Z zamkowej wieży opadła w dół czarna chorągiew, a po chwili druga spłynęła z murów zamkowych tuż przed wjazdową bramą. Wawel żegnał czernią żałoby zgon króla, który miłował pokój, był łaskawy dla wszystkich, zyskał szacunek obcych dworów i całej Europy.
Królowa Bona odeszła od okna, w którym stała długo zapatrzona w czarny pas, zwiastun śmierci. Jej ociężała już postać stanowiła jeszcze jedną czarną plamę na tle barwnych tkanin okrywających ściany, ciemniejsze niż dawniej wydawały się na pobladłej twarzy aksamitne oczy córy południa. Klasnęła w ręce i na progu natychmiast zjawiła się Zuzanna Myszkowska.
– Czekałaś długo, ale możesz już podejść do stołu. Jesteś gotowa? Bene. Siadaj i pisz. Pismo będzie do węgierskiej królowej z wszystkimi należnymi jej tytułami. Na końcu zaznaczysz: "Wawel, Anno Domini 1548". A teraz sam list:
"Najjaśniejsza królowo, córko najmilsza! We łkaniu i płaczu na nic wszelkie pociechy, jęczymy bowiem nad sieroctwem naszym. Napotkało ono nas w czasach zawichrzenia, w czasach cięższymi jeszcze grożących ciosami. Już król wolny od trosk, co jednak zostało nam? Płacz, smutek i pustka... Straciliśmy pana i najlepszego małżonka, a Rzeczpospolita króla dobrego i łaskawego, obrońcę wiary i miłośnika pokoju. W tej wielkiej żałości na nic wszelkie słowa otuchy..."
Rozległo się pukanie do drzwi i – korzystając z przywileju danego mu po śmierci Alifia – Pappacoda wsunął się do komnaty.
– Skończymy później. Zawołam – zwróciła się Bona do dworki, a gdy ta wyszła, spytała: – Część gońców wróciła?
– Tak.
– Co mówią?
– Że wieść o śmierci najjaśniejszego pana obiegła już wszystkie dwory, wywołała wielkie poruszenie. Cała Europa w żałobie.
Przyłożyła chusteczkę do oczu, lecz tylko na chwilę.
– Moim życzeniem jest, aby pogrzeb odbył się dopiero w lipcu. Na dzień świętej Anny zdążą przybyć wszyscy królowie, książęta i dostojni goście. A i mnie trzeba czasu na rozmowy z synem. Co mówi posłaniec z Wilna?
– Że najjaśniejszy pan...
– Kto? – przerwała gwałtownie.
– Że młody król – poprawił się Pappacoda – wprawdzie ogłosił na Litwie żałobę od ósmego kwietnia, ale zaraz potem...
– Potem?
– Dziesięć dni później zwołał do zamku na wielką naradę panów litewskich i tam ujawnił swoje tajne śluby, a także przedstawił wielmożom Barbarę z Radziwiłłów jako ich królową i panią. Rzekł, że żadna moc na świecie takiego związku prawnie między chrześcijanami zawartego rozerwać nie może.
– A oni?
– Nie śmieli odezwać się ani słowem. I wieczorem odbyła się uroczysta uczta...
– Więc jednak! – krzyknęła Bona. – Maledizione! Odkłada zawsze tylko to, co mu niemile, ale niecierpliwie sięga po rzecz upragnioną.
– Trzydziestego kwietnia ruszył w drogę. Będzie tu lada dzień – dodał Pappacoda.
– Sam?
– Sam. Goniec aż trzy konie zajeździł, tak gnał, żeby przed nim zdążyć.
– Czy słyszał jakieś plotki? Złośliwe komentarze?
– Czy coś słyszał? Dużo! Mówi, że najwięcej kalumnii ciskała pani Hornostajowa. Były też paszkwilusy podrzucane królowi. Wszyscy zazdroszczą, wszyscy dworzanie temu małżeństwu przeciwni.
– A moi ludzie? – spytała dopiero po chwili.
– Takoż krzyczą przeciw tajnym ślubom, lamentują, złorzeczą! Mówił goniec, że kolebka, którą jedzie młody król, cała upstrzona paszkwilanckimi karteluszkami, zjadliwym rymowaniem. Co postój – służba musi je zdzierać i zmywać, a ledwo dojadą do następnego, już pełno karteczek nowych, jeszcze zjadliwszych od tamtych.
– Tylko jego kolebka? A dwór Radziwiłłów?
– Oba ich pałace i ściany królewskiego zamku aż pstrokate od nalepek, papierków, na których pogróżki, drwinki rozmaite. Na śmiech podają imię pana i jego nieprawej małżonki.
– Zaskoczył ich, tedy odwrócili się od niego wszyscy. Czy wiadomo, co mówił wyjeżdżając?
– Tak. Odezwała się w nim krew italskich kondotierów. Powiedział Hlebowiczowi: spodziewałem się od królowej matki niemałego ciosu. Ale nie przejmuje mnie już bojaźnią, bo teraz niczem jest, jeno... – zająknął się Pappacoda.
– Skończcie. Pilnie słucham – rozkazała.
– Królową wdową – dokończył niemal szeptem.
– A? Tak to sobie ułożył? – zadrwiła. – Były na Wawelu aż dwa smoki. I młody król, bambino. A teraz jest i będzie tylko jeden władca. Więcej nikt? Nikt?
– Na to wygląda.
– Powiedział: "królowa wdowa?" – upewniała się jeszcze.
– Tak twierdzi goniec – przyznał niechętnie.
Zastanawiała się, coś w sobie ważyła, wreszcie wydała rozkazy.
– Każecie mu zapomnieć o tym, co słyszał, zwłaszcza o rozmowie z Hlebowiczem. Ale co oglądał, ma od dziś opowiadać każdemu. Oto kolebka, którą jedzie król... Jedynowładca. Obita szkarłatem, ale cała upstrzona paszkwilusami. Na niej białe karty, karteczki. Tyle ich, że nie zliczyć! Każe zrywać – nalepiają nowe. Widzę je, widzę. Na drzwiczkach, na końskich czaprakach, na szprychach kół! Zatyka uszy, ale musi słuchać po drodze wszelkich wydziwiań i wrzasków. Musi znosić wybuchy śmiechu, wielkiego śmiechu. Oto triumfalny wjazd do Krakowa, godny wielkiego księcia Litwy! Polskiego króla!
Krzyczała stojąc z wyciągniętymi ku górze rękami, jakby witała nadjeżdżającego monarchę. I nagle uniesione ramiona opadły, jej zaczerwienioną twarz przebiegł skurcz. Zakończyła ciszej, jakby z żalem:
– Króla... mojego syna. Jedynego, wymarzonego dziedzica Korony.
Wciąż jeszcze ostatniego z dynastii Jagiellonów...
Doczesne szczątki Zygmunta Starego medycy zabalsamowali italską sztuką. Spoczywał w trumnie w tej samej zbroi, w której walczył na Pomorzu, w koronie na głowie, z jabłkiem i berłem w dłoniach. Jak kazał obyczaj, przy jego lewym boku leżał miecz, tak niechętnie za życia wyciągany z pochwy przez władcę miłującego nade wszystko pokój i... spokój. Trumna stała na okrytym złotogłowiem katafalku w sypialni króla, zamienionej w żałobną kaplicę. Czuwała przy niej rodzina oraz cały dwór, czekając na przyjazd nieobecnego syna, jedynego teraz pana Korony i Litwy.
Wyszedłszy z Górką z tej sypialni-kaplicy do sąsiedniej komnaty, Kmita przystanął na chwilę, aby zamienić słów parę z Fryczem Modrzewskim, który nie mógł doczekać się Augusta i pragnął pierwszy zobaczyć młodego króla.
– W zbroi leży – rzekł wojewoda krakowski. – Jak na zwycięskiego króla przystało.
Kasztelan Górka zmarszczył brwi.
– Ale ciało jeszcze na marach, a zamek już jak pole bitwy. Gotuje się w nim, wre. Tarnowski z kanclerzem Maciejowskim zebrali wszystkich wielmożów w dolnych salach. Na coś czekają.
Kmita nie wydał się zaniepokojony tą wieścią.
– Wiadomo, na co – rzekł. – Zabiegać chcą o łaski nowego pana. Przypomnieć, kto go dzieckiem wyniósł na tron. Ja jednak nie wierzę w powrót Tarnowskiego na zamek, w jego wpływy i rządy. Królowa jest teraz po naszej stronie. Szczerze czy nieszczerze, lecz po naszej.
– August, wbrew temu co gadają, nieugięty, kiedy się zatnie – przytaknął Frycz. – A jest za odmianą w kraju, za egzekucją praw. Wierzę, że będzie szlachecki, nie senatorski, i...
– Słowa! Słowa, mości Fryczu! – przerwał mu Kmita. – Nie kraj dziś z królem mówić będzie, tylko my. Albo Tarnowski. W tejże chwili w progu stanął dworzanin królowej.
– Pan hetman Tarnowski nie przestaje pytać, kiedy najjaśniejsza pani przyjąć go raczy? – oznajmił.
– Że nie dziś, za to ręczę – mruknął wojewoda.
Ale meldunek pokojowca usłyszała także królowa, opuszczająca właśnie kaplicę. Ubrana w czerń od stóp do głów wydawała się starsza i bardzo zmęczona. Powiedziała jednak głośno, tonem nie znoszącym sprzeciwu:
– Powiesz, że jeszcze czekać wypadnie. Trwam na modłach.
– Czy jedzie już najjaśniejszy pan? – spytał Górka.
– Z wieży zamkowej nie widać jeszcze orszaku – odparł dworzanin i, skłoniwszy się, wyszedł.
Bona zwróciła się natychmiast do Kmity i w jej zaczerwienionych oczach dostrzegł gniew.
– Jesteście, wojewodo, wielce nieostrożni – rzekła. – Nie usiłujecie nawet ukrywać waszych zamiarów.
– A po co taić? – odparł butnie. – Czemu kryć przed Tarnowskim, że koniec jego panowania? Że odtąd obóz przeciwny górą? Skoro Wasza Królewska Mość raczyła stanąć po stronie szlachty, skoro ja także z nimi – co znaczy kanclerz? Albo hetman? Zastraszyć ich pora.
W tej chwili pokojowiec stanął znowu w drzwiach, meldując:
– Posłowie niemieccy w wielkim poruszeniu. Chcą stanąć przed obliczem Waszej Królewskiej Mości.
Usłyszawszy te słowa, wyciągnęła rękę w stronę Kmity.
– Tedy uderzaj, mości wojewodo! Zastraszaj! Powiedz posłom, że dość już było cór habsburskich na polskim tronie. Że nie w smak nam alianse z cesarzem i milszy sojusz z Francją. Niech owi posłowie już teraz odsłonią nasze plany przed Carolusem i Ferdynandem.
A ponieważ milczał, gryząc wargi, zwróciła się do pokojowca:
– Powiesz, żeby zajęto się posłami. Czekać im jeszcze wypadnie.
Kiedy dworzanin wyszedł, dodała:
– Na przyjazd króla czeka także francuski poseł. Mówiłam z nim. Razem z Walezjuszami otoczymy Habsburgów pierścieniem, który im nie pozwoli panoszyć się w Europie. Król Francji tym planom sprzyja. Da Bóg, przy jego poparciu będzie też na Węgrzech królem syn Izabeli, z krwi Jagiellonów.
Kmita nie myślał jednak ustąpić zbyt łatwo.
– Jeśli Wasza Królewska Mość ma na Wawelu nadal być górą, trzeba od razu skończyć z Tarnowskim, a także z Radziwiłłami. Nadto już przy młodym królu urośli.
– Parweniusze to, ród jeszcze młody – rzekł z pogardą w głosie Górka – nie to co stare rody wielkopolskie. Sądzicie, że mogą zagrozić... nam?
– Czemuż by nie? Za odwiezienie klejnotów zmarłej Elżbiety Czarny dostał od cesarza Karola tytuł książęcy – upierał się Kmita. – Choć kniaziem nie był!
– To prawda – dorzuciła królowa. – A wiecie, jaki tytuł przywiózł Tarnowskiemu?
– Nie ciekawym – odparł ze wzgardą wojewoda. – Nam, polskim wielmożom, wstrętne są tytuły od obcych brane.
– A jednak – nalegała. – Tarnowski grafem został.
– Grafem! – drwił Kmita. – Stańczykowi tę wieść podrzucić trzeba! W sam raz dla niego gratka. Uśmieje się z grafa-hetmana. Bo chyba tak teraz mówić do niego wypadnie?
– Ale to znaczy – przypomniał Górka – że Habsburgowie staną po stronie Radziwiłłów.
– Król taką wziął żonę – wybuchnął pan na Wiśniczu – że snadnie podburzę przeciwko niej brać szlachecką! Dotychczas chadzały u nas w koronach święte, a także białogłowy mądre i dostojne. Może na Litwie swobodniej, inaczej. Ale tu, na Wawelu, nie ścierpim ladacznicy w koronie!
Bona skinęła głową.
– Nie puszczę go już na Litwę. Musi zapomnieć o Radziwiłłach, o tajnych ślubach... Słyszycie? Grają fanfary...
– Miłościwa pani! Król wjechał na zamek – oznajmił pokojowiec.
Umilkli wszyscy, tylko na podwórcu rozległy się okrzyki:
– Niech żyje najjaśniejszy pan! Wiwat! Wiwat! Niech żyje król! Niech żyje!
– Jego Królewska Mość... – zapowiedział przybycie młodego władcy ochmistrz Wolski i zaraz za nim wszedł szybkim krokiem August z paroma dworzanami. Udał, czy też naprawdę nie dostrzegł stojącej z boku matki, bo rozkazał głosem tnącym jak bicz:
– Do kaplicy!
– Miłościwy panie! Królowa pani tutaj... – próbował zatrzymać go Wolski.
– Sigismundo! Wróciłeś! Bogu dzięki! – rzekła nie ruszając się z miejsca Bona.
Odpowiedział krótko i gniewnie:
– Spieszyłem dniem i nocą.
– Zastajecie tu, miłościwy panie, swoich najbliższych... – zaczęła powitalną przemowę królowa.
– Widzę – przerwał.
– Najszczerzej oddanych...
– Skoro swoi, od razu powiem, co myślę – przerwał po raz drugi. – Tedy przewidziane wszystko? Ułożone? Ledwom przekroczył wawelskie progi, a już mam iść, dokąd mnie wiodą?
– Nie pojmuję, najjaśniejszy panie – zdziwiła się.
– Nie pojmujecie? A przecie widzę tu, przy niezamkniętej jeszcze trumnie, jakowąś zmowę. Miłościwa pani z wiernym wojewodą Kmitą. Takoż przy niej kasztelan Górka... Czyżby ta zmowa przeciwko mnie?
– Wasza Królewska Mość! – krzyknęła Bona.
– Tedy jako król pytam: gdzie hetman Tarnowski? Czemu na dole nie chciano dopuścić do mnie kanclerza Maciejowskiego? Czemu nie pozwolono przyjść tu ze mną jego książęcej mości Radziwiłłowi? Despekt, który go tutaj spotyka, we mnie godzi.
– Miłościwy panie... – zaczął Kmita.
– Był ze mną! – przerwał król. – Jakim prawem?
– Toż to Radziwiłł! – wtrącił się nieoczekiwanie Frycz. – Najjaśniejszy panie, nie pojmuję! Przecież to wy chcieliście dawniej wraz ze szlachtą złamać potęgę wielmożów, odsunąć ich od władzy...
– Dalej! Pytam, co dalej? – coraz ostrzej nalegał August.
– Chcieliście stworzyć pełne ładu i sprawiedliwości królestwo, naprawić Rzeczpospolitą. Kiedyż, jak nie teraz? Myśleliśmy, że z wami...
– Wy, zawsze wy! – rzekł drwiąco. – Opiekunowie, doradcy! I co jeszcze? Czemu milczycie, miłościwa pani?
Odpowiedziała spokojnie, z wielką powagą:
– Bo nie mam żadnych innych zamiarów prócz tych, które wymienił imć Frycz.
– Żadnych? – nalegał. – Więc czemu przy powitaniu pan Wolski wspomniał o jakimś francuskim poselstwie, z którym mam się jeszcze dzisiaj zobaczyć?
Odpowiedziała dopiero po chwili, już z trudem:
– Wyznaję, zbłądziłam... Zaufałam nadziei, że dla dobra Rzeczypospolitej i siostry Izabeli zgodzicie się na małżeństwo z córką króla Francji...
– Więc jednak! – krzyknął. – Niewola i małżeństwo! Dla Rzeczypospolitej! Dla Izabeli! A ja? Co ja o tym myślę? Nie wiecie? Co czuję? Nie chcecie wiedzieć? Tedy nie pytam, co jeszcze! Rozkazuję posłać któregoś z dworzan do Rycerskiej Sali. Niech poprosi czekającego tam księcia Radziwiłła Czarnego. Powie, że chcę go widzieć i mieć przy sobie. Tutaj!
– Najjaśniejszy panie! Na Boga! – rzekł kasztelan Górka.
– To nie może być! – wykrzyknął Kmita.
– Ja tak chcę! – uciął August. – I to nie wszystko. Nie będę rozmawiał z Francuzami.
– Wasza Królewska Mość! – wyszeptała błagalnie królowa.
– Nic tu po nich! Chyba, że po uroczystościach żałobnych zechce czekać na uroczysty wjazd do Krakowa...
Teraz usiłowała mu przerwać.
– Nie mów. Nic nie mów! – prosiła.
Ale on postanowił nie ustępować, kończył więc:
– Powtarzam: na wjazd do Krakowa umiłowanej małżonki naszej...
– Nie, nie! – krzyknęła królowa.
– ... niedawno nam na Litwie zaślubionej, Radziwiłłówny Barbary...
Umilkł, ale wtedy Bona uniosła wysoko głowę i prostując się powiedziała gniewnie:
– Królową? Ona? Nigdy!
*
Pogrzeb Zygmunta Starego odbył się w ostatnich dniach lipca i na uroczystości żałobne zjechali posłowie cesarza, króla rzymskiego, Albrecht pruski oraz liczni książęta. Orszak wszedł do katedry w zupełnej ciszy przerwanej dopiero po chwili brzękiem blach i tupotem końskich kopyt. To rycerz w czarnej zbroi stanął za trumną swojego wodza i był świadkiem kruszenia przez kanclerza pieczęci zmarłego.
Gdy po egzekwiach trumna spoczęła pod płytami katedry, zaczął bić "Zygmunt". Huczał żałośnie i długo, a potem zamilknął nagle, jak gdyby serce dzwonu przestało bić wraz ze śmiercią tego, który go powołał do życia, do głoszenia chwały polskiego oręża...
Dopiero nazajutrz dzwon odezwał się znowu. Jeszcze czarne chorągwie zwisały z murów Wawelu, gdy tego wieczoru Wisła jakby odmieniła swój bieg i wlała się rzeką zapalonych pochodni i świec trzymanych w rękach ludzkich na wawelskie wzgórze, na zamek. Rozległy się fanfary witające młodego króla, który przeszedł przez rozstępującą się ciżbę i stanął na samym środku dziedzińca. Chwilę patrzył na podchodzącego ku niemu kanclerza Maciejowskiego, po czym z jego rąk przejął królewski proporzec. Umilkły fanfary i tłum wstrzymał oddech. Nagle, jednym wyrzutem obu rąk Zygmunt August uniósł proporzec wysoko w górę, a potem powiał nim na wszystkie strony świata. Niby jęk, niby westchnienie przebiegło przez podwórzec. Jednocześnie ustawione na wieżach i murach straże zerwały czarne flagi, które opadły w dół żałosne, niepotrzebne, skoro w blasku tysiąca pochodni stał na środku dziedzińca jeszcze ubrany w czerń, a już pełen blasku król nowy, od kilkunastu lat cień Starego, teraz zaś, po jego pogrzebie, jedyny prawowity władca Polski, Litwy i Rusi.
Krąg wokół niego zacieśnił się, dworzanie ze świecami w rękach podeszli bliżej, dalej gorzało tyle pochodni, że na podwórcu było jasno jak w dzień, tym bardziej że wokół arkad i na krużgankach płonęły w rękach pachołków smolne łuczywa. Rozległy się znowu fanfary, bił i huczał Zygmuntowy dzwon...
Stojący obok Ostoi Frycz Modrzewski wyszeptał:
– Zaczęło się nowe.
– Oby na chwałę Pospolitej Rzeczy! – odparł Ostoja.
– Amen... – ni to szept, ni to westchnienie wyrwało się z ust Frycza.
*
W parę dni potem królowa mówiła, chmurząc się, do obecnych w jej komnacie wielmożów:
– Nie chce z nami mówić. Poczyna sobie aż nadto zuchwale. Ale błądzi! Myśli, że fanfary, pochodnie i dym kadzideł świadczą o jego mocy. Jeszcze nie. Nie! Nie po tom przywiozła królewski posag z Bari, żeby ten uzurpator, ten zakochany kocur rozrzucał garściami złoto dla jednania sobie stronników. Chce walki ze mną? Bene, będzie ją miał.
– Król może liczyć tylko na poparcie litewskich i niektórych małopolskich wielmożów. Cała szlachta już przeciwko niemu – rzekł Górka.
– Tedy pierwszy raz ze mną – stwierdziła. – A choć nienawistni mi zuchwalce, choć gardzę rokoszem, gotowam na razie iść razem z nimi. Niech Modrzewski lub Orzechowski ujmą to w piękne słowa, oni to potrafią. Muszę mieć króla jak najrychlej w ręku. Ugiąć albo zetrzeć w proch...
– Miłościwa pani – stwierdził kasztelan poznański – rozdała tyle urzędów i beneficjów, że może być pewna poparcia wielu...
