na łąkach zacichło, pokojowiec z pochodnią w ręku wprowadził do dworku najjaśniejszą panią. Ciemny kaptur mimo upału otulał jej głowę i część twarzy. Gorzały tylko oczy: wielkie, niespokojne.
Wstał na jej powitanie, ale gdy usiadła, odrzucając płaszcz i kaptur, rzekł z niechęcią w głosie:
– Nie przeraziły was obnażone szable?
I pokazał jej pergamin ze spisem żądań.
– Od szabel groźniejsze ich żądania.
– Jeśli ustąpicie – ostrzegła – będziecie już mieli ręce związane na zawsze.
– Ależ to nie zwykła ruchawka, to rokosz! Piękny skutek zwołanego na wojnę pospolitego ruszenia... – mruknął.
– Gdybyśmy mieli w skarbcu królewskim dość złota na żołd dla stałego wojska, oszczędziłoby to nam wstydu – odparła. – A tak słyszę, że od dwóch tygodni gardłują. Wyrżnęli pono w sąsiedztwie wszystkie kury. Wojownicy, rycerze! Krzyczą, że przed żniwami nie chcą wojny.
– Może wiecie i to, że przezwali ją kokoszą?
– Widać na inną ich nie stać – rzuciła wzgardliwie. – Zaperzone koguty! Ośmielili się wypomnieć, jako bezprawną, elekcję Augusta! Tego już nadto! I dosyć poniżania majestatu!
– Mówicie to wy? Właśnie wy? – pytał. – Tedy chciałbym wiedzieć, co znaczy to pismo?
Bona spojrzała w list, który jej z daleka pokazał król.
– Ten list?
– Właśnie ten. Zawróciliście Augusta z drogi? On także nie chce brać udziału w żadnych walkach?
– Może i chce, ale nie powinien. Pomyślcie, jedyny syn! Gdyby zginął...
– Jechał bezpiecznie u boku kasztelana, kiedy dogonił go wasz posłaniec – przerwał król.
– Szczęście, że dogonił. Bo po tych wszystkich walkach wręcz i próbach wojowania całkiem z sił opadł. Pomyślcie tylko: jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy na Wołoszę! Santa Madonna! W tym była jakaś myśl zła, przebiegła. I dlatego wyrwałam go z rąk waszych rycerzy i zawróciłam do Krakowa.
– Mógł przybyć tutaj – upierał się.
– Po co? Żeby wysłuchać drwin? Zarzutów? Doniesiono mi już: bawidamek, kukła bezwolna...
– Możecie zaprzeczyć? – zapytał surowo.
– Nie! Ale słuchać tego nie chcę! Gdyby był inny, kto wie, czy zdążyłabym ufortyfikować twierdze na pograniczu, wykupić liczne sołectwa, odebrać królewszczyzny? Byłby kukłą nie w moich rękach, tylko litewskich magnatów. Krzyczałby może razem z nimi: "Nie chcemy reform, pomiarów, ochrony puszcz i leśnego zwierza". Bo to przecie ziemia tak samo ich jak jego. Wielki książę litewski! Dux Lithuaniae! Boże Święty! Czyż nie lepiej, że zamiast spiskować przeciwko mnie i urągać waszej starości, on po prostu rośnie? Dojrzewa?
– I tańczy – mruknął, spojrzawszy na spis zarzutów.
– Si! Si! Kocha się w pląsach, w dźwiękach lutni, w pięknych klejnotach... Unika wojen, tak! Czyżby to wadziło wam, którzy pono tak miłujecie pokój, żeście gotowi pójść na wszelkie układy? Żeście dla świętej zgody rodzoną córkę wydali za Brandenburczyka, choć powinniście wiedzieć: kiedy Hohenzollerny będą mogli pozbawić nas potęgi, nie omieszkają tego uczynić.
– Na razie książę Albrecht... – usiłował odparować zarzuty, zamiast przejść do ataku.
– Na razie! – przyznała. – Bo odparłam wszystkie jego próby naruszania granic! Sama! Bez was i bez Augusta. To wówczas toczyła się białogłowska wojna. I dziwna rzecz, wtedy nie obchodziła nikogo. Nie gorszył się nikt! A teraz? Teraz to zwykły bunt! Karły miotają nam kamienie pod nogi. Nie rozumieją tego, co inne, silniejsze od nich narody, tedy próbują szydzić i pluć. Zaiste! To rzecz o tyle łatwiejsza od prawdziwej naprawy Rzeczypospolitej! I od jej obrony. Pan Zborowski i Taszycki wiedzą, jak podburzać brać szlachecką. Tylko że mnie nic nie zmusi do wysłuchiwania ich zarzutów i obelg! Nie wiem, co myślicie wy, ale ja nie chcę być malowaną królową. I nie dam sobie spętać rąk!
Wstała i wyszła niezatrzymywana przez króla, który przeniósł wzrok z Bony na pismo rokoszan i po chwili, zaciskając usta, zmiął je w ręku. Jednakże po namyśle rozprostował pergamin i znów pochylił się nad nim...
Rokosz trwał już parę niedziel, zboża zostały zżęte przez chłopów, a szlachta nie przestawała dorzucać do listy coraz to nowych postulatów.
Wreszcie zniecierpliwiony tym król oznajmił, żeby wybrali delegatów i zjawili się w namiocie, który kazał rozbić na skraju łąki.
Przyjął kilku przywódców w całym majestacie, siedząc na wzniesieniu w głębi namiotu. Nie prosił, aby podeszli bliżej, tylko od razu zaczął przekazywać to, co nocami obmyślał:
– Z wami tylko, panowie Zborowski i Taszycki, mówić pragnę, bo zbyt głośny krzyk stare uszy głuchymi czyni. Słyszę, że to wy, nie kto inny, byliście sprawcami rokoszu. Ale jako sędzia ziemski pan Taszycki dobrze wie, że bunt przeciw monarsze jest prawem zakazany. Na szczęście słyszę, że ostatnio uspokoiły się nieco wzburzone umysły, jako że pan Kmita zdołał wyjaśnić to, co było niejasne albo szlachcie nie po myśli.
Taszycki wysunął się o krok do przodu i zaczął:
– Miłościwy panie! Nic nie przydaje więcej wzięcia sławnym mężom w narodzie, jak przyjazne obejście z niższymi i dopuszczenie pozoru równości z nimi. W tym pan wojewoda Kmita nie ma sobie równych. Wiadomo, że Wiśnicz gotów gościć zarówno królów, jak i tłumy szlachty. A tej, najjaśniejszy panie, od czasu przyłączenia Mazowsza coraz więcej i coraz drobniejszej. Takoż w tej mnogości jej siła.
Ponieważ przerwał na chwilę, król rzekł:
– Rozważyłem wszystkie wasze prośby bez gniewu i z uwagą wielką. Na przyszłych sejmach obiecuję legę artis wiele rozsądnych postulatów spełnić. Ale na bunt, na rokosz zgody nigdy nie dam! I powiem, a wy to swoim powtórzcie: owi stróże praw zapominają widać, że królowa Bona skupuje dobra za swoje własne pieniądze, czego, co prawda, nie czyniła żadna królowa, ale też żadna do Polski takiego posagu i tyle kosztowności nie wniosła. Nie jest też prawdą, że osadza w dobrach urzędników italskich i starostów na tych ziemiach niemiłych lub całkiem obcych. Chcecie, abyśmy wierzyli nie aktom prawnym przy wykupie dawnych nadań, jeno waszemu słowu? A jak to może być, skoro ono tak mało warte? Daliście oto słowo rycerskie walczyć z wrogiem, a tymczasem pospolite ruszenie zamieniacie w rokosz, w spór jazgotliwy. Chcecie dokończyć żniw? Cóż, kiedy już wasi chłopi podorywki zaczęli. A jeszcze jedno powiem: zgłaszali nam już pomoc w stłumieniu tego buntu i król Ferdynand austriacki, i cesarz, a nawet Soliman Wspaniały. Myślę wszelako, że takie pośredniki między wami a naszym majestatem zgoła niepotrzebne. Na zbuntowanych poddanych ja wrogów ani obcych sprowadzać nie zamyślam. Rozważcie to, com rzekł, a wierzę, że wojewoda Kmita na wszystkie inne punkty trafną, a może i krotochwilną odpowiedź dać potrafi.
– Czy to znaczy, miłościwy panie... ? – nie rozumiał Taszycki.
– Jeszczem nie skończył. Wojować z buntownikami nie zamyślam, ale też na czele takiego pospolitego ruszenia jako wódz teraz nie stanę i do wojowania na Wołoszczyznę rokoszan nie poprowadzę. Niech, jak tego chcą, wracają do swoich jeszcze nie zżętych pól pszenicy. Jutro ogłoszę wszystkim zebranym, co dziś w zaufaniu wam oznajmiam, że rozpuszczę szlachtę o nic nie prosząc, jeno o to, aby w drodze powrotnej nie czyniła zniszczeń, a takoż nie ukręcała po folwarkach ani po zagrodach łbów kurom. I to już wszystko, com miał rzec. Pojutrze ciągnę na Wołoszę. Prawych i bitnych rycerzy do kompanii zapraszam.
Dopiero teraz wstał siwy już, ale wyprostowany, potężny, nawykły do posłuchu. A że właśnie w tej chwili w pobliskim kościele dzwon zaczął bić na Anioł Pański, przywódcy zamilkli. Może przypomniał się im spiżowy głos "Zygmunta" odlany ongiś ze zdobycznych dział? Może wspomnieli, że ten oto władca bił dawniej Krzyżaków, odnosił zwycięstwa nad Moskwą i Turkami? Tedy postali jeszcze chwilę, a gdy dzwon przestał bić, skłonili głowy i wyszli.
Rokosz był skończony.
*
Po wojnie kokoszej rozważano długo, po czyjej stronie była słuszność. Że szlachta zgłaszała wiele trafnych postulatów, nie negował nikt. Że odmówiła pójścia na Wołoszę – temu przyganiał każdy prawy rycerz. Co do królowej, głosy były podzielone. Jedni twierdzili, że Taszycki i Zborowski przyganiali nie bez powodu wielu jej uczynkom, zwłaszcza złemu chowaniu zniewieściałego syna, inni, co prawda ciszej, wspominali o gospodarności tej białogłowy, o wzięciu na Litwie w obronę drobnej szlachty, nad którą do jej przybycia sądy sprawowali możnowładcy, o budowie obronnych zamków. Ale że był to zaiste smok i hic mulier, temu nie zaprzeczał nikt. Nie mógłby teraz przeczyć i sam król, bo gdy najbliższy sejm piotrkowski uchwalił jednogłośnie, że dobra wykupione przez królową są własnością państwa, a nie rodziny Jagiellonów, wpadła w pasję, jakiej jeszcze nie widział nigdy. Tupała nogami rzucała w jego stronę srebrne puchary i figurki szachowe.
– Uchwalili odebrać to, co zdobyłam za własne złoto z takim trudem, a wy nie rzekliście "nie"?! – krzyczała. – Ważniejszy dla was, skarb koronny niż dynastii. Gorzko mi i wstydno! Za nich i za was. Chciwcy! Rabusie! Łupieżcy! A czemuż sami nie wykupili dla Korony tamtych ziem? Zrobiłam aż tyle i będę pozbawiona mienia bez słowa sprzeciwu ze strony opiekuna, małżonka? Santa Madonna! Co to za kraj, gdzie każdy drugiemu zazdrości sukcesów, a jeśli sam kiwnie palcem, to tylko po to, aby cudze zdobycze zagarnąć? Nie stanął w mojej obronie nikt, prócz pana na Wiśniczu. Czemu? Bo ten ma swego dosyć. A wasz koronny skarb od wieków był pusty, pusty!
Wypadła z jego komnaty tak szybko, że nie zdążył powiedzieć ani słowa. A mógłby, wiedząc więcej, przypomnieć, że czas rokoszu tak wychwalany przez nią Kmita wykorzystał dla siebie, najpierw podburzając szlachtę przeciw Tarnowskiemu – wodzowi wyprawy na Wołoszę – a potem łagodząc spory dla przypodobania się stronnictwu dworskiemu, czyli królowej. Mówiąc inaczej, zdradził ją, żeby potem uchodzić za wybawcę, za pogromcę jej wrogów. Na Wawelu mówiono też półgłosem, że "Rady Kallimachowe", będące satyrą na władzę monarszą, rozdawali wśród rokoszan moczymordy i rezydenci z wiśnickiego zamku.
Królowa uznała jednak za wygodniejsze nie wierzyć żadnym dworskim plotkom i nadal zaliczała marszałka do triumwiratu rządzącego państwem. Udało się jej w rok po rokoszu postawić znowu na swoim i Gamrat zjechał całym dworem do podwawelskiego grodu jako biskup krakowski. Liczyła teraz bardziej na niego niż na Kmitę pamiętając, że nie dał się w spornej sprawie granic przekupić księciu Albrechtowi, że zyskał miłość oraz życzliwość ludności Mazowsza. Istotnie, na najbliższym sejmie biskup wygłosił mowę łagodzącą napięcia powstałe po rokoszu między tronem a masą szlachecką.
Upewniwszy się, że słowo "reginavit" w odniesieniu do Zygmunta nie jest pustym dźwiękiem, gdyż to pod jej wpływem uchylił się od pertraktowania z uczestnikami buntu, zwanego wojną kokoszą, powróciła do spraw, które zajmowały ją przed rokiem: sukcesji Jagiellonów na Węgrzech. Skoro istniało tam dwóch władców – jeden z nich mógł poślubić Izabelę.
