*
W gościnnych komnatach wileńskiego zamku Bona czekała na Pappacodę i kiedy wszedł, rzuciła niecierpliwie:
– Czegoś się dowiedział?
– Tu, w Wilnie, sprawy układają się różnie: jedni są tylko za personalną unią, inni przeciwnie, za ścisłą, za zrównaniem wszystkich praw i przywilejów.
– I już wiesz, kto stoi za Janem Radziwiłłem?
– Niewielu. Z magnatów – Hieronim Chodkiewicz kasztelan trocki i kasztelan Ościkiewicz.
– Bene. Proś pana krajczego. Czeka tu już od południa.
Wszedł mąż trzydziestoparoletni, do Mikołaja Czarnego podobny tylko z ciemnych oczu. Wszedł swobodnie i czuć w nim było tę samą siłę, co w tamtym.
– Siadajcie, proszę – zaczęła królowa. – Słyszałam o waszej miłości tak wiele, że zaraz po przybyciu na Litwę chciałam poznać jego sąd o tym, co się tutaj dzieje?
Zdziwił się, jakby ubawiony tym pytaniem.
– Ode mnie? Nie od litewskiego kanclerza, mojego brata?
– Si. Od was. Co myśli kanclerz i jak mocno jest związany z królewskim dworem – dobrze nam wiadomo. Ale pono na Litwie wre od kłótni i niepokojów. Wielmoże na dwa obozy rozbici. Jedni coś knują, a znów inni ślepo oddani braciom zmarłej królowej.
– Ja – takiż sam stryjeczny brat Barbary jak Czarny – nachmurzył się krajczy. – Ale, przyznaję, dzieli nas niemało. A skoro miłościwej pani aż tyle wiadomo, nietajne pewnie i to, że trzymam ze szlachtą, której najgorętszym pragnieniem zdobycie takiej samej złotej wolności, jaką cieszy się szlachta w Koronie.
– A któż by śmiał – spytała – sprzeciwić się na Litwie takim pragnieniom?
Przyjrzał się jej uważnie, zanim odpowiedział:
– Miłościwa pani zna mnie, widać, tylko z bratnich oszczerstw, skoro tak nisko szacuje. Wiadomo równie dobrze supremae ducissae Lithuaniae, jak i mnie, jej kornemu słudze, kto przeciw ścisłym związkom z Koroną. Kto krzyk podnosi, że król i polscy panowie gotowi Litwę pożreć, wchłonąć, inkorporować jak mazowieckie księstwo.
– A? Tedy z pana krajczego przeciwnik braci?
– Wilczą mam naturę – odparł – jak wszystkie Radziwiłły, ale przed miłościwą panią nie będę beczał niby jagnię. Czarny z Rudym – tak. Udają miłość do króla, a potajemnie...
– Kończcie, proszę. Potajemnie?
– Czarny znosi się z posłem rakuskim doktorem Langiem. Pono prosił o szybkie przysłanie królowi konterfektu arcyksiężniczki Katarzyny, siostry zmarłej Elżbiety.
– E vero. Widzę, że wiemy tyleż i to samo. Nie dziwcie się więc, jeżeli spytam: macie wielu ludzi za sobą?
– Do zwyciężenia na sejmikach – starczy. Ale gdybyśmy jeszcze uzyskać mogli poparcie najjaśniejszej pani, upadłby zarzut, że moje plany godzą nie tylko w braci, ale i w osobę króla.
– Upadłby? Doprawdy? Wierzy w to wasza miłość?
Uśmiechnął się przekornie.
– W tej samej mierze, co najjaśniejsza pani.
– Ja? Z pana krajczego, widzę, nie lada polityk, statysta. Tedy, kto wie? Może, mimo związków Czarnego z wiedeńskim dworem, wygracie właśnie wy? Orędujący żarliwie za taką samą swobodą na Litwie, co w Koronie?
– Znam Machiavella – rzekł po chwili namysłu. – Twierdzi, że wielkie i słuszne cele osiągane są w końcu zawsze, wcześniej czy później, choćby pobudki prowadzących grę były niskie. Powiedzmy, małe – poprawił się, dostrzegłszy chmurę na jej czole.
– Santa Madonna! Nic nie wiem o pobudkach waszych, ale moje...
– Wy, miłościwa pani – przerwał – raczycie stawać w poprzek drogi rodzonego syna. Ja chcę przeciąć drogę braciom. Dalibóg, nawet Machiavelli nie mógłby osądzić, która z tych pobudek jest... lepiej ukryta przed oczami ciekawych.
Zmarszczyła brwi, ale pohamowała rosnący w niej gniew.
– Waszej miłości nie brak fantazji! Ani zuchwałości – rzekła.
– To właśnie podoba się szlacheckiej braci! – odparł z wyzwaniem, w ciemnych oczach.
– Bene. Wynika z tego, że powiedzieliśmy sobie już wszystko – kończyła rozmowę.
– I mogę liczyć...? – zapytał.
– Ależ tak, tak! Na pomoc, na moje współdziałanie. Poza tym segnor Pappacoda, nasz burgrabia...
– Wspominał coś o wakującym starostwie tykocińskim – stwierdził niedbale. – Ale ja kontentuję się tym, co mam.
– Nie do uwierzenia! – stwierdziła. – Cieszę się z poznania tak odmiennego od tamtych Radziwiłła.
Skłonił się przed nią bardzo nisko.
– Zapamiętam dzień, w którym usłyszałem pochwałę z ust samej królowej jejmości – rzekł, cofając się ku drzwiom. Ledwo wyszedł, w komnacie pojawił się Pappacoda.
– Mówić z nim? – zapytał.
Dopiero wtedy wybuchnęła gniewem.
– Cóż to za człowiek? Twardy, pewny siebie, zuchwały? Insolente! Śmiał przerywać. Mnie! Zgadywał każdą myśl w pół słowa. To chytry gracz, ambitny wielce. Prywatą się kieruje jak brat, choć niby to zabiega o wolność dla innych.
– Tedy nie pertraktować?
– Si! Si! – zaprzeczyła. – Gdybyż tu był Alifio! Z takim jak on trzeba nie lada kunsztu w rozmowie! Krajczy litewski... Santa Madonna! Uważaj, żeby nie pokrajał ciebie w drobne kawałki, kawałeczki. A potem nie pożarł. Ale, per Bacco! To wreszcie ktoś, z kim mówić warto! I nie nudno. Postarasz się, żeby przyjął owe tykocińskie starostwo. Chciałabym mieć go w ręku...
W chwilę potem spotkawszy w sąsiedniej komnacie Marinę, wybuchnął Pappacoda.
– Basta! To już nie do zniesienia! Wspomina Alifia tak często, jakbym nie robił nic. Nie był na jej usługi od świtu do późnej nocy! Już mi to wymawia poseł Lang. Maluczko, dostanę naganę z samego Wiednia.
– Tu ciągle jak w kotle – przyznała dworka. – Gotuje się, para bucha. A w tutejszych zamkach ziąb, ziąb okrutny. Kiedy wrócimy do Bari?
– Jeszcze nie teraz. Ale klnę się, wrócimy. Byle doktor di Matera odkrył w niej chorobę, którą zdołają uleczyć tylko źródła Italii.
– I niebo południa. Słońce Bari... – dodała wzdychając dworka.
Zygmunt August znalazł czas na widzenie się z matką dopiero na trzeci dzień po jej przyjeździe. Był w czerni od stóp do głów. W jego komnacie zamieniono jasne obicia czarnymi oponami, takież narzuty ze srebrnymi szlakami leżały wszędzie: na stołach oraz ławach.
Stał przed nią wychudły i smuklejszy niż dawniej, z zaciśniętymi mocno ustami. Skłonił się tylko, tedy zaczęła pierwsza:
– Zanim wyjedziecie do Krakowa, widzieć was chciałam. Boleję bardzo...
– Och! – przerwał.
– ... żeście sami – kończyła nie zmieszana. – A i Anna pragnęła w imieniu sióstr uścisnąć brata jeszcze tutaj, w Wilnie.
– Wielcem rad – odparł chłodno.
– Jesteśmy wszystkie całym sercem z wami, przy was – zapewniała żarliwie.
I znowu usłyszała tylko jedno słowo w odpowiedzi:
– Grazie.
– Są jednak i inne sprawy – ciągnęła nie zrażona. – Możesz już odejść, Anno – zwróciła się do córki.
– Nie wątpiłem, że są – zauważył zgryźliwie.
Usiedli i po chwili milczenia przyznała.
– Bene. Tedy pytam, czy wiecie, że wojska Groźnego zaczęły zaraz za naszą granicą budowę silnych twierdz? Niedaleko stąd?
– Wiem – przyznał. – I poleciłem, aby pilnie baczono...
– Nie o to chodzi – przerwała. – Moi agenci donoszą, że ponadto Iwan zabiega u Habsburgów i u ojca świętego o poparcie. I to w czym? Insolente! W uzyskaniu tytułu cara wszej Rusi.
– Och! – odparł. – Jeszczem żyw i, choć zbolały, w dobrym zdrowiu. Król Litwy i Rusi.
– Tylko że Habsburgowie nie stawiają już na Jagiellonów – westchnęła, udając żal.
– To także donieśli wasi agenci? – zdziwił się. – A czemuż to, jeśli spytać wolno, nie stawiają?
Postanowiła być szczera i twarda, tedy rzekła:
– Bo nie widzą przed tą dynastią przyszłości. Bo polski król nie ma sukcesora.
Żachnął się, ale zachował równowagę.
– Waszej Królewskiej Mości znane są także obietnice, jakie Iwan składał Rzymowi? – zapytał.
– Nie wiem, czy dacie wiarę, ale pono obiecał wyrzec się błędów schizmy. Poddać Ruś i Litwę zwierzchnictwu papieża.
Roześmiał się nieszczerze.
– Czy dam wiarę? Miłościwa pani nie docenia, widzę, sprawności moich agentów ani kancelarii królewskiej, w której nie brak bystrych oczu i tęgich głów. Tedy, owszem, wiem. Tajni posłowie młodego Iwana próbują zjednać papieża i Habsburgów. Mówią o mnie jako o zwolenniku nowinek religijnych i obiecują nie dopuścić do reformy Kościoła pod rządami nawróconego na katolicyzm władcy Kremla.
– Tedy wiesz – szepnęła. – I na co czekasz?
– Jakże to? – zadrwił. – Wasi agenci nie donieśli, co czynię, gdy ci dwaj, Groźny z Ferdynandem, spiskują przeciwko mnie?
– Istotnie, jeszcze nie donieśli – przyznała zła na niego, na siebie, na źle poinformowanego Pappacodę.
– Mój Boże – westchnął. – Ci nienawistni wam Habsburgowie... A przecież jestem im potrzebny, choćby dlatego, że ich wrogiem śmiertelnym – Turcja. I tylko polskie hufce, tylko Tarnowski mogą ocalić Wiedeń, jeżeli...
– Ale Wiedeń jeszcze nie oblężony – przerwała – a Iwan już prosi Ferdynanda o pośrednictwo u papieża, już obiecuje zmienić wiarę.
– Ja zaś, żeby nie drażnić Ferdynanda, właśnie dlatego nie upieram się przy utrzymaniu siostry Izabeli na węgierskim tronie – odparł na pytanie, które musiało być zadane przez Bonę.
– A co robisz, żeby nie drażnić Iwana? – spytała.
– Zwlekam. I trzymam Rzym w szachu. Jeśli z chęci pozyskania Groźnego dla katolickiego kościoła obiecają mu koronę Rusi... Santa Madonna, daruj! Zagrożę. Tak, zagrożę papieżowi zerwaniem Polski ze świętą wiarą przodków.
– Sigismundo! – krzyknęła zgorszona.
– Uczynię nie inaczej, tylko właśnie tak – odparł spokojnie. – Jak król Anglii Henryk Ósmy. Nasi innowiercy...
– Kacerze, heretycy – wpadła mu w słowo.
– Tak. Ale są wśród nich i biskupi, jak Uchański. Oni wszyscy tylko czekają na zerwanie z papiestwem. Niechże się tedy Rzym i Wiedeń dobrze namyślą, bo albo będą mieli we mnie kacerza, głowę narodowego kościoła, Izabelę na Węgrzech i sojusz polsko-francuski...
– Albo? – spytała pełna najgorszych przeczuć.
– Odrzucę ofertę Iwana. Bez namysłu, od razu. W zamian za odmowę papieża, gotów jestem wydać jeszcze jeden edykt przeciw innowiercom, jak to już czynił mój ojciec. I nawet mogę obiecać Habsburgom...
– Nie masz im nic do obiecania! – krzyknęła gniewnie.
– A jednak... – upierał się. – Namawia mnie Radziwiłł Czarny...
– On? – rzuciła pogardliwie. – Namawia? Ciekawam, na co?
– Na trzecie matrimonium. Dla dobra dynastii, dla osadzenia na tronie litewskim, a potem polskim, mojego syna, z krwi Jagiellonów. Odetchnęła z ulgą.
– Nareszcie! – rzekła. – Tedy jak najśpieszniej trzeba wysłać legację z prośbą o rękę francuskiej królewny.
– Francuskiej, ale tylko wtedy, jeżeli papież i król rzymski poprą prośbę Iwana. Krótko mówiąc, w obliczu zagrożenia. Ale, jeśli prośbę Kremla odrzucą, wtedy na krakowskim tronie – chcę tego, czy nie chcę – zasiądzie córa...
Przeraziła się, odgadłszy jego myśl.
– Habsburgów? Tylko nie to! Nie to!
– Bóg widzi – rzekł z goryczą – jak mi do nowych ślubów niepilno. Ale dla dobra dynastii – to przecież wasze nauki, wasze – trzeba, choć z bólem serca, uczynić wszystko. I po tym, com usłyszał od moich agentów, a teraz od was... tak, to powinna być arcyksiężniczka Katarzyna...
Bona zerwała się ze swego siedziska.
– No! No! Musi być inne wyjście. Maledizione! Zawierzyła ci siostra, czyniąc tak, zdradzisz Izabelę. Wydasz Węgry na tup Habsburgom. Zawierzył wraz z całą szlachtą Frycz – już go zdradziłeś dla senatorów, magnatów. O Dio! Zdradzasz także i mnie. Mnie, która marzyła zawsze, że uczynisz to królestwo potężnym i wielkim. Że zmienisz alianse... A ty... Jakich masz doradców? Radziwiłł Czarny? Rudy? Graf-hetman? A czemu nie Stańczyk? Ten przynajmniej ruszyłby konceptem, szukał innych rozwiązań. I powiedział prawdę. Że już zwą cię dojutrkiem, bo odkładasz najważniejsze ze spraw. Że nie latasz ani orłem, ani sokołem. Że robisz, co chcą inni: Habsburgowie i Radziwilly. Że pełzasz!
Zbladł i nagle odwróciwszy się, zaczął iść ku drzwiom.
– Nie będę tego słuchał! – rzucił w progu.
– Sigismundo! – błagała, ale w komnacie nie było już nikogo. Jej wargi zadrżały i poruszyły się szepcząc: – Ani słowa. Ani nawet spojrzenia. Niente! Niente! Niente...
Rozstali się w gniewie, a mimo to jeszcze czas jakiś przebywali w murach tego samego zamku. Królowa nie widziała już syna, słyszała natomiast o wszystkim, co działo się w jego komnatach. I to jej pierwszej doniesiono, że doktor Lang nadesłał z Wiednia wizerunek córki Ferdynanda.
Niewielki obraz przyniósł do królewskiej komnaty Radziwiłł Czarny i kazał pokojowcom ustawić pod ścianą, narzuciwszy na niego białą zasłonę. Gdy król wszedł do sypialni, kanclerz rzekł:
– Poseł rakuski, doktor Lang, przysłał to dziś przez gońca.
– Portret? Czyj? Katarzyny? – spytał August.
– Tak.
Król zbliżył się i szybkim ruchem ręki zerwał zasłonę. Patrzył na podobiznę córki rzymskiego króla tak długo, że Czarny zaniepokoił się i przyznał:
– Wizerunek niezbyt udany. Chyba wykonany pośpiesznie.
– Widzę.
– Ale Lang twierdzi, że nie pochlebiony.
– Czyżby? – rzekł z drwiną w głosie król i cisnął na ziemię zasłonę, którą trzymał w ręku.
– Miłościwy panie... Myślę... – zaczął kanclerz.
– Teraz ja myślę, mości książę – przerwał szorstko August. – Kim jesteście wy? Wrogiem moim czy powiernikiem, druhem? Miłowaliście pono Barbarę. Inaczej niż ja, ale nie znałem nikogo bardziej oddanego jej sprawie. Ani Rudy, ani Jan...
– Och, ten – mruknął Radziwiłł.
– Przynajmniej pan krajczy jawnie spiskuje przeciwko mnie. Nazywa samodzierżcą, wrogiem unii. Przeszedł na stronę królowej wdowy i pono poczyna teraz odważniej przeciw swojemu panu. Ale wy? Ale Rudy? Po co wam to trzecie matrimonium, kiedym jeszcze o mojej najmilszej nie zapomniał? Kiedy wciąż widzę ją w snach? Całą w perłach, w płaszczu rozpuszczonych włosów, w koronie...
Kanclerz rozłożył bezsilnie ręce.
– Nam także niełatwo. Ale słyszym zewsząd, że to przez siostrę naszą miłościwy pan nie doczekał się dziedzica. Że i teraz nie dopuszczamy do was myśli o nowym związku, który da sukcesora Jagiellonom...
Tedy pragniemy dowieść, że dobro Waszej Królewskiej Mości mamy jeno na względzie. Że nie zapomniawszy o Barbarze, już myślim o tej, która ją zastąpi...
– Nie na sercu – przerwał gwałtownie król.
– Ale na tronie – dokończył swoją orację Czarny.
Zygmunt August zaczął krążyć po komnacie jak zwierz więziony w klatce.
– Nowe śluby... Nie do wiary! Ja mam się żenić? – powtarzał. – Ja, którym ślubował tamtej miłość aż po grób? Do innych miłości zgoła niepodobną, wieczną...
Czarny namyślał się, jak postąpić, wreszcie udał skruchę.
– Darujcie, miłościwy panie. Przyznaję, zawiniłem – rzekł i ruszył ku drzwiom.
– Mości książę! – zatrzymał go August.
– O wybaczenie proszę – skłonił się Czarny.
– Och, to już nie powinno mieć żadnego znaczenia. Żadnego! Raz jeden chciałem być zwykłym człowiekiem, kochanym i szczęśliwym, ale teraz... Na nieszczęście własne, jako król, daleko w przyszłość patrzeć muszę. I może Bóg mnie za tę zdradę nie ukarze. Tedy... Cóż, skoro jesteście przyjacielem... Mości książę! Pojedziecie z poselstwem na zachód.
– Z poselstwem? – zdziwił się kanclerz.
– Bardzo uroczystym. Najpierw do Wiednia, gdzie wyłożycie skutki obietnic dawanych Iwanowi i niebezpieczeństwo grożące Habsburgom ze strony Turcji. Macie wciąż przypominać, że choć zawarliśmy pokój z Turkami, do walki z półksiężycem staniemy w razie zagrożenia Europy. Poza tym, że my, a także wy sami, sprzyjamy kacerzom.