– Wdzięcznych? – zdziwiła się. – Czyżbyś nie doświadczył tego na sobie, kasztelanie, że wdzięczność przegryza więzy przyjaźni szybciej od rdzy? I lepiej ją od żuru zakwasza? Nie, nie! Liczyć teraz mogę tylko na tych, którym plany Augusta nie po myśli.
– Można jeszcze próbować rozmów z królem... – zaczął kasztelan.
– No! No! Żadnych wyjaśnień! I żadnych usprawiedliwień! Dopóki upiera się przy tym, żeby najbliższy sejm uznał jego kochankę, nie może być między nami zgody.
– Chyba jednak miłościwa pani... nie ustąpi z Wawelu? – dopytywał się Kmita, świadom, że podsyca ogień.
– Myślałam zostać – przyznała – i tu z nią walczyć, jak z Elżbietą. Jednakże nie ma już mojego małżonka, tedy na zamku byłabym teraz na miejscu drugim, jako królowa wdowa. Horrendum! Ohydne słowo! Nie! Nie! Wyjadę stąd jeszcze przed wrześniem. Jakie szczęście, że mogę powiedzieć: do siebie, na Mazowsze!
– A w czas sejmu? Miłościwa pani pozostanie bezczynna w Warszawie? Uwierzyć trudno – gorączkował się Kmita.
Odparła po chwili namysłu.
– Bezczynna? Jeszcze nie, nie! Na październikowy sejm zjadę do pobliskiego Gomolina. Tam też zapraszam wasze miłoście i wszystkich mnie życzliwych. Na dalsze narady...
Tymczasem Zygmunt August odbywał narady już teraz, ledwo rozjechali się liczni dostojni goście. Głównymi jego sojusznikami, poza Radziwiłłem Czarnym, stali się Tarnowski oraz kanclerz Maciejowski. Obu dostojnikom wychodzącym z komnat królewskich wybiegł naprzeciw czający się za filarami Stańczyk i, idąc obok, zaczął zjadliwie przygadywać:
– A! Graf hetman? I wielki kanclerz koronny... Jako dawniej przy starym królu, tak teraz przy młodym...
– Odczep się, błaźnie! – ofuknął go Tarnowski.
– Kto tu błazen? – zdziwił się trefniś. – Kto raz siak, raz tak kozły wywraca? To wy przyganialiście zawsze młodemu królowi, nie ja! Alem wielce rad. Zygmunt August wśród starych sług ojca! Boże Miłosierny! Wszystko miało być nowe, zupełnie inne! Król – ze szlachtą, nie z senatem, nie z Panami Rada. A tu, tak samo jak było. Jako żywo – niespodzianka!
– Dosyć już! Starczy! – odpędzał się od natrętnego błazna Maciejowski.
Ale Stańczyk udał mocno zdziwionego. Zapytał:
– A czemu? Cieszyć się chcę razem z wami! Szczęśliwa ta Rzeczpospolita! Zmieniają się władcy, a przy tronie nigdy ludzi nie braknie. Wypróbowanych, doświadczonych. I tych samych! Zawsze tych samych!
– Precz stąd! – huknął Tarnowski.
Stańczyk jednakże nie posłuchał rozkazu.
– Bo i po co nowe podpory majestatu? – udawał zdziwienie. – Mogą się zachwiać, runąć. Po co nowe pyski? Stare już najedzone, mniej zachłanne... I znajome. Tak przyjemnie znajome! Nie trzeba zgadywać, co myślą, co czują... Dalibóg, śmiechu warte! Wielkiego śmiechu!
Puścił ich wreszcie przodem, ale śmiać się nie przestał i ten gorzki śmiech starego błazna huczał im w uszach i drażnił tak, że mimo woli przyśpieszyli kroku.
*
Na sejm w Piotrkowie zjeżdżali się posłowie już przed końcem października, miał się bowiem zacząć w ostatnim dniu tego miesiąca. Król krążył między Korczynem a Piotrkowem, królowa Bona przybyła z częścią dworu do pałacu w pobliskim Gomolinie. Stamtąd teraz pędzili jej gońcy do Kmity i szlachty wielkopolskiej, której przewodził Piotr Boratyński. Wieźli jakieś druki przygotowane zawczasu w Warszawie, chodzili po zajazdach, w których piła i radziła szlachta.
Sejm rozpoczął się zgodnie z zapowiedziami trzydziestego pierwszego października, a już nazajutrz, jako że w dniu Wszystkich Świętych narad nie było, do komnaty, w której Bona siedziała przy kominku, rozcierając zmarznięte ręce, wpadła jak wicher Zuzanna Myszkowska.
– Miłościwa pani...
– Nie było wieści od marszałka Kmity?
– Był goniec z Piotrkowa. Zapowiedział przyjazd jego królewskiej mości dziś przed wieczorem.
– Do mnie?! – krzyknęła prostując się. – Do Gomolina? I stoisz jak martwa? Presto! Presto! Wydać rozkazy, szykować wieczerzę. Zobaczę go! Po raz pierwszy od dwóch miesięcy. O Dio, Dio! Chce ze mną mówić! Przyjeżdża z własnej woli... Każ odsyłać dziś wszystkich. Chcę być z królem sama! Zupełnie sama!
Oczekiwała Augusta przy stole zastawionym winem, słodyczami i owocami późnej jesieni, ale wstawała co chwila, podchodziła do okien odchylała zasłony. Zachowywała się jak młódka oczekująca kochanka, co było czymś zupełnie nowym, nigdy bowiem nie czuła się tak wzruszona witając małżonka.
Za oknem żółkły już kasztany i zasłany liśćmi trawnik był złotorudy. Patrzyła na bogactwo tego złocistego kobierca i nagle przyszedł jej na myśl początek poematu Owidiusza: "Aurea prima..." Tak, miała przed oczyma bogactwo złotego wieku, który mógł nastać, jeżeli August odrzuci na bok prywatę, aby stać się wielkim królem sławionym przez potomnych. I ulec matce, a wtedy także złoto z jej skarbca będzie jego, jak ów ogród z kasztanową aleją wiodącą do dworu w Gomolinie...
Nagle pokojowiec otworzył drzwi i zameldował:
– Jego Królewska Mość zajeżdża przed pałac.
Odwróciła się od okna i już po chwili szła ku niemu z wyciągniętymi rękami, jak dawniej, jak kiedyś.
– Caro mio! – mówiła z nie ukrywaną radością. – Czekałam tak długo! Nie wierzyłam żadnym donosom, plotkom. Wiedziałam, że nas rozdzielić nie może nic! Nic!
Skłonił się bardzo sztywno.
– Przybyłem... – zaczął.
– Si! Domyślam się – przerwała. – Przeczuwam. I witam całym sercem w Gomolinie.
Usiedli naprzeciw siebie przy kominku i August rzekł:
– Z tym właśnie przyjeżdżam. W Piotrkowie sejmowe obrady dopiero zaczęto, a już od paru dni brzęczy mi w uszach to słowo. Pytam: kto w mieście podburza szlachtę? Odpowiadają: Gomolin. Kto każe rozklejać obelżywe karteluszki, rozrzucać w Korczynie i Piotrkowie wstrętne paszkwile? Odpowiedź zawsze jedna: Gomolin! Gomolin! Gomolin! Nie wiem, ile w tym prawdy? I nawet nie chcę wiedzieć. Ale myślę... Tak, myślę, że czas zawrócić ze źle obranej drogi.
– Si, d'accordo! I cieszę się, mio caro, żeś postanowił...
– Nie ja! Nie ja! – zaprzeczył. – Myślałem o Waszej Królewskiej Mości.
– O mnie? – zdumiała się. – Incredibile! Perché?
– Ponieważ ja nie ustąpię – odparł.
Roześmiała się nieszczerze.
– E allora? To zabawne... Zdało się tobie rzeczą prostą przyjechać tu, aby ode mnie uzyskać zgodę, na co? Na srom dynastii Jagiellonów? O Dio! Cóż to za żona poślubiona ukradkiem, bez zgody posłów i senatorów?
Jego prawica zacisnęła się w pięść.
– Jutro, pojutrze wyrwę im z gardła tę zgodę. Dziś przybyłem... prosić. Niełatwo mi, bo małżonkę moją od dawna lżycie i lżyć pozwalacie. Ale pierwszy raz od lat wielu zwracam się do was jak niegdyś, we wczesnej młodości.
– Czyżby... szczerze?
– Szczerze. Mówię wam, jak zwierzałem się dawniej: miłuję ją.
– Och! Miłowaliście już tyle moich dworek. I mieszczek krakowskich! – odparła krzywiąc usta.
Nawet nie zaprzeczył, choć drgnął jak od ukłucia szpadą.
– Tak było. Ale tę miłuję inaczej, mocniej. Na życie i śmierć! Dała mi rozkosz i radość, o jakiej nie wiedziałem, że może istnieć na ziemi. Nie mówcie nic! Nic! Możecie zbrukać tę miłość, jeśli zechcecie. To, tak. Ale nie wydrzecie mi jej z serca, z trzewi.
– Jesteś królem – przypomniała, a jej głos stał się ostry, surowy.
– Królem, ale i zwykłym człowiekiem. Chcę być nie tylko wielkim, sławnym. Chcę być także... szczęśliwym.
– Santa Madonna! – jęknęła. – Zatruła ci krew. Zauroczyła...
– Tedy, na Boga! Wyprowadźcie mnie, matko, z zaklętego koła! – wybuchnął, a ponieważ milczała, zapytał: – Nie chcecie korony na jej czole?
– No! Nie chcę. Nie mogę chcieć.
– Czy znaczy to – badał – że gdybym, nie zrywając ślubów, od uroczystej koronacji odstąpił...
Przeraziła się.
– Tym bardziej – no! Nie pojmujesz? Ty, ostatni z rodu? Zapewnić ciągłość dynastii to twój najpierwszy obowiązek. I syn nie może być bastardem, tylko prawowitym następcą Jagiellonów, zrodzonym z królowej. Koronowanej reginae Poloniae.
Spojrzał na nią z nadzieją w oczach.
– Tedy powinna nią zostać...
– Powiedziałam już: nigdy! – krzyknęła.
Nie rozumiał i zapytał po chwili:
– Na co więc dacie zgodę?
– Na zerwanie potajemnych ślubów. I na inne małżeństwo. Na nic więcej.
Powiedział z namysłem, bardzo gorzko:
– Zaiste, co za wielkoduszność. Zapomniałem, że to od was słyszałem jeszcze w pacholęctwie tę radę: "Bądź chłodny i ostrożny. Królom bardziej od uczuć przystoi... gra w uczucia". Tak, mówiliście właśnie tak! Bo nigdy nie kochaliście nikogo i niczego, prócz władzy!
– A ty – zadrwiła – wolałbyś mieć matkę ladacznicę? Wtedy lepiej zrozumiałaby tamtą?
Wstał gwałtownie, przewracając krzesło.
– Nie przyjechałem, aby słuchać obelg! – rzekł gniewnie. – Już i tak robicie, co można, by mnie, waszego syna, w oczach poddanych pomniejszyć, zohydzić i ośmieszyć!
Przeraziła się, że zniechęci się, odejdzie, więc obiecała:
– Bene. Nie powiem już ani słowa. Niech opadną z nas gniew i urazy. Santa Madonna, czy pamiętasz te lata, kiedy...
– Nie – przerwał. – I nie chcę pamiętać. Żyłem jakby uśpiony, odsunięty od spraw państwa, zawsze w waszym cieniu. I starczy tego! Starczy!
– Starczyłoby – odparła ostrzej, niż zamierzała – gdybyś zerwał się do lotu, wysokiego lotu. Si. Spełnił nadzieje, które pokładają w tobie wszyscy. Także i ja, i ja! Bo nawet w tym buncie, w tej walce, do której stajesz przeciwko całej Rzeczypospolitej, jest męstwo, jest zuchwałość godna krwi Sforzów, italskich kondotierów. Mojej krwi! Tylko, na Boga, Sigismundo! O co chcesz walczyć? Narażać na szwank majestat korony? O nic? O własne alkowiane sprawy? Ależ tak! Kochaj ją. Nigdy nie broniłam ci kochać. In silenzio. Jedną, drugą. Ta może być którąś z kolei…
– Będzie pierwszą. A skoro aż tak dbacie o dobro dynastii, da mi legalnego następcę tronu. Syna polskiej królowej.
Teraz jej ręka zacisnęła się w pięść.
– No! Chyba kiedyś, później. Gdy ja już nią nie będę! – rzekła.
– Nie mogę i nie chcę czekać! – wykrzyknął z gniewnym błyskiem w oczach.
Przeraziła się, bo ruszył w stronę drzwi.
– Sigismundo! Nie odchodź! Jeszcze nie – błagała. – Po co rozstawać się w gniewie? Oboje przemyślimy rzecz całą jeszcze raz i powiesz mi... Powiesz, coś postanowił.
– I od czego odstąpił? – zadrwił. – Ja, nie wy? Żałuję, ale pozostać dłużej nie mogę.
– A ja myślałam. Miałam nadzieję... – Wstała także i podeszła do syna. – Milczysz? Tedy przynajmniej wznieś kielich za nasze przyszłe pojednanie. Bo kiedyś ono nastąpić musi. Dziś, widzę, ancora no! Ale może jutro, po sejmowej naradzie?
Wzięła ze stołu dwa pełne kielichy i podała mu wino z uśmiechem, ale Zygmunt August, już bardzo opanowany, etykietalnie sztywny, nie wziął pucharu.
– Darujcie, ale nie piję – rzekł.
– To trunek znakomity – nalegała.
– Grazie.
– Z italskiego winogradu.
– Grazie. No.
Patrzyła zdziwiona na jego założone do tyłu ręce i nagle zrozumiała.
– A...? Więc i ty? I ty? – szepnęła.
– Cóż, ja? – patrzył na nią uważnie.
– Myślisz... sądzisz, że może być... zatrute?
Nie spuszczając z niej oczu, odparł sucho:
– To był wasz domysł, miłościwa pani, nie mój.
Nagle schylił się w ukłonie i nie dodając już ani słowa, wyszedł z komnaty.
Bona stała przez chwilę bez ruchu, ale posłyszawszy trzask wyjściowych drzwi, przymknęła powieki:
– To już koniec. Koniec...
I cisnęła oba puchary na ziemię. Zadźwięczało rozbite szkło, czerwone wino splamiło bezcenny dywan.
To był w istocie koniec wszystkiego: miłości, wiary, nadziei...
Korzystając z nieobecności króla Radziwiłłowie Czarny i Rudy zjawili się w komnacie Barbary na zamku w Korczynie. Obaj byli podrażnieni nastrojami w Piotrkowie! Obaj przyszli urobić siostrę, a także jej przyganić.
– Miłościwa pani! – zaczął Czarny. – Pókiż tej niepewności, tego zwlekania...
Zdziwiła się.
– Z czym?
– Nie czynicie nic, aby wymóc na królu koronę – mówił już ostro. – Co uzyskaliście od niego dotychczas w dowód miłowania?
Odparła pogodnie:
– A jeżeli mnie miłość pana mojego za wszystko starcza?
– Jakże to? – wybuchnął Rudy. – Wstrętne paszkwilusy wam za nic? Nie wadzi, że siostrę naszą, Radziwiłłównę, zwą konkubiną?
– Że Orzechowski – wtrącił Czarny – pisze rozprawę "De obscuro Regis matrimonio"? A pan Rej z Nagłowic ośmiela się krzyczeć, że król zdobi w perły "parszywe ciało"? Jak było dalej, Rudy?
"To orlisko uporne
Waży wszystkich lekce.
Jako tę gęś osiodłał,
Tak jej puścić nie chce"
Zacytował brat i dodał:
– Postponuje w tych rymach króla, ale przezywa was. Was!
– Błoto! Ohydne błoto! – rzekła ze wstrętem, z obrzydzeniem, ale Czarny nie ustępował:
– Grzęźniecie w nim z dobra woli! Z prochu was wyniósł król przy naszej pomocy. Czemu nie robicie nic, aby przyśpieszyć...?
– A jeśli on chce być pewien, że miłuję go prawdziwie? Nie za purpurę, nie za blask korony?
Rudy, choć ją kochał i starał się oszczędzać, wściekł się:
– Brednie wierutne! Człowiecze w nim chucie i krew południowa, to tak. Zasmakował w waszych drażniątkach, w słodkich ustach. Ale to wnuk italskich książąt, a po matce smoka ma w herbie. Znudzą się kiedyś gorące obłapki i przemyślne gry miłosne, a wtedy o innym związku pomyśli.
– Dla dynastii. Dla Pospolitej Rzeczy – dodał Czarny.
– Nie straszcie! – prosiła. – I tak ciężko. Trudno... Zdawało mi się... ucieszę go wieścią o następcy tronu.
– Jak? – krzyknął Czarny.
Rudy aż pokraśniał z zadowolenia i zbliżył się do siedzącej Barbary.
– Na miły Bóg! W przeddzień otwarcia sejmu toż to nowina arcyważna!
Pokręciła przecząco głową.
– Już nie. Nocy dzisiejszej... Niewiasty ledwo zatamowały krwotok.
Dlategom taka słaba, półżywa. A wy...
– Do diabła! – wybuchnął Czarny. – Jabłoń, co owoce roni, albo idzie pod topór, albo... Tu radzić trzeba! Najpierw zdarzyło się tak w Wilnie, potem na zamku w Dubinkach, teraz tu, w Korczynie, pod bokiem sejmujących. Gotowa się dowiedzieć ta włoska sekutnica, a wtedy biada nam! Co warta samka ciągle roniąca, może bezpłodna? Tam do czarta! Na co czekacie? Toż na Litwie pełno bab biegłych w leczeniu przypadłości niewieścich. Znają zioła cudowne, potrafią odczynić wszelkie uroki.
– Poślę gońca jeszcze dziś po znachorki, zielarki... – zapewnił Rudy. – Ale zanim tu będą, zanim zażegnają niemoc, działać trzeba. Król nie zna przyczyny waszej dzisiejszej słabości?
– Jeszcze nie.
– To żadna odpowiedź – warknął Czarny. – Król nie może mieć nawet cienia podejrzeń. Pamiętacie, jak mówił, że wstręt czuje do chorej małżonki? Do Elżbiety?
– Dobrze pamiętam – przyznała zgnębiona.
– Musicie prosić, żądać wprowadzenia na Wawel. Już teraz – nalegał Czarny. – Póki jeszcze czas. Jakąż radość mogłyby domowi Radziwiłłów sprawić słowa: "Wasza Królewska Mość".
– To prawda – szepnęła – za tyle upokorzeń...
– Tedy żądajcie, siostro, proście. Kiedyż nam urosnąć, jak nie dziś?
– A jeżeli? Jeżeli nie będę prosiła o nic? – spytała bardzo cicho.
– Wtedy, do diabła! – krzyknął Czarny – trzeba nam będzie ze wstydem okrutnym wracać na Litwę! Ku wielkiej uciesze pospólstwa.
– Mówcie ciszej – poprosiła – ktoś idzie.
Wszedł istotnie oddany jej dworzanin i skłoniwszy się, rzekł:
– Miłościwa pani, złe wieści przynoszę. W sali sejmowej okrutny tumult.
– Jak to? – zmarszczył brwi Radziwiłł Czarny.
– Najjaśniejszy pan każe pilnie strzec miłościwej pani meldował dworak. – Na murach w Piotrkowie i tutaj, w Korczynie, pełno nowych paszkwilusów. Nie radzi zdzierać ani siłą rozpędzać zbierającej się przed naszym zamkiem gawiedzi.
– A co doradza? – spytał Rudy.
– Czekać. Król jegomość prędzej tronu się wyrzeknie niż małżonki. Tak kazał powtórzyć.
Skłonił się i wyszedł, a Rudy powtórzył ze zgrozą:
– Tronu? Zrzeknie się królewskiej korony? Tego jeszcze do wszystkich nieszczęść brakło! Żeby gruchnął śmiech po całej Litwie, że Radziwiłłówna tej korony niegodna! Że, owszem, złapała męża, ale skarlał w jej objęciach, nie ważniejszy się stał od wojewody Gasztołda. Był z niego król, a teraz jest już nikt? Nikt! Zygmunt Jagiellon. I tyle.
– Zamilcz, bracie! – ofuknął go Czarny. – Tu krzyki nie pomogą. Gdyby się zrzekł korony, mógłby mu jeszcze zostać kołpak wielkoksiążęcy, rządy na Litwie. Ale królem obwołano by wtedy kogo? Zagadka. Nie, nie! Do tego dopuścić nie można! Obiecajcie, siostro, choć tyle: nie zgodzicie się nigdy na abdykację Augusta. Na miły Bóg! Nasz los w waszych rękach. Przemówcie wreszcie!
Odpowiedziała niezupełnie tak, jak pragnęli obaj.
– Nigdy nie dam zgody na to, by mnie odesłał samą na Litwę. Wyrzucił z myśli i z serca.
– Bogu chwała! Nareszcie! – odetchnął Rudy, ale Czarny nalegał dalej:
– Za mało. To jest nic! Nic! Potrzebna jeszcze korona. Tylko wtedy syn zrodzony z tego związku będzie kiedyś prawowitym władcą Polski i Litwy. Nie rozumiecie? Inaczej byłby nikim! Nikim!
Westchnęła i jeszcze bardziej pobladła.
– O Boże... To wszystko za ciężkie, za trudne dla mnie. O wiele za trudne... Róbcie wedle naszej woli. Ja nic nie chcę wiedzieć! I nic nie wiem, nic nie wiem...
*
Sejm w Piotrkowie odbywał się w dolnej sali piotrkowskiego zamku. Wzdłuż ścian wykładanych boazerią ustawione były siedziska senatorów, fotele czerwone z poręczami. W głębi na podwyższeniu i pod baldachimem stał królewski tron, na którym zasiadł Zygmunt August.