Wieści o tych zainteresowaniach Bony musiały dotrzeć do Stańczyka, bo któregoś dnia wślizgnął się do kancelarii kanclerza Alifia. Ten ślęczał nad jakimiś papierami i, nie odwracając nawet głowy, rzekł:
– Nie teraz. Bardzom zajęty.
– Czym? Obroną wawelskiego smoka na przyszłym sejmie? Wiem, rozumiem... Niełatwe życie po rokoszu, na którym szlachta obnosiła nie włócznie, jeno prawa. Nie tarcze, lecz gwałcone statuty i...
– Nie zgadłeś – przerwał mu Alifio. – Mam przed sobą nie sejmową orację, jeno rymy.
– Wiersze? Santa Madonna! To już i poeci na waszej głowie? Za wiele, dalibóg, za wiele! Burgrabiów w Krakowie dziesięciu, a myśli o wszystkim tylko jeden. Łeb macie, zaiste, kanclerski.
– Nie znoszę pochlebstw – zgasił go kanclerz. – Czego chcesz?
– Napić się u źródła. Bardzo łaknę...
– Kiedyś zemrzesz na chorobę, które zwie się "ciekawość" – mruknął Alifio.
– Tedy błagam, uleczcie chorego. Mówcie, kanclerzu! Prawda to, że królowa zasmakowała w ucztach weselnych? I choć narzeka, że jeden Polak zje za pięciu Włochów, znów sprowadza cukry i frukta południowe na ślub królewny?
– Prawda. I co? Jużeś zdrowszy?
– Jeszcze czuję gorączkę w mózgu i drgawki w języku. Więc to prawda? Izabela idzie za mąż za Zapolyę? Na Węgry?
– Zgadłeś. Zostanie królową. Jest już nawet wiersz zamówiony na okazję zaślubin... Chcesz posłuchać?
"I tak mamy królewnę od Boga nam daną
Na radość, na wesele tym państwom posłaną.
Mądrą, silno wymowną, piękną, urodziwą,
A wdzięczną niewymownie, k'temu – dobrotliwą"
– Ale kadzi! – wykrzywił się Stańczyk. – Piękna? Wymowna? Już milknę. Tedy Jagiellonka na węgierskim tronie. Nie brak italskiemu smokowi fantazji! Ciosem paruje cios. Straciła na kokoszej wojnie? Nic to! Zyska na nowych aliansach. Zagarnia, co się da, i mości się, gdzie może. Tyle, że nie docenia Habsburgów. Wypłoszą jej wymowną córę z Budy presto, presto! Mamma mia! Jeszcze i to na mnie spadło! Do króla biec muszę! Ostrzec przed tym małżeństwem.
– Uważaj, byś się nie poparzył – ostrzegł kanclerz. – Królowa powiedziała mu w tej sprawie dosyć.
– Ja dorzucę radę. Trzeźwą. Powiem: Najjaśniejszy panie, czemu córkę za Zapolyę wydajesz? Toż pewniejsza od węgierskiej Budy każda kamienica w Krakowie. Daj taką królewnie w posagu, aby miała gdzie zamieszkać, kiedy do nas powróci.
– Nie powiesz tak. Nie odważysz się! – zaniepokoił się Alifio.
– Głowę dam, że myślicie podobnie. Ale kiedy kanclerzowi królowej odwagi braknie, króla przestrzec musi jego błazen. Trudno. Wy i ja – jednako na urzędzie.
– Zaczekaj – zatrzymał odchodzącego Alifio.
– Nie mogę! – krzyknął Stańczyk. – Spieszno mi zostać doradcą króla. Ma ich tylu... od dziś będzie miał o jednego więcej!
I wybiegł z komnaty.
*
Ślub pierworodnej córki Bony, Izabeli, która poznała Jana Zapolyę na weselu swojej przyrodniej siostry Jadwigi, poprzedziły długie dyplomatyczne rozmowy stronnictwa dworskiego z Janem, a także królowej, która musiała liczyć się z układem zawartym między obu węgierskimi królami rok wcześniej w Waradynie. Stwierdzał on, że król rzymski Ferdynand otrzymuje tytuł władcy całego kraju dziedzicznie, Jan natomiast – tylko dożywotnio, i to w części wschodniej, części, którą władał już podczas walk. Przez wysłanych do Budy swoich ludzi otrzymała wiele sprzecznych ocen porozumienia z Wielkiego Waradynu, wybrała jednak tę, która była dla niej najdogodniejsza, pozwalała bowiem żywić nadzieję, że Jagiellonowie znów zasiądą na tronie węgierskim, choćby w osobie małżonki Jana. Uwierzyła, że układ był jedynie podstępem ze strony Zapolyi, aby zyskać na czasie, umocnić swoje wpływy w charakterze narodowego monarchy oraz zyskać poparcie i pomoc Polski przez zawarte małżeństwo z Jagiellonką. Wprawdzie był on o dwadzieścia lat starszy od Izabeli, ale czyż Zygmunt nie miał ćwierć wieku więcej od niej samej, gdy wyjeżdżała z Bari? Spełniała wtedy tylko wolę matki, Izabela zaś twierdziła, że będzie szczęśliwa, zostawszy żoną Zapolyi.
Uroczysty wjazd panów węgierskich do Krakowa w połowie stycznia trzydziestego dziewiątego roku zgromadził znów na ulicach tłumy ciekawych. Zbroje kilkuset jeźdźców towarzyszących Węgrom były madziarskie, mieli jednak skrzydła utkane z ptasich lotek i byli podobni do archaniołów. Resztę pocztu kazał Zapolya przybrać w barwne stroje tureckie, było więc na co patrzeć, choć ślub odbył się tylko per procura. W imieniu Zygmunta Starego mowę pochwalną na cześć nieobecnego króla wygłosił podkanclerzy Samuel Maciejowski, po czym odbyła się uczta weselna oraz wielki turniej na zamku wawelskim, na którym po raz pierwszy w swej złocistej zbroi potykał się Zygmunt August z Ilią Ostrogskim i odniósł niełatwe zwycięstwo, strącając z konia litewskiego kniazia. Zajęli się lekko rannym nadworni medycy, ale o jego zdrowie pytała tak często podczas parodniowych uroczystości piękna Beata Kościelecka, że Ilia wyjechał z Krakowa z zaręczynowym pierścieniem na palcu. Dostał go od samej królowej z prośbą, aby powtórzył matce, że spełniła obietnicę daną kiedyś jej zmarłemu mężowi. Podobny pierścień ofiarowała także swej dworce Annie, aby włożyła go na palec wybranego przez siebie rycerza. Stało się to ostatniego dnia hucznych zabaw, kiedy Anna ubierała królową na pożegnalną wieczerzę. Bona spytała ją wtedy, czy to prawda, że od dawna miłuje Ostoję, a jeśli tak, co" stoi na przeszkodzie ich małżeństwu? Po uwagach Mariny czekała na jakąś odpowiedź, z której mogłaby utwierdzić się w podejrzeniu, że Habsburgowie płacą Zarembiance hojnie za usługi, ale Anna wyszeptała, pochylając głowę:
– Jego dwór niewielki, chyba bał się, że będę tęskniła za wawelskimi zamkiem. A chciałby mieć żonę w domu, bo stara matka zarządza folwarkiem z trudem i doczekać się nie może gospodarnej synowej. Znalazła mu taką, on broni się, od kiedy wróciliśmy z Litwy, i tak sprawa się odwleka...
– Nic więcej nie trzyma ciebie na Wawelu? – pytała Bona przyglądając się hożej jeszcze, lecz niezbyt młodej Annie. Ta podniosła na nią szczere, pełne uwielbienia oczy.
– Nic poza miłością do najjaśniejszej pani. To przecież ja wywieszałam czerwony pas na znak urodzin Augusta i to ja... ja...
– Mów, słucham.
– Czuwałam przy trumience... królewicza Olbrachta i byłam na jego pogrzebie w Niepołomicach.
Nagle dla Bony wszystko stało się jasne: to nie tylko Marina zazdrościła tej wiernej dworce, że nie ona, jeno tamta znaczyła więcej w chwili narodzin jednego z jej synów i śmierci drugiego, to także ona, polska królowa, patrzyła z niechęcią na każdego, kto widział trumienkę Olbrachta, kto mógł stać przy niej, podczas gdy ona sama... Zygmunt zarzucał jej, że zmieniła się dla niego od czasu tamtego pogrzebu w Niepołomickiej Puszczy. A czyż Anna nie powiedziała jej kiedyś z goryczą w Wilnie, że teraz bliższa i milsza sercu jej pani jest Marina, że tylko tamta umie dogodzić we wszystkim? Dzisiaj była zaskoczona tym, że odesłała Marinę, a jej kazała zostać.
Tak więc... Da posag dziewczynie, która służyła jej wiernie, a która jednocześnie wie, że August kocha się w Dianie. Będzie panią nie w małym dworku, lecz w wielkim dworze godnym kasztelańskiej córy. I nie przestanie uwielbiać, a nawet czcić swojej pani, ponieważ nie dowie się nigdy ani o podejrzeniach Mariny, ani o kupionej dla di Cordona kamieniczce przy Floriańskiej...
Kazała jej przynieść puzderko z klejnotami na dzisiejszy wieczór i z wielu pięknych pierścieni wybrała największy i najpiękniejszy, choć od Anny wolała Beatkę Kościelecką. Ale czuła, że nie może postąpić inaczej. Lubiła być sprawiedliwą, kiedy nią być mogła...
*
Otrzymawszy większy posag od Jadwigi, królewna Izabela wyjechała wraz z Węgrami na ślub i koronację do kraju swojego małżonka, a matka, żegnając ją, tłumaczyła, jakie grożą obojgu małżonkom niebezpieczeństwa ze strony rzymskiego króla, i radziła nie ufać żadnym obietnicom Ferdynanda.
W lutym odbyły się huczne uroczystości weselne w Székesfehévár, ale zanim nowo poślubiona zdążyła napisać do Bony list zapewniający o szczęśliwym pożyciu, na Wawelu zjawił się umyślny posłaniec z nieoczekiwaną wieścią, że Jan Zapolya ciężko zachorował.
Królowa wysłała swoich gońców, prosiła też kasztelana Piotra Opalińskiego, który nieraz posłował na dwory europejskie i do Turcji, aby pojechał rozejrzeć się w sytuacji i wsparł radą samotną w obcym kraju Izabelę.
Pamiętając o pierworodnej, nie zapominała jednak ani na chwilę o Auguście. Nadal spędzał u niej długie godziny podczas posiłków, ale wieczorami wymykał się na Floriańską, a gdy w czymkolwiek nie zgadzał się z królową, zacinał się w milczeniu jak ojciec.
Spytał kiedyś ją Kmita, czy nie warto by wybadać Modrzewskiego? August zbliżył się do niego po wyjeździe Izabeli i najlepiej wie, co poza pięknymi mieszczkami bawi młodego króla, o czym rozmyśla w swojej bibliotece. Na jej prośbę przyprowadził tedy Frycza na Wawel i Bona; zaczęła od skarg:
– Od ślubu Izabeli August zaczął odsuwać się ode mnie, od dworu.. Wiem, to była jego ukochana siostra, przyjaciółka. Ale... Poznać chciałam, mości Fryczu, wasz sąd, który wysoko sobie cenię. Młody król unika wszelkich wyjaśnień. Pytam więc: prawda to, że nie bawią go festyny, że pilnie nakłania ucha ku nowinkom przywożonym przez młódź ze: studiów w Wittenberdze? A nawet... że znosi się teraz z heretykami?
– Nie sądzę – odparł Modrzewski. – Jeśli nawet innowiercy próbują z nim gadać, nie widzę, miłościwa pani, wielkiego niebezpieczeństwa. Nie ma chyba w Polszcze takich, którzy by mogli wzniecić religijne zamieszki. Naprawdę groźne.
– Dlaczego? – zapytał Kmita.
– Bo u nas najpierwsze sprawy świeckie. Może doczesne to marności i legat papieski martwić się powinien, że szlachta gada tyle o władzy, majętnościach, podatkach i żarciu, a zapomina o Bogu. Ale on rad! Niechże się Polacy spierają i kłócą o doczesne dobra, byleby nie było religijnych wojen! Byle u nas, jak gdzie indziej, nie płonęły stosy.
Bona namyślała się przez chwilę.
– Bene. Mówmy tedy o doczesności. Co myślicie o młodym królu?
– Zdolności – bardzo znaczne. Jak król jegomość ostrożny jest i rozważny...
– I jak matka uparty – wtrąciła Bona.
– Ale umysł ma żywy, na wszystko, co nowe, otwarty. Ostatnimi czasy rozmiłował się w uczonych księgach.
– Zachłannie czyta? Jesteście tego pewni?
– Nie. Raczej cieszy się nimi, syci oko urodą opraw, okuć, deseni wytłoczonych w skórze. Kocha się w pięknych woluminach tak samo jak w klejnotach, gemmach, arrasach...
– I koniach – dodała królowa. – Jednak wciąż jeszcze liczycie na to, że kiedyś po latach właśnie on stworzy królestwo sprawiedliwe, platońskim wzorom równe? O którym pono marzycie i wy?
– Wciąż jeszcze wierzę, wzdycham – odparł Frycz. – Jako że trzy są dobra wszystkim jednako dostępne: oddychać, wzdychać i...
– Mówcie! Śmiało!!...?
– Zdychać – dokończył.