– I zaraz potem wracać do Krakowa?
– Nie, nie! Będziecie pozorować podróż do Italii. Rozumiecie? Pozorować tylko, ale zdradzicie cel tajnej misji: macie się spotkać z wysłannikami króla Francji i pertraktować o poślubienie jego krewniaczki.
– Poślubić ją mam, czy jeno straszyć owym ślubem? – dopytywał się Radziwiłł.
– Gdyby Wiedeń wraz z papieżem zwlekali z odmową Iwanowi, w co trudno uwierzyć, wy także będziecie zwlekać i straszyć. Gdyby dali już jakąś wiążącą obietnicę Kremlowi, ślijcie do mnie gońca i jedźcie do Francji, aby tam w moim imieniu zaślubić Walezjuszkę.
– Mam jechać zaraz, miłościwy panie?
– Skoro przeciwko nam tyle sprzysięgło się wrogich sił, odkładać tego nie warto. Jedźcie tedy już jutro. Powiem choć raz jak królowa matka: Presto! Presto! Presto!
Gdy rozbierała się w swojej komnacie, Marina i Myszkowska zdejmowały klejnoty, odsłaniały spod czepca z aksamitu bujne, jeszcze nie siwiejące włosy.
– Dla miłościwej pani czas stanął – zdumiewała się Zuzanna. – Nawet włos jeszcze nie przyprószony siwizną.
– Si, choć siwieją już skronie. Ale jeszcze ciągle czuję się młoda – przyznała królowa. – To tylko ten głupi medyk straszy jakąś opuchlizną w gardle...
– Na to najlepsze wody z ciepłych italskich źródeł! – zapewniała Marina.
– Non importa! Spuchło mi gardło, bo krzyczę! Odkąd zjechaliśmy do Wilna, wykłócać się muszę z rewizorami o wszystko.
– Właśnie wyjazd do ciepłych wód... – upierała się dworka.
– Wód! Wód! – przerwała ostro królowa. – E allora? Co mi pomogą wody, kiedy trzeba pilnować pomiary włócznej, na wszystkie strony słać gońców i mówić, mówić: jedź tam, oddaj pismo do własnych rąk, powtarzaj tylko to i nic innego! Pouczać in permanenza! Nigdy jeszcze nie mówiłam tyle. E vero. I dlatego puchnę. Gdybym mogła działać, działać jak za dawnych lat, rzucałabym o ziem byle czym, ale gardło, gardło miałabym zdrowe!
– Si – przyznała Marina. – Jednak śmiem zauważyć...
– Basta! Nudzisz mnie swoim gadaniem! Przygotuj się lepiej do wyjazdu.
– Do Italii? – nie śmiała uwierzyć dworka.
– Stupida! – orzekła królowa. – Teraz nie czas na leczenie gardła.
Wracamy na Mazowsze.
– Och...
– Król jedzie do Krakowa, a my do Warszawy. Zuzanno! Idź powiadomić o tym królewnę Annę. Presto! Presto!
*
Hetman Tarnowski zjechał do Wilna po zlustrowaniu wojsk stojących załogą w forteczkach granicznych i od razu został zaatakowany przez Radziwiłła Czarnego.
– Jak zwykle najjaśniejszy pan polecił mi zacząć rozmowy z senatorami od was, mości hetmanie. Korzystając tedy z waszej obecności w Wilnie...
Hetman przerwał mu nie bez ironii:
– Tak, tak! Dawne przysłowie mówi: jak trwoga, to do Boga. Mogą się teraz przydać królowi stare podpory tronu ojca. Nie przeczcie! Wiem. Prosił mnie o pomoc przed małżeństwem z Barbarą. Teraz znów potrzebuje tarczy przed ciosem ze strony królowej wdowy. Więc jednak sam tego chce? Słyszałem o nowym matrimonium? Z Habsburżanką. Katarzyną?
– Z arcy księżniczką Katarzyną – sprostował kanclerz.
– A jeżeli... Jeżeli i ona okaże się równie... jałowa jak Elżbieta? – po chwili wahania zapytał Tarnowski.
– Nie sądzę... Ale wtedy, po najdłuższym panowaniu króla, Panowie Rada mogą dokonać różnych wyborów. Nawet osadzić na tronie któregoś z wielkich wojowników, wsławionych w bojach hetmanów...
Tarnowski przyjrzał się bacznie Radziwiłłowi.
– Czy to także polecił wam powiedzieć... król? – zapytał.
– Na Boga! Nie ufacie mi? – zgorszył się Czarny.
– Nie całkiem... – przyznał Tarnowski. – Wasz brat, Mikołaj Rudy, jest także wielkim hetmanem.
– Och! Litewskim – wzruszył ramionami kanclerz. – I to zaledwie od paru miesięcy. Kto, nie podając się na śmiech, mógłby mieć na myśli Rudego? Choć to mój brat, sam spytam: "Jakie jego victorie? Sławne czyny orężne?" Każdy wie, jeden jest wódz wsławiony bojami w Rzeczypospolitej: wielki hetman koronny, zwycięzca spod Obertyna.
– Och... – mruknął Tarnowski.
– A tak, właśnie tak. Postrach Turków, supremus dux, maxsimus, primus inter pares!
– Tedy... – spytał po chwili Tarnowski – nie mówicie już o mnie "graf-hetman"?
– Ja? Nie mówiłem tak nigdy! – oburzył się Radziwiłł.
– I dobrze, bo dziś ja hetmanem wielkim, jutro kto inny. Nie to ważne. Ważne, że w naszych oczach urząd ten zaczyna ponad wszystkie inne wyrastać. Szlachta teraz tylko sieje, orze i wysyła zboże do Gdańska. Dobrze, niech się bogaci. Ale niczym już jest u nas pospolite ruszenie! Niepewne, nieskore do walki. Liczą się tylko wojska zaciężne, stałe. A kto na ich czele? Kto królewskiej sile równy? Hetman, maximus dux. Naczelny wódz, alter ego monarchy. I w samej rzeczy... Kto wie? Kiedyś, kiedy nie stanie Jagiellonów... Ale to wyście powiedzieli, mości wojewodo, nie ja.
– Nie przeczę, powiedziałem – przyznał Czarny.
Hetman znów przyjrzał mu się uważnie.
– Dałbym wiele – zapytał – żeby odgadnąć, dlaczego? Co skłania was do swatania Augustowi arcyksiężniczki Katarzyny?
– Mój Boże! Zwykła życzliwość – zaczął swój wywód kanclerz. – Jest celem ataków matki, czuje się bardzo samotny. Myślę, że powinien zapomnieć o Barbarze, być znowu szczęśliwy.
– Ale arcyksiężniczki jak i jej zmarłej siostry, Elżbiety, nie uszczęśliwi pobyt u was, na Litwie – stwierdził hetman.
– A po cóż mają siedzieć w Wilnie? Królowa Bona wraca do siebie, na Mazowsze. Dwór będzie teraz jak za dawnych czasów w Krakowie i Wawel znowu ożyje. Nareszcie!
– Tak łatwo ustępujecie miejsca przy królu panom małopolskim? – nie dowierzał Tarnowski.
– A rzecz wykłada się prosto: zaniedbałem sprawy własne w Wielkim Księstwie – tłumaczył Radziwiłł. – Zresztą wiem, że mogę liczyć na przywołanie mnie do Krakowa, gdy tylko zajdzie tego potrzeba, przez was, mości hetmanie.
Tarnowski wstał, przeszedł się po komnacie, wreszcie podjął decyzję, bo przyznał:
– Tak, przeze mnie. Tedy zechciejcie powtórzyć najjaśniejszemu panu: jestem i będę za jego małżeństwem z córą Habsburgów, księżną mantuańską.
Kilka dni później wileński zamek opustoszał: pierwszy wyjechał stały już teraz doradca króla, Radziwiłł Czarny, później sam Zygmunt August, wreszcie wyruszyła na Mazowsze królowa Bona. Pożegnanie z synem nie było nawet chłodne, ponieważ oboje zaprzątała teraz trudna rozgrywka z Rzymem i Wiedniem. Czy przestraszą się pogróżek Augusta i zerwą pertraktacje z Iwanem w sprawie Litwy? Królowa musiała przyznać w duchu, że byłoby to rozwiązanie najlepsze, ale cena, którą należałoby zapłacić za pomyślny wynik misji Radziwiłła, wydawała się jej za wysoka. Katarzyna... Habsburżanka znów na Wawelu? Jedyne, co mogłoby ją pogodzić z tą myślą, byłaby poprawa losu Izabeli. A także to, że nie odgrywałaby przy trzeciej żonie Augusta roli królowej matki. Była teraz zupełnie niezależna od woli króla, nie odpowiadała za nic, co mogło się dziać na Wawelu. Miała własny zamek, była samowładną panią Mazowsza. Deo gratias, że może z Litwy każdej chwili powrócić do siebie, do coraz piękniejszej i bardziej ludnej Warszawy...
I zaraz po przyjeździe kazała wezwać Pappacodzie przed swoje oblicze Stanisława Chwalczewskiego.
– Zdążycie na czas z pomiarą włóczną? – spytała.
– Zdążymy, miłościwa pani. W starostwie pińskim i sąsiednich przemierzono już, odebrano lub wykupiono 350 włók. Prócz dużych folwarków utworzyłem trzy małe, dla rewizorów i starostów.
– Sam widzisz, mości starosto! Opłaca się u mnie służba. Nie przecz, ja wiem wszystko. Nadałeś chłopom pomierzone grunta?
– Zgodnie z poleceniem. Te najdalej leżące od dróg i rzek.
– Co mówią? – spytała z wahaniem w głosie.
– Że ziemie tam bardzo liche. Same nieużytki.
– Właśnie dlatego, że trudno dostępne, dostali je za darmo!
– Niby tak – przyznał bez przekonania.
– Wśród szlachty są jakieś żale? – wolała zmienić temat.
– Cóż, nie mieli zaufania do senatorskiego króla. Wierzyli w młodego. A teraz ni tak, ni owak.
– Nie wiedzą, na co liczyć?
– Nie wiedzą. Zmian jeszcze nie widać, jak gadają, chyba w łożnicy królewskiej, a do przygany jest to i owo. Mówią: patrzy na niego krzywo nawet sama królowa, chociaż matka.
– Ja? – zdziwiła się. – Kiedyż to było? O tamtych paszkwilusach, o Radziwiłłównie czas zapomnieć!
– Miłościwa pani... – mówił zakłopotany wielce. – Nie dostali niczego... zamiast. A ludzkie sądy najtrudniej jest... odmieniać. Toteż wolą ganić, jako że za zmarłą stał król, zasłaniał ją sobą. Ćwiczą się tedy dalej w narzekaniu, pokrzykują przeciwko niemu, powtarzają za Orzechowskim, który broni nie składa: "O, święta Polsko nasza, wielebna wolności gardeł naszych!"
– Słyszeliście to sami? – spytała po chwili namysłu.
– Słyszałem – przytaknął.
– Wystarczy na dziś, mości starosto. Zobaczymy się jutro z samego rana.
A gdy wyszedł, napadła na Pappacodę.
– Niepojęte! Ci ludzie zawsze gotowi do przygany! I widzą tylko cudze błędy, nigdy nie dostrzegają własnych. Wolność ich gardeł! Ich wielkiego wrzasku. Mam tego dosyć. Basta! Basta! Niewdzięczni i tępi.
Jaki jest stan mojego skarbca?
– Więcej niż dobry... – oświadczył z dumą.
– Bene. Pomyślę tedy, jak użyć tych pieniędzy lepiej niż dotychczas.
– I może nie tutaj? Może nadeszła pora umocnić się w Księstwie Bari?
Spojrzała na niego z nie udawanym zdziwieniem.
– Ale jak? Jak?
– Choćby... wysyłając złoto do Italii. I pożyczając trochę cesarzowi Carolusowi – sugerował..
Zmarszczyła brwi.
– Trochę, to znaczy ile?..
– Sądzę, że kilkaset tysięcy dukatów...
– O Dio! Oszalałeś? Toż to suma olbrzymia! Za jednego dukata mogę mieć cztery korce pszenicy.
– Tak, ale Bari chyba więcej warte? I gdy miłościwa pani zechce kiedyś porzucić ten niewdzięczny kraj albo odwiedzić Italię, będą jej w naszym księstwie potrzebne pieniądze.
– Odwiedzić, to nie porzucić. Bacz, co mówisz – zganiła go. – Nie widzę też żadnych powodów do udzielania pożyczek komukolwiek. Prawda, August! Czy były jakieś wieści z Krakowa?
– Tak. Radziwiłł Czarny wyjechał już do Wiednia. Ale król kazał wszystkim rozgłaszać, że odwiedzi potem Italię i Francję. Rozpogodziła się, poweselała.
– Więc jednak! Będzie się układał z Walezjuszem. Deo gratias!
– A jeżeli to tylko pozór? Przecie najjaśniejszy pan wie, że do poślubienia francuskiej królewny Habsburgowie nigdy nie dopuszczą.
– Skąd ty możesz o tym wiedzieć? – spytała tak ostro, że przestraszył się i zaczął wyjaśniać:
– Ja nie wiem nic, nic! Poza tym, że toczy się jakaś tajemna gra. I że Czarny nie omieszka ostrzec Wiednia.
– Tylko on? Spójrz mi w oczy – nakazała surowo.
– Miłościwa pani... – błagał pokornie.
– Miałeś mi zastąpić Alifia. A jemu ufałam zupełnie, zawsze. Tedy pamiętaj: gdybyś ty sam zaczął jakowąś grę...
– Moje oddanie jest bezgraniczne – zapewniał gorąco, przykładając dłoń do serca.
– To się jeszcze okaże – stwierdziła krótko. – Doniesiesz mi o każdym kroku Radziwiłła i o wszystkich listach w tej sprawie.
– Gdyby jednak doszło do małżeństwa z arcyksiężniczką...
– Nie! Nie! To byłaby ostateczność!
– Ale, gdyby stało się właśnie tak, czy miłościwa pani zjedzie na Wawel? – dopytywał się Italczyk.
– Wtedy si, certamente. Nikt nie zaprzeczy, że wciąż jeszcze jestem polską królową. To trzecie matrimonium byłoby z pewnością huczne.
– I wydatki pociągnie za sobą niemałe...
– Król nie prosił nas o pożyczkę? – ożywiła się nagle.
– Nie. Od dawna o nic nie prosi.
– Zaciął się – szepnęła. – Więc może jednak Katarzyna? Zobaczymy, kto wyjdzie na tym... gorzej. Ale na dzisiaj dosyć. Jesteś wolny. Nie! Zaczekaj. Co do tych dukatów z naszego skarbca... Bene. Trzecią część wyślesz do bankierów w Neapolu. Już teraz. Ale, pamiętaj, bez żadnego rozgłosu.
– W największej tajemnicy, miłościwa pani – odparł, wycofując się w ukłonach.
*
W kwietniu pięćdziesiątego trzeciego roku specjalni gońcy donieśli, że Czarny wrócił do Krakowa, i królowa natychmiast, pod pozorem odwiedzenia grobu małżonka w piątą rocznicę jego śmierci, zjechała na Wawel. Tym razem postanowiła zjednać sobie syna aprobatą wszystkich jego działań związanych z misją Radziwiłła i gdy tylko wszedł do jej komnaty, zaczęła od razu od pochwał:
– Przyznaję, podziwiać muszę – skłoniła żartobliwie głowę.
– Pierwszy to raz... – szepnął.
– Si. Ale też po raz pierwszy widziałam was w działaniu. Wtedy gra była o Barbarę...
– Ostawmy to – przerwał gwałtownie.
– Bene, ostawmy. Choć nie mogę przeboleć, że to nie francuska księżniczka urodzi wam syna.
– Doprawdy wolicie nie pamiętać – zapytał – jaka jest cena małżeństwa z Katarzyną?
– Przyznaję, było o co grać. Tedy Wiedeń nie chciał nawet słyszeć o podróży Radziwiłła do Francji? Od razu odżegnał się od układów z Iwanem?
– Podobnie jak papież – przypomniał.
– Santa Madonna! – westchnęła. – I pomyśleć, że tylko strach przed tajnymi układami sąsiadów – tylko strach, a nie miłość – rzuca polskiego króla w ramiona córy Habsburgów.
– Miłość? – zapytał, chmurząc się. – Na Boga! Czyż wam, właśnie wam, godzi się mówić o niej?
Chciała odpowiedzieć ostrzej, ale rzekła tylko:
– Nie jestem z kamienia...
– Ale byliście przeciwni mojemu wielkiemu miłowaniu. Zawsze, od samego początku i aż do straszliwego końca.
– Madonna mia! Ciągle nie możesz zapomnieć? – pytała rozżalona.
– Czego? – żachnął się. – Jej wstydu i łez? A może tych paszkwilów zdzieranych z wileńskiego zamku? Podróżnej karocy obrzucanej przekleństwami? Tych wszystkich obelżywych rymów, kartek, karteczek? Waszej wzgardy i wyjazdu na Mazowsze? Dworacy wypatrują oczy, kiedy wawelskie mury upstrzą się znów karteluszkami, tym razem obraźliwymi dla Katarzyny.
– Basta! – Straciła narzuconą sobie cierpliwość. – Teraz ja nie chcę tego słuchać! Zjechałam na Wawel i zostanę aż do wesela. Nie ma tu jeszcze innej królowej. I to ja powitam tę nową Rakuszankę. Może się okaże bardziej, jakby to rzec, przydatna? Zapewni dynastii sukcesora?
Patrzył na nią nieufnie, ale z rosnącą ciekawością.
– Niczego innego nie pragnę – stwierdził. – I chciałbym – Bóg widzi – chciałbym na czas wesela i potem zaufać wam, matko.
Zaskoczył ją tak, że powiedziała dopiero po chwili:
– Pierwszy to raz, od lat... Myślałam już, że nie usłyszę nigdy tego słowa.
– Dlaczego? – zdziwił się. – Przecież miłościwa pani ma tyle córek...
– Sigismundo!
To był już krzyk. Jej głos rwał się i łamał.
– Kończmy – rzekł, wstając. – Chcę ufać, tak. I wierzę, że układy zostaną dotrzymane. Wszystkie. Z Wiedniem, z Rzymem i takoż z... Warszawą.
Wyczuła lekką ironię w jego głosie i dostosowała się do tego tonu:
– Wielki to zaszczyt dla stolicy Mazowsza znaleźć się wśród pierwszych stolic Europy.
Skłonił głowę i rzekł:
– Tam, gdzie jesteście wy, polska królowa, niełatwo być pierwszym.
Zaraz potem wyszedł, a ona szepnęła w pasji:
– Insolente! Stupido!
Ale po chwili przypomniała sobie początek rozmowy i pomyślała, że nie wszystko stracone. Po raz pierwszy od lat wypowiedział jednak to upragnione słowo: "matko".