Wśród senatorów najznaczniejsi byli: prymas Mikołaj Dzierzgowski, hetman Tarnowski, kanclerz biskup Maciejowski, wojewoda krakowski Kmita i kasztelan poznański Górka. Poza Tarnowskim oraz kanclerzem Maciejowskim – cały senat wraz ze Zborowskim, Tęczyńskim i Leszczyńskim wypowiedział się już przeciw małżeństwu z Radziwiłłówną. Król słuchał milcząc, jego twarz była kamienna. Wiedział, że za szerokimi drzwiami z boku na wynik obrad oczekują posłowie, i to osaczenie zewsząd ciążyło mu z godziny na godzinę coraz bardziej. A tymczasem kasztelan Górka napominał, niemal groził:
– Zmierzając ku końcowi, przypominam, że to matrimonium królewskie zawarte zostało wbrew prawu i obyczajom, bez naszej zgody. Gdy zaś sam król i pan nasz prawo łamie, jakoż ostać się ma Rzeczpospolita?
Była długa chwila milczenia, którą przerwał prymas.
– O grzechu królewskim słyszym tu już od godziny albo i dłużej – rzekł. – Ale co może być przewiną wobec Panów Rada, nie jest grzechem wobec Boga, który w osobie kapłana związkowi temu pobłogosławił przed ołtarzem. A co Bóg związał, tego człowiekowi rozwiązywać się nie godzi. Mogę tedy tylko mocą arcybiskupa i prymasa ów rzekomy grzech wziąć na głowę własną, głowy wszystkich duchownych, a także wszystkich wiernych. A gdy spadnie on na każdego w jednakiej mierze, zarówno władcy naszemu tak mocno ciążyć przestanie, jak i mniejszym cieniem legnie nad całą Rzeczpospolitą.
Usłyszawszy to Górka porwał się znowu ze swego siedziska.
– Na to odpowiedzieć muszę – mówił już ostrzej – że ani królowi polskiemu nie godzi się przerzucać winy własnej na cały naród, ani nam nie przystoi powtarzać sentencji Piłata, który wyrzekł owe słowa: "Grzech ten na was i syny wasze"! Małżeństwo królewskie nie tylko złe jest, bo zawarte tajnie i bez naszej zgody. Złe, bo z poddanką. Złe także, bo Litwa w znaczenie, a litewscy wielmoże nadto w siłę urosną!
Zerwał się marszałek Kmita, dodając:
– Już teraz krzyczą, że Wielkie Księstwo połknąć chcemy i że dogodniejszy dla Litwy związek z Koroną wyłącznie przez osobę króla. Był czas za wielkiego Jagiełły, że panowie małopolscy umyślili połączyć oba te kraje, utworzyć jedną, wielką i wspólną Rzecz Pospolitą! Dziś małżeństwo królewskie zagraża tym planom. A do tego jeszcze nowi książęta, tytuły od Habsburgów z wdzięcznością przyjąwszy, wynoszą się nad prawdziwych kniaziów na Litwie i nad prastare rody, doradców i obrońców jeszcze dynastii Piastów. Co gorsza ośmielają się, rozzuchwaleni przez króla, grozić, i to komu? Nam, wiernym sługom Pospolitej Rzeczy nam, senatorom!
Siadł, ale hetman Tarnowski mówił zgoła inaczej:
– Panowie Rada, jak widać, żądają ofiary. Złamać chcą przysięgę daną przez miłościwego pana i przymusić go do zerwania ślubów. Ale mnie, żołnierzowi, nie przystoi taka mowa. Jeżeli obrzydły jest wam wszelki przymus, czemu żądacie od króla, pod przymusem, złamania przysięgi danej przez niego poślubionej w kościele niewieście? Nie chcecie owej mieć za królową?
– Nie! Nie! Nigdy! Nie pozwolim! – krzyczeli niemal wszyscy senatorowie.
– Tedy niech pozostanie przy boku najjaśniejszego pana jako jego nie koronowana małżonka...
Ale w tej chwili zerwał się Kmita i krzyknął w pasji:
– Na miły Bóg! Aby zgasła ostatnia nadzieja na trwanie dynastii Jagiellonów?! Toż i stary król miał dzieci z Telniczanką, wszelako nikt nie widział w Janie z książąt litewskich sukcesora korony. Zmarł jako biskup i zawdy żył w stanie duchownym. Czyliż Barbara z Radziwiłłów pragnie jeno przysparzać dostojników kościołowi? Śmiechu by to było warte, nie zaś wielkiego płaczu. Ale ta litewska poddanka, a może jej bracia, kto odgadnie, chcą więcej, o wiele więcej: chcą dać miłościwemu panu syna, królewicza, dziedzicznego księcia Litwy. Ona właśnie, a nie jakowaś szlachetna białogłowa z królewskiego rodu naszej ojczyźnie blasku przysparzająca. Niech tedy pan hetman nie próbuje zaprószyć nam piaskiem oczu! Ilu nas tu jest kasztelanów i wojewodów, widzim dobrze. I, na Boga, patrzym na to, co się dzieje, pilnie, uważnie, a z roztropnością wielką.
Znowu głos zabrał kasztelan Górka.
– Tedy, skoro panowie małopolscy i wielkopolscy myślą jednako, skoro nikt nie jest za uznaniem owego tajnego małżeństwa, niechże król jegomość pozwoli, że wypowie się jeszcze przez usta swoich wybrańców cały naród szlachecki. Niech wejdą tu posłowie, aby powiedzieć, co myślą de ... Regis matrimonio. – I dodał, zwracając się do Kmity: – Pan marszałek wielki koronny winien był już od dawna spełnić swoją powinność.
Na sali uczyniła się wielka cisza, był to bowiem już argument ostatni. Kmita wstał i zbliżył się do króla. Ten skrzywił się, ale przyzwolił ruchem głowy. Ręce miał zaciśnięte, usta mocno zawarte. Marszałek ruszył na środek sali i trzykrotnie uderzył laską w posadzkę. Po krótkiej chwili otwarły się drzwi z boku i wszedł tłum posłów z sędzią przemyskim Piotrem Boratyńskim i Lupą Podlodowskim na czele. Powstał gwar, posłowie tłoczyli się, wszyscy chcieli zmieścić się w sali. Kmita uciszył zebranych ponownym uderzeniem laski marszałkowskiej i oznajmił:
– Pan nasz miłościwy wysłuchał już senatorskich głosów. Kto teraz w imieniu wszystkich posłów przemawiać zechce?
Piotr Boratyński, pan pięknej postawy, wysunął się naprzód i rzekł:
– Ja. A nie tyle chcę, co muszę, bo tak uczył mnie król Zygmunt Stary: mówić, kiedy rzeczą słuszną jest mówienie "tak" albo mówienie "nie". Uczył także zwyciężać samego siebie i te namiętności, które wiodą ku złemu i przeciwią się nadziejom oraz pragnieniom i woli całego narodu. Pytam tedy: co by rzekł teraz, gdyby ujrzał Waszą Królewską Mość złączonego tajemnymi śluby ze swoją poddanka? Co by wykrzyknął posłyszawszy, żeś obraził senat, żeś wzgardził izbą poselską, poczynając wszystko bez rady i woli onych? Miłościwy panie! Nie chciej zaczynać swojej królewskiej władzy od niszczenia praw naszych i odwiecznych swobód naszych! Wolność Korony Polskiej wielki by szwank poniosła, gdybyś majestat królewski poniżył, a poddanych srodze obraził. Niechże teraz i potem wszystek świat to wie, że Zygmunt August, król polski, tak umiłował poddane swoje, a takoż ojczyznę swoją, iż dla nich wszystkie swe rozkosze, wszystkie pociechy i słabości ludzkie porzucił. A większe to, najjaśniejszy panie, zwycięstwo będzie, niż kiedy byś wszystką rakuską, tatarską i moskiewską ziemię zwojował i tę Wiktorię biciem w przesławny dzwon uczcić kazał. Na Boga! Nie może to być, aby nasz pan, nasz król, nie chciał być miłowan przez swoje poddane...
Nagle uklęknął, a za nim zgięli kolana wszyscy posłowie. Na sali sejmowej była przejmująca cisza i każdy słyszał dalsze słowa Boratyńskiego.
– Przeto prosimy ciebie, najjaśniejszy królu, prosimy kornie przez tego Boga, który Koronę Polską z maluczkich początków uczynił tak wielką i możną, zaniechaj tego, co czynisz, nie zwij małżeństwem, co nim nie jest i być nie może, nie poniżaj tak Pospolitej Rzeczy, a nas, sługi swoje, nie wiń w tym, że stanąć dziś musim w obronie sławy Polskiej Korony, chwały Jagiełłowego domu, pożytku i dobrego imienia nas wszystkich, z tobą pospołu.
Król patrzył w milczeniu na klęczących przed nim Boratyńskiego i Podlodowskiego, na cały chylący głowy tłum, na stojących w stallach senatorów, na łzy w oczach ludzi, czołganie się w prochu znanych mu posłów, także zauszników królowej. Oto ma szlachtę upokorzoną u swoich nóg. Westchnął jakby do siebie:
– Trzebaż było tego?
Zaraz potem wstał i rzekł:
– Wzruszonym mową posła Boratyńskiego tak, że już powiedzieć na swoją obronę niczego nie potrafię. Jedno pewne: o moim ożenieniu aż nadto było na sejmikach mów i wetowania. Teraz, na sejmie walnym, powiem o nim i ja: com uczynił, uczyniłem. I tak już pozostać musi. Danej przed Bogiem przysięgi ja... nie złamię.
Milczeli wszyscy, zdziwieni, ogłuszeni. Ale ponieważ zaczął schodzić ze stopni tronu ku zgorszeniu milczącego tłumu, Kmita, stojący najbliżej, zatrzymał go wołając niemal z pianą na ustach:
– Przysięgi danej komu? Wdowie po Gasztołdzie! Niewieście, której przed ołtarzem pańskim nie godziło się stawać? Panowie Rada! Panowie posły! Toż o niczym innym nie mówim dzisiaj, jeno jak pan Orzechowski: "De obscuro Regis matrimonio". Pani ta sprawczynią jest sromu Korony, a także zelżenia majestatu! Hańba to i horror, że o niej, niegodnej, mówią nasze usta, bo jeno karcić ją wypada, jeno lżyć, przeklinać i...
W tej chwili król gestem przerywając mowę, rzucił bardzo groźnie:
– Wojewodo krakowski!
Była pełna napięcia cisza. Kmita i król mierzyli się oczyma, jednakże, ku zdumieniu wszystkich, Kmita ze wzburzenia stracił głos. Usta poruszały się, ale bezgłośnie, łapał oddech, twarz wykrzywiał grymas.
Wśród senatorów zapanowało poruszenie. Górka zapytał sąsiada:
– Odebrał głos? Senatorowi? Marszałkowi?
– A ten zamilkł... – przytaknął Leszczyński.
Tęczyński krzyknął:
– Rzecz to niesłychana!
– Niebywała! Przerywać orację senatorowi? – odzywały się podniesione głosy Panów Rada.
Jednakże król, jakby nie wiedział, jak ciężko obraził marszałka, jak zgorszył cały senat, rzekł prostując się z wyniosłością wielką:
– O moim ożenieniu nie, będę już żadnych więcej mów słuchał. Przysięgałem małżonce i milsze mi dotrzymanie wiary, co Bóg widzi, niźli królestwo i ciężar korony. Wybierajcie! Obrady na dziś zakończone.
Zaczął iść ku drzwiom, a wszyscy rozstąpili się przed nim, milcząc.
W swojej komnacie August wpółleżąc w fotelu, bardzo znużony, długo pił wino podane mu przez Dowojnę. Ożywił się dopiero, gdy do drzwi zapukano i wprost z sali obrad wbiegł zadyszany Lasota.
– Lepiej, miłościwy panie? – zapytał, przyglądając się królowi z niepokojem.
– Serce mniej kołacze. Wiesz, co było dalej?
– Wiem. Wielki krzyk.
– Żem despota? Tyran? Rozpustnik?
– I więcej – odparł Lasota. – Znacznie więcej! Ale co tam! Stańczyk tu jest. Naprasza się, żeby wejść. Mówi, że ma lepszy węch od wróżbitów i że gotów...
– Dawaj go tu. Ale już!
Przez chwilę jeszcze, gdy został sam z Dowojną, wpółleżał z zamkniętymi oczyma, po czym siadł prosto jak przed chwilą w sejmie. Wbiegł Stańczyk, za nim Lasota.
– Mogę wróżyć? – zapytał trefniś. – Choć to nie błazeński obowiązek. Ale dodatkowy grosz do ręki wpadnie?
– Może nawet dukat – mruknął August.
– Ergo: nie będzie z tego nic, bom nie przedajny. Jenom wypróbować chciał, czy Wasza Królewska Mość będziesz przekupstwem jednał sobie ludzi, czy mądrymi czyny.
– I jak wypadł sąd?
– Nijak. Bom ja nie do kupienia, a najjaśniejszy pan nic, ale to nic mądrego nie czyni.
– Jakże to? – zmarszczył czoło król.
– Nic zgoła. Bo wziąć sobie żonę na kark, i to wszystkim obrzydłą, to nie czyn mądry czy niemądry. Klnę się, nie żaden czyn, jeno garb.
A łatwiej garbatemu wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż od garbatej wielbłądzicy doczekać się potomka. Takie albo wcale nie rodzą, albo rodzą samych błaznów.
– Idź precz! – krzyknął kroi.
– Nie zmyślam – bronił się Stańczyk. – Z doświadczenia mówię. Toż moja rodzicielka była... garbata.
Wybiegł w niezgrabnych podskokach, bo był już wiekowy, do wywijania kozłów niezdatny, a król spojrzał na Lasotę z gniewem:
– Po coś sprowadzał tego błazna?
– Mówił, że będzie wróżył.. Że rozweseli – plątał się zmieszany dworzanin.
– Rozweseli... – powtórzył z goryczą August. – Po tym, co zaszło, tylko dzwony weselne ucieszyć mnie mogą. I mnie, i ją... One jedne!
Królowa Bona oceniła przebieg piotrkowskiego sejmu jako klęskę Augusta, tym bardziej że wkrótce doniesiono jej, jakie przywitanie zgotowała swoim senatorom i posłom Wielkopolska. Tłum szlachty wyjechał naprzeciw kasztelana Górki, Boretyńskiego i Podlodowskiego. Wiwatowano na ich cześć, jakby wygrali jakąś walną bitwę. Królewskim ślubom sprzeciwiali się wszyscy prócz tych paru wielmożów, którym na pokojach dokuczał królewski trefniś. Było to małżeństwo tajne, a jeśli zawarte formalnie, tym bardziej gorszące, bo nie uzyskało zgody rady koronnej. Frycz Modrzewski dostrzegał w tym także naruszenie praw Rzeczypospolitej, próbę przejęcia władzy absolutnej i tego samego bał się senat, a zwłaszcza sejm. Szlachta pamiętała nieprawne wyniesienie dziesięciolatka na tron i lękała się, aby przy pomocy Bony nie rządził na sposób dawnych samowładnych monarchów. Królowa... była niemiła sejmującym stanom, ale w tej chwili należało mieć ją po swojej stronie, przeciw Augustowi. Frycz potakiwał, ale nawet on nie wiedział, że to samo postanowienie podjęła Bona, że gotowa była do wszystkich układów, nawet z przywódcami wojny kokoszej, byle tylko osłabić stronnictwo królewskie, zyskać ludzi gardłujących przeciw małżeństwu z Barbarą.
Modrzewski uznał, wykorzystując swoje bliższe stosunki z monarchą jeszcze z czasów, gdy przebywał z nim czas jakiś na Litwie, że przed wypowiedzeniem jawnej walki należy użyć perswazji, dążyć do przekonania młodego króla, z którym wiązano nadzieje na odmianę, na mądrą odnowę. Ale August, choć przyjął go i wysłuchał, nie wyglądał na przekonanego. Rzekł:
– Przynajmniej teraz wiem, co myślisz. Słuchałem uważnie, chociaż... Ten pusty fotel... Kiedyś gadał, patrzyłeś ciągle w tę stronę, jakbyś potwierdzenia szukał. Jakby wciąż jeszcze siedziała tam królowa matka jak ongiś przy rozmowach z moim ojcem. I wszystkiemu, coś mówił, przytakiwała: "Si, si". A na wszystko, co rzekł jej syn, krzyczała: "Basta! No! No!"
– Miłościwy panie...
– Teraz mówię ja – przerwał. – I siadam tu, właśnie tu, na tymże hebanowym krześle, aby żaden cień nie stał między nami, żeby nikt nie słuchał tego, co powiem. Chcę być sam z tobą, któryś mi był dawniej wierny.
– Jestem nim. I będę do zgonu.
– O tak! – zadrwił. – Jeżeli zrobię, jak twoim druhom po myśli i jak radzisz ty sam. Ale co będzie, kiedy uczynię, co zechcę? Staniesz za mną czy przeciwko mnie? Czy ty, człek bez skazy, stronników kupować zaczniesz jak życzliwa wam teraz królowa? Czy złożysz broń i odwrócisz się od swojego króla? Mów. Czemu teraz, kiedy jesteśmy naprawdę sami, milczysz?
Modrzewski zastanawiał się długo, zanim rzekł:
– Gorzko słuchać takiej mowy... Prawda. Namnożyło się u nas ludzi przekupnych, zjadliwych paszkwilantów, wszelkiego plugastwa, ale...
– Ty z tymi ludźmi teraz trzymasz! – przerwał August. – I do kamienowania mnie ręki przykładasz. Królowa matka...
– Na miły Bóg! Miało tu nie być nawet jej cienia. Od siebie mówię i tych, którym naprawa Rzeczypospolitej w myśli i w sercu. Czekaliśmy na was od tak dawna. Kiedyż Wasza Królewska Mość zechce dokonać czynów, które potomność zapamięta, jak nie teraz? Panowie wielkopolscy i Kmita byli tu przede mną i z niczym odeszli. Kto został przy was, miłościwy panie? Tarnowski, kanclerz Maciejowski i Radziwiłły. Hetman, bo namawiają go do zerwania przymierza z Turcją Habsburgowie, a on rwie się do walki z półksiężycem. Inni litewscy panowie? Toż uczynią wszystko, co im doradzą Radziwiłły!
– Dlatego nienawistni – odparł wzgardliwie król – że innych bodzie ich tytuł książęcy.
– Co tam tytuły dane przez Habsburgów! Tu idzie o większe sprawy – zaprzeczył Modrzewski. – Kieżgajło może być unii z Koroną przeciwny. Chodkiewicz, kasztelan trocki, przeciwny na pewno, a jeśli do nich dojdą teraz Czarny i Rudy, mocni przez wiedeńskie alianse, co stanie się z Wielkim Księstwem Litewskim? Co z unią? Szlachta boi się, że syn z Radziwiłłówny zrodzony może zająć dziedziczny tron Jagiellonów w Wielkim Księstwie i oderwie je od Korony. Miłościwy panie! Czyliż dla dogodzenia potrzebom serca godzi się rwać więzy dotychczas mocne?
– Mówisz, jakbym zrzekł się moich praw do Wielkiego Księstwa – marszcząc czoło odrzekł August. – I jakbym nie miał przed Bogiem poślubionej małżonki. Ale – chcecie czy nie chcecie – ona jest. I nasz syn będzie dziedzicznym księciem Litwy, choć nie po to, aby zagrozić unii. W czym tedy jemu i mnie sprzeciwić się zdołają panowie Litwy i Korony? Radziwiłłom może i pilno do umocnienia się w księstwie, do przepędzenia stamtąd sług królowej Bony. Tak. Ale teraz nie dudssa Lithuaniae, tylko ja, ja sam będę tam sprawował rządy. Już jako supremus dux. Wasze strachy? Śmieszne. Wasze chęci? Zbyt zuchwałe. Nowe? Jakże to? Chcecie burzyć wszystko, co zbudował stary król? Co przejął po przodkach? Bo tak! Nie przecz! Właśnie tak! Chcecie wszystko zmieniać, naprawiać. Czy aż tak źle rządzim? A przecie sam wiesz, że i Erazm z Rotterdamu nazwał nasze królestwo azylem wolności, wzorem tolerancji, przykładem dla rządów tyrańskich.
– Nie płoną u nas stosy, tak. Nikt nie ściga innowierców, a na sejmach przeciwić się wolno nawet królom. Ale, najjaśniejszy panie, nie przeciwiano się waszemu rodzicowi, a wam przeciwiać się będą. Bo dziś król dla prywaty, dla miłości niewiasty miłość ku ojczyźnie poświęcić gotów. Królowa z rodu litewskich możnowładców? Jak może nie wzmocnić się przez te śluby obóz wielmożów? Starzy, dawni doradcy ojca już stanęli przy was. Szlachta lęka się, że zechcecie odwlec sprawę ścisłej unii, bo przeciw niej nowi wielmoże dbający tylko o dobro Litwy! Najjaśniejszy panie! Nie wierzę, abyście nie rozumieli, że burzycie fundamenty gmachu, który zamierzał wznieść każdy z waszych przodków. Że gasną nadzieje związane z waszym wstąpieniem na tron. Że już idziemy do tyłu, kiedy świat cały na naszych oczach odmienia się i młodnieć zaczyna.
Król wstał i zaczął krążyć po komnacie, ale, widać, chciał tylko opanować gniew, bo stanąwszy przed Fryczem, powiedział zgoła nie to, na co liczył tamten. A powiedział z goryczą, z wielkim żalem:
– Tedy mnie nie wolno być młodym? Mam być kukłą zamiast człowiekiem? A wiesz ty przynajmniej, Frycz, co znaczy miłować? Znam odpowiedź. Powiesz: ojczyzna jest tylko jedna i zawsze winna być pierwsza. Ale pytałem, czy wiesz, co znaczy kochać niewiastę? Miłować tak, że czuć się zdolnym do największych ofiar, do podjęcia walki najcięższej? Z senatem, z izbą poselską i z tobą, nawet z tobą, któryś mi był przyjacielem, a teraz chcesz być sędzią. Zimnym i oschłym, bo bez serca! Widzisz sam, ostały mi tylko Radziwiłły. Tak. Bo bracia umiłowanej siostry ukrzywdzić nie dadzą. Jeszcze może Lasota... Bez tej rozwagi, co ty, i bez tego rozumu. Żaden statysta ani sekretarz królewski, za to oddany swemu panu duszą i ciałem. Lasota! – krzyknął nagle, a gdy dworzanin natychmiast stanął w drzwiach, rozkazał: – Poprosisz, żeby na Wawel przybyć raczył książę Radziwiłł Czarny. I odprowadzisz imć pana Frycza.