– O! Stańczyk nie ukłułby zjadliwiej – rzekła po chwili królowa.
– Darujcie, miłościwa pani.
– Non importa. Sama wiem, ile robię dla sprawiedliwego królestwa, dla wszystkich. Już teraz. Gdzie była samowola i grabież, jest teraz ład. Gdzie po wsiach praca ponad siły – czynsze. Gdzie spory graniczne drobnej szlachty – dokumenty z moim podpisem i wyrokiem. Gdzie brak wody – studnie. W Starych Koniach kurhan, na którym co roku sprawują sądy, lud zwie już moim imieniem. Tu zamek królowej Bony, ówdzie most czy plac targowy. Tak mówią z własnej ochoty, bo nie na rozkaz. Kazałam leczyć chorych... Chciałam być łaskawa i sprawiedliwa. Czy to nie dosyć?
– Kto śmiałby... – oburzył się Kmita.
– Darujcie – przerwała – pytałam imć pana Frycza.
– Powiem i ja: kto śmiałby przeczyć, miłościwa pani? Ale...
– Ale? – powtórzyła niemile dotknięta.
– W Polszcze są nie tylko warowne zamki, dobra rycerskie, szlachta i kmiecie. Żyć chcą takoż łyki miejskie, kupcy zbożowi i mieszczanie. A tym wciąż jeszcze dzieje się krzywda.
– Wiem – przyznała. – Nie ma u nas kwitnących miast ani praw dla wszystkich jednakich. Ale, zaiste, dziwny ten kraj! Zawsze wszystkiego mało, zawsze nie tak! Widzicie tylko to, czego nie ma, a za nic macie to, co już jest. A przy tym wszystko chcecie otrzymać... naraz. Lubicie wzdychać do zmian, mości Fryczu? Tedy mówcie dalej. Presto! Czemu nie ma naszych statków na Mare Balticum? Czemu nie ślemy korsarzy, żeby łupili obce okręty, jak to czynią królowie Anglii? Czemu nie budujemy więcej zamków granicznych, aby Moskwa nie stała się dla nas groźna? Albo żeby drobna szlachta litewska miała te same przywileje, co koronna?
– Ależ, miłościwa pani... – zmieszał się Frycz.
– Tak! Tak! To wszystko jeszcze zrobić można. Tylko dlaczego my? Czemu ja? Zostawcie coś i dla Zygmunta Augusta, żeby mógł być kiedyś nazwany wielkim królem. Skoro tak go kochacie, tak liczycie na niego wraz z całym obozem pragnącym naprawy Rzeczypospolitej. Dla mnie starczy, jeśli umocnię dynastię w Koronie i na Węgrzech, nie dopuszczę do wzrostu Habsburgów i Hohenzollernów. Jestem tylko niewiastą, choć mam smoka w herbie. Czy to wszystko, doprawdy, jeszcze za mało?
– Miłościwa pani. Przyznaję, że...
– Musicie uwierzyć! – mówiła szybko, z żalem. – Nie tak łatwo osiągnąć zamierzony cel. Znacznie łatwiej rozprawiać o sprawiedliwości, pisać memoriały i traktaty, jako to czynicie wy. Ale nie waszym udziałem są noce bezsenne i niespokojne myśli o wszystkim: o Turcji, Budzie, cesarzu, Wiedniu, Moskwie, księciu Albrechcie i Tatarach. A także o szlachcie, reformach i Auguście. Nie waszym, mości Fryczu!
Odprawiła go zaraz potem gniewna, że zamiast słów podziwu i pochwał usłyszała z ust tego mędrkującego pismaka słowo, którego nikt od dawna powiedzieć się jej nie odważył: "ale". Przypomniała się jej wojna kokoszą, odwlekany wciąż z powodu rozlicznych ślubów wyjazd do puszcz litewskich i napadła na Kmitę, który pozostał po wyjściu Modrzewskiego.
– Niewiele powiedział nam o Auguście ten człowiek.
– Miłościwa pani go nie docenia. Może w teorii mocniejszy niż w działaniu, jednakże...
– Znowu jakieś "jednakże", "ale", kiedy wszystko już jasne. Ostatnie lata od tej przeklętej wojny kokoszej niosą same niepowodzenia. Rozważmy tylko. Najpierw Chojeński. Wbrew nam, z woli króla, kanclerz koronny. Zapłata za co? Za małżeństwo Jadwigi z elektorem? A może zbyt wiele gadano o triumwiracie? Nastraszono nim wtedy króla? Triumwirat! Boże mocny! Zbiera się, aby teraz liczyć swoje porażki. Rozzuchwalenie szlachty, która choć uchwaliła na sejmie porokoszowym podatek na wojnę z hospodarem wołoskim, ale nie uznała dóbr przeze mnie wykupionych na własność rodziny królewskiej. A do tego jeszcze, po śmierci Chojeńskiego, podkanclerzym – nieżyczliwy nam Maciejowski. Mało wam tego?
– Ale były i osiągnięcia – przypominał Kmita. – Ustanie wojen z Turcją i Tatarami, powiązanie Węgier z dynastią Jagiellonów ku niezadowoleniu Wiednia.
– Takie wszystko jeszcze niepewne. Ferdynand, Soliman Wspaniały... Nie zapominam nikogo. W bezsenne noce ważę w myślach zyski i straty. Może nie doceniam osiągnięć, ale straty są tak wielkie: przed dwoma laty śmierć prymasa Krzyckiego, uczonego męża i dyplomaty, świetnego rymotwórcy... Choroba węgierskiego króla. Nie mogę przeboleć, że wydałam Izabelę za człowieka, który...
– Kto mógł wiedzieć? – próbował pocieszać Kmita.
– Znamienity, wsławiony w bojach z Habsburgami Jan Zapolya! Jeszcze niestary, a zachorował w niecały rok po ślubie... Jest, na szczęście, mój pierwszy wnuk – królewicz węgierski Jan Zygmunt. Ale co dalej? Czy potomkowie Jagiellonów utrzymają się na tronie w Budzie? Jak długo pociągnie Zapolya?
– Dziś jeszcze ma przybyć stamtąd wysłannik Opalińskiego. Kazałam go skierować tutaj.
– Zobaczymy, jakie przyniesie wieści. Może król cudem ozdrowiał? Czekałaby go piękna przyszłość: nasza przyjaźń i pomoc zbrojna na wypadek wojny z Habsburgami.
– Gdyby udało się najjaśniejszej pani skaptować jeszcze Paryż? Zdobyć dla młodego króla rękę francuskiej królewny?
– Widzę trudności. August jakoś ostatnio aż nadto samowolny, zamknięty w sobie. Poza tym najjaśniejszemu panu nie w smak tamte alianse.
Nagle stanął w progu ochmistrz Wolski.
– Jest wiadomość z Budy – oznajmił.
– Z Budy? Presto! Kto przybył?
– Pan kasztelan Piotr Opaliński – odparł ochmistrz i w tejże chwili Opaliński wszedł do komnaty.
– Jak to, wy sami, mości kasztelanie? – zdziwiła się królowa. – Co się stało?
– Przybywam z arcyważną wieścią. W Budzie nieszczęście.
– Izabela?! – krzyknęła królowa.
– Nie. Małżonek królowej, Jan Zapolya, rozstał się ze światem.
– Król Jan? O Dio!
– Węgrzy bardzo tym zgnębieni. Wyznaczyli pogrzeb na koniec września. Pochówek ma być uroczysty, jako że to ich ostatni narodowy monarcha węgierski.
– Jak to? – spytała Bona. – Nie obwołają jego następcą Jana Zygmunta? Mojego wnuka?
– Chcieliby, lecz Habsburgowie... Zgłaszają pretensję do całych Węgier.
– Ależ na to nie pozwolimy my! – wtrącił się Kmita. – Gotów jestem z moją drużyną iść w sukurs choćby zaraz!
– Dziękuję wam, wojewodo. Co w zamian proponują Izabeli i królewiczowi Habsburgowie?
– Mają dostać w lenno Spisz i stałe zaopatrzenie w złocie.
– Co za wspaniałomyślność! – wybuchła. – Renta i hrabstwo spiskie! Dla mojego wnuka! Dla Jagiellona! O Dio! Jakże powinnam być wdzięczna i szczęśliwa. Bene! Widzę, że jeszcze raz przyjdzie mi się zmierzyć ze złym losem. Panowie senatorowie zechcą zapamiętać: nie przyjęłam do wiadomości przekazanej dziś złej nowiny. Mam zamiar dalej walczyć o spadek dla Jagiellonów na Węgrzech. Prędzej zniosłabym niewolę córki i wnuka u Turków czy Tatarów niż opanowanie przez Habsburgów całej niziny węgierskiej, całego dorzecza Dunaju. Mości kasztelanie, dziękuję za przybycie, chociaż nowiny nie były dobre...
*
Po śmierci męża, która nastąpiła w dwa tygodnie po narodzinach Jana Zygmunta, Izabela została wprawdzie pod opieką oddanych władcy panów węgierskich, ale zgodnie z paktem w Wielkim Waradynie jej syn nie dziedziczył królewskiego tytułu po ojcu. Dla Bony tak szybkie wdowieństwo córki było przekreśleniem wszystkich ambitnych planów dotyczących utrzymania, choćby po kądzieli Jagiellonów w dawnym królestwie Ludwika. Błagała Zygmunta o zbrojną pomoc dla córki, ale król nie chciał rozpoczynać nowej bratobójczej walki między zwolennikami dwóch ukoronowanych monarchów. Ta jednak i tak wybuchła, ponieważ zwolennicy narodowego władcy obwołali małego Jana Zygmunta królem, a sułtan turecki, występując przeciw Habsburgom, uznał nowego pana i wkroczył na Węgry.
O pomyślnym – jak się zdawało – dla Izabeli zwrocie w walkach o tron powiadomił Bonę Kmita, który zawsze deklarował się z pomocą dla Zapolyów.
– Mamy więc, miłościwa pani, wojnę Solimana z Ferdynandem i to czego nie chciał uczynić nasz król, robi teraz sułtan. Zaopiekuje się Izabelą, ale z całą pewnością także i wschodnią częścią Węgier.
– Jakie są ostatnie wieści z placu boju?
– Źle dla Habsburga. Pobity w czas przeprawy wojsk tureckich z Budy do Pesztu. Ale... niedobre i dla królowej Izabeli. Soliman mianował namiestnikiem tureckiego baszę, zamienił na kościołach krzyże na półksiężyce, a co gorsza, wbrew naszym przewidywaniom...
– Izabela? – spytała bez tchu.
– Tak. Przekazał jej rozkaz opuszczenia stolicy i kraju. Raczył oddać Janowi Zygmuntowi w lenno... Siedmiogród.
– To wieści sprawdzone? – spytała. – Pamiętacie, jak długo łudziliśmy się, że król czeski nie poległ pod Mohaczem?
– Pamiętam – odparł Kmita. – Ale te wiadomości są zupełnie pewne.
Bona namyślała się przez długą chwilę.
– Król i teraz uchyli się od walki – westchnęła. – Kogo widzicie, marszałku, jako naszego sprzymierzeńca?
– U nas? Gamrat, zręczny dyplomata i, przyznaję, wybitny polityk. Poza tym na Węgrzech biskup waradyński Martinuzzi, któremu umierający oddał żonę pod opiekę. To raczej wojownik niźli klecha i już stanął na czele stronnictwa narodowego przeciw Ferdynandowi. A wreszcie... Nie zgadnie miłościwa pani... Małżonka sułtana Roksolana, branka z Rusi. Opętany nią tak, że można będzie poprzez tę pierwszą żonę w jego haremie zrobić niemało w sprawie Izabeli i jej syna.
Roześmiała się nagle.
– Tak więc triumwirat na Wawelu, a także w Europie?
– Nie rozumiem? – przyznał.
– Jeżeli trzy kobiety – dwie z Polski i jedna branka z Rusi – coś postanowią, trudno będzie sułtanowi postawić na swoim. Wyślę kogoś bardzo zręcznego z pismem do Roksolany. Santa Madonna! Nie myślałam nigdy, że będę musiała knuć spiski na dworze Solimana Wspaniałego...
Kiedy wyszli, zbliżyła się do okna i otwarła je szeroko. Jak daleko od Wawelu do komnaty, w której w gronie niewolnic, na pysznym kobiercu rozmyśla Roksolana. Jest przyjazna Izabeli... Dlaczego? Bo została kiedyś wzięta w jasyr z Rusi Czerwonej, którą ona sama przemierzała tak niedawno jako Regina Poloniae et Ducissa Lithuaniae? Czemu tamta nie sprzyja królowi rzymskiemu Ferdynandowi? Można by o to pytać tylko gwiazd, bo z małżonką Wspaniałego nie spotka się nigdy...
Podeszła do stolika, na którym leżała bezcenna mapa Europy przywieziona z Bari, i obwiodła palcami granice Węgier, a także Siedmiogrodu. Ma wierzyć gwiazdom, kiedy potrafi działać, i szybko, wysyłając zaufanego gońca do Roksolany? Pismo ma być pisane w jakim języku?
Polskim czy białoruskim, w którym słała wszystkie rozkazy na ziemie wysunięte najdalej na wschód? Musi zapytać kanclerza Alifia, który mógłby zostać jej tajnym posłem na dwór sułtański. Inny list trzeba wysłać do Izabeli. Niech nie rusza się z Siedmiogrodu, niech czeka. A nuż Ferdynandowi nie uda się wyprzeć Turków z części Węgier i opanować Budy?