Nowe, trzecie już małżeństwo Zygmunta Augusta niepokoiło nie tylko Bonę. Z niechęcią mówił o nim także biskup Zebrzydowski, spotkawszy się na Wawelu z kasztelanem Górką i Janem Radziwiłłem, który przybył na wezwanie Bony, choć ostatnio po upadku z konia w czasie łowów miał się źle, z trudem wracał do zdrowia i utracił wiele z dawnej fantazji.
– Zdawało się – mówił Zebrzydowski – że król po śmierci Barbary będzie za egzekucją praw, za odnową w Kościele, ale oto szykują się znowu alianse z Wiedniem, edykty przeciw innowiercom i będzie, jak bywało za Zygmunta Starego.
– Aż dziw, że słyszę te słowa z ust krakowskiego biskupa – zauważył zjadliwie Górka.
– Który, jeśli prymas do zdrowia w porę nie powróci, będzie musiał włożyć koronę na głowę nowej córy Habsburgów – dokończył za niego Zebrzydowski.
– Cóż, bywa i tak – przyznał kasztelan. – Ja sam, chociaż sprzeciwiałem się małżeństwu z Radziwiłłówną, teraz nie widzę przyczyny, aby znów rzucać królowi kłody pod nogi. Jemu potrzebny jest sukcesor, a Pospolitej Rzeczy – pokój. Tedy nie przeciwi się to mojemu sumieniu stanąć po stronie Tarnowskiego i... Radziwiłłów. Nie wiem tylko, czy pana krajczego do tej rodzinnej kompanii można teraz zaliczyć?
– Mnie? – zdumiał się Jan. – Nigdy nie było mi po drodze z Czarnym.
– Tedy jesteście przeciwko braciom? – nie dowierzał Górka.
– Tak. I przeciw rakuskiemu małżeństwu.
– Proszę, proszę! – drwił już kasztelan. – Przypomnę to panu krajczemu, kiedy na Wawelu zaczną się rządy Katarzyny. I kiedy Radziwiłł Czarny znaczyć tu będzie więcej niż królowa matka siedząca na wygnaniu w Warszawie.
– Ja nie czynię niczego dla korzyści własnej ani dla blasku imienia – obruszył się Jan.
– A kto mówi inaczej? – spytał Górka, wstając. – Jeno że onych niezłomnych potem zawiść zżera. Obaczym, co będzie, gdy Habsburżanka obdarzy króla upragnionym następcą.
– Mogła to uczynić i księżniczka francuska, jak chciała królowa Bona... – zauważył Radziwiłł.
– Na Boga! Nie pora mówić o tym! Za daleko zaszły już sprawy. Przed laty było tajne małżeństwo króla z poddanką, i to bez zgody senatorów, ale teraz... – tłumaczył się kasztelan. – Poczekać trzeba. Starej królowej ziemia ucieka spod stóp. Pomarli dawni doradcy, nieliczni przyjaciele... Może ostał jej jeszcze Kmita, ale i tego pewien nie jestem. Tedy...
– Tedy liczyć już na was, kasztelanie, nie można? – spytał biskup.
– Pomyślę i odpowiem. Ale nie teraz, nie dziś! – odparł Górka i zaczął żegnać się z Zebrzydowskim, kiwnąwszy tylko głową krajczemu.
– Odpowie mi za ten despekt – mruknął Jan.
– Ale to niczego nie zmieni – westchnął Zebrzydowski. – Ubywają nam dawni sojusznicy jak królowej Bonie.
W tejże chwili do komnaty, z której wyszedł Górka, wśliznął się Stańczyk. Naśladując powolne, pełne godności ruchy kasztelana, zaczął mówić zmienionym głosem:
– Wyszedł stąd jeden wielce z siebie rad. I pyta żartem: "A ty, błaźnie, z kim trzymasz?" "Ja? – mówię – zawdy z błaznami! Bo rąbię, jak wasza miłość, prawdę wprost w oczy!" On zdumiał się. "Zawszeni prawdę gadał – rzecze – a nikt mnie nie miał za błazna". "Ba! Bo tylko zwykłych ludzi tak zowią, kasztelanom i wojewodom dają tytuły «dziwaków»". Mówi on: "W tym żadnej obrazy nie ma". "Ale jest kłamstwo – rzeknę. – Mówią, dziwak, a myślą – he, he – błazen".
– Tedy jak? – roześmiał się biskup. – Ty jako trefniś z nim trzymasz?
– E! Co tam Górka! – parsknął Stańczyk. – W błazeństwie dopiero terminować zaczyna, jak Czarny w łgarstwie. Mistrzem nad mistrze w gadaniu prawdy ciągle jeden tylko na Wawelu: błazen starego króla. Ergo trzymam się samego siebie i... powietrza! Ale waszym miłościom światłą radą służę, a jakże, służę...
– Dosyć! Starczy krotochwili – przerwał mu Zebrzydowski.
– Już? Szkoda, bo właśnie chciałem was oświecić, jako że wiem, kto znosi się z posłem rakuskim, Langiem. Ale zdradzę jego imię dopiero wtedy, gdy wasze dostojności o radę mnie poproszą. Same poproszą, nie wcześniej!
Wybiegł, a Radziwiłł spytał, zdziwiony wielce:
– Kogo doktor Lang mógł już skaptować?
– Tyleż będzie znaczył na Wawelu, co ongiś Marsupin przy Elżbiecie – mruknął Zebrzydowski.
– A kto przy tamtej siedział na dwóch stołkach? Alifio? – dopytywał się pan krajczy.
– Nie. Może... może Pappacoda? – zastanawiał się biskup.
– Dalibóg! Widzę, żem wdepnął w gniazdo żmij – syknął Radziwiłł.
Jednakże biskup zaprzeczył tym słowom.
– Ale skądże znowu? Na Wawelu żmij nie ma, jest tylko jama smocza. Z prastarej, poczciwej polskiej legendy...
Na uroczystości ślubne i koronacyjne zjechała do Krakowa Izabela z czternastoletnim synem Janem Zygmuntem, wciąż jeszcze tytularnym królem Węgier, choć walczył już razem z matką tylko o utrzymanie się na Siedmiogrodzie.
Wjazd do królewskiego grodu Katarzyny odbył się według rytuału dobrze znanego królowej Bonie. Zygmunt August wyjechał na spotkanie przyszłej małżonki poza granice miasta, po czym zaś na Wawel odprowadzał ją świetny orszak króla i wspaniałe poczty kasztelanów i wojewodów.
Kiedy królowa matka ujrzała przyszłą synową po raz pierwszy nie mogła nie pomyśleć o kontraście, jaki stanowiła z Radziwiłłówną. Niska i niezbyt foremna uginała się pod ciężarem szaty wyszywanej złota nicią i drogimi kamieniami, jakby król rzymski chciał przez to zaznaczyć, że wyposażył ją lepiej niż przed laty młodziutką Elżbietę, Zygmunt August bawił rozmową przyszłą małżonkę, ale znając go, Bona wiedziała, że cierpi, że, jak ona sama, musi wspominać niezwykła urodę Barbary.
Ubierając się na uroczystości koronacyjne w jednej komnacie z Izabelą gdyż chciała nacieszyć się dawno nie widzianą córką, królowa wybierała dla niej ze szkatuły najpiękniejsze klejnoty, aby prześladowana przez Habsburgów królowa Węgier mogła wzbudzić nimi zazdrość Katarzyny.
– Jeżelim rada, to jeno z tego – mówiła – że na gody weselne zjechało tylu następców tronu: krewni króla Ferdynanda, ty, cara Mia, ja sama, królewicze – rakuski i węgierski, a także książęta, których już nie policzę. Podaj diamentowy naszyjnik – zwróciła się do Mariny – i takież pierścienie. Będzie to weselisko, jakiego Kraków od lat nie oglądał... Jeżeli owa Austriaczka da Augustowi syna... Jest mi obca, zupełnie obca, nawet niemiła. Ale jeśli zostanie matką Jagiellona, wtedy och, wtedy otrzyma z mojego skarbca więcej niż ktokolwiek inny!
– Właśnie ona? Katarzyna? – zdziwiła się Izabela.
– Powiedziałam. Przywiozłam już z Warszawy srebrną kołyskę. I na chrzest królewicza przyjadę do Krakowa nawet z bardzo daleka, choćby z krańców puszczy poleskiej. Obiecywała mi to kiedyś w Bari principessa matka. I nie dotrzymała obietnicy. Ale ja dotrzymam. Izabelo!
– Tak, słucham.
– Mówiłaś już z Katarzyną. E allora? Będzie wreszcie na Wawelu prawdziwy dwór królewski? Będą festyny, gonitwy, turnieje? Jak kiedyś, za moich młodych lat?
– Doprawdy, nie wiem. Mówiła ze mną tylko o jednym: o cnocie pokory. I o tym, że Kraków tak piękny, iż mną będąc, nie chciałaby go nigdy opuszczać.
– Jesteś królową Węgier! – przypomniała surowo Bona.
– O tym zdawała się nie pamiętać – przyznała Izabela.
– Ciekawe... To może wiele znaczyć. Marina! Wezwiesz do mnie zaraz Pappacodę. Presto! Presto!
A już w godzinę później Italczyk informował o tym, co działo się na Wawelu, doktora Langa, spotkawszy go niby przypadkiem na krużgankach.
– Była spokojna i jakby już pogodzona z myślą o tym trzecim matrimonium – mówił niemal szeptem. – A przed chwilą ciskała we mnie klejnotami bez ceny. Zbierać je musiałem, pełzając po kobiercach. Santa Madonna! Czemu przyszła królowa jest tak nieostrożna?
– Arcyksiężniczka musi wywiązać się z pewnej misji, którą zlecił jej ojciec...
– Ale nie tak pośpiesznie odkrywać karty. Inaczej Izabela wróci na Węgry zaraz po weselu, zabierając syna.
– Jej miejsce w Krakowie, przy bracie. Albo, jeśli tak jest kochana przez matkę, w Warszawie.
– A węgierskiego królewicza? – dopytywał się Pappacoda.
– Skąd pewność, że on kiedyś na Węgry powróci? Wychowa go Wiedeń. I tam rozstrzygną się jego losy.
– Królowa Bona nie podejrzewała niczego do dziś. A teraz nagle kazała mi wybadać, co nowego knuje Wiedeń przeciw Izabeli? Doradzam ostrożność. Tutejsze mury mają uszy, a i Radziwiłł Czarny, króla – druh najlepszy, widzi wszystkich na wylot.
– Och, ten. Niedługo już będzie tak patrzył – rzeki pogardliwie Lang.
– Czarny? – zdumiał się Italczyk.
– Za dużo teraz wie i za wiele żąda – mruknął poseł rzymskiego króla.
– Książę otrzymał pewne obietnice i chyba z tej przyczyny jest tak pewny siebie.
Doktor Lang przyjrzał się uważnie swemu rozmówcy.
– Czyżby i signor Pappacoda także wiedział za wiele? – spytał.
– Ja? Ależ nie wiem o niczym, o niczym! Domyślam się tylko! – wycofywał się Italczyk.
– Domysły zgoła niepotrzebne – stwierdził z naciskiem Lang.
– Cóż, zrobiłem swoje, ostrzegłem – bronił się Pappacoda.
– Ja także. Żałuję, ale na mnie już czas...
Odwrócił się i odszedł, a skarbnik Bony patrzył w ślad za nim z niechęcią, ze złym błyskiem w oczach...
Po uroczystościach w świątyni pochód koronacyjny ruszył w stronę zamku i królowa Bona, której boku trzymał się przez cały czas książę Albrecht pruski, nie mogła powstrzymać się od złośliwej uwagi:
– "Zygmunt"... znowu gra. I uświetnia na Wawelu obecność Habsburgów i Hohenzollernów.
– Najbliższych powinowatych miłościwej pani – dociął były wielki mistrz. – I pierwsza synowa, i obecna – córki rzymskiego króla.
– Wdzięcznam za przypomnienie – odparła dopiero po chwili, hamując wybuch gniewu.
Przez całą ucztę weselną była niespokojna i nie spuszczała oczu z obojga młodych. Ale Katarzyna zachowywała się swobodnie, uśmiechała często i zwracała się do Augusta niemal co chwila. O czym mogło rozmawiać tych dwoje? I jak skończy się ten wieczór pełen gwaru oraz ustawicznych wiwatów na cześć obojga królestwa? Wiedziała, jaka była noc poślubna młodego króla z Elżbietą. Księżna mantuańska jest brzydsza od siostry, ale śmielsza i... bardziej doświadczona.
Pochyliła się do karlicy Dosi przytulonej do jej stóp i szepnęła, podając jej kandyzowany owoc ze stojącej na stole wazy:
– Wciśniesz się do ślubnej komnaty. Zrobisz się bardziej niewidoczna od tego, co trzymasz w ręku. Potrafisz?
– O tak...
– Tedy masz. To zabawne – rzekła zaraz potem, zwracając się do księcia Albrechta siedzącego obok niej – jak te ludziki lubią to, czego nie widziały nigdy ich oczy. Południowe cukrzone frukta... rzadkość w Krakowie, a moje karły przepadają za nimi.
Nie słyszała odpowiedzi, uczuła tylko, że nic już nie dotyka jej stóp, i zobaczyła wstającą parę królewską. August... Nienawidziła Habsburgów, nie znosiła Katarzyny, ale pragnęła, aby tej nocy choć na chwilę mógł zapomnieć o Barbarze w objęciach mantuańskiej księżnej...
Tymczasem młodzi przeszli już do pokojów królowej, do dawnej sypialni Bony i stanęli przed sobą, jak niegdyś za pierwszego małżeństwa Augusta. Katarzyna sama zdjęła ciążącą jej koronę i potrząsnęła głową, ale choć włosy miała wedle zwyczaju rozpuszczone, nie okryły jej pleców wspaniałym płaszczem. Były na to zbyt krótkie i nie tak gęste jak włosy Elżbiety. Jednakże mimo woli król powtórzył gest sprzed lat i dotknął rudawych splotów, obserwując bacznie, jak zareaguje na ten gest Katarzyna. Ale ona uśmiechnęła się zalotnie i kiedy podał jej kielich, z którego wypili oboje, położyła obie dłonie na jego ramionach. Było to tak nieoczekiwane, tak śmiałe, ponieważ powinna była zaczekać na jego uścisk, że spytał odruchowo:
– Nie boicie się mnie?
– Nie – odpowiedziała z uśmiechem.
– Ani trochę?
– Nie.
– Wasza siostra... – zaczął, ale ona przerwała natychmiast.
– Nie jestem do niej podobna. Zupełnie w niczym.
– Była bardzo płochliwa – przypomniał.
– Ja nie! – potrząsnęła głową.
– I przyzwalacie...?
W jego głosie dało się wyczuć i lęk, i nadzieję. Odpowiedziała goręcej, niż się tego spodziewał:
– Marzyłam o dniu dzisiejszym.
– Katarzyno... – objął ją i patrzył wprost w oczy.
– Tak... – szepnęła.
– Gwiazdy dobrze nam wróżą. Wierzysz, że będziesz szczęśliwa?
– O tak! Na pewno! – odpowiedziała tuląc się do niego mocniej, choć musiała zauważyć, że nie spytał, czy wierzy w szczęście ich obojga.
Ale była księżna Mantui istotnie nie przypominała w niczym swojej siostry, płochliwej i nieśmiałej Elżbiety…
*
Minęły zaledwie trzy miesiące od wesela, a już cały dwór wiedział, że król okazuje niemal czułość swojej nowej małżonce, unika natomiast tak częstych dotychczas rozmów z Radziwiłłem Czarnym. On sam nie mogąc tego zrozumieć, jako że posłował do Wiednia i nie komu innemu tylko jemu August zawdzięczał obecność Katarzyny w swoim łożu, wpadł w gniew i nie czekając na wyjaśnienia, postanowił wracać na Litwę. Powiedział o tym tylko swojemu dworzaninowi, ale to wystarczyło, aby w jednej z komnat zabiegł mu drogę Stańczyk.
– Już po pożegnaniu młodej pary? I znowu na Litwę? Na długo? – dopytywał się, wścibski jak zawsze.
– Tobie do tego nic! – mruknął Radziwiłł.
– A i owszem. Bom gotów nawet stąd gońców słać; gdy plotki, tak się rozedmą, tak urosną, że mi wejść do komnat nie dadzą.
– Co wiesz? – zaniepokoił się wielki kanclerz litewski:
– Że doktor Lang ostatnio źle mówi o, waszej książęcej mości. A królowa, aż przykro powtarzać, jeszcze gorzej.
– Królowa Bona? – zmarszczył brwi Radziwiłł.
– Skoro Lang, to nie Bona, tylko Katarzyna. Myśleć trzeba, mości książę. Bez tego nigdy nic! Może nawet nie być... Litwy.
– Głupiś! – warknął gniewnie. – Była nasza i będzie.
– A jeśli Habsburgi kozła wywiną? Jeśli za plecami waszej książęcej mości ułożą się z Groźnym? Groźne, co? Książę pan wyjeżdża, ja zostaję. Też niebezpiecznie. A nuż Lang zacznie układać się i ze mną? Kołpak już mam. Błazeński, prawda, ale na wielkoksiążęcy zamienić go łatwo.
– Na Boga! Zejdź mi z oczu, bo nie ręczę za nic! – Zamachnął się na trefnisia kanclerz.
– Ja takoż! Nie ręczę nawet za obietnice Ferdynanda, jeżeli były takowe. A węch mam dobry i czuję, że były. Tylko czy jeszcze są? Ot, na przykład... ja. Byłem. Ale już mnie nie ma – uciekał, śmiejąc się szyderczo. – Już mnie nie ma!
Czarny patrzył za nim przez chwilę, zaciskając pięści. Kiedy odwrócił się, zrozumiał, że spłoszyli błazna Jan Radziwiłł i Frycz Modrzewski idący w stronę komnat króla. Młodszy brat przystanął i rzekł:
– Mikołaju...
– Zdrajco! Nie mam z tobą sprawy! – niemal krzyknął kanclerz.
– My do króla. Ostatni raz mówię: opamiętaj się. Chodź z nami.
– A wy do niego po co? Po obrożę na szyję?
– Po przypomnienie, że poza Koroną istnieje jeszcze Litwa i że...
– Mnie do tego nic! – przerwał Czarny. – Także Rudemu. A Chodkiewicz woli sobie śmierć zadać, niż dożyć unii.
– I nic ciebie z nami pojednać nie zdoła?
– Tylko niewdzięczność i zdrada. Ona jedna.
– Na Boga. Zdrada? Czyja? – zdziwił się Jan.
– Tym razem nie twoja! Za małyś do tej gry. I bierz cię czort! Za głupi!
Odwrócił się i odszedł, a krajczy rzekł pełen zdumienia:
– Nigdym go takim nie widział. Szaleje.
Modrzewski ruszył przodem, nierad ze spotkania.
– Bóg z nim. Byle króla nie zastać gniewnym – rzekł. Ale choć August gniewnym nie był, przekonać się nie dał i twierdził z łagodnym uporem:
– Tedy powtarzam: kiedyś, jutro. Przyjdzie czas, połączę oba państwa i uczynię Litwę częścią potężnej monarchii. Ale nie teraz, nie teraz!