– Miłościwy panie...
– Coś miał rzec ty, a także twoi przyjaciele – rzekliście. I starczy.
*
Mówiono, że mury wawelskiego zamku, choć grube, nie stanowią przeszkody dla podsłuchujących uszu, dla ciekawych oczu. I z tej to przyczyny niemal w godzinę po rozmowie młodego króla z Radziwiłłem, przegnawszy karlicę Dosię i Marinę, Bona kazała prosić do siebie marszałka Kmitę. Przyjęła go bardzo chmurna i tak stroskana, że odważył się spytać pierwszy:
– Złe nowiny, miłościwa pani?
– Jak najgorsze! – rzuciła w pasji. – Najpierw urabiał króla Frycz, potem Radziwiłł Czarny. I z nich dwóch – drugi wyszedł zwycięzcą. Nawet nie zgadniecie, co uradzili. Bałam się tego, ale nie sądziłam... A jednak tak, tak. Na wypadek, gdyby następny sejm także nie uznał jego małżeństwa, Czarny namawiał, aby zawarł tajny układ z Ferdynandem, obiecał, że Polska przestanie popierać syna Izabeli, młodego Zapolyę, i nie udzieli mu nigdy pomocy w walce o niezawisłość Węgier...
– W zamian za co? – zapytał po chwili Kmita, kiedy łapiąc z trudem oddech umilkła.
– Nie do pojęcia! – krzyknęła. – Wiedeń ma za to nadesłać Augustowi na czas sejmu posiłki z wojsk zaciężnych. Santa Madonna! Wojska króla rzymskiego – przeciwko polskiej szlachcie?!
Kmita namyślał się przez chwilę.
– Wiadomość zła, ale tak dziwaczna, że w istocie uwierzyć w nią, trudno. Muszę podesłać kogoś do Czarnego, niech go podstępem wybada, udając sprzymierzeńca. A kogo Jego Królewska Mość mógłby wysłać z taką ofertą do Wiednia? Przecież nie Radziwiłła, bo sprawa stałaby się od razu głośna.
– Czarny dostał już tytuł i do Ferdynanda jechać nie zamierza, ale kandydaturę zgłosił.
– Czyją? – Kmita zamienił się cały w słuch.
– Biskupa chełmińskiego... – odparła.
– Stanisława Hozjusza? – zdziwił się marszałek.
– Tak. Innowiercom nie sprzyja, tedy wybrali jego, by nie narazić się arcykatolickiemu Ferdynandowi. Och! – dodała – wy gorszycie się, zwalczacie słowem dawną konkubinę króla. A ten za poduszczeniem Czarnego już działać gotowy. I swoją klęskę w Koronie zamienić w zwycięstwo!
– Miłościwa pani nie docenia szlacheckich gardeł – roześmiał się Kmita. – Ochrypłe od wrzasku tęgim miodem dadzą się namaścić i znów krzyczeć zaczną. Za kilka dni wyprawię wielką ucztę na Wiśniczu i zobaczymy, kto będzie górą na drugim piotrowskim sejmie: król czy szlachta?
Wiedziała, że słowa dotrzyma, ale nie odzyskała spokoju. Patrzyła głębiej i dalej. Mógł zjednać sobie sejmowych krzykaczy i pośledniejszą szlachtę, ale nie na tej zależało jej najbardziej. Wiedziała od kasztelana Górki, że opozycję główną, liczącą się naprawdę w sporze o małżeństwo Augusta, tworzą senatorowie wrodzy Radziwiłłom oraz szlachecki obóz dążący do reform, do egzekucji praw i dóbr, do naprawy Rzeczypospolitej. Tych zaś mógł utwierdzić w oporze nie Kmita, tylko ktoś biegle władający piórem, a jednocześnie królowi przychylny. Może Modrzewski? Tak więc należało zawezwać Frycza i jemu zdradzić niecne knowanie Czarnego. Izabela... Czy to możliwe, aby August, który ze wszystkich sióstr tę właśnie kochał najbardziej, który pisywał listy tylko do niej, zdradził ją i jej syna, prawowitego dziedzica węgierskiego tronu? Żeby godził się na oddanie Budy na zawsze Habsburgom w zamian za poparcie nieprawnie zawartego małżeństwa? Czyżby nie pojmował, że uczyni je w oczach ludzkich nie tylko obrazą sejmujących stanów i pogwałceniem praw Rzeczypospolitej, ale także politycznym błędem, niemal zdradą, bo uzależnieniem się od nienawistnych Habsburgów? Nienawistnych dla kogo? Przede wszystkim dla niej, królowej Polski, ale takoż principessy Bari i Rossano. Także dla Izabeli. Nieszczęsny ten jej syn małoletni Jan Zygmunt... Odziedziczył koronę po ojcu i ani przez chwilę – wraz z matką – nie ustawał w walce o nią. Dawniej w sukurs mężowi Izabeli szli polscy rycerze, do walki o tron dla starego Zapolyi stawał nawet Kmita. A teraz... Przeciw synowi rodzonej siostry układa się z Habsburgiem polski król. Maledizione! Że też dożyła takiej chwili! Że mieszka pod jednym dachem z tym, który spiskuje przeciw Izabeli, a unika jej samej jako wroga. Kraków... Czy musi pozostawać na Wawelu, do którego August wprowadzi tamtą natychmiast po uznaniu małżeństwa przez sejm? A nawet wcześniej, choćby zgody posłów nie uzyskał? Uciekać! Uciekać od tej ohydy, od tych Radziwiłłowskich knowań jak najdalej! Do dóbr litewskich? Nie, tam nie będzie już się czuła wszechmocną hosudarynią. Pozostaje Mazowsze... Nie była tam od dawna, nie przejęła we władanie z takim trudem uzyskanych od męża miast, miasteczek i wsi. A przede wszystkim Warszawy. Dziwne, że właśnie ten nadwiślański gród przyszedł jej na myśl na wieść o zaofiarowaniu przez Ferdynanda pomocy jego zaciężnych wojsk. Musi zapytać Pappacodę, co wie o tamtejszym zamku – dawnej siedzibie mazowieckich książąt. I zacząć także działać. Z daleka, nie podglądana i nie podsłuchiwana przez nikogo. August... Jakże jest śmieszny, jeśli przypuszcza, że ona nie wie o każdym jego kroku, każdej ważniejszej naradzie, niemal o każdej rozmowie w... cztery oczy.
W parę dni później Stańczyk zderzył się na krużgankach z wychodzącymi od Bony Fryczem Modrzewskim i Ostoją. Przystanął i zaczął tajemniczym szeptem:
– Jeszcze młoda pani nie na Wawelu, a już od nowin głowa pęka.
– Nowiny tak wielkie czy głowa tak mała? – zadrwił Ostoja.
– Od żartów ja tu jestem. Wy od gry zręcznej albo niezręcznej. Tedy nowina pierwsza: król radzi się astrologa. Musi być niespokojny wielce.
– To żadna nowina. A druga?
– Może także wam znana? Że smok, smok italski, zaczął pełzać po wawelskich murach.
– To znaczy...? – wtrącił się do rozmowy Frycz.
– Raczej pytajcie: po co? Ale tego właśnie nie wiem. Może chciwość na mózg mu padła? Nie dość pożerania żywych ciał? Trzeba mu jeszcze zrywać makaty i zdzierać kobierce?
– Skąd wiesz? – zmarszczył brwi Ostoja, a Frycz dodał:
– I bacz, że mówisz do królewskich dworzan.
– Mówię – warknął – bom po śmierci mojego króla sam sobie pan. Ani sługa jego syna, ani, jak wy, jego dostojnej małżonki.
– Słyszałeś tedy, że wyjeżdża? – spytał Ostoja.
– Słyszałem – skinął głową. – I krzyżyk, tuzin krzyżyków na drogę. A żaden ze złota, wszystkie z kłujących cierni. Niech jedzie presto, presto! I Deo gratias, żem dożył chwili, kiedy wawelski smok wypędza z tych murów smoka Sforzów. Żem się jego zwycięstwa doczekał...
Obie nowiny okazały się prawdziwe. Już po raz drugi król, poprzedzany przez Lasotę, wchodził do samotni astrologa. Nad metalową płytą podzieloną na regularne trójkąty, na których widoczne były znaki zodiaku, na nitce wisiała laseczka z hebanu. Astrolog wprawiał ją ostrożnie w ruch wirujący i laseczka zakreślała koła nad płytką. Dwa razy, trzy... Wreszcie zatrzymała się nad trójkątem ze znakiem Wodnika.
Zygmunt August wpatrywał się w nią jak urzeczony. Szeptał:
– Wciąż porusza się, krąży. Teraz. Już. Stanęła...
– Na Wodniku, miłościwy panie.
– Co oznacza?...
– Wiele. Spełnienie wszystkich życzeń i pragnień – pośpieszył z odpowiedzią astrolog.
– Powtórz jeszcze raz: wszystkich?
– Tak, najjaśniejszy panie!
– Słyszysz, Lasota? Będzie królować i mnie, i wam. Będzie szczęśliwa. Ogromnie szczęśliwa, bo sic volunt astrae!
Jednego nie wywróżyły gwiazdy. Nazajutrz w komnatach królowej zapadły decyzje świadczące o tym, że żadna z tajemnic króla nie była tajemnicą dla jego matki.
Spytała tego dnia Pappacodę:
– Czy wyruszył już goniec z ostrzeżeniem do królowej Izabeli? Tak? Bene. A teraz słuchajcie uważnie wszyscy. Od jutra z samego rana zbierać się do drogi. Bez żadnych komentarzy i bez rozgłosu. Zwyczajnie ja i królewny wyjeżdżamy na Mazowsze.
– A kupione przez nas opony? Flandryjskie makaty? – zapytał Pappacoda.
– Zdjąć wszystkie, których tu przedtem nie było. Takoż załadować na wozy wszystkie lichtarze, puchary, misy srebrne i cały mój skarbiec.
– Co zostawić? – wtrąciła się Marina.
– Nic.
– A kołyskę z Bari?
– Po co? Nie słyszałam o żadnych nadziejach. Żadnych! Możecie odejść. Ty zaczekaj – zwróciła się do Pappacody. – Jakże teraz brak mi Alifia! Chciałeś być burgrabią krakowskim, a on nim został. Ale na przyszłość, w Warszawie...
– Miłościwa pani wie, żem oddany duszą i ciałem! – zapewniał.
– Tedy dopilnujesz, żeby po mnie nie ostało tu nic! Tak samo po królewnach. Niech wprowadzi tę swoją miłośnicę do pustych komnat.
– Jeżeli radzić wolno... – odezwał się nieśmiało. – Po co zabierać skarbiec na Mazowsze? Lepiej wysłać złoto do bankierów w Neapolu.
Tam będzie bezpieczne.
– Zaiste! – westchnęła. – Bezpieczniejsze niż tutaj, gdzie wszystkim trzeba coś dać, aby postawić na swoim. A i August... Wygląda na to, że będzie tak samo hojny i łaskawy jak wszystkie Jagiellony.
– Gdyby nie miłościwa pani... – przyznał.
– Si. I pomyśleć, że ściągnęłam tyle podatków, tyle ceł po to tylko, żeby wzbogacić jego litewską konkubinę!
– Dlatego radzę... – nalegał.
– Wiem, ale nie teraz. Może się jednak coś odmieni? August odeśle poddankę, jak tego żąda szlachta? Jeszcze ciągle chciałabym wierzyć. A zresztą... rozejrzeć się wypadnie, komu pożyczać i jakie z tego będą korzyści dla księstwa Bari. Nie! Nie! Zabierzesz na razie wszystko do Warszawy. I nie próbuj przesyłać do Italii żadnych sum na własną rękę.
Pappacoda wydawał się zgorszony.
– Jakże bym śmiał, miłościwa pani?
– Va bene! Va bene! – rzekła, odsyłając go ruchem ręki. Chciała zostać sama, żeby przemyśleć decyzję wyjazdu raz jeszcze.
Zostawiała w Krakowie i w całej Koronie dwa skłócone obozy. Postępowe stronnictwo szlacheckie dążące do reform było rozczarowane tym, że młody król zawiódł ich nadzieje. Wiedzieli już, że chcąc uratować swoje małżeństwo, musi oprzeć się na senacie i magnatach litewskich. Tak więc rządzić mieli wciąż dawni doradcy Zygmunta, wrogowie ruchu odnowy i naprawy Rzeczypospolitej. Była zawsze przeciwko nim teraz nie pozostało jej nic innego, jak sprzyjać poczynaniom szlachty. Ale w takim razie, jeżeli August wchodził na błędną ścieżkę dla dogodzenia pragnieniom własnym, kierowany prywatą, jak miała osądzić zmarłego męża, z którym walczyła często, ale szanowała nie mniej od innych? Czyżby jego umiłowanie pokoju i łagodność wobec pokonanych wrogów świadczyły nie o wspaniałomyślności i łagodności, tylko o postawie biernej, o uporze człowieka słabego, na którego barki spadł ciężar ponad siły? Czyżby nie był tak wielkim królem, jak głosiła o tym inskrypcja na najwspanialszym z polskich dzwonów? Dopiero po śmierci Zygmunta Starego jej agenci i słudzy zaczęli donosić o tym, że ucieszyła ona wielu, że nazywali go kukłą bezwolną, od lat już zniedołężniałym starcem. I dopiero po pogrzebie napłynęła fala wiadomości, jak bardzo liczono na tego, który na dziedzińcu wawelskim przejął królewski proporzec. Czy zdążył już wszystkich zawieść, zniechęcić do siebie i swoich doradców? Zdążył, ponieważ nie chciał rozmawiać ani z przedstawicielami szlachty, ani miast. Nie chciał także rozmawiać i z nią, królową, przez wzgląd na Barbarę... Poczuła się nagle znużona poprzednimi rozmowami z Augustem i po raz pierwszy w życiu... stara. Może dlatego, że nikomu niepotrzebna, nic zdziałać nie mogąca, inaczej niż za lat, gdy ster rządów przejęła z osłabłych rąk męża? A więc koniec? Rezygnacja i odejście w cień? Miała ochotę rzucić czymś ciężkim w zamknięte drzwi i otworzyć je przed sobą na rozcież. Nie dla niej pobyt na Wawelu w cieniu młodej królowej. Nie dla niej milcząca zgoda na poczynania Augusta! Czuje jeszcze w sobie wzbierającą chęć do wykrzyczenia nurtujących ją myśli, do wydawania rozkazów, kierowania powolnymi sobie ludźmi. Mazowsze... Tak, pierwsza myśl była dobra, najlepsza. Będzie tam najpierwszą z pierwszych, ducissa Masoviae, i w tej dzielnicy może uczynić, co tylko zechce. W czas sejmu potrafi sprzeciwić się woli syna i Radziwiłłów, ale teraz powinna pożegnać mury Wawelu, w których spędziła trzydzieści lat, gdzie znała każdy filar krużganku, gdzie w wirydarzu na jej rozkaz rozkwitły barwne krzewy i kwiaty.
Ileż urządziła w tym zamku festynów, ile razy przy dźwiękach italskiej kapeli, fletu lub lutni przeżywała chwile radości i dumy, że jej dwór nie był mniej świetny od italskich, francuskich, a nawet od dworów obu Habsburgów: w Madrycie i w Wiedniu. Opiewali jej mądrość i piękność liczni poeci. Prawda... Znany na cesarskim dworze polski poseł, a zarazem sławny poeta Dantyszek byt teraz biskupem warmińskim. Może spróbować napisać do niego? Niech wpłynie na Hozjusza, aby nie podejmował się żadnych misji z rozkazu króla? Żeby nie szkodził Izabeli, układając się z Ferdynandem?
Nie wołając nikogo opuściła sypialnię i weszła do sąsiedniej komnaty, już prawie pustej. Zdjęto kosztowne opony, wyniesiono cenne meble z hebanu. Pod ścianą pozostał tylko wielki stół przytwierdzony do posadzki. Pochyliła się nad nim bardzo nisko i przyglądała długo swemu niewyraźnemu odbiciu w polerowanej powierzchni. Obwiodła palcami kształt głowy, zarys ramion. Potem podeszła do okien wychodzących na dziedziniec. Było trudno rozstać się nie tylko z tym pięknym zamkiem, ale i ze wspomnieniami, ze sobą, Boną Sforza d'Aragona, która przyjechała tu jako młoda dziewczyna... I czuła się wciąż jeszcze młoda, młoda!
Trzasnęły drzwi i wbiegła Zuzanna Myszkowska, aby zabrać srebrną czarę z kwiatami stojącą samotnie pośrodku stołu. Bona przeszkodziła jej w tym; odchodząc pośpiesznie od okna, rozkazała:
– Zostaw! Tę jedną czarę zostaw. Zobaczyłam ją najpierw, gdym po raz pierwszy weszła do tej komnaty.
– Rozumiem, miłościwa pani – szepnęła dworka.
– Nic nie rozumiesz – rzuciła gniewnie. – Nie było ciebie jeszcze wtedy na świecie. A i ja byłam inna. Tylko kwiaty stały tak samo na stole... Jaki dziś mamy dzień?
– Pierwszy augusta.
– Dzień pamiętny... Ale to nie ty dwadzieścia dziewięć lat temu wyrzucałaś przez okno czerwony pas.
– Pas? – powtórzyła dworka. – Nie rozumiem...
– Ani ja. Jak mogło się to wszystko stać? Tyle marzeń, pragnień, nadziei... Zawsze chciałam działać, tworzyć. I nic. Niente! Jakby całe życie było nieudane, puste. A przecież... Nie stój tak! Wracaj do swoich zajęć! – krzyknęła, nagle spostrzegłszy, że nie jest sama.
Ale kiedy Zuzanna wyszła, zbliżyła się znów do okna. Dotknęła murów, pogładziła dłonią chłodne kamienie, jakby szukała śladu pasa wyrzuconego kiedyś przez to właśnie okno.
– August... – szepnęła. – Tak bardzo wiele i tak mało. Tak mało...
Długi ciąg naładowanych wozów i kolebek zaprzężonych w pięknie dobrane czwórki koni dojechał do Wisły i przystanął. Z pierwszej karocy wysiadła królowa i wraz z Mariną, Zuzanną i Pappacodą podeszła niemal do samego brzegu. Rzeka leżała przed nimi równie szara jak pod Wawelem, ale o wiele szersza, sierpniowe skwary poznaczyły ją plamami piaszczystych wysepek niby trądem. Takie przynajmniej porównanie nasunęło się Marinie i odważyła się wypowiedzieć je na głos.
– Wygląda, jakby miała zaraz wyschnąć, zniknąć...
– Pod Warszawą brzeg pono wyższy, prąd bardziej wartki – odparła Bona i dodała po chwili: – Przed wieczorem będziemy już w Jazdowie. I pomyśleć, że w tym samym czasie, kiedy ja wejdę do drewnianego zamku książąt mazowieckich, ta wszetecznica, być może, zostanie wprowadzona przez króla do moich komnat na Wawelu...
Milczeli nie znajdując odpowiedzi, ona zaś przymknęła oczy, jakby widziała uścisk ramion Augusta przy tym samym oknie, z którego niegdyś dworka Anna wyrzucała na mury czerwony pas. Jej syn i Barbara... Horrendum...
– I to ma być sprawiedliwość? – nie mogła powstrzymać się od wypowiedzenia na głos tych słów. – Santa Madonna!
Pappacodą pośpiesznie przytaknął.
– Tyle starań, tyle złota poszło na budowę Wawelu. Także na wspaniałe wjazdy do grodu. A tutaj co? Dzicz, pustka. Nawet nie czeka na nas nikt...
– I zima surowsza będzie na Mazowszu niż w Krakowie... – dorzuciła Marina.
– Stolica byłego księstwa, a ma tylko trzech złotników i dwie setki ludzi parających się rzemiosłem. Incredibile! – biadał Italczyk.
– Basta! – krzyknęła nagle królowa. – Nie chcę więcej słyszeć o "Wawelu! Rozbuduję Jazdów i Warszawę, sprowadzę budowniczych, rzeźbiarzy, muzykantów. Założę folwarki i ogrody. Jeszcze mi król pozazdrości Mazowsza!
– Piaseczki tu bardzo liche... – przypomniał Pappacodą.
Odpowiedziała już z gniewem:
– Iz piasków można wycisnąć złoto. Jedźmy. Czasu szkoda.
Ale gdy dworzanie zawrócili w stronę gościńca, nie ruszyła się z miejsca wpatrzona w wilgotny piasek, na którym pozostał odcisk jej stóp. Patrzyła na niego chwilę i nagle przeniosła się myślą do rodzinnego kraju. Zobaczyła siebie stojącą na marmurowej posadzce zamku i patrzącą w dół na białe pantofelki, na płytę, na której, według obietnicy principessy, miał być wyryty napis: "Tutaj stała królowa polska, kiedy żegnała się z matką swoją, księżną Mediolanu".
Przymknęła oczy, a potem uniosła je ku górze. Po sierpniowym niebie leciały białe obłoki, wiatr pędził je na południe, kto wie, czy nie w stronę kaplicy, w której nad rodem Sforzów czuwał święty Mikołaj z Bari.
Wypowiedziała szeptem żarliwą suplikację:
– Tu stoję. Sama. Wygnanka. Pomóż! Pomóż!