Si, działać trzeba opierając się na Kmicie i Gamracie, wbrew królowi, który obawia się stanąć po którejkolwiek ze stron. Nie wolno wycofywać się tylko dlatego z pola walki, aby potomni nie powiedzieli o Zygmuncie Starym, że... "reginavit"...
Ale w tej właśnie chwili na progu stanęła Anna, aby przypomnieć o swoim wyjeździe na krótki czas do matki przyszłego męża. Bona chciała się z nią pożegnać jak najprędzej, już zajęta w myśli układaniem listu do małżonki Solimana, kiedy nagle...
Zdobywszy się na odwagę Anna spytała, czy zna ostatnią plotkę komentowaną już przez dworzan? Najjaśniejszy pan postanowił teraz, w tym trudnym roku czterdziestym trzecim, spełnić obietnicę daną kiedyś Ferdynandowi: zgodził się na małżeństwo Elżbiety Austriaczki z Zygmuntem Augustem.
Bona pobladła tak, że przerażona dworka cofnęła się o krok.
– Kłamiesz! – krzyknęła królowa. – To być nie może!
– Plotki stąd, że miniatura arcyksiężniczki jest już tutaj, na zamku...
– Portret córki Ferdynanda, który okradł Izabelę z dziedzictwa na Węgrzech, a teraz chce mieć wpływy w Krakowie?!
– Król jegomość ma pono przekazać ten wizerunek młodemu panu – szepnęła.
– Więc i to wiesz? Zawsze wiedziałaś za dużo! Bene. Teraz, kiedy trafia ci się zamęście... nie zatrzymuję, mia cara. Postaram się także zapomnieć, że w ważnych chwilach, ilekroć wpatrywałam się w twoje usta, miałaś dla mnie tylko jedną odpowiedź: "Urodziła się córka. Prześliczna królewna".
– Nigdy nie umiałam dogodzić? – spytała z żalem Zarembianka ale Bona nie odpowiedziała wprost.
– Mimo wszystko – rzekła – gdy wyjdziesz za mąż, życzę Ostoi syna. Si, prześlicznego syna. I jeszcze jedno. Zanim po południu wyjedziesz, zaprzeczaj głupiej plotce. Habsburżanka nie przyjedzie na Wawel ani teraz, ani nigdy!
A więc tak zamierzał Zygmunt zjednać sobie rzymskiego króla, odmawiając mu jednocześnie zbrojnego wsparcia? Więc jednak nie reginavit, nie reginavit, nie reginavit...
Natychmiast po wyjściu Anny udała się do królewskich komnat i przepłoszywszy zabawiającego króla Stańczyka, zarzuciła Zygmunta gradem pytań:
– Więc to prawda? Znosicie się z Wiedniem za moimi plecami? Czyż nie wzrusza was los Izabeli? Najpierw rodzona córka ofiarą habsburskich matactw, a teraz August? Wasz następca?
Przyglądał się jej z ciekawością, bardzo uważnie.
– Nigdy, przez tyle lat nie mówiliście z taką pasją, z takim przejęciem o nas, o mnie – rzekł w końcu. – Syn! Zawsze na pierwszym miejscu syn!
– Santa Madonna! – wybuchła. – Czyżbyście byli o niego zazdrośni?
– To nie to, nie to! Ale tyle lat nie spuszczałem was z oczu. Starałem się wytropić najdrobniejszą słabość, najmniejszy ślad czułości. Nic, nigdy nic! Zdumiewające: namiętna, gwałtowna córa południa, a w sercu bryła lodu. Tylko on jeden umiał was wzruszyć i zasmucić. On, August.
– A jeśli to nieprawda? Jeżeli wy także...?
– Och! – westchnął.
– A nigdy nie przyszło wam na myśl – nalegała – że od czasu tamtego wypadku w Niepołomicach mogłam mieć niejednego kochanka?
– Och...
– Nie wierzycie? Chociaż na dworach italskich...
Przerwał jej gwałtownie, twardo.
– Nie! Tu jest Wawel. Ale wracajmy do Augusta. Jakąż tedy krzywdą czy ofiarą może być dla niego poślubienie urodziwej dziewczyny. Parsknęła gniewnie.
– Oszukano was. Podobno jest chuda, wątła...
– Wolę wierzyć świadectwu oczu niż uszu – odparł. – Oto jej wizerunek. Nie wydaje się brzydka.
Oglądała miniaturę bardzo długo.
– Si. O Dio! Si! Ale kto nam zaręczy, że to ona?
– To jeszcze dziecko, ale urocze. Widział ją niedawno w Wiedniu kanclerz Maciejowski. Mówi, że wielce foremna.
– Maciejowski! – zadrwiła. – Zawsze gotów przysłużyć się Habsburgom.
Namyślał się przez chwilę, wreszcie rzekł:
– Nie sposób wadzić się ze wszystkimi sąsiady naraz. Mariaż Augusta z francuską królewną naruszyłby z trudem zdobytą równowagę. A w razie zagrożenia którejkolwiek z naszych granic, nie dałby nic. Francja przegrywa teraz z Carolusem i nie przyjdzie nikomu z pomocą.
– Ależ Elżbieta... Sprawdziłam. Ona nie ma żadnego posagu. Dostanie tylko klejnoty i stroje!
– Nie wierzę – zaprzeczył. – Jednakże, gdyby tak było, dam jej posag z własnej szkatuły.
Żachnęła się.
– Mnie na złość? Bo prócz klejnotów, wiele złota wniosłam wam w posagu?
Odparł mniej łagodnie niż zwykle:
– Nigdy nie widziałem tamtych pieniędzy. Coście przywieźli – macie przy sobie i na sobie.
– A więc do tego doszło? Madonna mia! Nie liczy się już nic? Ani moja wyprawa, ani wznoszone budowle, ani złoto wpływające do skarbca z licznych dóbr?
– Dóbr waszych – sprostował.
– A... Capisco. Nie chcecie, aby ktokolwiek pomyślał, że coś zrobiłam dla was, dla Korony czy Litwy. Że w tym kraju coś znaczę? Powtórzono wam, tak?
– Powtórzono – przyznał niechętnie. – Wnuki powiedzą o mnie: Sigismundus reginavit.
– E allora? Prima di tutto, to nieprawda! Wiemy o tym sami najlepiej. Ja krzyczę. Wy milczycie, ale w zmaganiach z wami poniosłam do dziś więcej klęsk niż zwycięstw. Uparłam się, wbrew wam, wydać Izabelę za Zapolyę i zgotowałam jej los okropny. Chciałam zdobyć Mazowsze dla dynastii, dla Augusta – nadaremnie. Nie życzyłam sobie małżeństwa waszej Jadwigi z którymś z Hohenzollernów i musiałam zjechać na ten ślub. Tak samo było z hołdem pruskim. Ostrzegałam przed Albrechtem a mimo to postawiliście na swoim. Reginavit? Śmieszne! Zawsze górą wy! wy! Także teraz...
Podeszła do króla bardzo blisko, nagle serdeczna i czuła.
– Va bene, fai come vuoi. Ale przyznać musicie, nie zrobiłam nigdy niczego bez waszej zgody. Nawet w sporach z litewskimi magnatami czyż Tarnowskim. Mio caro! Nazywaliście mnie czasem gniewną, zapalczywą; Junoną, ale nigdy zdrajczynią. Czyż teraz, po tylu latach, posądzacie mnie o knucie jakowychś spisków?
– Donoszono mi o nich – rzekł po chwili. – Macie wielu wrogów i zawistnych.
– Imbeccilli! Głupcy! Nic i nikt nie zdoła mnie od was odsunąć ani odciągnąć. Miotam się nieraz, jestem w rozterce. Czasem błądzę... Si. Ale wtedy zawsze wiem, że jesteście przy mnie pełni rozwagi, spokoju. Że wszystkie przykrości życia, wszystkie zawody, nawet choroby, znosicie mężnie i z cierpliwością wielką.
– To prawie panegiryk! – zadrwił.
– Najszczersze z wyznań. A teraz, najjaśniejszy panie, wybierajcie! Wolicie mieć przy sobie oddaną i jeszcze pełną wielkich zamysłów reginę czy też starą królową. Starą, bo będzie już teraz na zamku... i młoda.
Próbował wyjaśnić, tłumaczyć.
– Wierzcie mi, dwór austriacki traci cierpliwość. Nie robimy nic, aby pomóc chrześcijańskiemu władcy w walce z niewiernymi...
– Och – przerwała – dla nas korzystniejszy pokój z Turcją niż krucjaty na wzór przodków.
– Tak, ale kanclerz z Tarnowskim ostrzegają przed dalszą zwłoką. Może te zaślubiny...
– Spróbujcie odłożyć ślub do czasu, aż ona ukończy lat osiemnaście.
– Rok wcześniej albo później, czy nie wszystko jedno? I tak w myśl układów wiedeńskich z czasów, gdy byliście jeszcze w Bari, córka Ferdynanda miała zostać żoną mojego następcy.
– Więc jednak! – triumfowała. – Robicie wszystko, aby uniknąć wojny z Habsburgami. Va bene! Ale ja tym razem nie ustąpię! Przynajmniej na tyle, aby nie dać się zepchnąć w cień. Jeszcze nie! Nie! To małżeństwo non mi interessa e basta! Habsburgowie chcą zrabować dobra italskich Sforzów, a teraz pozbawiają tronu moją córkę. Bene! Nadszedł czas porachunków. Będę tak kochała waszą synową Elżbietę, jak oni – Izabelę.
Zaczęła iść w stronę drzwi, ale zatrzymał ją pytaniem:
– To wasze ostatnie słowo?
Odwróciła się i zobaczył jej oczy płonące gniewem.
– Si. Tym razem ostatnie – odparła.
Tej nocy spała źle, obudziła się o świcie i słowo, które ją dręczyło w koszmarnych snach, wywołało skurcz serca na jawie. Elżbieta – córka rzymskiego króla, przyszła synowa... Zygmunt nie wiedział nic o Dianie di Cordona, a na przelotne miłostki Augusta nie zwracał uwagi. Ale Diana... Nie miała wprawdzie z kochankiem syna ani córek, jak Zygmunt ongiś z Telniczanką, jednakże istniała, a jej kamieniczka była magnesem, który wciąż jeszcze przyciągał młodego króla. Nie chciała i nie mogła ujawnić nikomu sum, które wpłaciła Dianie, aby kupiła dom rzekomo za pieniądze pochodzące ze spadku. Anny już nie ma. Ale może nie być także na dworze i Diany di Cordona. Zabawne, Diana jako mieszczka krakowska... Jeżeli będzie buntowany przez tamtą, mieszkającą nadal na Floriańskiej? Trzeba z nimi pomówić. Z kim najpierw? Z synem czy z jego kochanką? Wiedziała, że te rozmowy nie będą łatwe. Ale Elżbieta... Ona i tylko ona, a nie tamta, mogłaby urodzić dla dynastii syna, sukcesora. I musi stać się matką Jagiellończyka, dać staremu królowi wnuka, o którym wspominał, a kto wie, czy nie marzył. Mówił o tym rzadko, ale Zygmunt najczęściej milczał...
Przymknęła ciężkie powieki i spróbowała znowu zasnąć. Te sprawy nie rozstrzygną się ani dziś, ani jutro. Ma czas, aby wszystko dokładnie przemyśleć i przesunąć pionki na szachownicy tak, aby wygrać partię, aby zapewnić Augustowi szczęście, a Koronie – następcę tronu...
Parę dni później August jak zwykle odwiedził dom na Floriańskiej. Przez chwilę mówili o Annie, o hucznym weselisku, które odbyło się na Wawelu i zakończyło pięknym festynem. Młody król westchnął:
– Odkąd pamiętam, widziałem ją zawsze przy królowej. Jak matka zniesie tę stratę?
– Och! – roześmiała się Diana. – Miłościwa pani wszystko zniesie. Twardsza jest od granitu. A zastąpi przy niej Annę młodziutka Myszkowska.
– Wierzysz, że kogoś ulubionego może zastąpić inny człowiek? Bo ja nie wierzę.
– To znaczy – szeptała wtulona w jego ramiona – że i mnie przy was nie będzie łatwo zastąpić?
– Wy! – zgorszył się. – Was nikt zastąpić nie zdoła. Kochałem się dziś przez chwilę w diamencie i natychmiast, czując wyrzuty sumienia przybyłem tutaj, żeby ponieść zasłużoną karę.
Wsunął jej na palec pierścień z wielkim brylantem i przyglądali mu się oboje z upodobaniem.
– Co za cudowny klejnot! Nie wiem, jak dziękować mojemu panu – szeptała Diana. – Zawsze hojny, zawsze tak bardzo dla mnie łaskawy...
– Kochający zawsze – dokończył.
Nie mogli wiedzieć, że królowa myślała inaczej, że zatrzymała najwierniejszych z italskiego dworu w swojej komnacie, aby ich zawiadomić o niemiłej nowinie.
– Wiem – przyznała – że przez te wszystkie lata bywało wam w Krakowie niełatwo... Ale znieśliście wszystko, służyliście wiernie. Nadchodzi nowa próba: na Wawel zjedzie w maju księżniczka Elżbieta, córka Ferdynanda, aby poślubić młodego króla. Otóż moją wolą jest, aby nigdy nikt z was nie ośmielił się nazwać jej "młodą królową" i aby nikt nie mówił o mnie "królowa stara". Wyznaczy się jej ochmistrza, ale kuchnia będzie jedna pod zarządem mojego szafarza. Zgodziłam się tylko na trzy dworki z Wiednia. Wy, mości kanclerzu, pojedziecie raz jeszcze do Bari dopilnować przynajmniej tego: mojej sukcesji. Po drodze zatrzymacie się w Wiedniu, żeby oświadczyć Ferdynandowi, że "jak córkę kochać będziemy Elżbietę i prosimy tak samo postępować wobec najjaśniejszej córki naszej, królowej Węgier".