– Po cóż odwlekać, najjaśniejszy panie to, co i tak stać się powinno? – pytał Frycz.
– Mówiłem już – odparł ostrzej. – Muszę okrzepnąć, osłabić wpływy królowej wdowy, zdławić albo przekonać opornych. Dziś mógłbym dodać jeszcze jedno argumentom: tron litewski nie elekcyjny, tylko dziedziczny. Łatwiej Litwę złączę z Koroną, gdy w Wilnie zasiądzie mój syn, dziedzic i pan Wielkiego Księstwa.
– Ale Bóg jeszcze nie zechciał pobłogosławić... – zaczął krajczy.
– Och! – nie dał mu dokończyć król – to już nie astrolog mylący się często, to medyk nadworny zapewnił mnie, iż królowa jest w błogosławionym stanie. Nareszcie! Będę miał syna, dziedzica i spadkobiercę.
– Zaiste! Nowina to wielce radosna – ucieszył się szczerze Frycz.
– Ale przyjdzie długo czekać, nim królewicz włoży kołpak wielkoksiążęcy – westchnął krajczy. – I nie wiem, czy tego doczekam, bom coraz słabszy i słabszy.
Ale Zygmunt August rzekł prawie wesoło:
– Tym razem pójdę tropem mojej matki, królowej wdowy. Nie pamiętasz, Frycz? Zostałem Wielkim Księciem jako nieletnie pacholę.
– Pamiętam. Jednakże musi minąć parę lat, a tymczasem Chodkiewicz i obaj Radziwiłłowie...
– Rudy zrobi to, co mu doradzi Czarny – zapewnił August. – A z tym pogadam, aby przestał judzić tamtejszych panów i bojarów.
– To wasze ostatnie słowo, miłościwy panie? – spytał po chwili Jan – Radziwiłł.
– Ale chyba w mocy jest obietnica dana najpierw Łaskiemu, potem szlachcie, a także mnie? Naprawa Rzeczypospolitej i unia? – dorzucił Frycz.
Król spojrzał na Modrzewskiego z lekką drwiną.
– Frycz! A nie mówił ci nikt, że z ciebie dziwny mąż? Nie miłości, jeno ojczyźnie urodzony?
– Cóż... – odparł zagadnięty. – Miłość do niewiast słabnie, gdy z wiekiem sił nie staje. Ale miłości ojczyzny z latami wciąż przybywa i przybywa. A już umierać chce każdy na ziemi ojczystej. Nawet banita, nawet zdrajca...
– A że takowych nie ma wśród nas – odparł król – będę jeszcze wielkim królem, jak mówią gwiazdy. Przecie dawniej wierzyłeś w to, Frycz?
Modrzewski skłonił głowę:
– I nadal wierzę, miłościwy panie – rzekł, ale oczy miał smutne.
Królowa Bona wyjechała na parę tygodni do Niepołomic, aby, jak mówiła, pożegnać się z kaplicą, gdzie spoczywał Olbracht, zanim w dniu pogrzebu starego króla nie zabrano stamtąd małej trumienki, którą złożono w sarkofagu ojca. Był to jednak pretekst. Chciała być sama, gdyż w tamtym fatalnym roku trzecich ślubów Augusta straciła aż dwóch wiernych przyjaciół. Po długim niedomaganiu zmarł w Wilnie krajczy Radziwiłł, jej wierny stronnik i sojusznik. Jeszcze cięższą stratą była niespodziewana śmierć pana na Wiśniczu. Nie mogła sobie wyobrazić Wawelu bez marszałka, wspominała z oczami pełnymi łez, jak prowadził ją na polowaniu w Niepołomicach po upadku z konia do królewskiego namiotu. I mówił, że od dawna, że zawsze... A teraz nigdy nie powie już nic, niczemu nie zaprzeczy ani na nic się nie zgodzi...
Próbowała jeszcze teraz zapolować, aby uspokoić się, zapomnieć, ale gdy to lekarstwo nie zdało się na nic, wróciła do Krakowa. I tam dowiedziała się o szczęśliwej nowinie. Zastała Augusta weselszym, jakby usiłował pogodzić się z losem, wyczuła natomiast, że nie zamierza zatrzymywać jej na zamku do czasu narodzin dziecka, przeciwnie, wolałby jak najprędzej widzieć matkę z dala od Wawelu. Był bardzo uprzejmy, ale chłodny, natomiast prawie nie rozstawał się z Izabelą. Razem spacerowali po wirydarzu, razem spędzali długie godziny w komnatach Katarzyny i któregoś dnia król wspomniał przy wieczerzy, że pragnąłby zatrzymać przy sobie na stałe siostrę i jej młodocianego syna.
Królowa czuła, że za tymi słowami kryje się coś, czego odgadnąć nie potrafi, i znów zaciążyła jej samotność. Nie mogła poradzić się nieodżałowanego Kmity, oddani jej ludzie pozostali w Warszawie, Pappacoda nie miał tu teraz żadnych zauszników. Dopiero Stańczyk, który przez złośliwość nie omieszkał podzielić się z nią swoim odkryciem, nasunął Bonie myśl, że niestety...
Jak opowiadał błazen, było tak: Od pewnego czasu zaczął podejrzewać starą i oddaną dworkę królowej Kätrin Hölzelin. O co? O podawanie swojej pani dań przyrządzonych wyłącznie przez wiedeńskiego kuchmistrza i o chowanie do szafki ściennej wszystkich srebrnych naczyń, których mogły dotknąć usta czy ręce Katarzyny. Jednakże stwierdził ostatnio, wpadłszy niespodziewanie do komnat młodej królowej, że te środki ostrożności wydały się Fräulein Hölzelin niewystarczające, i zagadnął ją znienacka:
– Słyszałem, a nie wierzyłem. Widzę, a nie dowierzam. Więc Fräulein Kätrin trzyma osobno i w zamknięciu nawet wodę dla młodej królowej?
– A to przeszkadza waszmości? – spytała ostro, zamykając szafkę na klucz.
– Mówiąc szczerze, mniej niż powrót waćpanny na Wawel, do niemiłych dla niej wspomnień sprzed lat dziesięciu.
– Mnie w tym powrocie tylko jedno niemiłe: obecność na zamku aż tylu błaznów – odparła.
– Jak to, tylu? – zgorszył się trefniś. – Protest zakładam. Zawsze był tu jeden tylko prawdziwy błazen. Dopiero teraz przybył drugi. Niezgorszy.
Ciekawość wzięła górę nad niechęcią, bo spytała:
– A tego jak zwą?
– To ona. Nie on – zaprzeczył. – Błaźnica. Zowie się Kwatrin. A wiecie czemu?
– Nie ciekawam. Wyjdźcie stąd! – wskazała mu ręką drzwi.
– Pójdę, tylko klucz do szafki dorobię. Bo tamta, wiecie, w piętkę goni. Zwyczajną, czystą wodę do różnych schowków wstawia i trach-trach zamyka. Stąd wilgoć w murach. Taka, że nawet żaby pojawiły się już na pokojach. Skaczą i rechoczą: kwa-kwa-trin. Kä-trin-ken. Bo wiedzą, szelmy: "trinken" znaczy "pić" – błaznował Stańczyk.
Zaczęła uciekać, zasłaniając uszy i krzycząc:
– Weg! Weg! Verfluchter Kerl!
– A klucz nosi zawsze przy sobie. Ciekawe... – mruknął, gdy został sam.
Owej rozmowy, a właściwie fragmentów dotyczących podejrzeń Fräulein Hölzelin, nie omieszkała powtórzyć Bonie ta z polskich dworek Katarzyny, która znów była na Wawelu: żona Ostoi, Anna. Wprawdzie miała towarzyszyć Rakuszance tylko w pierwszym roku jej pobytu na zamku, ale nie pozyskała zaufania ani życzliwości młodej pani i w najbliższych tygodniach zamierzała powrócić do siebie, na wieś.
Królowa, która z początku ucieszyła się na jej widok i raczyła nawet zauważyć, że oto znów są obie na Wawelu, choć w jakże innych rolach, o ile starsze i bardziej doświadczone przez los, nagle uniosła się po dawnemu gniewem:
– Zawsze ta sama! Umiesz tylko powtarzać rzeczy nieznośne dla ucha, raniące serce. Trucizna... Po co, dlaczego? Chcę, aby dała syna Augustowi. Habsburgowie muszą to zrozumieć i zaprzestać rzucania ohydnych podejrzeń. A może... Może chcą mnie poróżnić z królem?
Mieć go całkowicie w rękach? Bene. Powiedz swojej Rakuszance, że wyjadę stąd już za parę dni...
Ale Anna nie chciała ani przyznać się do "swojej Rakuszanki", ani do żadnej winy. Powiedziała ze smutkiem, że zawsze była całym sercem oddana królowej, ale skoro ta uwierzyć w to nie chce, prosi o pozwolenie wyjazdu na wieś wraz z mężem. Ostoja od paru lat siedzący na Mazowszu nie zna nawet dobrze swojego syna...
– Więc jednak! – szepnęła Bona. – Ty masz syna... W tych słowach było tyle przygany i zawiści, że po tej rozmowie rozstały się już na zawsze.
– Zastąpią cię – tłumaczyła Anna mężowi – różni nowi sekretarze, dworzanie, a wreszcie Chwalczewski, jak kiedyś mnie zastąpiła Zuzanna Myszkowska. Trudno. Skoro nie umie odróżnić oddanych sobie ludzi od obojętnych, będzie musiała obyć się bez Ostojów. Ja przynajmniej mam dosyć Krakowa, dosyć Wawelu i dosyć królewskiego dworu!
Jak niegdyś Bonie, tak teraz Katarzynie nadworni medycy zalecili spacery po wirydarzu zamkowym, a w dnie słotne po krużgankach. I kiedy w jeden z takich dni spotkała na nich króla, prosiła, by jej towarzyszył. Chwilę szli obok siebie milcząc, wreszcie Katarzyna przyznała, że chciała mu się zwierzyć ze swych niepokojów.
– Jakich? – spytał zdziwiony.
– Moja dworka, Kätrin, twierdzi, że niektóre potrawy przygotowane dla mnie są... jakby nieświeże. Nie, ukrywać nie będę. Ona twierdzi, że są... zatrute. Zresztą ostrzegał mnie także doktor Lang...
Zygmunt August spochmurniał. Przyglądał się przez chwilę uważnie jej zmienionej już postaci, wreszcie rzekł:
– Trudno w to uwierzyć, ale skoro otrzymujecie tak dziwne przestrogi od ludzi pewnych i oddanych, uważajcie na siebie. Każcie zaglądać do dzbanków i kubków, a także kosztować owej Kätrin podawanych wam potraw.
– Już zaczęły się nawet szepty wśród moich pokojowców... – westchnęła Katarzyna. – Chodzą za mną krok w krok. Ostrzegają przed wszystkim co chwila.
– Ależ kto mógłby nastawać na wasze życie? – nie dowierzał król.
– Mein Gott! Nie tyle na moje, wasza miłość, ile może... przyszłego dziedzica korony!
– Dziedzica? Boże święty! Podejrzewacie kogo?
– Niestety tak – powiedziała niechętnie, z wahaniem. – Mówiła mi Hölzelin, że królowa Bona...
August zaprzeczył gwałtownie:
– Ona? Tym razem – nie. Czeka z wielką niecierpliwością na wnuka. Wciąż dopytuje się o wasz stan, o wasze zdrowie. Nie uwierzę w tę jadowitą plotkę! Kto jeszcze śmiałby…
– Może… książę Radziwiłł Czarny? Gdyby zechciał mógłby posłużyć się trucizną. Przysyła tu podobno z Litwy jakieś puszczańskie, jadowite zioła… I to od niedawna.
– Czarny? – powtórzył ze zdziwieniem król i nagle wpadł w gniew. – Nie po raz pierwszy mówicie o nim z niechęcią i nawet stało się to przyczyną jego wyjazdu. Co też umyśliła sobie ta dworka? Stupida! To przecież nikt inny, tylko on przywiózł z Wiednia waszą podobiznę.
– Wiem. Ale odmienił się ostatnio. Stał się oschły, nieżyczliwy…
– Nie do wiary! Dobrze. Zbadam sprawę, gdy tylko będzie w Krakowie. A wy, na Boga, uważajcie! – prosił. – Na wszystko. Na potrawy, na wino, nawet ma wodę...
– Uczynię, jak radzicie, ale... Przyznaję, że wolałabym być jedyną panią na Wawelu. Nie słyszeć ciągłe: królowa matka to, królowa wdowa tamto.
Zastanawiał się tylko krótką chwilę.
– Dobrze – rzekł. – Postaram się, aby pilne sprawy odwołały ją na Mazowsze. Czy także Izabelę? Mogłaby wyjechać do Siedmiogrodu.
– Nie, nie! – zaprotestowała Katarzyna. – Tak miła jest, tak od matki różna... Oby została przy mnie jak najdłużej. Dopóki sama zechce.
*
Kiedy wysapawszy się z gniewu Radziwiłł Czarny wrócił po paru tygodniach do Krakowa, został natychmiast zawezwany przed oblicze królewskie. Ucieszył się, ale radość trwała krótko, gdyż August powitał go bardzo chłodno..
– Słyszałem niedawno skargi królowej przeciwko wam, mości książę – rzekł. – W jej stanie wszystko uraża, boli. A podobno wy...
– Miłościwy panie! Ta łoza winna zaszczepiona moją własną ręką w gorycz się dla mnie obraca – odparł zuchwale. – Aż do Wilna doszły mnie wieści, że jej dworka plecie o jakowyś truciznach, o rzucanych przeze mnie czarach i urokach. Czemu nie powie wam prawdy?
– O czym? – zdziwił się król.
– Z jaką misją sekretną przybyły tu obie...
– To znaczy, kto? Nie rozumiem – cedził słowa August. – I rozumieć nie chcę.
– Panie mój! – wybuchnął wielki kanclerz litewski. – Toż małżonka wasza znosi się tajemnie z królem Ferdynandem. Pilnie rzecz badałem. Jej dworka od lat – ajent rakuski!
Król wstał i zbliżył się do Radziwiłła tak, jakby go chciał spoliczkować.
– To potwarz! Dowody?
– Uwierzcie, błagam, i każcie przejmować gońców, aż nadto częstych. Wyjdzie na jaw, że królowa spiskuje przeciw Izabeli. Namawia ją, aby zrzekła się pretensji do Węgier i została w Krakowie. Więcej, żeby syna oddała na wychowanie Habsburgom... do Wiednia.
Słuchał teraz uważnie, namyślał się przez chwilę.
– Królowa pytała mnie kiedyś – starał się sobie przypomnieć – czy może on po mnie dziedziczyć? Może czuje się zagrożona z tej strony? Może woli nie mieć siostrzana na Wawelu w czas rodów?
– Rodów? Na miły Bóg! – krzyknął Radziwiłł. – Czyż miłościwy pan nie widzi, co się święci?
Król odsunął się nieco, ale nie rozchmurzył.
– Nie lubię zagadek. Jaśniej! – nakazał.
– Szykuje się coś okropnego! Zwodzą waszą miłość! Opętać pragną...
– Dosyć! Chcę wiedzieć to, co będziecie musieli za chwilę... odwołać. Odszczekać! – rzucił gniewnie August.
– Nie wiem, czy powinienem... – wahał się kanclerz. – Ale skoro wiedeński dwór boi się, abym nadto nie urósł na Litwie, abym szyków im tam nie psował, powiem. Nie byłem niczego świadom, kiedym wiózł podobiznę waszej przyszłej małżonki. Ale teraz pewność mam: królowa... Boże święty! Toż ona chora jest na tę samą wielką chorobę, co siostra. I... tak samo bezpłodna.
Tak bladym Radziwiłł nie widział króla nigdy.
– Co? Jak śmiesz! Teraz, kiedy świta nadzieja? – rzekł ochrypłym głosem. – Więcej, kiedy nareszcie jest pewność?
– Oszukują was, miłościwy panie – upierał się kanclerz.
– Zabraniam! – krzyknął August. – Przyjaciel, a gorszy od wilka. Zdrajca! Dlaczego? Mów! A pamiętaj: skłamiesz – zapłacisz za to bardzo drogo!
– Przysięgam! Jeżelim kiedyś zwodził czy łgał, to nie dziś – zaklinał się Czarny. – Pewne jest, że urodzić nie może, że jej medyk kłamie Może to guz? Może wodna puchlina? Tego nie wiem. I nie napadam bronię się tylko. Boże mocny! Miłościwy pan musi mi zaufać, uwierzyć!
– Bronisz się ohydną bronią, bo oszczerstwem. Uwierzyć mam w kłamstwo? Nie! I dość tego. Żegnam was, książę.
Tej nocy Radziwiłł Czarny spać nie mógł. Postawił wszystko na jedna kartę: albo uratuje siebie i, być może, w przyszłości niezawisłość Litwy albo straci nie tylko zaufanie króla, ale też mir wśród litewskich wielmożów i ruskich bojarów. Kanclerz kłamcą? Oszczercą? Nie to nie może być, upewniał się przecież w Wiedniu, że obie córki Ferdynanda od dziecka leczone były na wielką chorobę i obie – bezskutecznie. Ciąża Katarzyny? Udana? Ale jak to było możliwe, aby August się na tym nie poznał? Co prawda Radziwiłł wiedział od zaufanego sługi, że od chwili gdy zaczęła grubieć, Kätrin nie wpuszczała króla do sypialni swej pani pod pozorem, że medyk ostrzega przed poronieniem, że Katarzyna powinna przez czas jakiś być wolna od obowiązków małżeńskich. Mogło być i tak, że liczne poronienia Barbary uczyniły Augusta ostrożnym i łatwo uległ naleganiom medyka oraz dworki. Chciał mieć syna pragnął tego tak samo mocno jak królowa Bona, jak małopolscy panowie, z których woli Jagiellonowie zasiedli na tronie krakowskim. Jeśli wiec Habsburżanka urodzi naprawdę, nie ma dla niego, Radziwiłła Czarnego, życia na Litwie ani w Koronie.
Co prawda wiedeński medyk obecny przy porodzie mógłby okazać królowi obce niemowlę, ale co zyskiwałby na tym Ferdynand? Zależało mu przecież na wygaśnięciu rodu, na podsuwaniu Augustowi chorych córek dla uzyskania pewności, że będzie on ostatnim z Jagiellonów. Jeżeli więc ciąża Katarzyny była udana, należało się liczyć wcześniej czy później z rzekomym poronieniem lub urodzeniem martwego dziecka…
Czarny skrzywił się, jakby mu podsunięto ocet zamiast wina, ale jednocześnie zrobiło mu się lżej na sercu. Gra Wiednia była wręcz haniebna, ale w wypadku przedwczesnych rodów, król nie mógłby oskarżać go o potwarz. Będzie się upierał, że obie siostry nie mogły zapewnić ciągłości dynastii. Tak, będzie się przy tym upierał i nikt nie ośmieli się już nazwać go ani oszczercą, ani kłamcą.