Od września z Warszawy pędzili co dzień nowi posłańcy lub też wjeżdżali na dziedziniec zamku książąt mazowieckich wysłani uprzednio gońcy. Donosili, że król zawiózł znowu młodą żonę do Korczyna i nie ustaje w zabiegach kaptowania sobie sprzymierzeńców wśród możnowładców i szlachty, zwłaszcza tej najbardziej zajadlej, z Wielkopolski.
Podesłany do hetmana człowiek Kmity zaklinał się, że biskup Hozjusz wyjechał już do Wiednia, inny zaś dworzanin Bony, wysłany z podziękowaniem do Boratyńskiego, wrócił z miną kwaśną i twierdził, że Lupa Podlodowski natychmiast po powrocie do domu otrzymał nadanie królewskie i już więcej przeciw małżeństwu przemawiać nie zamierza. Najgorsza wieść przyszła jednak nieco później, gdy Hozjusz powrócił z Wiednia z podpisaną ugodą między królem rzymskim a polskim. Przekreślało to utrzymanie się narodowej monarchii na Węgrzech i groziło sukursem obcych wojsk, mających złamać upór szlachty. Król działał szybko, stawiał wszystko na jedną kartę i, mimo że sejm został właściwie zerwany, zabrał się do sprawowania sądów. To doprowadzało szlachtę do krańcowej pasji, urągało zwyczajowym prawom i zniechęciło do młodego monarchy nawet tych, których niewiele obchodziła reforma praw i egzekucja dóbr.
– Ma więc teraz przeciwko sobie wszystkich? – pytała Bona marszałka Kmitę z nadzieją w głosie, ten jednak, choć rozżalony i obrażony na króla, coraz niechętniej przyznawał jej słuszność. Doszło nawet do tego, że sprzeciwił się kiedyś, mówiąc:
– Miłościwa pani sama zna dobrze potęgę złota, a młody pan szafuje nim tak, jakby miał kopalnię tego kruszcu pod Krakowem. Przekupi jednych, wyniósł i obdarzył dobrami drugich. Część senatu woli dogadać się z nim, niż być nieprzychylna młodemu władcy. Toż on pożyje dłużej niż oni, tedy co ich może w przyszłości czekać? Jakie nowe urzędy czy nadania?
– Na co jeszcze liczy August? – spytała Bona, hamując gniew.
– Na pomoc habsburskich wojsk. Obaczym już niedługo, czy szlachta ulęknie się tych pogróżek i czy stanie do zbrojnej walki.
Wyjechał wkrótce potem z Jazdowa, ona zaś żałowała gorzko, że nie wysłała dość zręcznego gońca do Korczyna. Dałaby wiele za to, aby się dowiedzieć, co obiecywał kochance, kiedy byli zupełnie sami. I czy to ona tak wytrwale dążyła do uznania małżeństwa, czy też był w tych staraniach i zabiegach tak dobrze jej znany łagodny, lecz nie do pokonania upór Jagiellonów?
Tymczasem w Korczynie August, zapomniawszy o swej groźnej przeciwniczce, witał Barbarę niemal zawsze tymi samymi słowami:
– Nareszcie! Doczekać się nie mogłem tej chwili...
– Znowu w waszych ramionach – szeptała. – A brat Mikołaj nie ustawał w narzekaniach...
– Tak, są przeszkody. I to niemałe... Zjedziemy na Wawel dopiero za jakiś czas. Burzę przeczekacie tutaj, w Korczynie. Ale chociaż bój będzie zaciekły, rad staję do niego o was i szczęście nasze.
– Tęskniliście? – pytała.
– Tak.
– Ja także. Nie zmieniło się nic?
– Nie. To znaczy, owszem.
– Boże święty!
– Miłuję was z dnia na dzień coraz mocniej, coraz goręcej.
– Szczęśliwy... Ja kochać już więcej nie mogę, nie potrafię...
– Bo miłujecie także matkę, braci. A ja nikogo, prócz was. I w całym królestwie to jedno tylko mam dla siebie, na wyłączną własność: wasze oczy, usta, ręce, ramiona...
Szeptała kołysana w jego objęciach:
– Panie mój! Jedyny. Najmilszy...
Wysłany do Korczyna człek powrócił do Warszawy z tą tylko wieścią, że słudzy Mikołaja Rudego, który towarzyszy siostrze "na wygnaniu", rozpowiadają, iż okrutnie miłuje się tych dwoje...
Słuchając relacji posłańca, królowa patrzyła przez okno na szarą Wisłę przepływającą pod murami zamku, jak płynęło teraz jej własne, niegdyś tak bujne życie. Czyż nie jest "na wygnaniu" także i ona? Czyż jej serca nie przepełnia w tej chwili żal i ból tak dotkliwy, że nie może się poruszyć, wstać i podejść bliżej do okna? Zresztą, po co miałaby się wychylać i dotykać ręką zimnych ścian Jazdowa? To nie Wawel i nie wisiał na nich nigdy purpurowy, złotem bramowany pas... Maledizione! Jest sama w Warszawie, podczas gdy w Korczynie tętni młode życie, a ramiona Augusta oplatają Radziwiłłównę tak mocno, jak nigdy żadne ramiona nie oplatały jej, chyba że w dzieciństwie ramiona pierworodnego. Dziecko... Czy ta nałożnica da mu syna jeszcze przed koronacją? To byłoby dla niej wielkim, niezasłużonym szczęściem, ale dla Jagiellonów? Im nie jest potrzebny bękart. Trzeba ciągle jeszcze czekać, jak wypowie się w sprawie uznania małżeństwa następny sejm. Ona sama pojedzie znowu do Gomolina, ale już nie będzie szkalować, wichrzyć... Kmita przyjechał do Warszawy tylko raz. Czyżby i on zabiegał teraz o łaskę królewską? On, możny pan na Wiśniczu, który służył jej nie tylko z obowiązku, ale chyba także... Jego oczy patrzyły na nią dawniej z takim wyrazem, że nie mogła się mylić... Ale to było w Krakowie, natomiast podczas ostatniego pobytu w Gomolinie i w Jazdowie unikał jej spojrzeń. Przepływa u jej stóp Wisła... Przepływa wszystko, co było kiedyś jej własnością, nawet miłość. Nigdy nie wyznana, ale chyba nie mniejsza od tajonego uczucia Alifia? Po jesiennym niebie przepływają także ciemne chmury. Jak smutno jest patrzeć na przemijanie wierności, miłowania, przyjaźni. A zresztą... Czyż przez nią samą nie przepływa czas jeszcze groźniejszy od nieujarzmionej rzeki?
*
Ale do przyszłego sejmu, który miał być zwołany do Piotrkowa nie wcześniej niż w następnym roku, było jeszcze wiele miesięcy. Mógł w tym czasie działać na swoją korzyść król, mogła i ona. Wciąż jeszcze regina Poloniae, ducissa Lithuaniae et Masoviae... Już od jej przyjazdu zmieniło się wiele w Jazdowie i w Warszawie, teraz powinno było odmienić się wszystko. Stare dworzyszcze umocniono, rozbudowano wnętrza upiększały sprzęty, makaty i kobierce wywiezione z wawelskich komnat. Zaniedbany folwark dokoła Jazdowa stał się wkrótce sprawnie zagospodarowanym dominium królewskim, powiększała się z miesiąca na miesiąc piękna stadnina, której najlepsze reproduktory stanowiły ogiery przywiezione z Litwy, a ku Wiśle schodziły tarasami ogrody, mające już wkrótce cieszyć oczy barwnymi rabatami kwiatów.
Trzy królewny tęskniące za gwarnym Wawelem trzeba było zabawić nie tylko igraszkami karłów, przejażdżkami po parkowym stawie i haftem ornatów dla kościołów wewnątrz murów warszawskich. Sprowadziła tedy, ku radości Mariny, kapelę z Italii i zaczęły się w Jazdowie dni muzykowania przeplatane jednak wytężoną pracą. Doradcą Bony stał się jej sekretarz Stanisław Chwalczewski, ku niezadowoleniu rozgoryczonego Pappacody. Ale królowa widziała w tamtym godnego następcę Alifia i jemu powierzyła obmyślenie oraz przeprowadzenie reformy rolnej w jej dobrach poza Koroną. A ponieważ nie mogłaby uczynić tego sama, kazała wezwać przed swe oblicze rewizorów, których wścibstwo tak gniewało Mikołaja Radziwiłła Rudego i którzy znali od lat tamtejsze folwarki i puszcze.
Stali przed nią teraz w komnacie jazdowskiego zamku wszyscy czterej: Osmólski, Brudnicki, Dybowski oraz Nowicki i słuchali jej zapytań, ile posiada ziemi w starostwie kobryńskim i pińskim oraz jakie są to grunta: łąki, pola czy puszcze?
Stali milcząc, przestępowali z nogi na nogę, pod jej władczym spojrzeniem spuszczali oczy. Ale na zadane pytania nie mógł odpowiedzieć dokładnie żaden z nich. Wykręcali się, podawali przybliżone dane, jeden zaprzeczał temu, co powiedział drugi. Zniecierpliwili ją w końcu i rzekła gniewnie:
– Jużem słyszała tę gadkę: był w Polszcze jeden mierniczy, ale i ten dawno pomarł. Mnie truposzów nie potrza. Waszmościowie pomierzycie Wołyń, Pińszczyznę i moje dobra na Litwie. Jest bowiem tam tylko miara na oko. U mnie będzie inaczej. Mości Chwalczewski, mianuje waszmość pana zarządcą wszystkich moich posiadłości, choć sekretarzem naszym nadal pozostaniesz. Roztłumacz ichmościom, com zamierzyła i już omówiła z tobą.
Starosta kobryński i dworzanin królowej Stanisław Chwalczewski wysunął się spoza krzesła królowej i zaczął tłumaczyć:
– Grunta wszystkie macie pomierzyć, na gatunki podzielić, kliny i kawałki w jedno połączyć. A za miarę miłościwa pani przykazuje wziąć włókę.
– Boże Miłosierny! – westchnął rewizor Nowicki. – Toż taka praca nie na ludzkie siły!
– Ale będzie na wasze – orzekła królowa. – Słyszałam: twardy z was człek i fantazji wielkiej. Stąd i awans w główne rewizory. Jak długo myślicie przemierzać tak wszystkie ziemie?
Porozumieli się szeptem i Osmólski rzekł:
– Hm... z piętnaście lat. Najmniej.
– A może i dwadzieścia – dodał Brudnicki. – Toż tamte ziemie kudy od Mazowsza większe.
– Mnie to mówicie? – spytała. – Większe, ale klinów i ugorów tam mniej. Ja to sprawdziłam. A wy? Ile czasu dajecie na pomiar? – zwróciła się do Dybowskiego.
– Niech będzie dwanaście – odparł po namyśle.
– Bene. Czterech was jest, tedy wypada trzy lata na każdego. Dobierzcie sobie pomocników, ludzi pilnych i uczciwych. Chcę, żeby do pięćdziesiątego czwartego roku pomiara włóczna była ukończona.
Osmólski zdobył się na śmiałość, aby wyrazić protest.
– Miłościwa pani! Toż to całkowite novum. I wielka, i pomniejsza szlachta krzyk podniesie!
– E allora? – zdziwiła się Bona. – Każde nowe w krzyku się rodzi. Nie wiecie, że noworodki ledwo świat zobaczą, już drą się jak opętane? A co wiedzą? Nic. Tedy zgodnie z ustawą o pomiarze włócznej widzieć was chcę z raportami co kwartał. Tutaj. W Jazdowie. A waść, mości Chwalczewski, pouczysz głównych rewizorów, ale nie pojedziesz z nimi. Zostaniesz przy mnie, na dworze. Razem inne jeszcze reformy obmyślim.
– Do usług miłościwej pani – odparł kłaniając się pan Stanisław Chwalczewski.
Coraz częściej zaczęła też wyjeżdżać poczwórną karocą do miasta otoczonego warownym murem i przez Bramę Świętojańską na rogu Podwala kazała wieźć się na rynek. Jej bacznemu oku nie uszło nic: ani brudne niebrukowane uliczki tak wąskie, że niektórymi iść mogła tylko jedna pękata mieszczka, ani ciasna zabudowa drewnianych domków otaczających ratusz.
– Spalą się kiedyś od pioruna albo iskier z komina i kto to ratować będzie? – pytała Pappacodę.
Ale ten, nie mogąc odżałować pięknego Krakowa, rozkładał tylko ręce. Kazała przywołać do siebie burmistrza i zagadnęła go ostro:
– W czasie burzy z piorunami albo zaprószenia ognia kuchennego, kto tę zwartą zabudowę uratować zdoła? Wy, mości burmistrzu?
A ponieważ stał przed nią bezradny, twierdząc, że nie pytali go o to nigdy książęta mazowieccy, od razu wprowadziła do Warszawy nowy porządek ogniowy, wyznaczając odpowiedzialnych za pożar. I jakby przeczuła, że należało to uczynić presto, presto, bo w parę miesięcy po tej inspekcji przeszedł przez miasto straszliwy orkan. Biły pioruny, wicher zrywał dachy z domów, obalał kominy, nie oszczędził nawet wieży kolegiaty: wieża runęła przebijając posadzkę świątyni i zawalając gruzem lochy pełne starych trumien. Zaczął się palić jeden dom na rynku, od niego zajęły się domki i dworki sąsiednie. Powiadomiona o skutkach wichury i zagrożeniu miasta kazała natychmiast zaprzęgać i mimo silnych porywów wiatru dojechała aż do Świętojańskiej. Stamtąd, już pieszo, w asyście niewielu dworzan i przybocznej straży, doszła do wylotu uliczki. Powiało na nią żarem, po raz pierwszy zobaczyła płonące miasto. Dzwony licznych tu kościołów biły na trwogę, krzyczeli ludzie ratujący dobytek, lamentowały mieszczki, kulawe żebraczki i przekupki staromiejskie. Ogłuszona hałasem, dusząc się od dymu, wytrwała jednak tak długo, dopóki ogniowi nie przestali czerpać wody ze studni i starszy nad nimi nie przyszedł jej zameldować, że wprawdzie "co się spaliło, to się spaliło, ale uratowali resztę", a więc dwie strony rynku od Wisły i gmach ratusza.
Wróciła do Jazdowa dopiero o świcie, zmarznięta, przewiana wichurą, ale po raz pierwszy od wielu miesięcy rada z siebie. Domy każe odbudować z kamienia, a na naprawę szkód w kolegiacie Pappacoda odsypie z zamczystych skrzyń w lochach zamku mieszek złotych dukatów. Deo gratias! Czuła się znowu potrzebna, mogła coś ratować, zapobiec czemuś, co przewidziała...
Toteż nie zdziwiła się wcale, gdy w czerwcu po owej słynnej już wichurze prosiło ją kornie o przyjęcie kilku ogrodników z jazdowskiego folwarku. Przyszli nie tylko pytać, jak pielęgnować warzywa, które poleciła im zasadzić wiosną, ale też poskarżyć się na brak... kos. Jak ciąć bujną trawę nadwiślańskiej skarpy i zieleńców parkowych, skoro mają kos za mało, a w całym mieście nie znajdą ani jednego szlifierza, który by stępiałe mógł stale ostrzyć.
– A dawniej? – pytała. – Jak radziliście sobie dawniej? Najodważniejszy spojrzał po pozostałych i, spuściwszy głowę, wymruczał:
– Et, dawniej! Dawniej nie było tu miłościwej pani. Rosła sobie trawa i każde ziele, jak chciało... Toż Jazdów daleko, za murami, a w Warszawie po co kosy?
Wysłuchawszy ich z wielką uwagą, tego samego jeszcze dnia kazała wezwać do siebie Chwalczewskiego.
– Każcie wybudować do zimy, blisko zamku, szlifiernię kos, noży i mieczów. A zanim owa stanie, trzeba sprowadzić z Czerska, Płocka albo nawet z Krakowa zapas nowych kos i dwóch biegłych szlifierzy. Tylko presto, presto.
Pana Chwalczewskiego zdziwiły jedynie owe wymienione przez królową miecze, tedy spytał, czy spodziewa się jakiegoś zagrożenia ze strony granicy pruskiej.
– Dopóki żyje Albrecht, nie dowierzam jego rycerstwu. Tedy i moje hufce uzbrojone być muszą w miecze przednie, zawsze ostre. A kiedy już sprowadzicie budowniczych do stawiania szlifierni, każcie im także zbudować blech bielący płótno dla owych mieszczek, które tak lamentowały nad utraconym dobytkiem.
– A dla miłościwej pani? – zapytał. – Nic?
Namyślała się przez chwilę.
– Dla mnie niech zbudują młyn papierniczy. Aż dziw, że nie było takiego za księcia Janusza, choć pono czytać i pisać umiał. I jeszcze jedno: dowiecie się na ratuszu, kto z rzemieślników ma synów roztropnych, chcących wędrować po rozum do Italii. Tam ich nie wyślemy, bo za daleko, ale na wyjazd do Krakowskiej Akademii dam zapomogę z własnego skarbca. Niechże uczą się rozumu nie tylko pacholęta patrycjuszy warszawskich i bogatych mieszczan, ale także browarników, złotników, krawców i szewców. Nie będę się narażała na drwiny Wawelu, sprowadzając dla moich dworzan ciżmy i trzewiki aż z Krakowa a piwo... skąd? Per Bacco! Sama nie wiem, jakim to piwem częstował nas samych i szlachtę na Wiśniczu pan Kmita!
Umilkła, bo przypomniał się jej wspaniały festyn wydany na cześć królewskiej pary przez potężnego wielmożę. Nie było tu takich na ubogim, piaszczystym Mazowszu. Ale obiecała tym razem sobie, nie ogrodnikom, niemogącym nadążyć z pieleniem jej warzywnika i koszeniem zieleńców, że po piotrkowskim jesiennym sejmie Warszawa będzie już miała sprawnych rzemieślników i dwór, którego pozazdrości jej wielu udzielnych książąt. Potrzebna jej była własna kancelaria – sprowadzi więc z Płocka i wykształci w Krakowie licznych sekretarzy, bakałarzy, stworzy w tym mazowieckim mieście modę na wszystko, co przypomina Bari, wszystko, w czym kocha się Italia...
Tego wieczoru stała długo przed małym oprawnym w złoto zwierciadłem przywiezionym jej kiedyś aż z Hiszpanii przez wiernego Dantyszka. Miała przeszło pięćdziesiąt lat, ale o tym prócz niej samej nie wiedział nikt. "Dobiegam półwiecza, ale wciąż dobiec nie mogę" – jak mówiła córkom i Zuzannie. Bo Marina wiedziała swoje, przecież znała ją, jak nieodżałowany Alifio, niemal od dziecka.
Patrzyła długo i uważnie na swoje odbicie w lustrze, które nie umiało kłamać. Nie, nie była jeszcze stara ani brzydka. Prawda, przytyła znacznie, jej policzki zaokrągliły się, ale właśnie dlatego były pozbawione zmarszczek. Czarne oczy płonęły jak dawniej, umiały jeszcze ciskać błyskawice, ale też czasem uśmiechać się łaskawie. Tylko usta... Te zachowały świeżość, lecz wargi stały się węższe, jakby na stałe zaciśnięte w gniewie. Santa Madonna! Czyżby tak miało już zostać? Kraków i Litwa były daleko, zamek w Jazdowie musi uleczyć rany zadane jej przez życie i odmłodzić ciało... Zrzuci te wdowie czepce i ciemne szaty! Minęły już prawie dwa lata od śmierci Zygmunta i może nosić znowu suknie z barwnego aksamitu, ze złotogłowiu i jedwabnych tkanin. Niech warszawski dwór zacznie gorzeć od blasku świec, dźwięczeć rytmem pawany oraz tych tańców, które modne są teraz we Francji i w Italii.
Chcieli ją mieć poza sercem Polski, poza Krakowem? Bene! będzie im przypominała natrętnie, że dwór warszawski królowej Bony jest jednym z serc, które najmocniej biją w Europie.
Kiedy uznała wreszcie, że zrobiła dosyć, aby uczynić Jazdów dworem, do którego zaczynano już słać listy i zaproszenia na śluby książąt, zaczęła myśleć o wydaniu za mąż córek. Wszystkie królewny były już w wieku aż nadto dojrzałym... Postanowiła napisać nawet o tym do syna, aby pod tym pretekstem nawiązać zerwaną więź, ale Pappacoda twierdził, że król tak jest pochłonięty małżeństwem z Barbarą, że gotów takie pismo spalić jak wszystkie anonimowe listy przysyłane mu lub podrzucane na Wawel.
– Tedy piszą jeszcze złe o Radziwiłłównie? – pytała.
– Piszą, choć coraz rzadziej. Sroży się jeszcze Stanisław Orzechowski, ale Kmita twierdzi, że to warchoł i nienawistnik.
– A? Tak twierdzi Kmita? Ciekawe... – szepnęła i nie wysłała żadnego listu do Augusta.
*
Wieść o przymierzu Augusta z Habsburgiem, celowo rozpowszechniana przez dworzan i zauszników króla, oburzyła jednych, ale też przygnębiła drugich i skłoniła ich do zaniechania oporu. Szlachcie nie w smak była orężna walka, wojna domowa o wyniesienie na tron Barbary z Radziwiłłów. Nawet senatorzy i biskupi z prymasem Dzierzgowskim na czele przestali ubolewać nad tajnym małżeństwem królewskim, nad zlekceważeniem senatu. Wojewoda Rafał Leszczyński wołał nie wspominać o despekcie, jakiego doznał w Piotrkowie Kmita, a i sam marszałek przestał ściągać posłów do Wiśnicza, poić ich i podjudzać.