– Powtórzę dokładnie słowa miłościwej pani – skłonił się kanclerz.
– Król pragnie synową wyposażyć – zwróciła się do Pappacody. – Non importa, ale dowiesz się, kto da na to potrzebne pieniądze.
– Zapewne żupnik krakowski? – zgadywał Italczyk.
– Boner? Może. I kto wie, czy nie z tych pieniędzy, które zwróciłam mu za kobierce. Ile już nadesłano do Krakowa?
– Kilkadziesiąt sztuk wraz z makatami.
– Bene. Dopilnujesz, żeby żaden z nich nie znalazł się w komnatach Elżbiety.
Wahał się przez chwilę, ale w końcu zapytał:
– Czy mam także przygotować dla przyszłej małżonki jakieś ślubne dary?
– Si. O si! Jeden tylko upominek z naszego skarbca, za to bardzo cenny.
– Diadem? – zgadywał.
– No. Sicuramente no! Każesz odnowić i przygotować kołyskę.
– Kołyskę? – powtórzył jak echo.
– Si. Srebrną kołyskę z Bari. Wielki już czas, by przestała być pusta. O Dio! Cóż milszego dla obu królów od nadziei, której uosobieniem jest ona? Incredibile, ale tak! Dla arcyksiężniczki najstosowniejszy z podarków. I to już wszystko. Możecie odejść. Ty zostań – zwróciła się do Mariny. – Wprowadzisz tutaj Dianę di Cordona. Ale nie samą.
– Chciała mówić tylko z najjaśniejszą panią.
– Właśnie dlatego wprowadzisz ją razem z nową dworką, którą polecił nam na miejsce Anny ochmistrz Wolski. Jak się nazywa?
– Zuzanna Myszkowska.
Po chwili weszły obie: Diana już powiadomiona przez Marinę o decyzji, którą podjęła królowa, oraz krewniaczka Wolskiego, młódka o pogodnej, jasnej twarzy.
Diana di Cordona skrępowana obecnością obcej nie rzuciła się wprawdzie do nóg królowej, ale błagała ze łzami w oczach:
– Miłościwa pani! Miałam nadzieję wyjaśnić, że dzieje mi się krzywda. Służyłam wiernie, nie złamałam danej obietnicy i...
– Znam, mia cara, przyczynę twojego smutku i powód skargi – przerwała jej Bona. – Ale wobec postanowień królewskich nie mogę dla ciebie uczynić nic. Niente! Niente! Najwyżej zazdrościć, że zobaczysz wkrótce Bari, a przedtem wieczne miasto. Och, Roma! Bellissima!
– Tyle lat spędziłam w Krakowie – żebrała Diana. – Czy nie mogłabym w drodze łaski zatrzymać domu przy Floriańskiej i jeszcze przez jakiś czas...
No, no! Impossibile! Musisz wyjechać jeszcze przed końcem marca.
– Błagam najjaśniejszą panią...
– Nie mogę... A zresztą nie chcę – dodała już ostrzej. – Non voglio e basta! Nie dawaj, mia cara, złego przykładu nowej dworce naszej, Zuzannie. A ty zapamiętaj! Nie należy nalegać, gdy mówię – nie.
– Rozumiem, miłościwa pani – szepnęła Myszkowska.
– Va bene! Va bene! Możecie odejść. Obie.
Kiedy wyszły, Marina nie mogła się powstrzymać od uwagi.
– Była oddana całym sercem młodemu królowi przez siedem lat. I dotrzymała słowa. Tylko ja wiedziałam o domu przy Floriańskiej.
– Wierna! Oddana! Właśnie dlatego niebezpieczna i nie powinna zostać. Ślub, z woli króla, już w pierwszych dniach maja. Elżbieta nie może spotkać się z Dianą, a i August musi mieć czas, aby przeboleć stratę, może nawet odzwyczaić się, ochłonąć, zapomnieć. Wreszcie trzeba pamiętać...
– O czym?
– O kołysce. O Dio! Pusta kołyska Jagiellonów! Tylko to teraz jest ważne. Tylko to!
*
Ciemna noc stała nad Krakowem. Było już cicho, gdy nagle rozległ się tętent konia pędzącego pod górę na zamek. Jeździec osadził wierzchowca na dziedzińcu wawelskim i, rzuciwszy cugle strażnikowi, prawie biegnąc wpadł na zamek. Równie gwałtownie przemierzył komnaty królowej i stanął przed zamkniętymi drzwiami jej sypialni. Był tak wzburzony, że zaczął bić o nie pięściami. Po chwili drzwi uchyliły się i Marina ze zdumieniem spojrzała na stojącego przed nią Zygmunta Augusta. Wszedł odtrącając dworkę i ujrzał matkę już w nocnej powłóczystej szacie, podchodzącą do łoża. Zobaczywszy Augusta krzyknęła:
– Stój! Odwróć się! – i zaczęła upinać rozpuszczone włosy w ciężki węzeł na karku. Po chwili rzekła z wymówką w głosie: – Nie spodziewałam się, że przyjdziesz. Jestem... nie ubrana.
– Muszę mówić z miłościwą panią. Bez świadków.
Bona odwróciła się do Mariny.
– Zawołam, kiedy będziesz potrzebna. Zbliż się, Sigismundo. Jak ty wyglądasz? – dodała, gdy podszedł blisko.
– Koń mnie poniósł – mruknął.
– Musiał się czegoś przestraszyć?
– Przeląkł się mojego gniewu! Jeszcze teraz nie mogę ochłonąć. Miłościwa pani, dlaczego uknuliście ten spisek?
– Incredibile! Spisek! Jak śmiesz tak mówić do mnie?
– Dziś, kiedy dowiedziałem się o waszych małżeńskich planach, wszystko mi jedno! Przez tyle lat robiłem, coście chcieli. Przez tyle lat drżałem przed waszym gniewem. Ale teraz chcę wiedzieć: dlaczego tamta musi wyjechać? Czy nie dosyć, że muszę poślubić rakuską królewnę? Żona z cudzego wyboru, czyż to nie dosyć? Czy konieczne jest zerwanie długoletnich więzów przyjaźni, miłości?
– To więzy niebezpieczne – tłumaczyła, starając się mówić łagodnie i cicho. – Uczyła ciebie, jak wielbić kobiety, jak korzystać z uciech życia. Ale nie jest już młoda. Czy pamiętasz, że wkrótce skończy czterdzieści lat? Si, choć na to nie wygląda. Caro mio, nie powinieneś odwracać się od swoich rówieśnic... Musisz poznać różne odmiany uniesień. Wierz mi, pąk róży inaczej pachnie niż kwiat więdnący...
– To była miłość! – przerwał gwałtownie.
– Tak ci się zdawało, si! Ale całe życie przed tobą i będziesz miał jeszcze w ramionach niejedną niewiastę.
– Kochałem tamtą – upierał się przy swoim.
– Dzisiaj. Ale powiedziałeś sam: amavi, a więc to już przeszłość. Przed tobą jutro. A poza tym... Poza tym nie miłość stanowi o wielkości królów. Wierz mi. Nie miłość!
– Mówicie tak – krzyknął – bo nie kochaliście nigdy nikogo!
– Sigismundo!
– Nikogo! Nawet króla. Jakie były nasze powszednie dni? Festyny, wiwaty, oracje, dzwony, złoto. Tak, na pierwszym miejscu zawsze złote dukaty! Poza tym włoskie przekleństwa, krzyki i lamenty. Ojciec...
– Jak śmiesz?! Milcz! – rozkazała.
Ale jego oczy miotały błyskawice.
– Nie będę milczał. On miał chwile spokoju tylko z dala od was. Na sejmach, na wyprawach wojennych, w podróżach. Wielbiłem go, a musiałem zawsze być tu, z wami, z waszym fraucymerem. Żadnych towarzyszy zabaw, żadnych wypraw, nic, nic! Dzwony, organy, hołdy uroczyste gesty od dziesiątego roku życia. A do tego jeszcze lęk: obawa, że was rozgniewam, że narażę się na surową naganę. Byłem królem i jednocześnie tylko zabawką w waszym ręku. Nawet kochankę otrzymałem z waszej łaski. A teraz odbieracie mi ją, jak rzecz. "Dostaniesz inną, mój synu. Ale dostaniesz zawsze to i tylko to, co ja zechcę".
– Skończyłeś? – spytała chłodno.
– Nie. Podobno gadają, że bawią mnie tylko łowy, uczty i festyny. Czemu zależy wam na tym, żeby mówiono o mnie właśnie tak? Niezbyt pochlebnie?
– Ależ ja zawsze twoje dobro miałam na względzie! – oburzyła się. – Zawsze! O Dio! Teraz oskarżasz mnie, że pozwalałam ci szaleć? Chciałam, żebyś właśnie wyzbył się ślepych żądz. A wiesz dlaczego? Abyś potem mógł jak najsprawniej kierować się rozumem. Wreszcie, ileż razy krzywdziłam córki, aby spełniać wszystkie twoje zachcianki?? Może to także masz mi za złe? Austriaczka? To wybór i wola twojego ojca, nie moja. Ja jej nie chcę, bo boję się jako córy Habsburgów. Boję się także dlatego, że zechce mi ciebie odebrać. Ale skoro masz ją poślubić, musisz mieć z nią synów. Tylko to może mnie powstrzymać od znienawidzenia córki Ferdynanda, bratanicy cesarza. Obaj mnie skrzywdzili. Nie chcesz, abym płaciła Elżbiecie pięknym za nadobne? Bene. Więc daj mi... Daj mi wnuków od niej! Umocnij dynastię. A wtedy, och, wtedy będziesz mógł znowu robić, co zechcesz: bawić się, kochać...
Patrzył na nią wstrząśnięty, zdumiony.
– To potworne...
– Si, d'accordo. E terribile! Ale już od lat ja nie jestem sobą, ty nie jesteś sobą! Mówiłeś: festyny, dzwony, oracje i wiwaty. Dorzuć: poza Krakowem turkot dział, jęki uprowadzanego jasyru, a na Wawelu blask świec i pochodni. Otaczały nas zewsząd płomyki, płomienie, przenikała światłość. A w oczy, w nozdrza wgryzał się dym kadzideł. Nie przecz!
Kadzono tobie nie mniej niż mnie. Może nawet więcej, bo nie naraziłeś się nikomu – działając. Bo byłeś i ciągle jesteś nie spełnionym marzeniem, wielką nadzieją ludzi. Przed tobą jutrzejszy dzień. Chcesz, aby był inny niż mój? Allora avanti! Na co czekasz? Zapewnij królestwu wielkość. Każ Elżbiecie rodzić synów, samych synów, abym jej mogła pozazdrościć. Ja. Bona Sforza! Ja, która panując nad wszystkimi, nie mogłam opanować i zmusić do posłuszeństwa jednej istoty – siebie. Własnego ciała.
Po raz pierwszy słyszał od niej słowa skargi i wyszeptał:
– Doprawdy, nie wiem...
– Nie musisz wiedzieć, jaką dać odpowiedź mnie – mówiła coraz głośniej. – Idź do ojca. Do ojca! Jego jest wolą, abyś pojął za żonę córkę Ferdynanda. A skoro żeni cię gwałtem, niech wysłucha twoich protestów. I potem niech pozwoli wystąpić godnie, wspaniale, jak przystało młodemu królowi. Ja nie dam na ten ślub ani dukata. I to nie mnie, podobno złej matce, tylko jemu masz wbrew woli odpowiedzieć "tak".
Potrząsnęła głową i jej jasne włosy rozsypały się na ramiona. Patrzył na matkę zbity z tropu, zmuszony jej uwierzyć, znów okiełznany. A ona krzyknęła: "Marina!" i wyszła z sypialni pierwsza, nie dodając już ani słowa.
*
Zaraz po powrocie z Wiednia kanclerz Alifio polecił zawiadomić Bonę, że spełnił jej polecenie i powtórzył rzymskiemu królowi słowa kryjące w sobie utajoną groźbę. Do Bari jednak nie pojechał, ponieważ zmogła go choroba serca i leżał teraz, nie próbując nawet wstawać. Usłyszawszy tę złą wiadomość z ust Pappacody, królowa kazała przywołać medyka i zarzuciła go pytaniami:
– Czy kanclerz ciężko zachorzał? Jak to? W chwili gdy przed ślubem Elżbiety jest tak potrzebny na dworze? Czy nie wstanie przed końcem kwietnia?
Nadworny medyk kręcił przecząco głową.
– Jest ciężko, nieuleczalnie chory. Mógłby wstać, jednakże wtedy drugi atak zwali go jak podcięte drzewo.
– Nie wierzę. Doktor Alifio ma zaledwie czterdzieści cztery lata.
– Ale serce nie liczy ludzkich lat. Żyje rytmem i czasem własnym – tłumaczył nieśmiało medyk.
– Bene. Uprzedźcie kanclerza, że jutro po południu odwiedzę go sama w jego komnacie.
I poszła tam, gdzie nie bywała nigdy: do skrzydła, które zajmowali królewscy dworzanie. Na progu zatrzymał ją jednak tenże medyk, mówiąc szeptem:
– Przejął się tak bardzo przekazaną mu nowiną, że całą noc nie spał, a dziś stan jest jeszcze gorszy. Miłościwa pani, niestety, żadne medykamenta już nie skutkują.