Zdrzemnął się wreszcie zmęczony całonocnym rozmyślaniem, ale skoro świt zbudził księcia pokojowiec, pytając, czy zechce mówić ze Stańczykiem, który nalega, aby go wpuścić.
– Stańczyk? – zdziwił się kanclerz. – Dawaj go tu!
Błazen starego króla wszedł powłócząc nogą i na dany znak przysiadł tuż przy łożu Radziwiłła.
– Coś wiesz? – zapytał kanclerz. – Mów, tylko krótko i jasno, bez żadnych błazeństw.
– Wcale mi nie do śmiechu – westchnął trefniś. – Widzę, żem niesłusznie szydził z waszej książęcej mości, tedy przyszedłem do niego pierwszego z nowiną. Może za nią przebaczenie uzyskam.
– Mów albo idź precz! – zniecierpliwił się Czarny.
– Już mówię. Jak wiadomo, ta przeklęta Kätrin z obawy przed zatruciem, odsuwa wszystkie dworki od królowej. Tylko ona, ona jedna zawsze przy niej! Król już od wielu tygodni do małżonki, przez wzgląd na jej stan, nocą nie chodził. Wiem wszystko, tedy wiadomo mi i o tym. A wczoraj nagle wszedł do sypialni nie czekany ani wcześniej nie zapowiedziany. Zjawił się nagle, bardzo późno, przed samą północą. I pono... pono zobaczył, jak Kätrin rozbiera swoją panią, jak rozwiązuje tasiemki, jak królowa stoi już bez poduszki na brzuchu...
– Bez poduszki? – zdumiał się Radziwiłł.
– Tak. Całkiem cienka w pasie. Pokojowiec śpiący pod jej drzwiami usłyszał krzyki dwa. Najpierw króla: "Boże mocny!", a potem jej. Wołała: "Kätrin!", "Kätrin!", tak samo jak ongiś Elżbieta. I tak samo jak tamta na ziemię upadła, rumor czyniąc. Chyba całkiem bezwładna, ale tego już nie widział, słyszał tylko, jak głową tłukła o posadzkę.
– A król? – pytał Czarny, słysząc stukot swego serca.
– Wybiegł od niej, jakby widmo zobaczył. Straszny był, blady i półprzytomny. Trochę później jam próbował podejść pod drzwi jego komnaty. Inni się bali.
– I co?
– Nie do wiary. Alem posłyszał...
– Coś posłyszał?
– Jakby... szloch.
Czarny milczał długo, wreszcie rzeki prawie szeptem:
– Zdawało ci się, Stańczyku...
Stary trefniś podniósł na niego załzawione oczy.
– Wiem – przyznał. – Błazen może słyszeć tylko śmiech królewski. Tylko śmiech. Nic więcej...
Po raz pierwszy Radziwiłł spojrzał na niego ze współczuciem. U jego nóg siedział człowiek pobladły ze wzruszenia, smutny i bardzo nieszczęśliwy...
Wieść o skandalu na zamku, którego zatuszować nie udało się doktorowi Langowi i któremu nie zamierzał zaprzeczać król, dotarła do Jazdowa przez gońca. Mimo niechęci do Katarzyny, Bona z początku nie chciała uwierzyć w to, co się stało na Wawelu, potem zaś wpadła w gniew.
– Nieodrodna córka swojego ojca! – wołała. – Spiskowała przez cały czas przeciwko Izabeli. Bo tego także dowiódł Czarny?
– Tak – przyznał Pappacoda.
– I łudziła króla, że da mu potomka? Choć jest chora i bezpłodna?
– Niestety, tak – westchnął.
– Santa Madonna! Kto więc może się dziwić, że August nie chce więcej widzieć żony? Że żąda unieważnienia ślubów?
Pappacoda przytaknął, ale zaraz potem rzekł:
– Gorzej, że przypominają mu teraz niektórzy, co mówił, gdy domagał się koronacji Barbary: "Zerwać więzy małżeńskie może tylko Bóg".
– Głupiec! – szepnęła bardzo cicho i dorzuciła głośniej: – Po co te wielkie słowa? Wpadł teraz we własne sidła.
– Nuncjusz papieski oświadczył królowi, że to matrimonium jest i będzie ważne.
– Ważne? O Dio! A więc już nigdy nie będę mogła rzec: dokonało się, umrę spokojna, bo znam jego następców. Synowie Augusta? Królewicze? Gdzie są? Nie ma ich i nie będzie. Jakieś przekleństwo ciąży nad nami! Perché? A ja, szalona, liczyłam dni do urodzin wnuka...
– Król czeka teraz na decyzję ojca świętego. Może mieć w tej sprawie inne zdanie niż nuncjusz.
– I ty w to wierzysz? – zdziwiła się. – Bo ja nie. Pamiętam, jak w sprawie dyspensy zabiegali w Rzymie Habsburgowie. Teraz także nie omieszkają stanąć w obronie Katarzyny i ważności jej małżeństwa.
– Niestety, było consumatum – przerwał długie milczenie Pappacoda. – Papież może wydać wyrok nie po myśli najjaśniejszego pana.
– Madonna santa! Choć jego żona popełniła oszustwo?
– Można zawsze upierać się przy tym, że uczyniła tak dla utrzymania przy sobie małżonka. I że następna ciąża będzie już prawdziwa, nie udana.
– Następna? – zdziwiła się królowa. – Nie wierzę w żadną następną, tak samo jak August. Te Habsburżanki były chore od lat... Jak dziwne, że nie sprawdził tego Maciejowski, że i mnie samej ta myśl dopiero teraz przyszła do głowy. Czy... czy Katarzyna miała dzieci z księciem Mantui? Jeżeli tak, co się z nimi stało? A jeżeli nie...
– Było to małżeństwo tak krótkotrwałe... – wtrącił się Italczyk.
– Nie oduczyłeś się mówić głupstw! – krzyknęła. – Izabela urodziła mężowi następcę węgierskiego tronu, choć Zapolya zmarł niedługo po ślubie. A ta... Ta chora Austriaczka nigdy nie urodziła syna. Nigdy!
– Miłościwa pani mogłaby interweniować w sprawie unieważnienia tego małżeństwa... – sugerował ostrożnie.
– Si. Mogłabym. Si! I zrobię to. Mam dosyć przyglądania się zagładzie dynastii. Basta! Basta! Wyjeżdżamy do Italii. Najpierw Rzym, potem Bari.
Patrzył na nią wstrząśnięty, nie mogąc uwierzyć.
– Wyjeżdżamy z Warszawy? Na zawsze? – pytał bez tchu.
Jednakże ona ochłodła już, wybuch gniewu minął.
– Nie wiem. Nic już nie wiem – rzekła po chwili. – Ale że na jakiś. czas – to pewne. Przedtem muszę widzieć się z królem. I to presto! Dziś jeszcze wyjedzie do niego goniec i pójdą listy do Izabeli. Także pisma do Bari i bankierów w Neapolu. Czego nie można dokonać perswazją, może da się uzyskać płacąc złotem?
– Niewątpliwie, miłościwa pani – przyznał.
Nigdy nie lubiła czekać, nigdy nie czekała na nic. Wyruszyła tedy w drogę natychmiast, gdy tylko spakowano kufry i przygotowano kolasy podróżne. Tym razem zostawiała wszystkie trzy córki w Jazdowie i poza Mariną oraz Pappacoda nie zabrała ze sobą nikogo. Wyjątek stanowiła karlica Dosia, ale ta towarzyszyła jej zawsze i wszędzie.
Posłaniec, który przybył do Krakowa o dwa dni wcześniej, dowiedział się od dworzan, że król raz jeden rozmawiał po tamtej tragicznej nocy z młodą królową i, że było to coś w rodzaju oficjalnej audiencji czy też oficjalnej odprawy. Znano już i omawiano przebieg owego spotkania, podczas którego Zygmunt August okazał się nieugięty.
Nie patrząc na stojącą przed nim Katarzynę, mówił wpatrzony w okno:
– Wszystkie wasze życzenia zostały już spełnione: zostajecie teraz na Wawelu sami. Królowa wdowa w Warszawie, ja z siostrą Izabelą lada dzień wyjadę do Niepołomic.
– Na długo? – spytała.
– Na bardzo długo – odparł nie odwracając głowy.
– Cesarz, mój stryj, i dwór wiedeński potrafią ująć się za tą krzywdą... – próbowała jeszcze ostatniej broni w nierównej walce.
– Krzywdą? – zdumiał się. – Czyją? Na miły Bóg! To wy, wy wyrządziliście krzywdę największą, jaką można wyrządzić monarsze: pozbawiliście go wiary w trwałość dynastii. A nadto to poniżające was oszustwo! Te pisma tajemnicze słane przez Langa, ta sieć intryg, którą oplatano Izabelę i jej syna? Tego nie dosyć? Nie boję się żadnych gróźb! I żądam, domagam się waszej zgody na unieważnienie małżeństwa.
– A jeżeli jej nie dam?
– Będziecie musieli opuścić Wawel i wracać do ojca. Nie będę przebywał z wami pod jednym dachem.
– To wasze ostatnie słowo? – spytała po chwili.
– Ostatnie! Jak i to widzenie się nasze.
A ponieważ stała, nie ruszając się z miejsca, skinął jej lekko głową i pierwszy opuścił komnatę.
Nie wyjechał jednak dostatecznie szybko, aby uniknąć spotkania z królową matką, która zaraz po przybyciu na Wawel prosiła go o rozmowę. Westchnął ciężko, gdy Lasota powiadomił go o tym życzeniu dostojnego gościa.
– Myślałem, zabiję czas i rozerwę myśli, polując – rzekł. – A tymczasem... To spotkanie będzie jeszcze bardziej trudne niż tamto. Ale powiedz, że czekam. Że proszę...
Powitała go serdeczniej niż zwykle, ale że weszła postukując laską, bardziej ociężała niż gdy widzieli się ostatnim razem, nie mógł powstrzymać się od uwagi:
– Dolega wam coś, miłościwa pani?
– Nogę skręciłam w podróży. Przykra była i w wypadki bogata.
Moją karliczkę Dosię na jednym z postojów wywrócił koń i tak pokaleczył, że medyk nie czyni żadnej nadziei na jej wyzdrowienie. Zostawiłam ją w klasztorze pod opieką zakonnic, ale nie wiem, czy w powrotnej drodze nie wypadnie wstąpić na jej grób...
Milczał, nie znosił bowiem wścibskiej karlicy, a urazić matki nie chciał. Zresztą i ona zaraz potem zaczęła mówić o celu swej podróży.
– Przybyłam tym razem nie po to, aby rozprawiać o Koronie i Litwie czy też o reformie włócznej oraz stadninach. Tym razem – nie. Chcę wiedzieć, co zamyślasz uczynić w swojej sprawie. I w mojej.
– Moja sprawa? – zdziwił się. – Mój Boże! Gorzka i wielce żałosna. Przyznaję... Gotów byłbym wziąć za żonę nawet żebraczkę, byle mi dała syna. Od dawna nie wiem już, co to sen. Zadręczam się w nocy i w dzień myślą o bezpłodnym zejściu z tego świata. O końcu Jagiellonów.
Patrzyła na niego z nie udanym współczuciem.
– Pytałeś lekarzy? Może Katarzynę leczyć trzeba? Może... ozdrowieje?
Skrzywił się pełen odrazy.
– Nie dotknąłbym jej więcej! Padła jak tamta, całkiem sztywna. Oczy w słup, piana na ustach... Nie, nie! Zapomnieć! Zapomnieć! Być od niej jak najdalej... Gorzej, że przyszła wczoraj wiadomość z Rzymu. Ojciec święty nie chce zgodzić się na unieważnienie małżeństwa.
– A? Papież uznał, że musi odmówić? Nie bez namowy Habsburgów. Santa Madonna! Jakże ich raduje twoja bezpłodność! Jak przydatna choroba Katarzyny! Zawsze marzyli o rządach na Wawelu. Nawet młodego Zapolyę, że zrodzony z Jagiellonki, chcieli odebrać Izabeli i usunąć z Krakowa. Boję się. Słyszysz? Pierwszy raz w życiu boję się. Że już na zawsze zostaniesz z żoną, a bezżenny. Poślubiony niewieście, a bezdzietny. Istne dziwowisko w oczach całego świata!
Skulił się, jakby dosięgnął go cios mieczem.
– Okrutne słowa – rzekł bardzo cicho. – Nawet w takiej chwili nie macie dla mnie współczucia? I ani odrobiny serca?
– A więc tak, mam! – zaczęła mówić gwałtownie i szybko. – Po raz pierwszy w życiu płakałam w Niepołomicach, kiedy przez lekkomyślność, przez nieostrożność zabiłam Olbrachta. Ale po raz drugi płakałam niedawno z twojego powodu, z żałości, żeś został oszukany. Żeś brał trzykrotnie w ramiona chore i bezpłodne... Żeś tak pragnął zwykłego, ludzkiego szczęścia, a tak bardzo byłeś nieszczęśliwy. Bóg widzi: płakałam nad tobą! Nad największą i jedyną miłością mojego życia – mojego nieudanego życia.
Przyznał nie bez zazdrości i goryczy:
– Było trudne, tak. Ale bujne, jaskrawe, prawdziwe...
– O si! – zadrwiła. – Chciałam być kochana jak i ty. Pragnęłam być wielbiona przez wszystkich, a wzbudzałam tylko nienawiść. Perché? Chciałam wzbogacić i naprawić to królestwo, a dostrzegano jedynie chciwość, zaborczość i żądzę władzy. Radziłam niedołężnemu starcowi...
– Nie tylko... niedołężnemu – zauważył.
– Bene – zgodziła się. – Także, gdy król był jeszcze w pełni sił...
– I nie tylko jemu – dorzucił.
– Si. A więc i senatorom, i szlachcie. E allora? Radziłam, patrząc daleko w przyszłość, ale w tym dziwacznym państwie przewidywania nie zdały się na nic! Zawsze dla was było ważniejsze bezpieczeństwo i wygoda na teraz, na dziś. Intrygi królowej Bony? Santa Madonna! Czy nie zabawne wobec intryg i oszczerstw wiedeńskiego dworu? Albo matactw księcia Radziwiłła? Och, wy wszyscy i ten wasz smok wawelski byliście zawsze silniejsi ode mnie. Co teraz znaczy smok Sforzów? Niente! Niente! Choć pono straszył przez tyle lat! Prawda, jeszcze i to. Jad smoczy... Nawet ty kazałaś w obawie przede mną zamykać na klucz wino, wodę. Naprawdę bałeś się otrucia? Caro mio! To wymysł Habsburgów. Byłam tak nieostrożna, że stanęłam im na drodze do krakowskiego tronu. Myślałam także inaczej niż twój ojciec, inaczej niż Tarnowski. Czy to znaczy źle? Nie wiem. Ale w tym kraju, któremu życzyłam jak najlepiej, nie zostaje po mnie tyle, ile chciałam. Zdobyłam, trudząc się niemało, wiele złota, tak, ale żadnych przyjaciół. Nie słyszę ani pochwał, ani słów zachęty, zrozumienia... Teraz chciałam użyć swoich wpływów w sprawie unieważnienia twojego ostatniego małżeństwa. I także ubiegł mnie król rzymski. Dlatego mówię wreszcie: basta! Mam dosyć zawodów, goryczy. Chcę odmiany! Innych ludzi, życzliwego nieba. Muszę, jak pisałam w liście, żeby wyzdrowieć na duszy, na ciele, pojechać do Bari. I to presto!
– Że musicie – staram się zrozumieć, ale nie na tych warunkach, jakie były wymienione w liście.
Zdziwiła się, wyglądała na zaskoczoną.
– To znaczy?
– Bez wywiezienia aktów nadania ojca, złota z waszego skarbca i sum posagowych.
Zacisnęła palce na srebrnej gałce laski, jej twarz pokryła się czerwienią.
– To tak? Mam jechać jako nędzarka? Żebraczka? Ja, polska królowa? A jeżeli pojadę i wywiozę wszystko, co zechcę?
– Nie dam na to zgody – odparł bez namysłu.
Wstała. Potężna, odziana we wspaniałe szaty, wciąż jeszcze budząca lęk. Mówiła już teraz po dawnemu głośno, rozkazująco:
– Jak widzę, na Wawelu nie zmieniło się nic! Dawniej słyszałam często "nie" od Zygmunta, teraz tak samo odpowiada August. Tedy nie pojadę do Italii, mój synu?
– Powiedziałem: nie.
– A ja mówię: si! – krzyczała już. – Certamente si! Pojadę!
A ponieważ wstał również, choć milczał, zaczęła iść ku drzwiom, stukając mocno laską. Ale widać nie dlatego, że opuszczały ją siły, bo przystanęła na chwilę w progu, odwróciła się i rzuciła mu prosto w twarz:
– Zapamiętaj to sobie: pojadę!
Wyjechała z Krakowa na Mazowsze już następnego dnia i zatrzymywała się na wszystkich postojach krótko, poza tym jednym, w klasztorze, gdzie poszła pieszo na grób Dosi i płakała nad jej mogiłą, co zdumiało Pappacodę, który widział łzy w oczach królowej tylko na pogrzebach Alifia, Krzyckiego i biskupa Gamrata. Ale tamci byli jej doradcami, dwaj ostatni członkami triumwiratu, ta zaś karliczka służyła ostatnio za poduszkę do grzania stóp w zimnym zamku jazdowskim. Czyżby więc ceniła wierność i ślepe oddanie swojej osobie bardziej niż miłość, podziw dworaków, okrzyki tłumów?
Podszedł do Mariny, chcąc ostrzec dworkę.
– Uważajcie, żeby nie przywiązała się teraz tak do Zuzanny, jak do nieodstępnej Dosi.
Spojrzała na niego z odrobiną pogardy.
– Za kogo mnie macie? Oczy mam tak samo do patrzenia, jak i wy. Płakała dzisiaj. Może dlatego, że wzburzyła ją odmowa króla? Ale przysięgam, że nie będzie miała łez w oczach przy rozstaniu z Zuzanną.
– Myszkowska już wie, że nie pojedzie do Italii? – zapytał.
– Nie. Ale dowie się, kiedy obmyślę powód, żeby ją oddalić. Uważajcie. Ktoś idzie za nami...
Przyśpieszyli kroku i wyszli za furtę cmentarza na czele orszaku królowej, tuż za nią.
Zaraz po powrocie do Warszawy Bona kazała zawieźć się do miasta, a potem długo w noc sprawdzała z panem Chwalczewskim rachunki, czytała podania i prośby swoich poddanych. Oboje Italczycy, którzy znali ją tak dobrze, że wyczuwali każdą zmianę w nastrojach, wpadli w popłoch. Wyglądało na to, że żal jej rozpoczętych prac, bogacącego się dzięki niej miasta, żal pięknego widoku ze wschodnich okien na szeroko rozlaną Wisłę. Ceniła wdzięczność, a Warszawa miała za co być wdzięczna swojej ducissae Masoviae. W Krakowie dzięki niej kształciło się już przeszło stu trzydziestu synów rzemieślników i mieszczan. Ostatnio postawiono folusz do spilśniania zgrzebnej wełny nad rzeką Dmą. Pożar? Od dwóch lat miasto wciąż jeszcze drewniane, stłoczone na niewielkiej przestrzeni między murami, nie paliło się ani razu, mimo że ogień zniszczył poszczególne domy.