Majowy sejm w Piotrkowie był już do pierwszego sprzed prawie dwóch lat w niczym niepodobny. Senat nie taił, że tym razem będzie innego zdania niż izba poselska. Na obrady przybyli jako goście posłowie habsburscy z Wiednia i jawnie głosili, że staną w potrzebie u boku monarchy zaprzyjaźnionego z ich królem. Marszałek Kmita ostrzegł opozycję, aby nie atakowała zbyt mocno wobec pewnej przegranej. Posłowie wymogli więc tylko na królu, żeby w przyszłości przed zawarciem nowych ślubów starał się o uzyskanie zgody koronnych rad, na co przystał łatwo, małżeństwo z Barbarą bowiem wydawało mu się związkiem aż po kres jego życia, a miłość do niej – wieczna.
I tak po kilku tygodniach obrady zostały zamknięte, posłowie rozjechali się z uczuciem niedosytu oraz przegranej, król natomiast nawet nie próbował ukryć radości z odniesionego zwycięstwa. Było ono istotnie tak wielkie, że królowa Bona czekająca na wynik walk w Gomolinie nie uwierzyła, jak mogło nie dojść nawet do drobnych starć i potyczek.
– Nie wierzę! – krzyczała, gdy Pappacoda powtórzył jej relację Ostoi. – I nie uwierzę, aż mi to powie sam Kmita.
Ale w tymże czasie butny marszałek ciągnął wraz z całym orszakiem królewskim do Krakowa i tylko raz z przekąsem odezwał się do kasztelana Górki, że jak Wielkopolanie coś robią, to zawsze dobrze, aż za dobrze.
– Co masz, mości marszałku, na myśli, mówiąc owo "za dobrze"? – spytał marszcząc brwi Górka.
– Strzemię. Trzebaż było wam, kasztelanowi poznańskiemu, trzymać je przy wsiadaniu króla na koń?
Górka zbladł, ale w tejże chwili przygalopował do niego Lasota prosząc w imieniu najjaśniejszego pana o dołączenie do czoła orszaku. W dali widać już było Kraków, a król życzył sobie wjechać do stolicy w triumfie, w otoczeniu najwyższych dostojników. Kasztelan wahał się przez moment, ale widząc, że to zaszczytne zaproszenie nie dotyczy Kmity, ruszył ku przodowi. Marszałek patrzył za nim wściekły, oczy mrużąc jak zły kocur. Po chwili jednak rozchmurzył się, bo przyszło mu na myśl, że jego, pana na Wiśniczu, stać na urządzenie jeszcze jednej – wspaniałej uczty, tym razem na cześć pary królewskiej, że August to zaproszenie na pewno przyjmie, aby zjednać sobie stronnika matki i że, co najważniejsze, na tym wspaniałym festynie nie będzie... Górki. Bo poznańskie kasztelaństwo było świeżej daty, podczas gdy on, marszałek koronny, został kasztelanem dwadzieścia lat temu, przyjmował na swoim zamku Zygmunta Starego z królową Bonę i jego ród był starszy od rodu Sforzów. A on sam nigdy nie trzymał strzemienia nikomu wsiadającemu na koń...
Uroczysty, oficjalny wjazd na Wawel stał się prawdziwym triumfem. Barbara – uznana za prawowitą małżonkę królewską przy milczącej zgodzie sejmu – dziękowała Augustowi za wierność, upór i okazaną odwagę. Bracia od dawna tłumaczyli jej, jak trudną stoczył on walkę, aby osiągnąć zwycięstwo, ile musiał pokonać przeszkód i jak drogo zapłacił za ich wspólny triumf. Toteż, choć czuła się bardzo źle, tego dnia ustroiła się w najpiękniejszą z szat lśniącą od pereł i drogich kamieni. I tym razem, gdy zostali sami, to ona, a nie on, westchnęła:
– Nareszcie!
Chwycił ją, uniósł w górę i całując uda, kolana, wołał:
– Wygrana! Zupełna! Choć w tej długiej bitwie płynęło wiele krwi. I złota!
– Ale jak w zwierciadle przegląda się w owej zwycięskiej batalii wasza niezmienna miłość...
Postawił ją ostrożnie na kobiercu i rzekł:
– Zabieram was stąd! Pojedziemy do Niepołomic, żeby nikt nie przeszkadzał cieszyć się nam sobą. Chociaż Czarny radzi...
– Żebyśmy byli razem, zawsze razem?
Potrząsnął głową.
– Radzi kuć żelazo, póki gorące, póki wszyscy zdumieni i oszołomieni tym, co zaszło. Mówią, że bez koronacji triumf zupełnym nie jest i nie będzie. A przed nią może być znowu wiele krzyku...
– Tedy nie zabierzecie mnie do Niepołomic...?
– Może później? Koronacja ważniejsza. Teraz, w istocie, trzeba zakończyć walkę.
– Łatwo przyjdzie mi to znieść przy was, w wawelskich murach – przytuliła się do niego mocniej.
– Zaiste, mia cara – roześmiał się – cudowna to rzecz, że nie boicie się wcale smoków! Błogosławieni, którzy nie wiedzą.
– Ale miłują...
– Dlatego trzeba o nich walczyć. I walczyć warto.
Patrzyli na siebie jak niegdyś w Gieranojnach, zachłannie i długo.
Nie zmieniło się dla nich nic. Czas stanął.
Bona pytała Pappacodę coraz częściej:
– Były wieści z Krakowa?
– Tak. Najpierw wyjechała z królem do Niepołomic, teraz on w ciągłych rozjazdach, o koronację zabiega. Marszałek Kmita przybył na Wawel z prośbą, aby zechcieli gościć w Wiśniczu.
– I zaproszenie przyjęli? – pytała z zapartym tchem.
– Raczyli wyrazić zgodę i w końcu sierpnia zjechali do wiśnickiego zamku.
– Starczy – przerwała gwałtownie. – Reszty wysłucham wieczorem. Teraz chcę być sama.
Wyszedł świadom miotających nią uczuć. Kmita – sojusznik wieloletni, wypróbowany, pewny... A teraz?
– Traditore! – szeptała do siebie. – I kłamca, kłamca!
Ale kiedy naprawdę kłamał? Czy teraz, chcąc się utrzymać przy dworze i wpłynąć na politykę króla, czy wówczas, kiedy go zwalczał, gdy zgadywał każde jej życzenie, otaczał opieką, a jednocześnie czcił jak niedostępne bóstwo? Teraz nie ona, tylko Barbara ucztowała na Wiśniczu, przed nią pląsała młodzież i dla niej grały kapele. Może na jej cześć odbył się także turniej rycerski na wielkim podwórcu? Może i ją oraz jej dwór obdarował marszałek tak kosztownymi darami, jak przed laty małżonkę Zygmunta Starego? W sierpniu kwitły tam róże wszelkich gatunków i to one zdobiły teraz komnatę żony Augusta... Nie, tego nie można znieść, tego nie zniesie żadna niewiasta. Niewiasta? Czy była nią jeszcze dla Kmity? Zginał się przed nią w kornych ukłonach, ale czyż tamta zwodnica nie była młodsza? Czy nie rzucała czarów na każdego, kto na nią spojrzał? Opętała przecież Augusta, czemu więc nie miała opętać pana na Wiśniczu? Ale w takim razie... Zostanie już na zawsze sama. Skarżyła się kiedyś, gdy wyjeżdżał król: solą, solitaria... To jednak, co odczuwała teraz, nie było tylko uczuciem lęku przed samotnością, opuszczeniem. Był to i gniew, i wstyd, i żal... Santa Madonna! Czyżby dożyła tej hańby, że zaczyna zazdrościć tamtej? No! No! Jest wciąż jeszcze zdolna wzbudzać, jeśli nie miłość, to lęk i podziw. Za kilkanaście dni wyprawi wielką ucztę na zamku w Jazdowie. I pod koniec sierpnia jej goście – a zjeżdżają się już do Warszawy dostojnicy królewscy przeciwni Radziwiłłom, biskupi wizytujący swoje diecezje, poeci układający rymy dla sławnej królowej Bony wszyscy ci goście podziwiać będą ogrody opadające tarasami do Wisły pełne kwiatów, których nasiona sprowadziła aż z Bari...
Tego wieczoru, już zupełnie spokojna, wysłuchała nowin, które przywiózł ostatni goniec.
– Mówisz tedy – pytała Pappacodę – że młody król dla uzyskania zgody prymasa na koronację zdradził innowierców?
– Można to i tak nazwać, miłościwa pani, jako że obiecał wydać edykt nie dopuszczający ich do urzędów ani do senatu, a gdyby trwali w swych błędach, ścigać heretyków i karać.
– Próbuje odwrócić nadpływającą z zachodu falę... Ale czyni to chyba tylko dla niej, bo on sam, a także Radziwiłłowie sprzyjali nowinkarzom?
– To było i minęło, najjaśniejsza pani. Teraz gotów do wszelkich układów i paktów, byle postawić na swoim.
– I to wszystko dla uradowania Barbary? Tym gorzej dla niego: będzie miał więcej wrogów. Co jeszcze?
– Gadanina dworek, dla których nie jest dość wyrozumiała, cierpliwa. Mówić?
– Tak.
– Pono często widziały złotogłowia łoża splamione krwią. Gdy słabnie za dnia, także farbą broczy...
– Santa Madonna! Nie może być, aby roniła tyle razy. Chora być musi!
– Dworacy przebąkują o francuskiej chorobie. Medycy głowami kręcą, mówią o guzie w żywocie.
– Tak czy inaczej – stwierdziła Bona – chora. Inaczej niż Elżbieta, ale chyba tak samo rodzić niezdolna? Maledizione! Maledizione! A ja miałam nadzieję, że przynajmniej to jedno zrobi nie dla siebie i swego rodu, lecz dla Korony: da jej dziedzica. I znowu nic! Kołyska ciągle pusta...
Pappacoda spojrzał na swoją panią zdumiony.
– Miłościwa pani uznałaby jej syna?
Odparła bez wahania:
– Si. To przede wszystkim byłby syn Augusta. Jagiellon.
– Czy aby nie jakieś przekleństwo nad nią? – spytał po chwili.
– Zamilcz! – krzyknęła. – Jeszcze August młody. Jeszcze, ufam, nie wszystko stracone.
– Może w istocie do koronacji młoda pani ozdrowieje? – wycofywał się zausznik. – W Krakowie ma być w grudniu wielkie święto. Koronacja i wspaniała uczta na zamku.
– Beze mnie. A co tamci? Radziwiłły?
– Och, ci! Wielmoże wściekają się, mówią o nich "królewskie faktory". A oni aż puchną, tyle król wpycha im do otwartych paszcz. Rudemu dał województwo trockie i wiele tysięcy dukatów, a Czarnemu kanclerstwo wielkie, województwo litewskie i podarków bez liku.
– Toż to sumy olbrzymie! – zgorszyła się. – W rok roztrwoni całą ojcowiznę.
– Miłościwa pani wiedziała, co czyni, zabierając z Wawelu swój skarbiec.
– O Dio! Gdybym wiedziała jeszcze i to: co będzie z dynastią Jagiellonów? Ale tego nie wiem, nie wiem, nie wiem!
Barbara była zmęczona nie tylko atakami bólów, których usunąć nikt nie potrafił, ale także naleganiami braci. Gdy król opuszczał Wawel, zjawiali się w jej komnacie, aby prosić, nalegać, grozić... Rudy skarżył się:
– Aż wstydno, ale muszę o pomoc żebrać. Takem się spłukał, żeby ludzi wam jednać i pozwolić im łatwiej ową koronacyjną ucztę przełknąć, że aż wrogowie naśmiewają się ze skromności mojego orszaku, z marnego przyodziewku. Śpiewają:
"Panie Mikołaju,
Sukienki nie maju"
– A na uroczystościach nam obu wystąpić wypadnie tak – dorzucał Czarny – aby wiadomo było wszystkim: oto bracia królowej.
– Powiem mojemu panu... Ale mnie samej niełatwo udawać, kryć się. Coraz słabsza jestem, coraz...
– Tylko nie to, nie to! – krzyknął gniewnie Czarny. – Teraz żadną słabością zasłaniać się wam nie wolno! Koronacja wyznaczona na siódmy dzień grudnia i sam prymas uroczystość celebrować będzie. A wy! Jakby to o kogo innego szło... Radości żadnej, wdzięczności dla króla ciągle za mało.
– Myślicie, ozdrowieje do owego dnia? – spytała szeptem.
– A choćby i nie, musicie wstać jakbyście byli w pełni zdrowia i sił! Pokazać wszystkim twarz wesołą i pogodną – nalegał Czarny.
– My z bratem ze skóry wyłazim, żeby was milszą poddanym uczynić – tłumaczył Rudy. – Od piotrkowskiego sejmu nic tylko jeden poczęstunek braci szlachty. A, co mamy za owo wielkie żarcie i żłopanie piwa czy węgrzyna? Waszą niewdzięczność, bo nic nie czynicie, aby królowi dać choć cień nadziei.
– Żeby tylko to! – dogadywał brat stryjeczny. – Ale jeszcze nasyłają nam setki wstrętnych paszkwilusów na dom Radziwiłłów. Nawet policzyć trudno, ilu przez was przybyło nam zazdrośników i wrogów.
Umilkli, bo dworzanin zameldował przybycie króla:
– Jego Królewska Mość!
Zygmunt August od razu podszedł do fotela żony.
– Trochę silniejsza? – spytał.
– Tak, o tak! – odparła, wstając.
Bracia przerzucili się spojrzeniem, ale nie wycofali się z komnaty.
– To dobra nowina i dobry dzień – cieszył się August. – Panowie Rada wyrazili zgodę, by w grudniu odbył się takoż na krakowskim Rynku kolejny hołd lenny Albrechfa. Ten akt uroczysty doda blasku i waszej koronacji, i całej Pospolitej Rzeczy.
– Miłościwy pan nie żywi obaw – spytał Czarny – że szlachta znów okrzyk podniesie przeciwko takiej "senatorskiej koronacji"?
– Zaprzeczyć się nie da – przyznał. – Jam jest, jak i mój poprzednik, król senatorski. Do czasu.
– Tak właśnie gadają – mruknął Rudy.
– Ale na tronie, mimo krzyku tamtych, siedzę równie mocno jak ojciec. Jużem nakazał, aby w ów dzień uroczysty grał Zygmuntowy dzwon. Moja regina może być wielce dumna. I rada.
– Tak, o tak! – szepnęła, podchodząc do niego bliżej.
Radziwiłłowie skłonili się i zaraz potem wyszli, ale za drzwiami Rudy machnął lekceważąco ręką.
– Niczego z niej więcej nie wyciśniem. Wszystkie starania, zabiegi i łgarstwa nam przypadną.
– Ale za to potem... Potem kanclerzami, marszałkami, hetmanami będziem my z tobą, bracie. Tylko my!
– Dałby to Bóg, żebym miał wreszcie dukaty nie dla innych, ale i na godne mego stanu sukienki. Na sobole i rumaki.
– Och, to! – wzruszył ramionami Czarny – Stadniny na Litwie są wielkie i konie przedziwnych maści...
*
Na koronację Barbary w grudniu pięćdziesiątego roku przybyli z rozkazu i na zaproszenie króla Piastowie śląscy, liczni biskupi, kasztelanowie, wojewodowie, a laskę marszałkowską niósł przed wszystkimi Piotr Kmita. Po raz pierwszy byli też w katedrze na tak wspaniałych uroczystościach obaj Radziwiłłowie, choć ku zdumieniu wtajemniczonych brakło w orszaku matki królowej. Widać bracia nie uznali jej za godną asystowania przy wyniesieniu córki na tron Jagiellonów...
Ten jednak, który przyganiał wyborowi króla na pierwszym sejmie, prymas Dzierzgowski, sam namaszczał teraz olejami Jej Królewską Mość, wkładał do jej rąk berło i jabłko z krzyżem, a wreszcie ozdobił piękną głowę królewską koroną. I grał jej wielki dzwon, śpiewały "Te Deum" chóry, a potem, jak Bona oraz Elżbieta, zasiadła na tronie w całym majestacie i blasku urody obok króla małżonka.
Rozglądając się podczas wiwatów, którymi huczała świątynia. Czarny szeptał do brata:
– Albrecht pruski, gdyby był, siedziałby tuż przy królu. Jednakże nie siedzi, bo nie przybył. To despekt dla nas.
– Ale jego posłowie złożą jutro hołd na Rynku? – spytał Rudy.
– Złożą, bo muszą jako przedstawiciele lennika. Tylko że ona... Widzisz? Coraz bledsza i bledsza...
– Byle wytrwała do jutra. Do jutra! – mruknął Rudy.
A w bocznej nawie, bliżej wyjścia, Stańczyk mówił do Frycza:
– Gra "Zygmunt"... na triumf królewski, a takoż na pogrzebanie waszych nadziei. Na klęskę starej królowej, na odroczenie unii. Wie – a gra? I komu w tej Polszcze wierzyć?
– Jeszcze nie wszystko stracone – bronił króla Modrzewski.
– Ejże? Widzisz, wasza miłość, tych wszystkich Górków, Tęczyńskich, Podlodowskich, Boratyńskich? Wczoraj krzyczeli, ale za dwie niedziele pełno ich będzie na wawelskim zamku.
– Zamilcz. Ludzie słyszą – upominał go Frycz.
– Co słyszą? Granie "Zygmunta". A kto zaprzeczy, że pięknie gra. Pięknie... – W takt bicia dzwonu kołysał osiwiałą głową Stańczyk.
Ale choć rozdzwonił się w Krakowie królewski dzwon, nie było prawdziwej zgody na koronację ani ze strony wielu magnatów, ani pragnącej reform szlachty. Król przeprowadził swoją wolę bez formalnej uchwały sejmu, a że hojnie sypnął złotem tym, którzy uświetnili swoją obecnością grudniową uroczystość, uraził innych nie bogacących się na awansie Radziwiłłów. Krewniacy królewscy... A żeby to! Źle działo się z Rzeczą pospolitą, jeśli karmazynami i książętami z cesarskiej łaski mógł stać się ród, który na Litwie kniaziowskim nie był... Na uroczystą ucztę nie przybył wojewoda Górka, nie chcąc, widać, zasiąść przy jednym stole z Kmitą, hetman zaś, wielki hetman koronny Tarnowski, nie raczył jeść i pić pospołu z Czarnym, świeżo mianowanym wielkim kanclerzem litewskim. Ci, których nie zaproszono na koronacyjną ucztę, zazdrościli gościom obecnym tego wieczoru na Wawelu i pomniejszali znaczenie zarówno samej uroczystości, jak i ważność aktu wymuszonego na prymasie. Książę Albrecht pruski składał hołd tylko przez swych posłów, jakby uznał, że Barbarze – przyglądającej się z okien kamienicy na Rynku tej lennej powinności – i takie widowisko powinno wystarczyć. Musiał zapamiętać, że królowa Bona nie chciała oglądać przed ćwierć wiekiem jego własnego aktu dobrej woli, gdy wkładał obie złożone dłonie wasala w ręce suwerena – Zygmunta Starego. Nie chciała, bo nie wierzyła, że był to akt szczery? Nie chciała, bo gardziła pokonanym w wieloletnich walkach i bała się jego zemsty? Kto odgadnie?
Obecna królowa, do niedawna poddanka polskiego władcy, pragnęłaby na pewno nasycić oczy widokiem klęczącego księcia Prus. Tedy nie doczeka się ani takiego hołdu, ani obecności księcia na weselnej uczcie...
Na Mazowsze przywozili te wszystkie wieści i plotki codziennie wysyłani posłańcy. Byli i tacy, którzy mieli za zadanie ocenę nastrojów ogółu szlachty po uroczystościach krakowskich, ale kilku najbardziej zaufanych wysyłał Pappacoda wyłącznie do komnat wawelskich. Mieli donosić, jak zniosła trudy koronacji Barbara i co mówią dworzanie o stanie jej zdrowia? Nie było już bowiem w Krakowie tajemnicą, że zaraz po uczcie zemdlała, że pod koniec grudnia nie opuszczała już swoich komnat. Podobno słabła i czuła się coraz gorzej. Król wciąż zmieniał medyków, zezwalał nawet na odczynianie uroków. Cierpiał nie mniej od małżonki i robił wszystko, aby ratować życie tej, dla której nie wahał się narazić poddanym, zerwać z dawnymi sojusznikami i przyjaciółmi odtrącić wyciągniętą rękę matki.
Po tych relacjach, tuż po świętach Bożego Narodzenia, Bona zapragnęła poznać przepowiednie astrologa na zbliżający się rok pięćdziesiąty pierwszy. Udała się do jednej z wież jazdowskiego zamku w towarzystwie Mariny i weszła do komnatki czy też celi, której podłogę zdobiło malowidło przedstawiające wszystkie znaki zodiaku. Wypytywała długo astrologa, ale ten dawał odpowiedzi wymijające i starał się unikać jej wzroku. Rozgniewał ją wreszcie.
– Santa Madonna! Nie potrafisz niczego odgadnąć? Ani tego, kiedy wyzdrowieje, ani jak długo potrwa ten związek? Mów! Czy król będzie miał syna? A co widzisz w gwiazdach? Twój poprzednik, którego przegnałam, bo mało umiał, twierdził, że jedna z moich córek będzie polską królową. Jak to się może stać? Chyba kłamał?
Tym razem odpowiedział pośpiesznie, bez wahania.
– Nie! Mówił prawdę. I ja nie pojmuję, dlaczego stanie się tak właśnie, ale świadczy o tym horoskop.
– Horoskop? Więc jedna z trzech? Która?
– Królewna spod znaku Wagi.
– To znaczy? – nalegała.
– Urodzona w październiku...
– W październiku... Więc jednak Anna? Najbrzydsza z nich? Santa Madonna! I jak tu wierzyć gwiazdom? Mówiłam: nie! Już nigdy więcej! Nigdy!
Tej nocy błądziła długo po uśpionym zamku, wpatrywała się w pierwsze śnieżynki wirujące za oknami i opadające na gałęzie drzew. Co przyniesie rok najbliższy? Czy wyzdrowienie Barbary oraz nadzieję, że srebrna kolebka z Bari nie będzie pusta? Czy też długie chorowanie, rozpacz Augusta i dziwne wyniesienie na tron Anny? Na miły Bóg!