– Wy zawsze bezsilni, gdy najbardziej potrzebni – skarciła go surowo. – Chcę z nim być sama.
Gdy weszła, kanclerz otworzył oczy i przez długą chwilę wpatrywał się w przybyłą.
– Nie wierzyłem, że najjaśniejsza pani do mnie...
Umilkł, a ona patrzyła z żalem na jego zapadnięte oczy, na pobladłą twarz.
– Przyszłabym wczoraj, gdybym wiedziała, że czujecie się aż tak źle.
– Myślę, że to już kres – wyszeptał.
– Perché? Nie przeżyliście i pół wieku. Da Bóg, będziecie jeszcze zdrowi...
– Już nie. Nie...
– Postarajcie się zebrać wszystkie siły – prosiła i dodała już gniewnie potrząsając jego ramieniem – król znowu moim planom przeciwny. Jesteście teraz przed ślubem Augusta potrzebni bardziej niż kiedykolwiek! Rozumiecie? Potrzebni!
– Nareszcie – westchnął – trzeba było aż śmiertelnego łoża, żeby to usłyszeć i żeby wasze ręce...
Zapatrzył się w palce królowej wczepione w koronki jego koszuli.
Wyprostowała się natychmiast, zwalniając ucisk.
– Co mówię i co teraz czynię – nieważne. Ważne, abyście chcieli wyzdrowieć. Żebyście zebrali wszystkie siły...
– Zbieram je – szepnął – żeby was ostrzec, miłościwa pani. Żeby powiedzieć...
Pochyliła się znów nad chorym, którego głos był słaby i drżący.
– Mówcie! – rozkazała.
– Niewielu z doradców służy wam tak wiernie jak ja...
– Wiem – przyznała.
– I niewielu tak szczerze... tak szczerze... miłuje...
– Alifio! – ostrzegła, ale on mówił dalej:
– Zebrałem wszystkie siły, żeby to powiedzieć...
– O Dio! Jakże mi was będzie brak! Jak brak! – szeptała już i ona.
– To najcenniejsza z pochwał – uśmiechnął się słabo, wpatrzony w jej pochyloną nad nim twarz.
– Macie jakieś życzenie? – spytała. – Spełnię każde.
– Nie chcę was rozgniewać, ale... Pragnąłbym wypowiedzieć teraz słowa, które zastygną na moich wargach w godzinie ostatniej.
– Jakie to słowa? – pytała wzruszona, wstrząśnięta.
– Principessa... Bellissima principessa Bona – westchnął.
Patrzyli na siebie przez długą chwilę. Królowa położyła dłoń na jego wargach, wyprostowała się i wyrzekła tylko jedno słowo:
– Si.
Dopiero w drzwiach odwróciła się jeszcze i spojrzała na swego kanclerza po raz ostatni...
– Alifio... Caro mio... – szepnęła.
*
Królewska kancelaria na rozkaz Zygmunta wystarała się o dyspensę dla młodożeńców spokrewnionych rzekomo w trzecim stopniu, jako że matką starego króla była Elżbieta Rakuszanka, a narzeczoną łączyły związki krwi z Władysławem Jagiellończykiem. Po czym w końcu kwietnia narzeczona opuściła Wiedeń otoczona licznym dworem i, po powitalnej mowie wygłoszonej w Ołomuńcu przez podkanclerzego Maciejowskiego, zjechała na Wawel. Jej przejazd przez ulice miasta był pięknym i barwnym widowiskiem, polscy i litewscy panowie wystąpili bowiem ze swoimi pocztami przybranymi rozmaicie. Cieszyły oczy stalowe i pozłociste zbroje jednych, ubiory węgierskie, tureckie i nawet hiszpańskie drugich. Zygmunt August w srebrzystym stroju wyjechał spotkać przyszłą małżonkę w namiocie rozbitym za miastem. Mijał obojętnie gwarne ulice, nie patrzył na przybrane kobiercami okna kamieniczek. Było mu obojętne, kogo zobaczy za godzinę, myśli jego krążyły wciąż jeszcze przy Dianie. Kiedy wracając jechał obok kolebki wybitej szkarłatnym aksamitem, nie patrzył także na siedzącą w niej postać dziewczęcą, tylko na ciągnącą pojazd szóstkę siwych, wspaniale przybranych koni...
Tym, który ocenił urodę przyszłej królowej, był Zygmunt Stary, rad, że przesłany z Wiednia konterfekt nie kłamał. Arcyksiężniczka była wątła i bardzo szczupła, ale istotnie tak ładna, że król od razu począł ją nazywać córuchną, co wywołało na twarz Bony ciemne rumieńce gniewu. Równie źle przyjęła nazajutrz przekazaną jej przez ochmistrza Wolskiego wiadomość, że nie zajmie pierwszego miejsca w drodze do katedry. Toteż gdy król wszedł do sali, gdzie czekała z córkami i całym swoim dworem, podeszła do niego, mówiąc półgłosem:
– Czy może być prawdą, najjaśniejszy panie, że wasza synowa ma poprzedzać mnie w koronacyjnym pochodzie? Także w kościele zająć miejsce przede mną, królową Polski?
Zygmunt Stary zwrócił się do Maciejowskiego.
– Mości kanclerzu! Najjaśniejsza pani pyta. Odpowiedzcie.
Kanclerz skłonił się, lecz jego odpowiedź nie była po myśli Bony.
– Takie jest prawo i dworski ceremoniał – oznajmił.
– Prawo? Zepchnąć królową na drugie miejsce? Po młódce?
– Zmienić się tego nie da. Rozkazy wydane – wtrącił się król.
Podchodząc do niego bardzo blisko, szepnęła:
– Gdybyście tylko chcieli...
Ale on przerwał gwałtowniej niż zwykle:
– Ani słowa! Ośmieszyłbym się wobec ludzi. Tace!
– Milczeć! – szepnęła. – Zawsze milczeć...
Cofnęła się jednak, stając przed córkami. W tejże chwili weszła Elżbieta w białej koronacyjnej szacie rozwartej z przodu. Z tyłu rozcięcie zakrywał wspaniały płaszcz włosów, opadający poniżej pasa. Wyglądała na kruchą i zmęczoną, ale nie sposób było odmówić przyszłej żonie Augusta wdzięku, nieśmiałej chęci przypodobania się i dogodzenia wszystkim. Takie właśnie przepraszające spojrzenie rzuciła na całą rodzinę Jagiellonów, po czym podeszła do króla, a ten położył jej obie ręce na ramionach.
– Witamy was, córeczko najmilsza – rzekł. – Bladziście bardzo. Może zmęczeni?
Cały dwór oczekiwał odpowiedzi w języku łacińskim lub nawet polskim, skoro już od dawna była jej znana wola Ferdynanda zawładnięcia poprzez nią Wawelem. Jednakże Elżbieta nie zadała sobie trudu nauczenia się choćby paru zdań w mowie, która odtąd miała być jej mową ojczystą. Odpowiedziała z uśmiechem, ale po niemiecku:
– Aber nein! Nein!
Stary król nie rzekł nic, wsłuchując się uważnie w milczenie żony i dworu, ale ponieważ cisza trwała zbyt długo, rzekł w końcu:
– Tedy chodźmy.
W koronacyjnym pochodzie Zygmunt Stary kazał się nieść w lektyce, przestał bowiem od roku chodzić o własnych siłach. Elżbietę zaś wiedli do ołtarza dwaj książęta: pruski Hohenzollern i Piast legnicki. Królestwo zasiedli z boku, z lewej strony ołtarza, dwa trony czekały na nowożeńców po przeciwnej stronie. Obrzęd ślubu i koronacji przypomniał Bonie jej własne zaślubiny przed ćwierćwieczem, z tą tylko różnicą, że na oblubienicę czekał w czasie koronacyjnego obrzędu August w bogatym stroju, spokojny, lecz chmurny.
Kiedy korona królowej Jadwigi spoczęła na głowie Elżbiety, Bona poczuła się nagle tym, czym nie chciała być nigdy – królową starą. Uśmiechała się jednak, ponieważ cała świątynia wypełniona po brzegi patrzyła na nią właśnie, a nie na Elżbietę stojącą przed ołtarzem.
Wreszcie zabrzmiało "Te Deum", nowożeńcy wyszli z kościoła pierwsi, za nimi niesiono starego króla, a tuż za lektyką kroczyła Bona z córkami. Bił "Zygmunt". Albrecht pruski wyprzedził Piasta i w drodze na zamek znalazł się koło niej, a wtedy na nim wywarła dławiący ją gniew.
– Pięknie gra... – rzekła pozornie obojętnie. – I pomyśleć, że ten dzwon odlany jest z dział, które zdobyliśmy przed laty na Krzyżakach, podczas gdy dziś...
Nie skończyła, bowiem książę Albrecht odparł układnie:
– Podzwonne dla zakonu rycerzy krzyżowych nie może urażać świeckiego księcia, wyznawcy nauki Lutra...
Wieczorem, po wystawnej uczcie, młodzi dworzanie pląsali przed czterema tronami ustawionymi na podwyższeniu. U nóg Zygmunta siedział Stańczyk, na stopniach tronu Bony przysiadła karlica Dosia. Młodzi trwali obok siebie milcząc, August nie starał się nawet uśmiechać do narzuconej sobie małżonki. Tylko stary król zwracał ku niej często głowę i przyglądał się wdzięcznej młódce z upodobaniem i nawet czułością.
W chwili gdy dworacy tańczyli pawanę, do tronu Zygmunta zbliżył się kanclerz Maciejowski z mężem małego wzrostu, za to przyodzianym w strój piękny i kosztowny. Pokłoniwszy się królowi, rzekł:
– Oto signor Marsupin, Italczyk przybyły na koronację z Wiednia.
Przyszły sekretarz królowej Elżbiety i tłumacz.
– Gdzie miłość łączy serca i tłumacza nie potrza – odparł król. – Ale radziśmy wielce.
Bona jednak okazała niezadowolenie:
– Córka nasza Izabela nie ma w Siedmiogrodzie żadnego opiekuna ani translatora – zaznaczyła z naciskiem.
– Zna język węgierski, a najjaśniejsza pani nie mówi po polsku – wyjaśnił Marsupin.
– Ja? – zdziwiła się Bona.
– Myślałem o młodej królowej... – zmieszał się opiekun Elżbiety.
– Ach tak? – zadrwiła Bona i gdy Marsupin cofał się zgięty w ukłonach, rzekła do Maciejowskiego: – Powiedzcie, mości kanclerzu, temu słudze Habsburgów, że na Wawelu i w Polsce jest tylko jedna królowa.
– Jak tedy ma mówić o swojej pani? – zdziwił się kanclerz.
– Do mnie nie ma mówić ani słowa. Non voglio! A jak przemawia do niej – cóż mnie to może obchodzić?
– Postaram się wytłumaczyć... – obiecał głosem niezbyt pewnym.
– Grazie – skinęła mu głową królowa i zwracając się do męża, który nie słyszał jej rozmowy z Maciejowskim, rzekła: – Jaka szkoda, że nie żyje już Krzycki! Uświetniłby uroczystość wierszem skrzącym się od dowcipu. Panegiryk Janickiego jest wręcz żałosny.
I zaczęła go cytować z drwiną w głosie:
"Siodłać lotne rumaki. Jedź, pogoni chyża!
Auguście! Oto rzymska królowa się zbliża!"
– Incredibile! – parsknęła złym śmiechem. – Jaka pogoń i za kim?
Nasłana tutaj przemocą...
– Może usłyszeć – szepnął król.
– Kto? Austriaczka? – spytała niemal głośno.
– Przez wzgląd na Izabelę zechciejcie... – prosił już niemal Zygmunt.
– Prawda, Izabela... – szepnęła Bona i wzniosła oczy ku górze. – O Dio! Błogosław przynajmniej królewskiej łożnicy! Umocnij dynastię... A mnie daj jedno: cierpliwość. Cierpliwość bezmierną...
Po północy, opuściwszy roztańczoną salę, młoda para udała się do swoich komnat. Gdy znaleźli się w sypialni królowej, stanęli naprzeciwko siebie bardzo niezdecydowani, zmieszani. Dotychczas wymienili tylko parę nic nie znaczących słów, król nie zdobył się nawet na wyrażenie podziwu dla urody małżonki. Teraz jednak, świadom swoich obowiązków, dla których musiał poświęcić Dianę, sięgnął po koronę zbyt ciężką dla młodej głowy i odłożył ją na bok. Po czym, skuszony bogactwem rudawego płaszcza włosów, dotknął ręką długich, jedwabistych splotów. Młoda królowa potrząsnęła głową, przymknęła oczy i zaczęła się uśmiechać. Była w tej chwili tak urocza, że już bez żadnych wewnętrznych oporów napełnił winem złoty kielich przygotowany zawczasu i patrząc jej prosto w oczy, wypił łyk, a potem przysunął brzeg pucharu do jej ust. Ich palce spotkały się, wargi Elżbiety dotknęły w tym samym miejscu ślubnego kielicha. Patrzyli sobie wciąż w oczy, teraz już uśmiechnięci oboje. Ale gdy zaraz potem August objął jej wiotką kibić i spróbował dotknąć ustami jej ust, oblubienica pobladła, zaczęła drżeć i odpychać męża słabymi rękami.