Zainteresowała się też znowu losem córek. Zajęta sprawami politycznymi, zarządem dóbr i pomiarą włóczną nigdy nie miała dla nich dosyć wolnego czasu. Teraz zaczęła częściej spraszać gości, pisywać listy do swej pasierbicy Jadwigi, aby wśród obcych książąt i królów wymieniła tych, którzy nadadzą się na małżonków.
Dopiero jednak rok pięćdziesiąty piąty przyniósł pomyślną wiadomość: książę Brunświku Henryk prosił o rękę królewny Zofii.
– Nie pytam, czy powiesz "tak" – tłumaczyła Bona najstarszej z trzech niezamężnych córek – bo trudno rzec "nie" mając przeszło trzydzieści lat.
– Mówią o nim Henryk Młodszy – zauważyła królewna. – Czy nie wydam mu się zbyt stara?
– Młodszy, bo jego ojciec był także Henryk. Ale ten twój już chyba sześćdziesiątki dobiega. Musicie się śpieszyć oboje, jeżeli...
– Jeżeli...? – powtórzyła Zofia.
– ... na tronie brunświckim ma zasiąść książę z tejże dynastii. Milczały chwilę obie i nagle Zofia, co nie zdarzało się dotychczas nigdy, przypadła do kolan matki.
– Musi być właśnie ten? Żaden naprawdę młodszy nie mógłby zostać moim mężem?
Królowa musnęła dłonią czoło, a potem policzek córki.
– Między twoim ojcem a mną było ćwierć wieku różnicy. A może i nawet więcej? – Jej głos był łagodny, cichszy niż zawsze. – I przez pierwsze lata, rodząc mu sześcioro dzieci, nie mogłam skarżyć się jako niewiasta na podeszły wiek małżonka. Może i ty znajdziesz szczęście z owym niemłodym już Henrykiem Młodszym i dasz mu syna?
– Gdybym mogła wybierać... – szepnęła królewna.
Głos Bony brzmiał już szorstko.
– Ale nie możesz. Król godzi się na to małżeństwo i damy ci tyle tysięcy złotych posagu, ile masz lat. A także, jak kiedyś Jadwidze, kilkanaście koni z mojej stadniny. Uśmiechnij się.
– Nie mogę... – wyszeptała Zofia.
– Tedy gotuj się do drogi.
– Już?
– Do drogi ze mną. Jadę sprawować sądy do Łomży. W drodze będzie czas i na długie rozmowy, i rady, które przydadzą się przyszłej księżnej brunświckiej.
– Ale czy...?
– Co jeszcze? – przerwała już ostro.
– Czy będę mogła jako swoją dworkę zabrać Zuzannę?
– Myszkowską? – zdziwiła się królowa. – Jest starsza od ciebie, a masz przy sobie panny młode i od niej ładniejsze.
– Tak, ale Marina twierdzi, że tamta przydałaby się bardziej w Brunświku niż w Warszawie. Zna język obcy...
– Tak powiedziała Marina? – powtórzyła ze zdumieniem Bona.
– Nie powinnam była tego powtarzać? – przeraziła się Zofia.
– To nie to. Nie to! Muszę wiedzieć o wszystkim, co dzieje się na moim dworze. Benissimo, Pomyślę i o tym, ażebyś pojechała do Brunświku z kimś, kto będzie twoją ostoją, podporą...
Tego samego wieczoru, wstając z klęcznika, spytała nagle Mariny.
– Nie lubisz Zuzanny? Dlaczego?
Dworka zmieszała się, przez chwilę zbierała myśli, wreszcie przyznała:
– Nie jestem jej pewna...
– Czyżby doktor Lang miał na Wawelu swojego agenta w osobie Zuzanny? – szydziła. – Wierzysz w to? Bo ja nie wierzę. Dlaczego milczysz? Przyznaj się. Jesteś zazdrosna o każdą dworkę, która potrafi ciebie zastąpić?
Ale Marina wybuchnęła żałosną skargą. Jest tyle lat przy córce principessy. Czuje się niemal jej piastunką, a po śmierci karlicy Dosi towarzyszką stałą i wierną. Czy można się dziwić, że gniewa ją przypochlebianie się Zuzanny, że gorliwość w służbie wydaje się nieszczera, może nawet podejrzana? Doktor Lang... A więc tak. Rozmawiał częściej z Myszkowską niż z innymi może dlatego, że ta panna dobrze zna język niemiecki? Właśnie to nasunęło jej myśl, że królewnie Zofii mogłaby służyć za tłumacza. Jak kiedyś Anna samej królowej po jej przyjeździe na Wawel...
Królowa słuchała, nie przerywając tych wyznań ani słowem, ani częstym u niej pomrukiem: "stulta". Widocznie tym razem nie uznała Mariny za głupią, chociaż przyglądała się jej uważniej niż zwykle. Ale przy wzmiance o Annie zmarszczyła brwi.
– Starczy! – rzekła. – Zuzanna do żony Ostoi całkiem niepodobna, ale może przydać się na brunświckim dworze. Będzie tam moim okiem i uchem. A teraz... Teraz idź i każ przygotować wszystko na wyjazd nasz i Zofii do Łomży.
– Którą z dworek przydzielić mam królewnie? – spytała, już wychodząc, Marina.
– Właśnie Zuzannę. Ciekawam, czy dogodzi nowej pani? I czy tamta zechce zaliczyć ją do swojego ślubnego orszaku?
W Płocku i Wyszogrodzie bywała dwa razy do roku, zatrzymując się w zamkach dawnych książąt mazowieckich, ale Łomża gościła częściej księżnę Mazowsza. Może dlatego, że tam właśnie któryś z witających ją szlachciców powiedział to, czego domyślała się tylko: po inkorporacji Mazowsza do Korony przez Zygmunta Starego niezależna dzielnica uznała się za skrzywdzoną, pomniejszoną w swym znaczeniu. I dopiero ona, królowa Bona, jak dawni książęta z rodu Piastów, przywróciła nie tylko świetność, ale jakby odrębność temu księstwu. Wprawdzie wielkie dobra na Mazowszu należały zawsze do skarbu i Kościoła, ale liczna tu szlachta drobna i zaściankowa poczuła nad sobą znowu opiekę Warszawy, a nie Krakowa.
Kiedy dojeżdżały z Zofią do miasta, królowa kazała przystanąć i spytać pastuszka pasącego krowę w przydrożnym rowie, gdzie może zatrzymać się poczet możnego pana w tym mieście? Chłopak namyślał się chwilę, przyglądał się ciekawie dużemu orszakowi towarzyszącemu podróżnej kolasie, a wreszcie rzekł, że może burgrabia zechce wpuścić jaśnie wielmożnych do zamku królowej Bony?
Powiedział waśnie tak, nie inaczej i, gdy kolebka ruszyła w dalszą drogę, królowa zwróciła ku Zofii uśmiechniętą twarz.
– Słyszałaś? Tak nazywają wiele zamków zbudowanych przeze mnie, ale ten odnowiłam tylko, uczyniłam ozdobą grodu. I mówiąc o nim, nie wspominają o Piastach. Tu panią i władczynią jest Bona, królowa z rodu Jagiellonów.
Zofia nie widziała jej od dawna tak pogodną, tak pewną siebie. A gdy następnego dnia stanęły obie w otwartym oknie, przyglądając się ładownym statkom i łodziom płynącym Narwią, Bona stwierdziła nie bez dumy:
– Kiedym otrzymała od małżonka Mazowsze, wymogłam na nim zwolnienie kupców warszawskich od ceł, myt i opłat mostowych. August te przywileje musiał potwierdzić. I płyną Wisłą szlacheckie oraz kupieckie tratwy i statki ze zbożem, drzewem czy ze śledziami, a z samej Łomży Narwią z bydłem, rybami, woskiem i miodem. Wzbogaciły się od siedmiu lat oba miasta, które sobie upodobałam. Możesz i ty w Brunświku uczynić wiele, jeżeli potrafisz być księżną mądrą, zapobiegliwą i dbającą tyleż o dobro własne, co poddanych.
– Ja tak rządzić się nie umiem – westchnęła królewna.
– Tedy ucz się. Na przyszły rok będziesz już daleko stąd i tylko moje listy doradzą coś w chwilach trudnych. Ale teraz nie myśl o niczym. Patrz, jak czysta, jak niebieska jest rzeka Narew. Jak sprawnie płyną po niej do Wisły, a dalej do Gdańska szkuty, komięgi, dubasy...
– Miłościwa pani zna wszystkie te statki z nazwy? – zdziwiła się Zofia.
– Certo. Kto rządzi, musi wiedzieć, kim są jego podwładni, a kto skarb złotem napełnia, winien znać z nazwy i to, co zysk przynosi, i tych, co wożą albo spławiają dobra wszelakie za dukaty...
Stały jeszcze długo, patrząc na liczne statki i barki ciągnące z nurtem na północ. Szkuty oraz dubasy były po wręby napełnione zbożem, tratwy z płasko łączonych bali dźwigały skrzynie z towarem. Na wszystkich tych szkutach, komięgach i łodziach kręcili się ludzie rzeczni, a przejeżdżające pod zamkiem załogi witały go flisacką pieśnią. Do okna, w którym stała Zofia, dolatywały tylko poszczególne słowa i strzępy strofek, ale jedno zdanie powtarzało się tak często, że zdołała je zapamiętać:
"Nie ma jak na flisie..."
– "Flis" – powiedziała zwracając ku matce roześmiane oczy. – Urodziłam się nad Wisłą, mieszkam w Jazdowie już od lat, a pierwszy raz usłyszałam tutaj to słowo.
– My zaś obie, kto wie, czy nie po raz ostatni – westchnęła królowa. – Tedy patrz. Widzisz tam, daleko, Puszczę Łomżyńską, w której polowałam jeszcze niedawno, przed ślubem Augusta z Katarzyną. A bliżej zamku Narew... Nie płynęłam po niej sama nigdy, ale uczyniłam ludnym gościńcem, rzeką spławną jak Wisła. Tak. To właśnie, na co nie ma nazwy w mowie italskiej, zowie się tutaj krótko i po prostu: flis...
Wracały inną drogą, wzdłuż Narwi, aby potem przeciąć ją i po ciężkich trudach dotrzeć do Ciechanowa. Zofia przestała pytać, po co, kiedy za niskimi zabudowaniami miasteczka przecięły nagle niebo dwie potężne, okrągłe baszty twierdzy. Wysokie mury, tworzące kwadrat, dobrze strzegły mieszkalnych pomieszczeń warownego zamku, a olbrzymi podwórzec mógł pomieścić niemało zbrojnych hufców.
Bona podprowadziła córkę ku jednej z wież, na której bielał obok orła smok Sforzów. Uśmiechnęła się, widząc jej zdumienie.
– To zamek książąt mazowieckich. Zastałam tu suchą fosę, wyrwy w murach, zwalone blanki i komnaty książęce w ruinie.
– Miłościwa pani odbudowała to wszystko?
– Po wielu latach, si. Jak przedtem zamek Jagiełły w Sanoku. I teraz będzie tu, na mazowieckiej równinie, taka sama twierdza nie do zdobycia jak Krzemieniec, jak Bar.
– Prawda to – spytała nieśmiało Zofia – że w Krzemieńcu, jako że stoi na wysokiej górze, zwanej już waszym imieniem, kazaliście doprowadzić wodę do zamku drewnianymi rurami?
Roześmiała się, potwierdziła.
– Kazałam tak uczynić, ale nie wierzyłam sama, że Chwalczewski i to potrafi. A on nie tylko naprawił wszystkie baszty, zrobił ze starego zameczku fortalicję, ale też doprowadził wodę i zmusił ją, by płynęła na sam szczyt góry. Ach, ta woda! Potrzebna i podczas oblężenia, i w czasie pokoju. Dlatego w Sanoku kazałam szukać jej poza zamkiem, dla podgrodzia, dla ludzi. I jest. Czysta, źródlana i tak smakowita, że nie trzeba już schodzić z wiadrami w dół, do Sanu. A miasteczko... Ono ma teraz także smoka w herbie.
– Czy mogę, miłościwa pani, zapytać o coś, o czym gadali na Wawelu?
Zdziwiła się, zmarszczyła brwi.
– Gadali o studni na górskim stoku?
– Nie... To jest tak – zmieszała się Zofia. – Mówili, że studnia jest na pół drogi między waszym zamkiem a... pana Kmity. I że on...
Dostrzegła znajomy błysk w oczach matki i zamilkła, ale tamta spytała:
– Cóż... on? Nie żyje już od dwóch lat.
– Tak, ale budował się zawsze w pobliżu waszych zamków. Tyle, że ów na sanockim wzgórzu jest pono wielgachny, widny z daleka.
Czekała długo na odpowiedź, a ta, którą otrzymała, była raczej ostrzeżeniem niż wyznaniem.
– Kiedy będziesz księżną Brunświku, znajdzie się niejeden z baronów czy dworzan, który rozmiłuje się w tobie. Na komnatach mogą zacząć o tym szeptać. To ludzka rzecz. Ale twoją rzeczą będzie nigdy, choćby tamten wydawał się tobie milszy od starego małżonka, nie dać poznać, że tak jest. Niech kocha, miłowanie nie grzech. Kochać władcę winien każdy poddany.
– A jeśli...
– Nie może być żadnego "jeśli". Powtarzaj za mną, w obliczu tego orła i smoka: Nigdy nie zapomnę o tym, żem poślubiona Henrykowi z Brunświku. I że płynie we mnie krew królów Polski, Aragonii, Neapolu i władców Mediolanu.
Zofia podniosła spuszczone oczy i po raz pierwszy w ciągu długiej podróży ujrzała twarz matki surową, usta bez uśmiechu zadowolenia i dumy, jakby zacięte w uporze. Dotknęła palcami herbowej tarczy Sforzów i wyszeptała, czując skurcz gardła:
– Zapamiętam.
Królowa podeszła zupełnie blisko. Nalegała:
– Mówisz, ale nie słyszę. Powtórz.
– Zapamiętam.
Chwilę milczały obie, po czym Bona odwróciła się i zaczęła iść powoli, jakby z trudem, przez wielki podwórzec. Przystanęła na jego środku wpatrzona w ubitą ziemię. Zobaczyła nagle siebie samą stojącą trzydzieści kilka lat temu w Bari przed Izabelą Aragońską i odpowiadającą matce na wszystkie jej zlecenia tym samym, nic nie znaczącym słowem:
"Zapamiętam".
*
Posłowie Henryka Młodszego zjechali najpierw do Wilna, gdzie pertraktowali z Zygmuntem Augustem o wysokości posagu i liczbie dworzan przyszłej księżnej Brunświku, po czym odbyć się miał ślub per procura na Mazowszu, w Warszawie. Odwieźć królewnę podjął się biskup kujawski Jan Drohojowski. Starszą nad dworkami została Zuzanna Myszkowska. I to ona jedna – ku zdziwieniu królowej – żegnając swoją panią, rzekła ze łzami w oczach:
– Byłam szczęśliwsza tu, na Mazowszu, niż w Krakowie. I dobrze wiem, ile Jazdów i Warszawa zawdzięczają miłościwej pani. Szkoda, że nie mogę zostać tutaj...
– Szkoda – powtórzyła jeszcze ciszej królowa. – Ale jak marniały winnice na tej ziemi, jak wino z nich było cierpkie, tak cierpkie jest moje życie tutaj, w Jazdowie, bez dawnych przyjaciół i dworzan. Dla ciebie zaś lepiej, że rozejrzysz się po świecie, może zasmakujesz słodyczy w owym pięknym rzekomo Brunświku? A przy tym... Będę słała do was gońców. Napiszesz mi prawdę, którą zechce może zataić królewna Zofia: czy jest szczęśliwa? Czy ów Henryk nie okazał się zniedołężniałym, do niczego niezdatnym małżonkiem? Bo chciałabym, aby choć jedno z moich dzieci najstarszych było szczęśliwe...
Na skromne uroczystości ślubne zjechało do Warszawy owych dwoje pierwszych nieszczęśliwych. Z synem próbowała omawiać małżeństwo Katarzyny lub Anny z owdowiałym królem szwedzkim, ale August odłożył sprawę na później, "do jutra" – jak zgryźliwie orzekła królowa. Izabela natomiast zjechała z gorącą prośbą o poparcie u Ferdynanda: chciała razem z Janem Zygmuntem wracać po ślubie siostry do Siedmiogrodu. Jednakże przedstawiciele Wiednia, przybyli do Warszawy, nie widzieli możliwości ani jej powrotu na Węgry, ani wypłacenia obiecanych niegdyś sum.
Z tych wszystkich powodów zaślubiny nie były ani wesołe, ani nawet huczne, ponieważ Bona zaraz po przywitaniu króla powtórzyła swoją groźbę wyjazdu do Italii, wbrew jego zakazom.
Zniechęceni do siebie nawzajem rozstali się wkrótce po to tylko, aby spierać się dalej ustami posłów słanych do Krakowa przez Bonę dzień po dniu. Jeden z nich zawiózł nawet tak ostre w tonie pismo, że Zygmunt August zaprosił do siebie na naradę krakowskiego biskupa. Zebrzydowski tego samego dnia stawił się w komnatach królewskich na Wawelu i usłyszał, stojąc jeszcze w progu, gniewny okrzyk Augusta.
– Nadszedł nowy list z Warszawy! Królowa matka upiera się przy zamiarze wyjazdu do Bari.
– A? I miłościwy pan da zgodę na podróż do Italii?
– Nie. Ale wiadomo: królowa nie ustępuje nigdy.
– Znane są przynajmniej powody tej upartej decyzji? – pytał biskup.
– Chyba tak. Chce utwierdzić się na księstwie Bari. Ponadto rozrządzić tymi sumami, które już przedtem wysłała do Neapolu. A wreszcie – wywieźć swój posag. Ponadto... Wam to tylko mówię. Kiedym ją widział po utracie nadziei na ojcostwo, rzekła mi, że nie może patrzeć dłużej na to, co od losu cierpię. Aż tak mnie kocha!
– To jednak matka – mruknął Zebrzydowski.
– Och! Której miłość same nieszczęścia przynosi. Jej ulubieńcy – mówił z goryczą król – tak młodo zmarli: Alifio, Gamrat, Krzycki. A ostatnio krajczy Radziwiłł i Kmita, choć jeszcze krzepki. Wiśnicz pusty, ale i Wawel także pusty! Proszę! Rozejrzyjcie się wkoło. Tylko jej nieprzyjacioły zostały na placu: w Wiedniu król rzymski Ferdynandus, książę Albrecht, a także oba Radziwiłły – Czarny i Rudy. Smok Sforzów, zaiste, pożera najbliższych, nawet rodzone dzieci.
– Kochała was. Może źle, ale gorąco – próbował łagodzić biskup.