Przecież żadna dyspensa nie zezwoli na kazirodczy związek... Anna ma uratować dynastię, urodzić syna? Komu? Augustowi? Trzeba będzie zmienić astrologa, tak jak król zmienia medyków na Wawelu. A może jutro z Krakowa przyjdą lepsze wieści? Dio! Więc do tego już doszło, że ona, Bona, pragnie dla szczęścia syna wyzdrowienia Radziwiłłówny? Spać, spać! Może sen odpędzi od niej te dziwaczne myśli, ten niepokój, który ogarniał ją zawsze, ilekroć syn czuł się cierpiący czy nieszczęśliwy.
Ale po krótkim męczącym śnie zbudził ją szept Mariny:
– Miłościwa pani, już dziewiąta. A z samego ranka przybył goniec z Krakowa. Czy signor Pappacoda może wejść?
– I to presto, presto!
Nie odpowiadając nawet na słowa powitania, rzuciła:
– Czuje się gorzej?
Zgadywał zawsze jej myśli, tedy odpowiedział:
– Medycy nie czynią już żadnych nadziei.
– A... Jak długo może jeszcze... żyć?
– Parę miesięcy, tygodni... Okrutnie cierpi.
– A król?
– Rozpacza, nie odstępuje od łoża. Chce być ciągle z nią, przy niej.
Milczała przez krótką chwilę.
– U nikogo nie szuka pomocy? Nie mówił, że chce widzieć mnie?
Którąś z sióstr?
– Nie, miłościwa pani. Śle tylko często gońców do Radziwiłła Czarnego, który przebywa na Litwie.
– Tedy sam. Już niedługo zupełnie sam. Augustus... Pomazaniec...
I nagle wybuchła gniewem, żalem:
– To niesprawiedliwe! Okrutne! Byle sługa, byle kmieć ma przy sobie gromadę dzieci. Wielu synów i młodą, zdrową żonę. A on... O Dio!
Dio! Za co tak każesz jego i mnie?
Marina dała znak Pappacodzie i ten zaczął cofać się ku drzwiom. Dworka już otwierała usta, aby coś powiedzieć, kiedy królowa wykonała dobrze jej znany ruch ręką.
– Zostaw mnie. Odejdź!
Kiedy wyszli, zaczęła krążyć po komnacie. Wracała od drzwi do okien, od okien do drzwi. Wreszcie, przystanąwszy przed klęcznikiem, którego używała rzadko, nagle padła na kolana. Z jej ust wyrwał się jęk:
– Si, si! Zrobię tak... Każesz przebaczać wrogom, zanim staną przed Tobą... I dzieciom, choćby były dla matek okrutne... O Dio, Dio, Dio!
Klęczała długo pogrążona w rozmyślaniach. Widziała wciąż przed sobą smutne oczy Augusta i jego pobladłą twarz pochyloną nad umierającą. Byle kmieć... Santa Madonna! A on? On?
Przed wieczorem kazała przywołać swego spowiednika, franciszkanina Lismanina, i podyktowała mu długi list.
– Macie wyruszyć, ojcze, jeszcze teraz, w styczniu, choć drogi są złe. Musicie zastać ją jeszcze żywą.
Lismanin przybył do Krakowa w początkach lutego, ale z królową było wówczas tak źle, że medycy przewidywali rychły koniec. Mimo nalegań nie został dopuszczony do królewskich komnat i musiał czekać, aż chora leczona ziołami przysłanymi przez Radziwiłłów z puszcz litewskich poczuje się lepiej. Dopiero wówczas, w ostatnim dniu marca, został przyjęty przez Barbarę na uroczystej audiencji.
Król zabiegał o to, aby posłanie z Mazowsza było jeszcze jednym liściem w wieńcu jej chwały, ale franciszkanin w tej wychudłej, powleczonej barwiczką twarzy ledwo rozpoznał piękną Radziwiłłównę ze znanych sobie wizerunków. Leżała oparta wygodnie o poduszki ze złotogłowiu, otoczona licznym gronem dworzan i dostojników krakowskich, a tuż przy niej stał sam król, strojnie odziany. W komnacie panowało jednak tak ciężkie powietrze, że mimo chłodu ochmistrz kazał otworzyć okno.
Lismanin podszedł bliżej, wyczuł niemiłą woń, ale stanął w pobliżu łoża i zaczął odczytywać posłanie królowej matki. Najpierw czytał powoli i uroczyście, potem coraz szybciej, jednakże dotrwał w swej misji do końca.
– Najjaśniejsza królowa Bona – oznajmił – z łaski bożej królowa Polski, widząc to wolą niebios, jako też życzeniem Jego Królewskiej Mości, syna swojego, którego chęciom nie godzi się opierać, po długim i dojrzałym namyśle przyrzeka uznać Waszą Królewską Mość jako swoją najukochańszą synową, którą teraz przez swego spowiednika i świadka pozdrawia, zasyłając modły do nieba, aby Waszej Królewskiej Mości dało rychłe wyzdrowienie z obecnej niemocy i pomyślność w przyszłości...
Barbara tylko skinęła głową, jej usta wykrzywił grymas. W imieniu małżonki królewskiej podziękował królowej matce ochmistrz dworu, po czym franciszkanin pośpiesznie opuścił duszną komnatę. Dostrzegł wychodząc, że któraś z dworek rzuciła się ku drugiemu oknu i otworzyła je na roścież. Król jednak zdawał się nic nie czuć, nie widzieć cieni na wychudłej, niepodobnej do dawnej twarzy żony. Rad był wielce z uznania swego małżeństwa przez matkę, jednakże żegnając nazajutrz posła w swoich komnatach, rzekł:
– Powiedzcie, żem się ucieszył z przyznania się królowej do błędu, do dawania posłuchu oszczerstwom. Pozdrówcie najjaśniejszą panią, a także siostry za ich osobne pismo, lecz nie namawiajcie do przybycia którejkolwiek z nich na Wawel ani do posyłania leków. Wolimy, gdy się raczej przez listy nawiedzać będą, i nie chcemy, aby się miały pospołu często widywać...
Lismanin nie powtórzył tych obraźliwych słów swojej dostojnej penitentce, gdyż z opowieści dworzan niekryjących się teraz z tym, iż unikają komnaty umierającej, przy której tylko król zdolny jest siedzieć bez nijakiego wstrętu – rozkłada się bowiem, nieszczęsna, już za życia – wywnioskował, że Zygmunt August trwa w jakimś zamroczeniu, że nie obchodzi go nikt i nic poza konającą. Tylko taki stan usprawiedliwiał obawę, że przyjazd Bony mógłby grozić otruciem i tak już skazanej na śmierć. Jedno było pewne: chciał, aby była daleko od łoża chorej, żeby litowała się nad nią tylko słowami listów.
Bona czekała tak niecierpliwie na powrót swego posła, że pośpieszył do Jazdowa zaraz po przekroczeniu warszawskich murów.
– Ucieszył się? Dziękował? – pytała, jakby list pisany był do syna, nie zaś do jego małżonki.
– Był wielce rad – odparł. – Jeśli jednak mogę doradzać, nie trzeba żadnych odwiedzin ani medyków z Warszawy. Zazdrosny jest wielce, sam chce małżonkę pielęgnować w chorobie, nawet dworzan niechętnie do łoża dopuszcza.
Dopiero wtedy jakby przypomniała sobie, co sprawiło, że napisała pismo do Krakowa, spytała:
– A ona, jak? Bardzo słaba? Zmieniona?
– Bardzo – odpowiedział krótko. – Może Bóg pozwoli, że pociągnie do maja, ale medycy nie dają jej więcej niż miesiąc życia. Tedy najjaśniejsza pani może już czynić w cichości przygotowania do wyjazdu na pogrzeb.
Patrzyła na niego, jakby nie rozumiejąc, wreszcie otrzymał odpowiedź, której się nie spodziewał:
– Ja? – spytała zdumiona, dotknięta w swej godności królowej. – Na pogrzeb tamtej? Com uczyniła, uczyniłam dla niego, nie dla niej.
A że wpatrywał się w nią bez słowa, dodała pośpiesznie:
– Bóg kazał przebaczać nieprzyjaciołom, ale nie wywyższać ich przez własne poniżenie. W maju, jeżeli Bóg tak zechce, będę znów jedyną koronowaną królową Polski...
W jakiś czas potem odwiedziła komnatę astrologa, ale że powtórzył tylko to, co usłyszała poprzednio, kazała zawezwać do siebie królewnę Annę. Pobyt na Mazowszu zbliżył ją do córek, nie poświęcała im jednak nigdy tyle czasu co Augustowi, a nawet poświęcała uwagi o wiele za mało. Wszystkie dobiegały już do trzydziestki, a żadnej tak usilnie nie starała się wydać za mąż, jak ongiś zabiegała o małżeństwo Izabeli, a potem Anny Mazowieckiej z Odrowążem, i co zdołała osiągnąć, przekreślając tym ożenkiem plany Wilhelma Hohenzollerna. Czyje plany miała jednak przekreślić teraz, starając się o mężów dla córek? Niczyje. A zresztą...
Wszystkie jej myśli były zawsze przy ostatnim z Jagiellonów, przy umiłowanym Auguście. On, dynastia i jej własne rządy na Mazowszu, Wołyniu, Pińszczyźnie – to tylko zdołało zaprzątać jej uwagę, absorbować myśli, wyzwalać energię. Czuła jeszcze pełnię sił, chęci do politycznych rozgrywek i zapasów... Nie, przed sobą kłamać nie będzie. W tym roku, kiedy zostanie znów jedyną koronowaną królową, żadną królową matką czy też królową wdową, skończy naprawdę pięćdziesiąt siedem lat. Piątka i siódemka. Trzeba spytać astrologa, co te cyfry mogą wróżyć, co oznaczać? Na razie musi zastanowić się nad jego ostatnią, tak dziwaczną wróżbą.
Weszła Marina.
– Królewna Anna już jest. Czeka.
– Niech wejdzie.
Weszła onieśmielona obecnością władczej, często niełaskawej matki. Ta musnęła ją tylko spojrzeniem, ale dostrzegła zarówno skromną, zbyt skromną szatę, jak i nieśmiałość w ruchach.
– Już wiesz? – spytała bez żadnego wstępu.
– Tak. Słyszałam.
– Nieszczęsny! – westchnęła królowa. – Nawet jego zwycięstwo jest klęską. Zdobył wszystko, co chciał, i to wszystko wymyka mu się teraz z rąk. Jeżeli ona umrze...
– Może Bóg pozwoli... – szepnęła Anna.
– Nadziei na cud mało. Zostanie samotny. Si. Bo to już koniec! Koniec tego, o co walczył i co zdobył, odepchnąwszy wszystkich, nawet mnie. Teraz woli być z nią sam, ale później, gdy jej zabraknie...
– Nie! Proszę...
– Żadne myśli zaszkodzić jej już nie mogą – skarciła surowo córkę.
– I teraz raczej o Auguście myśleć trzeba. Może za czas jakiś zechce widzieć na zamku mnie? Albo którąś ze swoich sióstr? Wtedy... Tak. Wtedy pojedziesz do niego...
– Nie Zofia? Starsza jest – zdziwiła się królewna.
– Starsza. E allora? Ile ty masz lat? Dwadzieścia osiem?
– Jeszcze nie. Dopiero w październiku...
– Si, si, w październiku. Podejdź do tamtego okna. Słyszałaś? Tak. A teraz wróć. Nadto pochylasz głowę i brzydko chodzisz. Garbisz się.
Anna podniosła na nią zdumione oczy.
– Nie mogę pojąć... Wszystkie wasze myśli teraz nie w Krakowie? Przy Auguście?
– O tak! Zawsze przy nim. Przy Jagiellonach.
Poskarżyła się żałośnie.
– I w takiej chwili ważne, że ja, właśnie ja, ruszam się nie dość ładnie?
– Och, ważne jest wszystko – odparła Bona. – Jedni odchodzą, przychodzą inni, nowi... Może los każe właśnie tobie odegrać przy osamotnionym bracie rolę opiekunki? Pocieszycielki w strapieniu?
– A miłościwa pani? – zdziwiła się królewna.
Powiedziała z naciskiem, z niechęcią:
– Ja pocieszać nie umiem, a i on tego nie zechce. Każ Marinie obejrzeć twoje suknie. Może trzeba będzie szyć nowe? A teraz idź, idź już.
– I dorzuciła, patrząc na odchodzącą: – Lepiej. Teraz znacznie lepiej...
Była to pochwala, ale gdy Anna wyszła, mruknęła do siebie pełna zdumienia:
– Królową? Ona? Jak i Perché?
*
W początkach maja stan chorej Barbary byt już tak zły, że zaczęła się dusić, brakowało jej wciąż powietrza. Król, ukrywając rozpacz, łudził żonę nadzieją rychłego wyzdrowienia, pocieszał, jak umiał.
– Kazałem zbudować, najmilsza, pojazd tak szeroki, aby na nim wasze łoże zmieścić się mogło. Jeśli będzie trzeba, zburzymy mury, rozbijemy bramy i pojedziemy, jak chcieliście, do Niepołomic.
– Do puszczy? Jak dawniej? – wyszeptała. – To dobrze, bardzo dobrze. Zieleń, niebo nad głową... Czuję w tej komnacie chłód trupi. A tam, pośród drzew, obiecuję: będę zdrowsza.
– I dotrzymacie obietnicy. Nie tylko dla siebie, także i dla mnie. Sami wiecie. W myślach wy, tylko wy. Zawsze i niezmiennie.
– Chociaż królowa matka...?
– Po co mówić o niej? – przyganił łagodnie. – Liczy się tylko życie moje, miłość moja: Barbara.
– Nie kochaliście jej nigdy? – spytała po chwili.
– Może dawniej... Gdy dogadzała wszystkim moim zachciankom. Teraz za to właśnie ją winie. I, straszna rzecz: zaczynam bać się.
– Wzięła was w jasyr.
– Och! Jużem od dawna wolny! Zgoła inne ręce chwyciły mnie mocno, trzymają w niewoli i nie wypuszczą, da Bóg, nigdy – upewniał, całując jej ręce.
– Nigdy! Teraz wiem, że już zawsze będziem razem. Do końca. Przymknęła oczy, król zaś wstał, aby uchylić okna. Zaraz potem wrócił i złożył głowę na skraju łoża.
– Wy ciągle przy mnie? – spytała po chwili.
– Tak.
– Który to już dzień?
– Nie liczę.
– I zostaniecie długo? Przez całą noc?
– Tak, o tak!
– To dobrze. – I dodała: – Prośbę mam.
– Spełnię każdą – obiecał. – Chciejcie tylko wyzdrowieć.
– Ja chcę, ale... bardzom słaba. Trudno mi wstać, chodzić. Trudno uwierzyć, że przed nami może być... życie. I myślę, że gdybym umarła...
– Nie mówcie tak! – prosił gorąco. – Nie możecie zostawić mnie, nie możecie odejść!
– Nie powinnam, nie mogę. Ale gdyby Bóg tak chciał, pochowajcie mnie... proszę... nie tutaj, lecz w Wilnie. Pamiętacie? Byliśmy tam tacy szczęśliwi – szeptała.
Odpowiedział, choć gardło miał ściśnięte.
– Uczynię, co chcecie, ale dopiero po wielu latach. Kiedyś...
– Nie wierzę. Mówicie: kiedyś? A już teraz odstąpiły mnie znachorki. Medyk wchodzi, patrzy i szybko oczy odwraca.
– Jutro będzie inny – zapewniał. – W swoim zawodzie bieglejszy.
– Ale ja już nie będę inna – odrzekła z żalem i dodała: – Panie mój, czy świece... Czy świece ciągle się palą?
– Tak.
– Pocałuj mnie... Usta macie ciepłe, żywe... Będziecie przy mnie? Naprawdę? Nie odejdziecie stąd? – chwyciła go kurczowo za rękę.
– Nie. Nie bójcie się! Nie dam was dotknąć nikomu.
– To dobrze. Teraz może nawet usnę. Może. Gdyby tylko...
– Gdyby?
– Nie było tak zimno – poskarżyła się szeptem.
– Obejmę was ramieniem. Teraz lepiej?
– Lepiej, bo bliżej. Miły mój...
– Tak, tak.
Chwilę milczeli, ale zaczęta narzekać.
– Czemu wasze ramię tak dziwnie ciężkie? Czy w zbroję zakute?
– W zbroję?
– I tak zimne...
– Na miły Bóg! – wyszeptał.
Jednakże ona twierdziła uparcie, choć coraz ciszej:
– Zimne... Bardzo, bardzo... zimne...
Otwarte oczy zaczęły zachodzić mgłą, głowa coraz bardziej przechylała się na bok. Konała... Zygmunt pochylił się nad umierającą i zaczął najpierw szeptać, potem krzyczeć:
– Nie... Nie! Nie!
Nagle dotarta do niego świadomość tego, co się już stało. Przez chwilę dotykał jej czoła, ust, szyi, po czym oplótł gwałtownie ramionami nogi zmarłej i sam opadł twarzą na jej ciepłe jeszcze ciało. Jego plecy, barki drgały od spazmatycznego płaczu podobnego do wycia wilczycy, która utraciła małe.
Dziesiątego maja król sprawił swej umiłowanej małżonce znamienity pogrzeb, a uroczystości żałobne trwały kilka tygodni. Barbara leżała w trumnie odziana w czarne atłasy, ze wszystkimi insygniami władzy królewskiej. Na jej wychudłej dłoni złocił się drogocenny pierścień, szyję zdobił złoty łańcuch. Przez dziesięć dni August nie odchodził od zwłok, które wystawiono na widok publiczny w zamku, i wpatrywał się w trumienny portret królowej, stojący przed zamkniętą czarną skrzynią.
Wiedziano już, że chce spełnić ostatnią wolę zmarłej i pochować ją w dalekim rodzinnym Wilnie.
Tych dni męki i rozpaczy nie zakończyło przeniesienie ciała z zamkowych komnat do katedry. Dopiero tam odbyły się solenne msze i modły za duszę zmarłej przedwcześnie królowej, dopiero tam uformował się żałobny kondukt.
Za czarnym wozem, za trumną Barbary, kroczyli aż do granic ziemi krakowskiej wszyscy dygnitarze dworscy oraz możnowładcy, a także dworzanie i panny z otoczenia królowej. Tłum mieszczan stał w milczeniu, przyglądał się ciekawie, ale nie słychać było zawodzenia wynajętych płaczek, nie łzawiły też oczy krakowskich mieszczek.
Młoda królowa była im prawie obca, a że chciała spocząć nie na Wawelu, tylko w katedrze wileńskiej, niechęć i protest były w tym kamiennym milczeniu mieszkańców grodu.
Król wiedział, że długa, ostatnia droga umiłowanej nie oszczędzi jej ciała, i zgodził się nie tylko na jego zabalsamowanie, ale też na zalanie wapnem drogich szczątek. Szedł tedy na czele niewielkiego już orszaku w czarnych zakurzonych szatach, potykając się, gościńcem wiodącym na północ. Pod białą powłoką widział ją wciąż nie tkniętą rozkładem, wciąż młodą, piękną, nieodżałowaną. Czuł się skrzywdzony przez los, opuszczony przez Boga i ludzi, zupełnie samotny. Dworzanin idący za nim wiódł za uzdę czarnego okrytego kirem rumaka. Przed pustaciami lub przed ścianą lasów podprowadzał konia, a pan dosiadał go bez słowa i zaraz po przebyciu bezludnych okolic zatrzymywał i rzucał wodze sługom.
Przez wsie i miasta szedł znowu, jego czarne trzewiki pokrywały się kurzem, a nieraz błotem. Wiosna była zła, przednówek głodny, siła ludzi marło w biednych wioskach i małych miasteczkach. Ale on nie pytał, czemu tłumy nie wylęgają na drogi, przynajmniej w większych osadach. Ludzie... Nie istniał dla niego przez ten miesiąc żałobnej pielgrzymki nikt poza tą, której trumnę ciągnęły konie czarnej maści. Czarny był wóz, czarna suknia, w której widział ją po raz ostatni, i czarna otchłań przed nim samym. Do każdego niemal napotkanego kościoła kazał wnosić zmarłą do głównej nawy i cały orszak brał udział w mszy za jej duszę.
Kondukt zatrzymywał się także w miejscach, gdzie lubili przebywać z Barbarą, a najdłuższy postój wypadł w Rudnickiej Puszczy, w myśliwskim zameczku królewskim. Tam August polecił ustawić trumnę wraz z portretem królowej w tej komnacie, której gościem bywała tak często zakwefiona, tajemnicza, szczęśliwa, że mogą być razem i zupełnie sami...
Przed Wilnem zerwał się wiatr, zaczął siąpić ciepły czerwcowy deszcz. Podprowadzono królowi konia, ale potrząsnął przecząco głową i szedł dalej pieszo, w przemoczonych ciżmach, zapamiętały w bólu, całkiem drętwy. Dopiero gdy usłyszał bicie wileńskich dzwonów i śpiewy chóralne, wyprostował się, dosiadł konia i wprowadził tę, dla której odbył walną bitwę o koronę, z całym przepychem do stolicy księstwa.
Katedra obita kirem jarzyła się od blasku świec, we wszystkich kościołach odbywały się jednocześnie msze żałobne. W samej uroczystości pogrzebu brali udział wszyscy możnowładcy litewscy i ruscy, a także nieprzebrane tłumy mieszczan wileńskich. Żegnano tu "Litewkę" goręcej niż w Koronie i nie tylko oczy króla były wilgotne od łez. Niewiasty także opłakiwały zmarłą i kiedy trumna Barbary spoczęła wreszcie po uroczystych egzekwiach w kaplicy Świętego Kazimierza, obok sarkofagu króla Aleksandra i królowej Elżbiety, nagle dla wszystkich stało się rzeczą jasną, że pożegnali, pochowali pierwszą prawdziwie litewską wielką księżnę, a zarazem królową. Była urodzona na tej samej ziemi, która przyjęła łaskawie jej prochy, a nieobecność w Wilnie rodziny króla, dostojników koronnych i senatorów z Krakowa czyniła z tego pogrzebu pierwszą uroczystość wyłącznie litewską. I jeżeli zaślubiny Radziwiłłówny były ciche, otoczone mrokiem tajemnicy, to śmierć Barbara miała iście królewską, pogrzeb zaś godny władczyni z cesarskiego rodu. A jednak...