Spróbował raz jeszcze, ale wtedy pchnęła go już mocniej, mięśnie jej ramion stwardniały.
– Perché? – spytał zdumiony i poprawił się zaraz: – Warum?
Ale ona szeptała już tylko:
– Nein! Nein! Nein!
Nagle ciało jej wygięło się do tyłu, wyprężyło, ramiona stały się zupełnie sztywne, powieki opadły na oczy.
– Santa Madonna! Elizabet? Co wam jest?
Ale ona nie słyszała go już, nie mogła odpowiadać na żadne pytania. Starając się opanować drżenie, zaczęła wzywać pomocy:
– Kätrin! Kätrin!
Zaraz potem upadła, a gwałtowne drgawki i uderzenia głową o posadzkę spowodowały rumor wielki. Czająca się widać za drzwiami dworka Elżbiety, Katarzyna Hölzelin, najpierw wsunęła głowę, potem wbiegła do komnaty i, odpychając króla, zaczęła ratować swoją panią. Wytarła usta, na które wystąpiła już piana, zwilżyła skronie wonnymi ziołami, ale nie próbowała nawet zanieść chorej na łoże.
– Wołać medyka! Natychmiast! – krzyknął August.
Wtedy złożyła ręce jak do modlitwy.
– Nein! Um Gottes willen! Keinen Arzt! – błagała.
– Bez pomocy lekarza? – zdziwił się. – Perché? Warum?
– Ich bitte! – prosiła dworka. – Nur Ruhe. Lasen sie uns. Majestät.
– Mam odejść? Ależ dlaczego, dlaczego?
Kätrin Hölzelin była w rozterce. Powiedzieć czy milczeć? Wybrała kłamstwo.
– Sie ist zu jung. O, mein Gott! Zu jung!
Przypadła do chorej, podtrzymując jej głowę. Jedna noga Elżbiety uderzyła parokrotnie o kant fotela i po chwili strużka krwi zaczęła się sączyć po pończosze, po safianowym pantofelku. Zygmunt chwilę stał bezradny, ale gdy dworka wskazała mu drzwi, odwrócił się bez słowa i wybiegł ze ślubnej komnaty. Mijając pusty ciąg korytarzy, wpadł z rozpędu na Marinę.
– Biegnijcie do królowej Elżbiety! Zasłabła – krzyknął.
– Posłać po medyków?
– Nie chcą medyka. Żadnego medyka... Na Boga! To wszystko bardzo dziwnie wyglądało! Przysiągłbym, że miałem w ramionach trupa. Trupa!
– Bene. Wybadam, co się stało – przyrzekła Marina.
– Jest bardzo młoda, tak mówi jej dworka. Może istotnie za młoda?
– Miłościwy panie! Na przeszkodzie uściskom staje nie za młoda krew, tylko krew zepsuta – odparła.
– Co to znaczy? Mówcie! Chcę wiedzieć. Czyżby matka...
Ale Marina spojrzała na niego surowo.
– Wasza Królewska Mość zapomina, jaki upominek raczyła dać wczoraj synowej najjaśniejsza pani.
– Prawda! Jeszcze i to! Srebrna kołyska... Nie zniosę tego! Nie zniosę!
Odwrócił się gwałtownie i odszedł. Dopiero wtedy Marina zbliżyła się niespiesznie do sypialni Elżbiety. Otworzyła drzwi i przez chwilę obserwowała epileptyczkę. Wreszcie przekręciła klucz w zamku i podeszła do piastunki młodej królowej.
– Atak epilepsji. Malum magnum.
– Nein! Nein! – krzyknęła zrozpaczona Kätchen.
– Si. Znam się na tym. Pomogę wam.
Tej nocy nad nieprzytomną Elżbietą czuwały obie, nie zamieniwszy jednak ze sobą ani słowa.
Wysłannik rzymskiego króla Marsupin zamieszkał w kamienicy na Rynku, ponieważ Ferdynand polecił mu czuwać nad Elżbietą ostrożnie, z ukrycia i nie narażać się na spotkania z królową Boną, jawnie małżeństwu nieprzychylną.
Pisał właśnie drugie już sprawozdanie do Wiednia wiedząc, że jego raporty pozwalają śledzić Habsburgom przebieg wypadków na Wawelu. Nagle, choć było to późno wieczorem, usłyszał pukanie do drzwi. Weszła zakwefiona postać niewieścia i gdy kobieta odrzuciła welon, ujrzał przed sobą dworkę Elżbiety.
– To wy?! – krzyknął gniewnie. – Co za nieostrożność! Mieszkam w mieście, żeby uniknąć podejrzeń, nie rozmawiam z wami na zamku, a wy zjawiacie się tutaj... Po co? Co się stało?
– Najgorsze, co mogło się przydarzyć zaraz po ślubie. Już trzecią noc królowa śpi sama.
– Jak to? Odepchnął ją? Od razu?
– Nie, nie! Był z nią pierwszego wieczoru. Chciał zostać. Ale...
Wzruszyła się tak, że upadla – szepnęła dworka.
– Zemdlała? Santa Madonna! Nie dostała chyba ataku?
– Niestety, tak. Ukryłam to nawet przed wami, bo myślałam... Miałam nadzieję, że może następnej nocy... Ale nie. Ledwo otworzył drzwi i wszedł... znowu straciła przytomność.
– A on? – spytał Marsupin.
– Tym razem nie pytał już o nic. Nawet nie podszedł bliżej. Od razu opuścił komnatę.
– Próbowano was dzisiaj wybadać?
– Nie. Może król nie domyśla się, że to ataki wielkiej choroby? Sądzi, że... bardzo płochliwa, jeszcze niedojrzała do małżeństwa? Powiedziałam mu właśnie tak: "za młoda". "Zu jung".
– Brednie! Ma siedemnaście lat. Jutro, pojutrze wszystko się wyda. Nie możecie wyjaśnić królewnie, jak ważne jest to, żeby za wszelką cenę opanowała wzruszenie? Żeby...?
– Właśnie dlatego, że wie, czego się może spodziewać, że tego bardzo pragnie, dostaje konwulsji.
– Co za nieszczęście! A dopiero przed chwilą ukończyłem kolejny raport. Wypadł tak:
"Młody małżonek jest urodziwy i zdaje się mieć najpiękniejsze przymioty ducha, ale dotychczas bardzo boi się matki. Za to król Zygmunt wielbi młodą królową, a dwór nie spuszcza jej z oka. Trochę cierpliwości. Z czasem przyjdzie i to, czego brakuje jeszcze ze strony królowej starej"... Napisałem: "trochę cierpliwości" i tego nie zmienię. Nie można niepokoić wiedeńskiego dworu.
– A jednak... Przyczyna nie jest błaha.
– Ale nie powinna w ogóle istnieć! Róbcie, co chcecie, Fräulein Kätrin. Małżeństwo musi być consumatum. Za wszelką cenę. Katarzyna zasłoniła sobie twarz dłońmi.
– O, lieber Gott! Lieber Gott!
– Fräulein płacze? – zdumiał się Marsupin.
Ale dworka odsłoniła roześmianą twarz.
– Śmieję się. Z was. Z siebie. Bo chyba jedno tylko jest do zrobienia: wygaszę wszystkie świece i zamiast niej wśliznę się do łoża.
– Fräulein Hölzelin! – upomniał ją surowo.
Dygnęła wdzięcznie.
– Tak się nazywam. – I dodała z drwiną w głosie: – Dopóki jeszcze nie jestem matką następcy tronu.
Marsupin wstrząsnął się, zatkał uszy i zaczął miotać się po pokoju.
– Nie chcę o niczem takim słyszeć! Moją rzeczą jest układać raporty dla króla Ferdynanda! Czuwać nad jego córką, bronić jej interesów i być tłumaczem, a także doradcą. Nic więcej! Sprawami królewskiej alkowy zajmujecie się wy! Wyłącznie wy!
– Niestety – westchnęła poważniejąc Katarzyna.
– Że też coś takiego musiało się przytrafić właśnie nam! – wybuchnął agent.
– To biedactwo powiedziało dzisiaj słowo w słowo to samo: "Że też musiało się to przytrafić mnie. Właśnie mnie, która go już kocha..."
Patrzyli przez chwilę na siebie zupełnie bezradni. Wreszcie dworka otuliła głowę woalem i zaczęła iść ku drzwiom, Marsupin patrzył na nią w ponurym milczeniu...
*
Marina szczotkowała tegoż wieczoru włosy królowej, która skarżyła się na ból głowy.
– Powinna to robić jakaś cameriera, ale z twoich rąk płynie tajemniczy fluid, który koi ból, wypędza z głowy złe myśli.
– Tym razem nie wypędzi.
– Tak? – zdziwiła się Bona. – E allora? Co mi masz do powiedzenia?
– Młody król chyba jeszcze nie rozumie, co to wszystko znaczy, choć chmurny jest jak noc. Ale dworka Elżbiety, Katarzyna, nie próbuje nawet udawać przede mną.
– Udawać czego? Słyszałam, że mała upadła i skaleczyła nogę. Czyżby to była groźniejsza rana, niż mi doniesiono?
– Si. O wiele groźniejsza.
– Męczysz mnie! Mów!
– Elżbieta skaleczyła nogę padając, to prawda. Ale w ten sposób pada często. Sztywnieje i traci przytomność.
– Jak to? Madonna mia! Czyżby?
– Si. Cierpi na wielką chorobę. I to podobno od najmłodszych lat.
– Jak to? I nikt o tym nie wiedział? Ani król? Ani Maciejowski?
– Chyba nikt. Katarzyna klnie się, że nawet Marsupin dowiedział się o chorobie królowej dopiero teraz.
– Marsupin łże! – krzyknęła gniewnie. – A ty nie nazywaj jej polską królową! Chora... Od dziecka. O Dio! Czym zawiniłam, że mnie tak karzesz?
– To nie wina waszej miłości, że...
– Bene, nie moja. Mogę nawet naigrywać się, szydzić! Jakże to? Sam kanclerz wybierał spośród wielu księżniczek krwi i cór królewskich i wybrał najwięcej znaczącą w Europie, najlepiej spokrewnioną. Rokującą największe nadzieje na to, że zostanie matką wielu królów. Wybrał z aprobatą króla jegomości i z rozwagą wielką. I wybrał kogo? O Dio! Epileptyczkę!
– Można unieważnić to małżeństwo, jeśli nie zostanie spełnione...
– D'accordo. Ale kto mi zaręczy, że będzie zawsze mdlała w łożnicy? Ostatecznie, można się przyzwyczaić i do męża. A wtedy? O Dio! Za rok w srebrnej kołysce... Nie, to zbyt potworne, a jednak możliwe.
W ataku odziedziczonej choroby zacznie się miotać jej syn!
– Santa Madonna! – westchnęła dworka.
– Dobrze wiesz, że może się tak stać! I że byłoby to jeszcze większym nieszczęściem niż małżeństwo nie spełnione.
– Młody król jest zabobonny. Można podsunąć mu myśl, że Elżbietę opętał zły duch.
– Nawiedzona? Opętana? Wielki Boże! – roześmiała się histerycznie. – To brzmi aż śmiesznie. Wczoraj Frycz Modrzewski uraczył nas opowieścią o odkryciu Kopernika. Tamten astronom twierdzi, że to nie Słońce krąży po niebie, lecz Ziemia. Że mylą się nasze oczy oglądające wschody i zachody. Słońce jest nieruchome i stanowi pępek świata. Nie, wiarygodne, ale tak... A ty! O Dio! Ty chcesz, żeby w roku takiego zdumiewającego odkrycia mój syn wierzył jeszcze w staroświeckiego czarta? W opętanie przez złe moce?
– Każe sobie co dzień stawiać horoskopy – odparła niezmieszana.
– Uwierzy we wszystko, co powiedzą gwiazdy.
– Kopernikowi gwiazdy powiedziały to, czego nie przeczuł żaden z astrologów świata. Perché?
– Tego nie wiem. Ale warto spróbować.
– Si, spróbować warto. Otwórz okno. Głowa mi pęka – dodała podchodząc do okna. – Nie ma już księżyca nad zamkiem? Zaszedł? Santa Madonna! A może nieprawdą jest i to, że Luna toczy się po niebie? Może to nasza Ziemia wiruje wokół Luny?
– A jeżeli tak?
– Jeżeli tak, może wszystko, co ja czynię, do czego zmierzam, jest także przywidzeniem? Pomyłką? Okropną pomyłką?
– Miłościwa pani. Nie jest pomyłką choroba Elżbiety...
– Si, wiem. Ale muszę się zastanowić. Zebrać myśli... Nie mogę teraz rozmawiać z nikim! Z nikim! Możesz odejść.
Stanęła w otwartym oknie wpatrzona w gwiaździste niebo. Komu wierzyć? Rzymskiemu królowi? Oszukał ich, podsunął chorą, zapewne bezpłodną córkę. Mężowi? Zygmunt został oszukany przez Maciejowskiego. Gwiazdom? Księżyc podobno nie toczy się po niebie... Słońce nie wschodzi i nie zachodzi. Zostaje ziemia. Nieżyczliwa ziemia pod jej stopami. I ona sama. Musi pomówić z królem, unieważnić to ohydne małżeństwo. Dyspensa. Prawda... Otrzymał dyspensę! Każe sprawdzić, czy była ważna, a jeśli nie, wtedy...
– Santa Madonna – szepnęła – pozwól, aby papież unieważnił te śluby.