Ale August podniecał się coraz bardziej:
– Niedobra to miłość, która niszczy i zubaża. Na miły Bóg! Widzicie przecież sami. Chce jechać, ale także pozbawić mnie wszystkiego. Potrzebne naszemu skarbowi – wciąż pustemu – dukaty na wojsko zaciężne, na Gdańsk, na budowę okrętów. I oto wyjeżdża uwożąc swój skarbiec. Kto wie, chce może dowieść, że bez niej kraj zginie? Może lęka się, że... zerwą się związki z Rzymem? Bo jeśli papież nie unieważni tych ohydnych ślubów, zostanie mi tylko jedno: jawny grzech. Czwarte małżeństwo zawarte w byle jakim luterskim zborze.
– Na miły Bóg! – krzyknął biskup.
– I to nie wy, nie wy, błogosławić będziecie polskiemu królowi, jeno jakiś minister protestancki! A może inny dostojnik, jeśli idąc za przykładem Henryka Ósmego ogłoszę się głową narodowego kościoła?
Ona to wie. Dlatego woli wyjechać, nie przykładać do tego ręki i patrzeć z daleka, jak walczę o przyszłość, o to, abym nie był z Jagiellonów – ostatni...
Zebrzydowski otarł chustką zwilgotniałe czoło.
– Mówiono mi, że naprawdę słabuje. Że wyjeżdża zniechęcona, rozżalona wielce...
– I gniewna – dorzucił. – Chce postawić na swoim: zubożyć mnie i kraj cały. Wywieźć wszystko, co zgromadziła w Jazdowie. Nie mam już sił do walki. Dlatego proszę, jedźcie wy, księże biskupie.
– Ja? Dokąd?
– Do Warszawy. Byłem tam, alem nic nie uzyskał. Przemówcie do niej wy, biskup krakowski, jako do polskiej królowej. Była nią tak długo... Teraz, kiedy oczy wszystkich dworów na nas są zwrócone, wyjeżdżać nie może, nie powinna! Jeśli słabuje... I w Polszcze są lecznicze wody, zioła. Medyków także starczy.
– Mam prosić, żeby została? – zdziwił się Zebrzydowski.
– Na Mazowszu – padła szybka odpowiedź.
– A jeśli... Jeśli zechce wrócić na Wawel?
– Nie! Nie! Nie! – krzyczał już August.
Biskup długo milczał, wreszcie rzekł:
– Zadanie wielce trudne. Ale, istotnie, próbować warto. Tedy cóż... Spróbuję.
Wyjechał natychmiast, ale gdy wszedł do jazdowskiego zamku, dostrzegł, że przygotowania do wyjazdu były już zaczęte: ze ścian zdjęto wszystkie opony, cenne makaty i tylko kobierce leżały jeszcze na posadzkach.
Królowa przyjęła biskupa uprzejmie, ale chłodno, i od razu poskarżyła się na syna: odmawia matce prawa do wyjazdu w rodzinne strony, do wygrzania w słońcu południa starych już kości.
Zebrzydowski starał się tłumaczyć, że warunki stawiane przez nią w listach są nie do przyjęcia, ale gdy upierała się przy swoim, rzekł:
– Na miły Bóg! I król, i wszyscy jego poddani wiedzą dobrze, że jeszcze nigdy żadna królowa z rodu Jagiellonów nie wyjeżdżała z Polski po śmierci małżonka. Wszystkie w Krakowie pomarły i tam pochowane zostały.
Stuknęła laską, z którą nie rozstawała się nigdy w zimne i śnieżne dni.
– Och! – rzekła. – Mnie jeszcze do trumny nie spieszno. Po prostu: przepłukać chcę gardło po goryczy, którą mnie w tym kraju napojono. Chore gardło. Ale na pochówek? Kto wie, może zdążę wrócić? I to do Krakowa?
Biskupowi brakło już argumentów, ale nie ustępował.
– Miłościwa pani! Nie może to być, aby królowa wdowa tak nagle ze swego kraju wyjeżdżała! Mówić zaczną na świecie, że Polacy jej "szanować nie umieli, że z nami wytrwać nie mogła. A przy tym... Jakie straty poniesie skarb koronny!
Zmrużyła oczy i uśmiech wykrzywił jej wargi.
– Tu was boli. Skarbiec... Ale basta! Basta! Nie wywożę niczego, co wasze. Ani uprawnych przestrzeni, ani nowo zbudowanych miast, twierdz, ani niezliczonych stad bydła i koni. Wszystko to zostawiam synowi w spadku! Biorę złoto i klejnoty, bo moje są, wniesione w posagu albo zebrane z waszych ugorów. Znalazłam szaraczków, ludzi rozsadach i nauczyłam ich działać. Tak, właśnie tak! Kto wam zabrania pracować jak oni? Jak ja? Bogacić się i rosnąć, miast tylko narzekać i wykrzywiać? Dosyć mam waszego wielkiego krzyku! Nie zostanę tutaj. Nie czuję się już panią ani na Litwie, ani na Wawelu, a na Mazowszu zrobiłam wszystko, co mogłam. Teraz krew we mnie na starość stygnie, chrypka dręczy, muszę uciekać od ostrych zim. Tak twierdzi mój medyk, di Matera. Jadę do Italii wygrzać się na słońcu, ozdrowieć i nareszczcie wypocząć. Riposare.
Zebrzydowski westchnął.
– Najjaśniejsza pani nie może tak zostawić córek, syna...
Roześmiała się jak z dobrego żartu.
– Och! To nie maleńkie dzieci. Obie córki tylko patrzeć, jak wyjdą za mąż, a syn... Wszystko miał ode mnie: miłość, klejnoty, nawet koronę królewską. A czym mi zapłacił? Podejrzeniami i nienawiścią. Wolał ufać swoim bezpłodnym żonom. I jeszcze teraz w niewolę chce brać! Kogo? Mnie? Reginae Poloniae?! Basta! Basta! Od niego nie zniosę słowa "zabraniam". Nie jestem jego poddanką.
– Senat będzie chciał...
– On także? Zatrzymać mnie? Madonna santa! Jakżem wzruszona, ze tyle bólu sprawia mój wyjazd całej Koronie i Litwie! Wszystkim sektorom i posłom! Pewnie nawet na sejmie gadać zechcą o tej podróży? I bene! Niech gadają. Niech król syn tak ujmuje się za chorą matką królową, jak ujmował się za Barbarą, swoją poddanką. Niech powie na głos prawdę o wawelskich bogactwach. Gdym tu zjechała, hetman wielki koronny skamlał o zaległy żołd, skarbiec był całkiem pusty, długów, że nie zliczyć, a wszystkie dobra królewskie – rozdrapane. Nawet brakło dukatów na posag dla siostry mojego małżonka i na wypłaty na przebudowę Wawelu. Zawsze brak, brak, w szkatułach pusto!
– Miłościwa pani, chyba jednak...
– Si, si! To nie ja, tylko poseł wenecki donosił cesarzowi w czas koronacji naszego syna, że "festyn był wspaniały, choć król polski wielce jest ubogi. Nie ma i stu tysięcy dukatów rocznie ze swoich dominiów". Głupiec! W owe lata, kiedym co roku była w błogosławionym stanie, nie mieliśmy nawet tyle... Na armaty, na kobierce i makaty, na Zygmuntowską kaplicę dawał pożyczki Boner. Wielka część mojego posagu poszła na dary, na budowę zamków obronnych, na kupowanie stronników. Nie przeczcie! Wypominać nie chcę, ale wy także zawdzięczacie mnie wasze pierwsze biskupstwo! Skoro nikt nas nie słyszy, powiem: kupiliście je ode mnie.
Zebrzydowski zbladł, ale po chwili odparł z naciskiem, twardo:
– Kupiłem, bo było na sprzedaż.
Przez chwilę oboje oddychali ciężko, dławiąc się gniewem. Bona wybuchła pierwsza:
– Czemuż to wszyscy wówczas nie krzyczeli? Niech senatory i posły nie rozdzierają szat teraz, kiedy to moje ręce napełniły skarbiec Jagiellonów, kiedy to moje oczy wypatrzyły nieważne od lat nadania królewskie i dobra posiadane prawem kaduka. Kiedy to moje usta kazały pomierzyć przyznane mi ziemie, a te uszy, właśnie te, nie inne, słuchały pilnie raportów mierniczych, których przedtem w tym kraju nie było! Zżęłam, com posiała. Si! I więcej. Si, o wiele więcej! Mam tedy prawo zabrać, wyjeżdżając, mój posag i kupione lub otrzymane w darze klejnoty. Czemu nie mówicie, ile i co zostawiam? Czemu nie wspomni nikt, nawet słowem, pomiary włócznej? Sprawiedliwych sądów w sporach granicznych? Budowy tylu młynów, zamków i fortec obronnych? Bom niewiasta, tak? A tu mężom rządy niewieście nie w smak? Bom z rodu Sforzów i smoka mam w herbie? Bom nie chciała układać się z Wiedniem? Ani z wami? Ale to mnie, mnie zawdzięcza kraj utrzymanie pokoju z Turcją, którego nie chciał hetman Tarnowski. Czemu o tym milczycie, księże biskupie?
Rozłożył bezradnie ręce.
– Podjąłem się, widzę, misji nie na moje siły. Tedy kończyć mi wypadnie: król da zezwolenie na wyjazd Waszej Królewskiej Mości tylko "wtedy, jeśli nie straci na tym skarb koronny.
Zaczerwieniła się, potem pobladła, ale zapytała z pozornym spokojem:
– To znaczy?
– Gdy najjaśniejsza pani nie zabierze więcej, niż przywiozła z Bari. I zrzeknie się wszelkich dochodów z tutejszych dóbr...
– Jak to? Dóbr darowanych jeszcze przez zmarłego małżonka? Oprawy polskich królowych? Nie! Nie! – stukała laską. – Nigdy! O Dio! To przecież zwykły rabunek!
– Jednakże Panowie Rada postanowili właśnie tak: miłościwa pani zrzeknie się owych intrat, a także i samych dominiów. Skoro wyjeżdża z Polski, nie może ich nadal ani posiadać, ani odstępować nikomu poza granicami kraju.
– Ależ to gwałt! Duszę się! Brak mi tchu... To bezprawie... Bezprawie!
Im głośniej krzyczała, tym bardziej stanowczo przemawiał biskup:
– Mam prosić przed wyjazdem o podpis na przygotowanych już dokumentach. Inaczej...
Cisnęła lichtarzem, który stał na jej biurku.
– No! Certamente no! Żadnych warunków i żadnych podpisów. Basta! Nie mówcie już nic! Pojadę i tak, za zgodą króla czy bez jego zgody. A rada ujrzę tego, co mnie hamować zechce!
– Cały naród... – zaczął Zebrzydowski, ale przerwała mu w pół słowa:
– Niewdzięczny naród i wyrodny syn! Och! Wyjechać, wyjechać stąd jak najprędzej! I myśleć odtąd już tylko o sobie!
– Co mam powtórzyć królowi? – zapytał po chwili.
– Właśnie te słowa: będę myślała teraz tylko o sobie! O sobie!
Wyjechał z zamku zaraz potem i zatrzymał się dla zmiany koni, a także krótkiego odpoczynku, w kamieniczce przy warszawskiej kolegiacie. Stamtąd pchnął umyślnego do Krakowa, że zjedzie na Wawel nie mieszkając; zdziwił się wielce, kiedy nazajutrz, w samo południe przybył goniec z Jazdowa z chłodnym, ale uprzejmym pismem Bony, zapraszającym go następnego dnia na obiad do zamku, który opuścił w takim pośpiechu.
Jednakże przed tymi drugimi odwiedzinami królowa zeszła z Pappacodą do podziemi i po otwarciu przez niego zamczystych, ciężkich drzwi, obrzuciła jednym spojrzeniem piwniczne wnętrze.
– Zapakować wszystko, co do jednej sztuki – rozkazała. – Srebra, obicia, makaty, kobierce. Zostawić tylko tę małą skrzynkę z kosztownościami. Dla Augusta. I jeszcze... tamtą szkatułkę. Dla Anny. A, kołyska... wciąż jeszcze tutaj, zakurzona, pusta... Nie! Nie! Kołyski nie zabieram. Ostawisz ją dla króla. Może w końcu znajdzie niewiastę, która urodzić potrafi? Ci głupi wróżbici na Wawelu! Żaden nie powiedział tego, co było jedynie ważne: że bliski jest koniec dynastii Jagiellonów w Koronie, a chyba także na Węgrzech...
– W Italii wróżą lepiej. Tylko, czy miłościwa pani jest pewna, że nas wypuścić zechcą? – pytał z niepokojem.
– Jestem pewna.
– Ale kto tego dokona? Jak? – nalegał.
– Santa Madonna! Ty nigdy nie rozumiesz! Dokonam tego ja. Ja sama, jak zawsze. Po prostu: przez noc zmieniłam zdanie. Podpiszę wszystkie zrzeczenia, których żądają senatorzy. Ale potem, kiedy wrócę... zapłacą mi drogo za ten podpis.
– Ależ... – zdumiał się Italczyk. – Wszyscy myślą, że wyjeżdżamy na zawsze...
Parsknęła gniewnie.
– E allora? Niech, myślą. Niech sobie myślą! Teraz chcę wrócić do Bari. Zmierzyć się z Carolusem, uczynić to księstwo potężnym, bogatym. Muszę znowu tentare, sperimentare... Jak tu przed laty ugniatać, formować... Ale kiedy zjednam już sobie przychylność hiszpańskiego władcy i, być może, odzyskam wszystkie księstwa Sforzów, wtedy... Kto wie? Może powrócę? Jeszcze silniejsza i jeszcze bogatsza...
– Ale weźmiemy ze sobą tylko oddane sługi? – zapytał z niepokojem. – Marina nie ufała Myszkowskiej, mimo że...
– Nie lubiła też Anny – przerwała mu Bona. – Jest aż nadto zazdrosna. Ale bene, dobierz najpewniejszych ludzi.
– Nie wiem tylko, miłościwa pani – rzekł zafrasowany – jak przewieziemy tyle skrzyń? Za Wiedniem, w górach, ścieżki są przecież wąskie. Poszóstne wozy i karoce tamtędy nie przejdą.
– Muszą przejść! Poślesz przodem naszych pachołków. Niech skruszą skały, rozszerzą i naprawią drogi. Poprowadzi tabor starosta ostrołęcki Wilga. Ja wyruszę ostatnia.
– Kiedy?
– Jeszcze teraz. W pierwszych dniach lutego.
Przed wejściem do piwnic czatowała na Pappacodę Marina. Gdy Bona przeszła, spytała go szeptem:
– Nie chce? Nie podpisze?
– Deo gratias! – westchnął. – Zrzeknie się i podpisze, aby potem zadrwić z nich wszystkich. Ale tam, w Bari, będzie czas...
– Na co?
– Na zmianę i tego jej planu, i wszystkich innych. Przyszłość smoka w moich rękach.
– Ktoś może wam przeszkodzić – szepnęła, rozglądając się na wszystkie strony.
– Nie będzie w Bari żadnej z jej dworek ani innych sług, prócz naszych. Od dziś mogę przestać się bać.
– Tedy pakować wszystko? – spytała.
– Zostawić tylko nagie ściany. I kołyskę.
Marina wzruszyła ramionami.
– Kołyskę? – spytała. – Po co? Ciekawam, po co?
Biskup Zebrzydowski rozkoszował się przy obiedzie włoskim winem o przedziwnym smaku. Bardzo rad z tak łatwo osiągniętego zwycięstwa dotknął ręką atłasowej teczki z podpisanymi już dokumentami i nie mogąc się powstrzymać od wyrażenia podziwu dla tej groźnej, gniewliwej monarchini, rzekł:
– Ośmieliłem się wspomnieć, że żadna z polskich królowych nie opuściła kraju, zostawszy wdową. Pozwolę sobie dzisiaj na pewne sprostowanie: żadna ze zwykłych królowych, żon i matek. Ale miłościwej pani przysługiwałby tytuł inny: władczyni i mądrego statysty.
Wiedziała, że chwalił ją za złożenie podpisów na aktach zrzeczeń, chwalił za udaną misję własną. I już miała wyśmiać jego radość z odniesionego zwycięstwa, nazwać je pyrrusowym oraz przypomnieć słowa króla Epiru po rozbiciu Rzymian pod Herakleją: "Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a zostanę bez żołnierzy". Si. Mogłaby rzec jak Pyrrus: "Jeszcze raz spróbujesz tak zwyciężyć, księże biskupie, a zostaniesz bez moich podpisów"... Ale nie powiedziała nic, roześmiała się tylko.
– Z czego się śmieje Wasza Królewska Mość? – zapytał.
– Z tego – odparła – że trzeba było aż tylu lat moich rządów na Wawelu, na Litwie i w Warszawie, żebyście zdołali wykrzesać z siebie odrobinę podziwu dla Bony Sforza d'Aragona.
Roześmiała się znowu podnosząc do ust kielich z winem i biskup Zebrzydowski musiał przyznać w duchu, że podziwia ją nawet teraz za ten beztroski śmiech...
*
Zima owego roku była sroga, lutowy mróz skuł Wisłę lodem, a mimo to odłożyć wyjazdu nie chciała. Może dlatego, że nie zatrzymywał jej nikt, że wszystko, co mówił August ustami Zebrzydowskiego, nie płynęło z serca, było tylko utwierdzeniem jej w przekonaniu, że po odebraniu królowej praw do władania odzyskanymi królewszczyznami i nadaniami małżonka nie była groźna, nie była nikomu potrzebna. Córki?
Tylko Anna częściej wchodziła do jej komnat, jakby chciała zapamiętać matkę przed długim rozstaniem. Czy długim? Spytała o to, a Bona odpowiedziała szczerze:
– Nie wiem. Zobaczymy, co zdziałają tamtejsze wody i czy ja sama, zdziałam coś w Bari. Bo jak na pokucie siedzieć tam nie zamyślam, wiedząc, co jeszcze można by zrobić w Jazdowie i w samej Warszawie.... Choćby nawet senatorowie w Krakowie myśleli inaczej.
Ostatni wieczór spędziła z córkami oraz całym dworem, który zostawiała na zamku. Kazała zapalić wszystkie świeczniki, posadziła przy sobie Izabelę i oznajmiła, że gdyby ta nie mogła wrócić do Siedmiogrodu, zawsze znajdzie schronienie w Warszawie. Starała się mówić z ożywieniem, zagadywała dworki z uśmiechem, ale wszystkie rozmowy rwały się i gasły, pożegnanie wypadło jakoś sztucznie i niezręcznie. Nikt nie wystąpił z pożegnalną mową, nikt nie płakał ani nie przypadał do jej kolan. Tylko Anna, gdy królowa wręczała jej szkatułkę z klejnotami i ze srebrną zastawą, podniosła na nią załzawione oczy i zapytała znowu:
– Ale zobaczymy się latem? Najpóźniej jesienią, kiedy klony czerwienieją na skarpie?