To nie Radziwiłły miały słuszność, że taki pochówek sprzyjał ich politycznym planom i dodał splendoru rodowi, dotychczas ustępującemu kniaziom litewskim wywodzącym się od krewniaków Witolda. Słuszność miały nie znane nikomu wileńskie mieszczki, niezamężne jeszcze dworki i nie dość mocno kochane niewiasty, kiedy twierdziły, że o tym miłowaniu, o tej przedwczesnej śmierci i żalu osamotnionego małżonka opowiadać będą swoim wnukom, a z kolei owe wnuki własnym córkom i synom. Jako że nie korona i panowanie są wieczne, jeno miłość...
Jeśli jednak brakło w tym kondukcie na ziemiach Litwy, a potem w katedrze wileńskiej, rodziny królewskiej i dostojników Korony, żałobnym uroczystościom towarzyszyła stale królowa Bona. Szła w myślach za synem, gdy zsiadał z konia przed każdą wsią czy miastem, gdy przewalała się nad krajem wichura lub ulewa. Myślała o jego przemoczonych stopach, o wilgotnym aksamicie kaftana, o włosach pokrytych kroplami deszczu i zziębniętych rękach. Nie darmo w kondukcie brał udział konno nie znany Augustowi nowy sekretarz królowej, Ludwik Monti, z kilkoma giermkami. Wysyłał jednego z nich z każdego postoju, gdy tylko trumna znikała w nawie napotkanego po drodze kościoła. Dzięki tym posłańcom mogła brać udział w żałobnej pielgrzymce, iść wraz z Augustem za czarnym wozem, myśleć jak on: "Czemu panu Korony i Litwy nie dano zaznać pełnego ludzkiego szczęścia? Słyszeć wokół siebie wesołego gwaru dzieci, uczyć pierworodnego strzelania z kuszy i ujeżdżania koni ze słynnych już stadnin? Czemu każdy z poddanych mógł być bogatszy w szczęście rodzinne od niego, króla? Stroił umiłowaną w sznury bezcennych pereł, rubiny i diamenty, a nie mógł jej dać leku, który przedłużyłby dni żywota"?
Szła za nim, przy nim, myślą dotykała gorącego czoła, spieczonych warg. Mogła cieszyć się, że ma go znowu tylko dla siebie, ale była to radość pełna wątpliwości, nawet smutku. Wiedziała już, że ten miesiąc wędrowania za trumną istoty, którą umiłował tak, że stoczył o nią walkę mogącą zrazić do niego poddanych, ten miesiąc rozmyślań, wspomnień, tęsknoty i żalu kopie jeszcze głębszą przepaść między nią a synem.
W najcięższej chwili życia był sam, nie mógł zapomnieć, że matka wyjechała na Mazowsze, byle nie zobaczyć Barbary w Krakowie, że nawet w chwilach przedśmiertelnych odezwała się do niej jedynie ustami posła – skromnego franciszkanina.
Teraz może postąpiłaby inaczej... Należało przewidzieć zgon, osamotnienie, rozpacz: jedynaka i być wtedy przy nim. Być? Jakże to...? Przecież bał się jej, w Gomolinie nie spróbował wina, podejrzewając, że było zatrute. Szalony, zawzięty jak ona sama, a tak umiłowany... Zygmunt nie mylił się mówiąc z goryczą, że syn jest jej droższy niż mąż, że – w myślach zawsze tamten, tamten... Wolałaby, aby to August był zazdrosny o ojca, aby wymawiał matce, że troszczy się bardziej o małżonka niż o pierworodnego. Ale kiedy był młody, pochłaniały go festyny, turnieje, a czułość matki zastępowała namiętność kochanek. Później... Później nienawiść królowej do Barbary wykreśliła ją z jego serca i myśli. Był niewdzięczny? Tak, ale i ona była ponad miarę okrutna, mściwa... Te potwarze, paszkwile, ucieczka do Warszawy z siostrami, które stały mu się obce… Była dla niego teraz także obca, niemiła, wroga... Gdybyż wiedział że towarzyszyła myślą każdemu stąpnięciu jego zakurzonych stóp strudzonych długą wędrówką... Ale nie wiedział. Gdyby mógł zgadnąć, że po raz pierwszy w życiu powiedziała nadwornemu spowiednikowi. Że żałuje, gorzko żałuje swej zawziętości i utraty zaufania syna. Ale nie odgadł, nie wspominał o niej, ani razu nie wysłał gońca na Mazowsze. Niechby ten przybył nawet z gorzkim wyrzutem, z zapytaniem, czemu nie ma jej przedstawiciela wśród żałobników? Byłoby to jakimś znakiem pamięci... Tedy już nic, nigdy? Utraciła na zawsze względy króla, miłość najdroższego syna? O Dio, Dio! Jakże mądry był mag, kiedy mówił, że zazna szczęścia, jeśli będąc potężną, potrafi być szczęśliwą. Si. Jest znowu jedyną królową Polski, jedyną władczynią... Ale czego? Dominiów na wschodzie i mazowieckiego księstwa. Maledizione! I to ma się nazywać potęgą? Nie, mag z Bari byt głupi, głupi, głupi!
W kilka dni później królowa zeszła z Pappacodą i Mariną do piwnic jazdowskiego zamku. Mijała zamczyste kufry, okute skrzynie pełne złotych monet, czary i misy stojące rzędem na sosnowych stołach. Nagle wzrok jej padł na srebrną kołyskę.
– Bellissima – rzekła, gładząc jej rzeźbienia – a ciągle pusta. Trzeba ją będzie oczyścić, odświeżyć. A z tych srebrnych miednic... Poślij największą królewnie Annie – zwróciła się do Pappacody. – A zresztą wydaj trzy. Dla wszystkich córek.
– Teraz, miłościwa pani?
– Dziś jeszcze, przed moim wyjazdem na Litwę.
– Najjaśniejsza pani nie sądzi, że król opuścił już Wilno? – wtrąciła się Marina.
– Nie potrzebuję sądzić, czuję, że tam został – odparła wyniośle.
– I właśnie dlatego szykuj się do drogi. Wyjeżdżam już jutro. Idź powiadomić królewnę Annę. Presto, presto! Pojedzie ze mną.
Gdy została sama ze swym skarbnikiem, opadła ciężko na inkrustowane perłową macicą krzesło stojące obok kołyski.
– Spokojnie w tych podziemiach i tak cicho – westchnęła – że nie chce się wracać do zamkowych komnat, aby słuchać raportów warszawskich. Dziś, nie. Cała już jestem myślami w Wilnie, przy królu. Zaczekaj! Możesz zostać. Postarasz się dowiedzieć, czy to prawda, że Jan Radziwiłł...
– Krajczy litewski? – zgadywał Pappacodą.
– Si. Podobno młodszy brat Czarnego. Czy to prawda, że zawistnym okiem na niego spogląda?
– Może i tak – przyznał. – Nie dano mu urosnąć przy Barbarze. Jedno jest pewne: gardłuje na ucztach po dworach i na zjazdach szlacheckich przeciwko krzywdzeniu Litwinów. Chce dla nich tych samych praw i wolności, jakie ma szlachta w Koronie.
– Tylko tyle? Per Bacco! – roześmiała się nagle. – Ależ to znacznie więcej, niż mogłam pragnąć? Chce tych samych przywilejów dla litewskiej szlachty? To może znaczyć tylko jedno.
– Unię? – zgadywał Pappacodą.
– Si. Unię Litwy i Rusi z Koroną. Santa Madonna! Ten człowiek jest dla nas teraz na wagę złota.
– Śmiem przyznać, że nie widzę związku... – rzekł niepewnie.
– Bo jesteś ślepy! – zgromiła go. – Zawsze to mówiłam. Nie widzisz daleko i tylko liczysz, liczysz, liczysz...
– Dla dobra i na rozkaz miłościwej pani – bronił się Italczyk.
– E allora? Można, licząc, także myśleć. Dowiesz się, kto z litewskich wielmożów stanąłby przy Janie Radziwille? Mnie unia niepotrzebna, bo mamy dziedziczne prawa do Litwy, ale skoro brat Czarnego myśli inaczej niż tamten i unii pragnie...
– Jan nie mieszał się do walki o koronę dla Barbary i naraził się braciom – wtrącił Pappacoda.
– Tym lepiej – odparta. – Jest czystą kartą, na której ja pisać będę pod pozorem walki o uni?. Dasz mu z mojego skarbca, pod byle jakim pozorem, tysiąc czerwonych złotych.
– Aż tysiąc? – przeraził się Italczyk. – Miłościwa pani... Wiemy o nim tak mało.
– Za mało! Dlatego chcę go widzieć zaraz po przyjeździe do Wilna. Wielki krajczy litewski... Czy to tyle... co koronny?
– Mniej, najjaśniejsza pani.
Namyślała się przez chwilę, wreszcie rzekła:
– Per Bacco! Niewysoki urząd dworski dali bratu książęta Czarny i Rudy. Bene. Tedy i my damy mu tylko trzysta dukatów. Dla pana krajczego Wielkiego Księstwa powinno wystarczyć...
*
Przed samym przyjazdem królowej do Wilna obaj Radziwiłłowie, Czarny i Rudy, wprosili się na rozmowę do biskupa Zebrzydowskiego. Stary dyplomata, gracz nad gracze, przyglądał się braciom zmarłej królowej ze zjadliwym uśmiechem na ustach.
– Przyznaję – rzekł, gdy usiedli – że wprawiło mnie w zdumienie naleganie waszych książęcych mości, abym jak najrychlej, jeszcze przed powrotem do Krakowa, mówić z wami zechciał.
– To raczej prośba. Korna prośba o radę – zaczął Czarny.
– O pomoc w chwili trudnej – dodał Rudy.
– W istocie – przyznał biskup. – Dla domu Radziwiłłów mogą przyjść teraz czasy niełatwe...
– Co tam niełatwe! – wykrzyknął Mikołaj Rudy. – Żywcem nas teraz pożrą wielmoże i szaraczkowa szlachta.
– Ujadać będą, to tak. Zabrakło wam tarczy, osłony cedził słowa biskup. – Ale choć nie stało królowej Barbary, nikt nie odbierze wam przecie nadań. A już tym bardzie ... tytułów.
– Król jegomość... – rzekł Czarny – póki jechał, a potem szedł za trumną królowej w kurzu, w upale – nasz był. Ale ledwo dowiózł ją do Wilna i pochował, zamknął się w sobie. Jakby nad obojgiem wieko trumny zatrzasnął.
– Gorzej! Chyba nam na przekór – narzekał Rudy – zagrzebał się w aktach, dokumentach. Zaczął nadstawiać ucha na podszepty Frycza i szlachty koronnej. I to o czym? O potrzebie unii.
– A, unii... Za radę szczerość! I to zupełna. Wam to nie w smak?
– My – litewskie wielmoże – rzekł po chwili milczenia kanclerz.
– Aż tych każdy, choćby gadał inaczej, połknięciu przez Koronę przeciwny – dodał Rudy.
– Folguj, bracie. Na unię przyjdzie jeszcze czas. Kiedyś, nie dzisiaj. Teraz insza gnębi nas troska.
– Insza? – udawał zdziwienie Zebrzydowski.
Wielki kanclerz litewski przytaknął.
– Teraz ważniejsze królowej Bonie zamknąć powrót na ziemie litewskie. Inaczej wszystkich zechce zubożyć, prastarych nadań pozbawić. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, ma tutaj swoich ludzi, zauszników.
– Żeby tylko! – dorzucił gniewnie brat. – Jej są folwarki i młyny, a pomiarę włóczną już zaczęli robić jej wysłannicy. Pomyśleć tylko: teraz, w czas żałoby! Tam, do czarta! Widział to kto? Mierzyć nawet łąki i nieużytki?
– Spiesznie jedzie do Wilna. Po co, jak nie na naszą zgubę?
Biskup nie dał się wytrącić z równowagi. Rzekł z uśmiechem:
– Och! Ja bym na miejscu waszych książęcych mości cieszył się raczej, że tym zajęta w miesiącach żałoby. Bo inaczej...
Zawiesił głos i zaczął pilnie przyglądać się swoim dłoniom.
– Inaczej co? – dopytywał się niecierpliwie Czarny.
– Zapewne swatałaby syna. I to czym prędzej. Nie może, jak wiadomo, przeboleć, że siostra wasza nie dała Koronie dziedzica...
– Właśnie o tym chcieliśmy mówić... – ożywił się Rudy.
– Tedy wiecie już? – tym razem zdziwił się Zebrzydowski.
– O czym? – spytali jednocześnie obaj Radziwiłłowie.
– O planowanym przez najjaśniejszą panią małżeństwie z krewniaczką króla Francji?
– Słyszałeś? – zwrócił się do brata Rudy.
– Nie – przyznał kanclerz. – Czyżby powrót do dawnych planów królowej wdowy?
– Myślicie: królowej Bony? – sprostował biskup. – Bo miłościwa pani nie uznaje innego tytułu, tylko ten: regina Poloniae.
– A więc tak! O niej myślim, o tym wawelskim smoku – mruknął Rudy.
– Daj mówić! Tedy znów układy z francuskim dworem? Przymierze wbrew woli i interesom Habsburgów?
– Myślałem, źle z nami, ale teraz widzę, że gorzej niż źle – biadał Rudy.
– Księże biskupie, na Boga! Do tego dopuścić nie można i nie należy. To pokrzyżuje wszystkie plany Wiednia! – niemal błagał Czarny.
– A? – zdziwił się Zebrzydowski. – Nie wiedziałem, że są jakoweś nowe plany? Właśnie o tym wasze książęce moście chciały ze mną mówić?
– Liczyłem... Myślałem, że ksiądz biskup zechce dopomóc przyznał kanclerz. – Są nowe plany Habsburgów, tak. Ale skoro królowa zaczęła już na swoją rękę działać i listy pisać, należałoby uspokoić dwór wiedeński, że nie mogą być groźne zamierzenia stojącej na uboczu królowej wdowy.
– Na uboczu... – powtórzył biskup. – I myślicie, że znając ją uwierzą?
– Gdyby ksiądz biskup zechciał wyjaśnić? Pośredniczyć? Choćby pojechać do Wiednia i załagodzić wszystkie dawne urazy...
Zebrzydowski zmarszczył brwi.
– Zapominacie chyba, mości książę, że już raz polski biskup i podkanclerzy jeździł do Wiednia i przywiózł stamtąd Austriaczkę jako królową. I chyba starczy.
– Czemu? – upierał się Czarny. – Jeżeli król zechce wstąpić w nowe związki małżeńskie, można by brać pod uwagę siostrę Elżbiety, Katarzynę.
– Kogo?! – niemal krzyknął biskup. – Wdowę po księciu Mantui?
– Owdowiała wcześnie. Ma dopiero lat dziewiętnaście... – tłumaczył Radziwiłł.
– Widziałem ją na dworze wiedeńskim. Brr! Mała i gruba. Bardzo niekształtna – wydął usta dostojnik kościelny.
– Ale córka króla rzymskiego Ferdynanda. Ten związek krwi winien za urodę starczyć – nalegał kanclerz.
– Może to i przednia myśl – wykręcał się Zebrzydowski. – Ja jednak nie mogę jechać na dwór wiedeński. I nie chcę. Na takie małżeństwo nie zgodzi się nigdy królowa Bona.
Bracia przerzucili się spojrzeniami.
– Waszej eminencji tak bardzo na jej zgodzie zależy?
– Trudno odgadnąć, co będzie – odparł po namyśle biskup. – A na razie nic mi nie wiadomo, aby istniała inna królowa poza nią. I cóż, że wdowa i matka, a nie małżonka królewska? Od lat z królową Boną liczą się obce dwory, a u nas w Koronie Kmita i wszyscy zwolennicy reform: Leszczyński, Ossoliński, Sienicki, Frycz... Krótko: ja do Wiednia pojechać nie zamyślam. A i waszym książęcym mościom radzę nie śpieszyć się zanadto. Chyba, że któryś z was pojedzie sam rzecz wybadać? Przetrzeć drogę...
– Kto wie, czy tak nie byłoby najlepiej? – wahał się Czarny. – Toż z rozkazu króla jużem raz posłował i klejnoty Elżbiety do Wiednia odwoził.
Zebrzydowski przyjrzał się drwiąco obu petentom.
– A przywieźliście dla siebie tytuł księcia na Ołyce i Nieświeżu, a także dla brata na Birżanach i Dubinkach.
– Dla Rudego, nie dla Jana – sprostował kanclerz.
– To wiem. Ale może tym razem zyska coś i brat rodzony, pan krajczy?
– Ani mi to na myśl nie przyszło – zaprzeczył Czarny. – Tym razem przywiozę albo każę sobie przysłać zgoła co innego: podobiznę księżnej mantuańskiej, Katarzyny.
– Tylko tyle? – zdziwił się biskup. – Chwali się, chwali. Każcie tylko zrobić piękny wizerunek, żeby była zgoła do siebie niepodobna. Wyższa, a zarazem pół cieńsza niż jest w istocie!
– I to już wszystko, co ksiądz biskup zechciałby nam doradzić? – spytał z wyrzutem w głosie kanclerz.
Zebrzydowski wstał na znak, że audiencja skończona.
– Nie całkiem – rzekł. – Dla was, wasze miłoście, najpewniejszym teraz sojusznikiem byłby hetman Tarnowski. I to z nim, najpierw z nim, układać się warto. Bo cóż ja? Sługa Kościoła...
– Dostojnik, nie sługa mruknął Rudy.
– Toteż ze mną wam, nowinkarzom, godzi się raczej wdawać w dyskursa o Lutrze, o próbach reformy Kościoła, o herezjach i sektach kacerskich... Ale o Katarzynie? Księżniczce brzydkiej, małej i grubej? Nie, nie! Apage satanas!
Roześmiał się i podał im łaskawie pierścień biskupi do ucałowania.
Uczynili to niechętnie i zaraz za drzwiami Rudy wybuchnął:
– A mówili: nowinkom sprzyja. Gadzina!
– Głupiś! – mruknął brat. – Córka arcykatolickiego monarchy tonie nowinka kacerska.
– Chytrus! Woli na razie trzymać z Boną, bo ta jeszcze jest regina Poloniae – zaczął przedrzeźniać biskupa. – Regina! A to tylko mierniczy ziem litewskich i koronnych. Wawelski smok, wszystko pożreć gotowy!
– Ciszej! – ostrzegł kanclerz.
– U siebie jestem, w Wilnie. Nie będę się hamował.
– Radę wszelako dał – zastanawiał się Czarny. – Czy dobrą? Chyba dobrą. Tarnowski. Jego nie posądzi chyba nikt, że na żołdzie Habsburgów. Wielki statysta, hetman. I nie zna Katarzyny.
– Nie wie, że jak siostra na padaczkę chora?
– Nie wie, że właśnie dlatego... dobra.
Mikołaj Rudy spojrzał na stryjecznego brata z podziwem.
– Ty wciąż o tym samym? – spytał.
– O niczym innym nie mogę myśleć – przyznał kanclerz.
– Jednakowoż... trochę straszno. Nie zamyśliłeś, bracie, zbyt trudnej rzeczy? Nie na nasze siły?
– I to mówisz ty? Sławny osiłek? Bezstraszny mąż?
– Bo rzecz diabelnie trudna. Sprzeciwić się Bonie... – kręcił głową Rudy.
– W tym i w planach tyczących Litwy poprze nas Ferdynandus.
– Ale jak namówić Augusta? Dać mu znowu żonę ze skazą?
– Ukrytą – sprostował Czarny.
– Ale ze skazą, i to wielką – nastawał Rudy.
– Nie pojmujesz? – zniecierpliwił się kanclerz. – Ciągle jeszcze ogarnąć tego nie możesz? A to droga ku szczytom, ku wyniesieniu naszego domu. Jeno trochę losowi dopomóc, a po śmierci Augusta, śmierci bezpotomnej, opróżni się tron litewski. Nareszcie! Dla wielkiego kanclerza Litwy. Dla Radziwiłła!
Rudy długo milczał, wreszcie wymruczał:
– Wysoko mierzysz...
– A ty? Ciebie, który chcesz być hetmanem na Litwie, nie mierzi myśl o unii? Nie chcesz, żeby dziedzictwo wielkiego księcia Witolda było znowu nasze? Tylko nasze?
– Ba! A tron polski? Chyba nie wierzysz, że uda się tobie zamienić później kołpak wielkiego księcia na złotą koronę?
– Czemu nie? Po tom się starał o książęce tytuły. Po tom zabiegał o łaski Augusta i Ferdynanda. Tedy po śmierci ostatniego Jagiellona...
– Teraz ja rzeknę: głupiś! – warknął Rudy. – Habsburg sam zgłosi pretensję do polskiego tronu. Jako teść królewski, ojciec Katarzyny.
– Och! Jest jeszcze jako kandydat syn Izabeli, młody Zapolya – nie dawał się przekonać kanclerz.
– I Albrecht pruski, takoż z Jagiellonki zrodzony – dodał brat.
Czarny otarł pot, który nagle zrosił mu czoło.
– Sam widzisz – rzekł. – Nasza rzecz nie dać połknąć Litwy! I rządzić tutaj, w Wilnie. A Wawel? Ten czy inny smok na nim zasiądzie jako następca Augusta, czy tobie, bracie, doprawdy nie wszystko jedno?