Zanim jednak udała się do Zygmunta, który coraz serdeczniej mówił o Elżbiecie, o jej łagodności i chęci zjednania sobie wszystkich na Wawelu, poleciła Wolskiemu przynieść sobie papieską dyspensę, medytowała nad nią długo i wreszcie wykrzyknęła z pogardą:
– Tyle oczu widziało ten akt! Tylu mężów uznało go za ważny. I dopiero ja, niewiasta, dostrzegłam, jak perfidnie działał król rzymski.
Dostarczył kurii sfałszowanych papierów. A może po prostu zawierzono mu w Rzymie na słowo?
– Nie rozumiem – przyznał Wolski.
– Ta dyspensa mówi o pokrewieństwie trzeciego stopnia między przyszłymi małżonkami. Ale tak nie jest. Ferdynand poślubił Annę, córkę Władysława Jagiellończyka, brata naszego króla, Elżbieta jest więc córką rodzonej bratanicy króla i bliską powinowatą Augusta. Pokrewieństwo drugiego stopnia, czyli dyspensa papieska jest nieważna. Si! Nieważna!
Odkrycie to w tak istotny sposób zmieniało sytuację Elżbiety, że tym razem nie dało się niczego zataić przed Zygmuntem, choć August nadal nie wiedział o niczym. Stary król przyjął wiadomość o chorobie synowej z wielkim żalem i smutkiem, a co do dyspensy – kazał poczynić odpowiednie kroki w Rzymie. Te wszystkie zabiegi oraz rozmowy nie dały się ukryć przed Marsupinem i przez cały czerwiec zabiegał usilnie o audiencję u Bony. Wolał wprawdzie rozmawiać z królem, ale ten nie chciał go widzieć, zasłaniając się chorobą. Wolski komentował rzecz nieco inaczej: Zygmunt tak polubił Elżbietę, że nie chciał pozbywać się jej z Wawelu. Liczył na to, że Rzym udzieli dyspensy nawet tak bliskim krewnym oraz że Elżbietę można będzie wyleczyć z fatalnej przypadłości. Miał podobno robić wymówki Maciejowskiemu, ale ten odparł, że po pierwsze nie wiedział o niczym, a po drugie – i epileptyczki rodzą dzieci. Czy dzieci ich bywają zdrowe? Na to pytanie kanclerz nie umiał odpowiedzieć.
Tak więc ku wściekłości Bony, która bała się interwencji Ferdynanda oraz cesarza w Rzymie, rzecz przeciągała się, odpowiedź z Italii nie nadchodziła, a Marsupin antyszambrował już codziennie w skrzydle królowej. Wreszcie obiecano mu, że zostanie przyjęty, ale godziny wlokły się nieznośnie, a on wciąż czekał, pytając co jakiś czas pokojowca:
– Kiedy będę przyjęty? Czekam już bardzo długo.
– Jej Królewska Mość nie wstała jeszcze od stołu.
– Może przyjść nieco później?
– Trzecia godzina zajęta już od dawna.
– Tedy za dwie godziny?
– Czwarta godzina także zajęta.
– Czekam już od południa.
– Najjaśniejszej pani o tym wiadomo – rzekł dworzanin i wyszedł.
Po chwili jednak wrócił, mówiąc: – Jej Królewska Mość prosi.
Marsupin wszedł do sąsiedniej komnaty, w której prócz Bony były obecne Elżbieta i dworka Myszkowska. Sekretarz przyklęknął na jedno kolano przed starą królową.
– Buon giorno, buon giorno. Wstańcie. Jakaż to pilna sprawa sprowadzą was skoro świt na zamek?
– Jej Królewska Mość zechce uwierzyć, że czynię tylko to, do czego mnie upoważnił mój pan, król rzymski Ferdynandus!
– Va bene. Tedy mówcie. Działajcie!
– Minął już miesiąc od wspaniałych uroczystości ślubnych...
– To zwykła rzecz: czas mija – przerwała mu Bona.
– Ale jak, miłościwa pani? Jak? Jestem upoważniony zapytać, dlaczego młody król nigdy z małżonką nie wyjeżdża na przechadzkę? Razem nie siada przy stole? Nie odwiedza jej we dnie ani, jak słyszę, nie daje żadnych widomych oznak miłości?
– Pytacie o to mnie? – zdziwiła się. – Czemu nie młodego króla?
– Bo wszystko ma w swoim ręku miłościwa pani. Król tylko to czyni, co mu doradzi czy też rozkaże Jej Królewska Mość.
– Oszczercze to i kłamliwe słowa! Mój syn jest panem swego losu i nie godzi się postronnym mieszać do spraw jego stołu, a także łożnicy.
– Odwróciła się nagle do Elżbiety. – Podtrzymujesz skargę swojego sekretarza? Mąż nie odwiedza ciebie nigdy? Wcale?
– Niekiedy. Wieczorem – odparła czerwieniąc się.
– I nocą? – nalegała Bona.
– Czasami... nocą – przyznała już bliska łez.
– Mój Boże! Królewska małżonka tak młoda jeszcze, tak nieśmiała! – westchnął Marsupin. – Boi się mówić. Ledwo ośmiela się spojrzeć na króla Augusta.
– Nadmiernie bojaźliwa – odparła Bona. – I niezręczna; wciąż przewraca się, kaleczy. Jak twoja ręka, mia cara?
Elżbieta spojrzała na swoje zabandażowane ramię.
– To nic – szepnęła. – To zupełnie nie boli.
– Ale odstrasza – drwiła już królowa. – Raz bandaże na nogach, raz na ramionach, na rękach...
– Miłościwa pani! – zaczął żarliwą obronę Marsupin. – Zadrapania i sińce na nóżkach dziecięcych nie odstraszają od nich matek. Sądzę, że tak samo nie powinny oziębiać uczuć królewskiej rodziny do córki rzymskiego króla i bratanicy cesarza.
– A czy znana wam jest przyczyna owej nadmiernej bojaźliwości waszej pani? – spytała ostro Bona.
– Ależ ja jestem zdrowa! Naprawdę zdrowa! – wtrąciła się zrozpaczona Elżbieta.
– Ten wybuch zaszczyt ci przynosi! Obala legendę o chorobliwej nieśmiałości, która nie przystoi królowej. Tedy – zwróciła się do Marsupina – jak sami widzicie, nie ma powodów do żalów ani skarg.
– Dlaczego więc Wasza Królewska Mość tak niechętnie widzi mnie na zamku? Dlaczego jakieś oszczercze pieśni śpiewane są przeciwko mnie w tutejszym grodzie? Jakieś drwiny...
Nie dała mu skończyć.
– Paszkwile? E allora? Na paszkwilantów i prześmiewców najlepsza broń – pogardliwe milczenie.
– Ależ ja milczeć nie mogę! Król Ferdynandus...
– Dosyć! – krzyknęła. – Jesteście na zamku polskiego, a nie rzymskiego króla. I albo podporządkujecie się naszym prawom i obyczajom, albo...
– Albo?
– Zmuszona będę uznać was za agenta przysłanego tu przez waszego pana dla wzniecania niepokojów.
– Jej Królewska Mość obraża mnie i krzywdzi – oburzył się. – Gdyby postępowała tak, jak na dobrą królową matkę przystało, nie potrzebowałby król Ferdynand przysyłać mnie tutaj dla zapobieżenia...
Tytuł, jakim się posłużył, doprowadził ją do pasji.
– Basta! Nie interesują mnie podejrzenia króla Ferdynanda! – krzyknęła. – A mierzi mnie wasza nadmierna zuchwałość! Możecie napisać w kolejnym raporcie, że naraziliście się królowej Bonie aż tak, że do chwili otrzymania wiadomości o zdrowiu jej córki Izabeli nie będziecie informowani o zdrowiu jego córki Elżbiety.
– Ależ miłościwa pani... – przeraził się Marsupin.
– Żegnam – przerwała. – Audiencja skończona.
Marsupin zaczął wycofywać się tyłem do drzwi. Elżbieta stojąca przy Bonie chciała zrobić krok w jego stronę, ale cofnęła się natychmiast. Jej usta skrzywiły się jak do płaczu.
Na Wawelu kończył się koncert w wykonaniu muzyków nadwornych. Goście wstawali, łączyli się w grupy, zrobiło się szumnie, gwarnie i wesoło. Ktoś zażartował, że rok jest urodzajny, niezwykły, gdyż poza weselem młodego króla przytrafiły się jeszcze rzeczy tak ciekawe, jak wydanie przez Kopernika dzieła "O obrotach ciał niebieskich", przez Frycza "O karze za mężobójstwo" i wreszcie przez Reja polskiego poematu "Krótka rozprawa między Panem, Wójtem a Plebanem". Natychmiast rozległy się protesty, że imć pan Rej nie poema napisał, jeno ostrą satyrę, a Kopernik dzieło swe otrzymał z drukarni już na łożu śmierci i nacieszyć się nim nie zdołał.
Młody król, zawsze ciekaw nowinek, zaczął schodzić z podwyższenia, by zmieszać się z tłumem, gdy pochyliła się ku niemu Elżbieta.
– Gdybyście mogli, miłościwy panie, poświęcić mi chwilę czasu... – prosiła pokornie.
– Nie teraz. Muszę pomówić z Modrzewskim.
I odszedł, a spotkawszy Frycza, zagadnął:
– Słyszałem, że młody Łaski sprzedałby kupiony po śmierci Erazma z Rotterdamu jego słynny księgozbiór, gdyby ten trafił w godne ręce. To prawda?
– Jadę tam właśnie. Jakże się cieszę, że dotknę w Bazylei kart tych ksiąg. Może część z nich uda się przywieźć do nas?
– Kupię je chętnie. Pamiętaj o tym! – nalegał August.
Rozejrzał się po sali i podszedł do matki siedzącej wciąż na tronie.
– Gdybyście mogli, miłościwa pani, poświęcić mi parę chwil...
– Si. Przyjdź do mnie. Jutro.
– Wieczorem?
– Później. Przed samą północą.
Tymczasem stary król mówił do Bony:
– Elżbieta teraz jakby weselsza, zdrowsza.
– O tak! – przyznała. – Istna primavera.
Na skutek rozdrażnienia Bony na Wawelu sprawy wielkie zaczęły ostatnio przeplatać się z małymi. Katarzyna Hölzelin mogła więc donieść Marsupinowi o szykanowaniu Elżbiety przez królową.
– Powtórzcie bardzo wiernie, bo właśnie o tym raport piszę – prosił Marsupin.
– Aż wstyd powtarzać. Młodej królowej zachciało się wczoraj, przed koncertem, parmezańskiego sera. Ot, zachcianka! Tak rzadko o coś prosi! Posłałam po parmezan do szafarza, a ten wydał go natychmiast. Zdawało się, rzecz skończona. Ale nie! Ktoś doniósł o tym starej królowej i rozpętało się piekło. Krzyki, ciskanie kubkami o ziemię, całe śledztwo. W końcu zakazała szafarzowi wydawać cokolwiek bez jej wiedzy i zgody. To godzi w młodą panią! Nie mamy ani własnej kuchni, ani własnego szafarza. Położenie naszego dworu staje się już nieznośne!
– Sprawa zgoła dziecinna, niepoważna! – łagodził Marsupin.
– Tak powiedział i pan Boner, który był wtedy na zamku. Kazał powtórzyć młodej królowej, że nadeśle jej tyle parmezanu, ile tylko zapragnie.
– Słowa, słowa! – zadrwił zausznik rzymskiego króla.
– Nie. Dziś jego pachołek przyniósł cały wielki krąg: trzydzieści funtów parmezańskiego sera!
– Pachołek Bonera? Chyba na złość Bonie? Ciekawe. To dopiero jest bardzo ciekawe...
– Ale królowa Elżbieta coraz smutniejsza. Doszły do niej wieści, że młody król zamierza wkrótce wyjechać w ważnych sprawach z Krakowa...
– Wyjeżdża? – zdziwił się Marsupin. – Co za kraj! Pomyśleć tylko: arcyważne sejmowe sprawy, reformy skarbu, niepewny los Izabeli i... parmezan, parmezan, parmezan...
Wzruszył ramionami i pochylił się nad raportem, kreśląc słowa kolejnego listu do króla Ferdynanda. Jednakże, gdy tego samego dnia udał się na zamek, aby wreszcie móc porozmawiać w cztery oczy z młodą królową, na podwórcu zabiegł mu drogę Stańczyk. Potrząsając grzechotką przed nosem, wołał:
– Królowi na chwałę bije wielki dzwon "Zygmunt". A małemu człowieczkowi, serowemu człowieczkowi, grzechoczą grzechotki i dzwonią dzwonki! Małe, maleńkie!
– Idź precz! – warknął Marsupin.
– Rad bym się z wami rozmówić, naradzić, ale nie śmiem. Zgody na to nie mam od rzymskiego króla. Tedy jeno dzwonię, dzwonię, dzwonię! I radzę: w raportach do Wiednia piszcie nie o parmezanie, tylko jak najszybszym wypłaceniu posagu. Będzie wam wtedy łatwiej żyć w Krakowie. A może i na Wawelu. Ręczę honorem!
Marsupin, choć nie zamierzał wdawać się w rozmowę ze Stańczykiem, stanął jak wryty. Zapytał:
– Posag, mówisz?
– A tak, serowy człowieczku. A tak! Moje dzwonki aż krzyczą: Posag! Posag! Horrendum! Bratanica cesarza bez posagu! Bez posagu! Bez posagu!
I biegł za Marsupinem, który starał się przyśpieszyć kroku, uciekając przed błaznem jak przed napastliwym, ujadającym psem.