Wiedziała, że matka lubiła przechadzać się wśród starych drzew, które zasadziła jeszcze księżna mazowiecka, matka Janusza, i pożałowała na chwilę, że nie prosiła nigdy, aby i ją zabrano do Bari. Teraz było już, za późno, zresztą była pewna odmowy. Czyż matka nie przypomniała, niedawno żartem, że musi wiele czytać i wiele umieć, skoro gwiazdy przepowiadały właśnie jej, Annie, że zostanie władcą wielkiej krainy? Bari było niewielkim księstwem, teraz już nie dziedzicznym, musiała tedy czekać w Polszcze, aż nastąpi to, co astrolog określił słowami: "Sic volunt astrae"...
Nazajutrz, skoro świt, wyruszyło z Jazdowa mnóstwo ładownych wozów ciągnionych przez szóstki i czwórki starannie dobranych koni. Na czele tego wielkiego taboru jechał pan Wilga, którego Bonie polecił Chwalczewski jako najbardziej pewnego ze wszystkich starostów.
Królowa pojawiła się na chwilę przed zamkiem, aby rzucić okiem na odjeżdżających, po czym weszła do kaplicy, gdzie ksiądz czekał na nią z mszą świętą. I to był już koniec. Wsiadła do podróżnej karocy z Izabelą, która chciała odprowadzić matkę aż do granic Śląska, w dalszych kolebkach usadowili się: medyk di Matera, Marina i Pappacoda, a w ostatnich – służba oraz italscy grajkowie z kapeli, powracający wraz z Boną do rodzinnego kraju.
Gdy pojazd ruszył, królowa odwróciła głowę i skinęła łaskawie ręką obu córkom stojącym na ganku. Patrzyła na nie długo, aż ich ciemne futra stały się niewyraźnymi punkcikami na tle ośnieżonych świerków przed domem.
– Niebożęta – szepnęła do Izabeli. – Ja byłam królową, najjaśniejszą panią, ty także. Ale one?
Nie wierzyła, by August zajął się teraz losem sióstr, ale i ona nie chciała już myśleć o niczym innym, tylko o czekającej ją podróży, o sobie samej, wyłącznie i tylko o sobie...
Sznur wozów przeciągał także przez wsie i ludzie stawali na skraju gościńca, dziwiąc się długości tego taboru. Kiwali głowami nad urodą koni i mnogością okutych żelazem skrzyń chronionych przed śniegiem płachtami ze skór lub mocnego płótna. Wilga jadący konno przed taborem coraz częściej marszczył brwi, chmurzył się i poganiał ludzi: prędzej, prędzej! Mają stanąć w Bari na dzień przed królową, aby zastała zamek przyozdobiony obiciami i kobiercami z Jazdowa. Nie wspominał nic o zawartości skrzyń, ale musiał myśleć o tym, co wiózł, coraz częściej, bo skrócił postój nocny i wczesnym świtem następnego dnia ruszył w dalszą drogę. Widać nie znał go dobrze pan Chwalczewski lub też przeciwnie, znając, wiedział, na co się może ważyć, bo po południu, gdy już zaczęło zmierzchać, starosta kazał zatrzymać się na olbrzymim podjeździe przed jednym z mijanych dworów i rozstawiwszy warty przy wozach, sam wszedł do wnętrza domu. Tam zaś, po przywitaniu się ze znajomym szlachcicem, przystąpił od razu ad rem, mówiąc:
– Pchnąłem do waszmość pana, do Górek, pachołka z listem. Tedy już wiecie, co wiozę?
– Niby tak – odparł gospodarz zajęty nalewaniem miodu do dwóch, srebrnych kubków.
– Mówię wam, aż wstyd prowadzić taki tabor. Pisałem prawdę: dwadzieścia cztery wozy naładowane srebrem i złotem, a przy wozach – sto czterdzieści cztery konie. Wszystkie przepyszne, z królewskich; stadnin!
– Wierzyć się nie chce. Takie bogactwo! – mruknął gospodarz.
– Tedy hamuj mnie, waszmość! – krzyknął starosta. – Na miły Bóg, hamuj! Rad dam się zatrzymać. Jakem Wilga! Nawet palcem nie kiwnę, kiedy konie wyprzęgać zaczniesz.
– To byłby gwałt – mruknął szlachcic.
– A tamto: rabunek. Nie rozumiesz, waćpan? Wywożę poza granice skarb. Aż straszno o tym myśleć.
– Powiedzmy, wozy siłą zatrzymam. A co potem? – namyślał się gospodarz, sącząc powoli szlachetny trunek.
– Do lasku – coraz gwałtowniej nacierał Wilga. – Zakopiesz, a za jakiś czas odwiozę królowi. Sam odwiozę na Wawel.
– A ona? Kiedy tu będzie?
– Królowa? Jutro, może nawet pojutrze. Zdążysz. Przodem jadę prawie bez wypoczynku i moi ludzie gotowi za mną w ogień skoczyć.
– Ale ja za panem starostą do więziennego lochu wskakiwać nie zamyślam – mruknął szlachcic.
– Tedy jak? Hamujesz mnie, waćpan, czy też nie? – dopytywał się gniewnie starosta.
– A kiedyż straszno... Panowie Rada, słyszałem, zezwolili własny majątek zabrać, a ja ośmielę się? Nie, nie! Dosyć mam sądów i sąsiedzkich sporów! Ot, spróbuj waszmość namówić mojego sąsiada. Więcej pachołków ma i na większym dworze siedzi. Tu zaraz, za laskiem.
– Człowieku! – gorączkował się Wilga. – Toż to skarby prawdziwe! Jak pozwolić wywieźć tyle dobra z Korony?
– Ten mój sąsiad taki zadziorny, że na rabunek, dalibóg, nie zezwoli! – zaklinał się gospodarz.
Starosta wściekł się.
– A niech tę moją misję i was wszyscy diabli! – zakrzyknął. – Jak się zwie tamten?
– Topolski. Z Topolewa.
– Jadę. Bywajcie! Przez godzinę, dwie ostawiam wozy przed waszym domem. Odpowiadacie za nie głową!
Wskoczył na konia i z jednym tylko pachołkiem pogalopował w stronę pobliskiego lasku. Ale w Topolewie rozmowa nie była inna niż w Górkach. Pan Topolski przestraszył się tak, że zaczął namawiać do odstąpienia od szalonego zamysłu:
– Mówisz waćpan sam, że czego zażądali od niej, tego się zrzekła, a co w posagu przywiozła – wywozi. Jakżebym mógł przeciwić się woli samego króla, choćby nawet w tych skrzyniach było więcej złota? Jak to sprawdzić, jak tego dowieść? Jedź, waćpan, do Górek, tam może większego ode mnie desperata znajdziesz...
– Na miły Bóg! Toż właśnie stamtąd jadę!
Topolski rozłożył tylko ręce i pan Wilga wypadł przed dom, wołając wielkim głosem:
– Tchórze, nędzne tchórze! Same niezguły! Zdrajcy! Zabrał wozy sprzed dworu w Górkach nie pożegnawszy się nawet z jego panem i do granicy śląskiej parę razy jeszcze próbował postawić na swoim. Błagał właścicieli większych dominiów, aby zakopali skrzynie, a przynajmniej ich część.
– Hamuj mnie, waćpan! – powtarzał z determinacją, z uporem, nawet z gniewem, ale zawsze bez skutku.
Jedni zasłaniali się obawą przed jadącą za taborami królową, inni kłótnią z sąsiadem, który gotów podpatrzyć i o chęć rabunku oskarżyć, wreszcie byli i tacy, którzy odpędzali się od Wilgi jak od złego ducha. Im bliżej granicy śląskiej, tym mniej było ludzi gotowych narażać się dla wzbogacenia króla, aż w końcu, pieniąc się z bezsilnego gniewu, Wilga musiał ową granicę przekroczyć i ruszyć w stronę gór.
Podróż do Wiednia była ciężka i długa, Marina na wszystkich postojach nie przestawała skarżyć się na dojmujące zimno. Ale musiała je znosić aż do końca lutego, kiedy to orszak wraz z taborem dotarł do zamku rzymskiego króla. Było to ustępstwo ze strony Bony uczynione z myślą o Izabeli i tylko dlatego przyjęła zaproszenie doręczone jej na granicy przez królewskich posłów.
Ferdynand przyjął swojego dawnego przeciwnika tak, jakby się bawił ze żmiją, którą sztuka medyczna czy też przypadek pozbawiły jadowych zębów. Był przesadnie uprzejmy i, chociaż nie uzyskała zgody na powrót córki oraz wnuka na Węgry, wręczył jej przy pożegnaniu pismo wyrażające podziw dla umiejętnego i szczęśliwego załagodzenia przez nią sporów między habsburskim dworem a Zapolyami.
Powiedziała do Pappacody, który jechał teraz w jej karecie, że Habsburg ośmielił się z niej zadrwić i, wychyliwszy się z okna, zaczęła drzeć pięknie ozdobiony pergamin.
– Myśli, że już nic nie znaczę! Ale piano, piano! Myli się. Jeszcze teraz mogę zawrócić z drogi, unieważnić wszystkie dane Zebrzydowskiemu zobowiązania i znowu wesprzeć Izabelę w jej walce o Siedmiogród.
– Lecz miłościwa pani tego nie uczyni? – pytał Pappacoda, patrząc z niepokojem na wylatujące z karocy szczątki pochwalnego pisma.
– Perché? – spytała krótko.
– Przebyliśmy taki szmat drogi... Będziemy już za miesiąc w Padwie, a marzec w Italii jest tak słoneczny, tak ciepły, że najjaśniejsza pani zacznie tam mówić jak dawniej, głosem donośnym i dźwięcznym.
Spojrzała na niego z ukosa, ale ponieważ musiała przyznać, że podróż w czas chłodów i przenikliwych wiatrów wzmogła jej chrypkę, zasunęła gwałtownym ruchem opuszczone okno.
– Bene! – rzekła. – Dojedziemy przez Padwę i Wenecję do Bari. Ale stamtąd, po ugłaskaniu Carolusa wyślę do Ferdynanda równie zjadliwe pismo. Niech wie, że nie pozbył się mnie na zawsze. No! Ancora no!
Pappacoda skulił się, jakby sam za chwilę miał otrzymać cios, i nie próbował już podtrzymać rozmowy. Wiedział, że Ferdynand popełnił błąd, i zastanawiał się, czy potrafi wymazać go z pamięci królowej. Tylko że... Santa Madonna! Cóż za niewiarygodną pamięcią obdarzona była ta gniewliwa córa Sforzów! Na najbliższym postoju każe zagrać italskiej kapeli. Może muzykanci potrafią złagodzić gniew Bony i rozpędzić chmury na jej czole?
Marzec w Padwie był już zapowiedzią lata. Ze śnieżnych równin i gór wjechali w krainę rzek o czerwonych wodach i kwitnących owocowych krzewów. W karecie zrobiło się nieznośnie duszno i królowa przesiadła się do wspanialej otwartej kolebki, która przeznaczona była na uroczysty wjazd do Bari. Jednakże i tutaj przejazd przez każde miasto miał charakter uroczysty. Orszak musiał stawać, królowa słuchała cierpliwie mów biskupów, burmistrzów, ludzie tłoczyli się, wszyscy chcieli zobaczyć z bliska władczynię północnego państwa, wszyscy chcieli słyszeć odpowiedzi Bony w ich rodzinnej mowie włoskiej.
W Padwie za triumfalną bramą powitali ją biskupi, liczni dostojnicy świeccy i wielka rzesza studentów z rektorem na czele. Nacja polska z czerwonymi piórkami na biretach wiwatowała najgłośniej na cześć królowej, a jej przedstawiciele, po krótkiej łacińskiej oracji, wyrazili chęć towarzyszenia Bonie aż do Wenecji. Ruszył tedy z Padwy po dwóch dniach odpoczynku orszak większy i wspanialszy, królowa bowiem i jej dworzanie po zrzuceniu futer jechali już przybrani w aksamity, w atłasy, strojni, a tak barwni, że chłopi wychodzili z zagród i chat, żeby podziwiać wspaniałość kolebek oraz długi wąż ładownych wozów ciągnących przed nimi. Ale pan Wilga otrzymał rozkaz, by trzymać się blisko podróżnych karet tylko do gościńca idącego wprost na południe, królowa bowiem chciała z Wenecji dojechać morzem do portu w barijskiej zatoce.
W lądowej podróży miał towarzyszyć mu jeden ze studentów padewskiego uniwersytetu jako tłumacz i kompan, a dygnitarze miejscy przydzielili taborowi konwój zbrojnych dla bezpieczeństwa oraz ochrony cennych skrzyń.
Starosta ostrołęcki nie miał już komu nakazywać "Hamuj mnie, waćpan!", a że kraj był piękny, słońce grzało w miarę, włoskie wino było lepsze od piwa i miodu, rozchmurzył się i postanowił, nie mędrkując, czynić tylko to, co mu przykazano.
Doża wenecki przyjął królową Poloniae z przepychem tak wielkim, jakby wciąż jeszcze była władczynią Korony i Litwy. Strojne signoriny weneckie z najstarszych rodów przypłynęły po nią w złoconej galerze o purpurowych siedziskach, aby najpierw przewieźć po najsłynniejszych z urody kanałach, a potem zostawić do wieczora w pałacu margrabiego Ferrary.
Marina zastała ją stojącą przy oknie, wpatrzoną w oświetlony zachodzącym słońcem plac Świętego Marka.
– Czas ubierać się na ucztę u doży, miłościwa pani – ośmieliła się przypomnieć.
– Czas cieszyć się, że pod koniec życia Bóg pozwolił mi raz jeszcze podziwiać piękno tego miasta. Santa Madonna! Jak złoci się powierzchnia kanału... Jak wspaniała jest bazylika Świętego Marka! Może tego wieczoru potrafię zapomnieć o wszystkim, co nie jest perłą Adriatyku, Wenecją!
Ta uczta była jedną z najwspanialszych, jaką kiedykolwiek wydano na jej cześć. Siedziała na honorowym miejscu między dożą a nuncjuszem papieskim, naprzeciwko niej zasiadł wysłannik hiszpańskiego króla. Zdziwiła się, że doża nie nazwał owego dostojnika przedstawicielem cesarza, ale wyszło na jaw, że w czasie jej długiej, przeszło dwumiesięcznej podróży, Carolus "zachorzał na pokorę", jak ostrożnie określił to doża, i osiadł na pokucie w jednym z klasztorów, aby odbyć w kwietniu wielkanocne rekolekcje. Co zamyśla, trudno odgadnąć, wiadomo tylko, że tego władcę, w którego państwie nie zachodziło słońce, znużyła własna wielkość. Zrzekł się przed miesiącem cesarskiego tytułu na rzecz brata, rzymskiego króla Ferdynanda, Hiszpanię natomiast wraz z Niderlandami, ze zdobytą częścią Italii oraz Nowego Świata przekazał swemu synowi Filipowi.
Wiadomość ta zgasiła całą radość, z jaką Bona zasiadła do uczty. Znała Carolusa, liczyła, że władając niemal połową Europy, nie będzie upierał się przy tak niewielkich księstwach, jak Bari i Rossano. Gotowa była nawet na pewne ustępstwa, na przepłacenie jego doradców, teraz jednak stanęła wobec zagadki: jakie są zamierzenia Filipa? Jedno wydawało się pewne: ten, kto ma tylko tytuł hiszpańskiego króla i mniej znaczy niż nowy cesarz Ferdynandus, nie tak łatwo zrezygnuje z lennego hołdu dziedzicznej principessy Bari ani też z samego księstwa.
Zauważyła jednak, że nuncjusz papieski nie odezwał się ani słowem do siedzącego naprzeciw posła Filipa i zachowywał się tak, jakby w ogóle nie dostrzegał jego obecności ani przy stole, ani przy późniejszej rozmowie w mniejszym gronie, w prywatnych komnatach doży. I tegoż jeszcze wieczoru, tuż przed północą, wezwała do siebie Pappacodę.
– Siedziałeś daleko ode mnie, ale widziałam, jak żywą toczyłeś rozmowę ze swoim smagłolicym sąsiadem. Czegoś się dowiedział?
– Sporo – przyznał Italczyk. – Ten dostojnik to hrabia Broccardo z orszaku nadzwyczajnego posła hiszpańskiego króla. Filip przysłał ich obu nie tylko dla przywitania miłościwej pani na ziemi jej ojców, ale także dla skłonienia weneckiego doży do zawarcia przymierza przeciw papieżowi Pawłowi Czwartemu.
– Oszalał? – zdumiała się Bona.
– Nie tak jak jego dostojny ojciec. Pragnie nowych podbojów, a nie wyrzeczeń.
– Szykuje nową wyprawę?
– Nie inaczej. A do walki potrzebuje zarówno pieniędzy na wojsko zaciężne, jak poparcia doży. Ów grand hiszpański interesował się bardzo taborem, który z Padwy wyruszył wprost do Bari.
– Moim taborem? – powtórzyła Bona, ale bez zdziwienia. Namyślała się chwilę, wreszcie spytała:
– Chcesz przez to powiedzieć, że moje złoto przydałoby się teraz Filipowi?
– Najjaśniejsza pani zgaduje w lot, co myślą inni – przyznał.
– Myślałabym to samo na jego miejscu, ale to nie znaczy, że łatwo uzyska to, czego pragnie. A nuncjusz papieski? Wiesz, czemu udawał, że nie dostrzega hiszpańskiego posła?
– Ponieważ, jak twierdził Broccardo, zanim Filip wyruszy na podbój południowej Francji, chce przy pomocy Wenecji opanować Rzym. Miłościwa pani myślała o jednej wojnie, a zanosi się na dwie.
– Madonna santa! – westchnęła. – Chciałam leczyć się i odpoczywać w Italii. A widzę, że będzie tutaj jeszcze mniej spokojnie niż w Polszcze...
Tej nocy spała źle, słyszała we śnie to stuk kopyt koni ciągnących jej skrzynie ze złotem wzdłuż półwyspu, to znów brzęk oręża i zgiełk bitwy. Carolus... Może miał słuszność, wycofując się w ciszę klasztornych murów? Władza nie dała mu szczęścia i nie pozwoliła zaznać spokoju. A złoto? Czy posiada taką moc, aby uczynić człowieka spokojnym, szczęśliwym? Usnęła, kiedy zaczęło świtać. Słońce... Przyjechała tu, aby wygrzać się w jego promieniach, pić uzdrawiające ciepło wody... Tedy basta! Pojedzie do Bari i tam dopiero zastanowi się, po czyjej stanąć stronie. Bo, że nie pozwolą jej stać na uboczu, tego była już pewna...
*
Port Bari ustroił się w dniu przypłynięcia statku królowej w girlandy zieleni, kwiaty i chorągwie. Zanim wysiadła, patrzyła przez długą chwilę na łagodny łuk rybnej zatoki, jak zwał ją w swych pieśniach Horacy, i na lwa św. Marka stojącego na środku piazzy. Miał przypominać mieszkańcom Bari, że z górą pięćset lat temu Saraceni zagrozili temu miastu i że odsiecz Wenecjan przyszła od strony morza, odsiecz tak skuteczna, że wróg pierzchnął w popłochu. Doża Lorenzo Priuli... Niedawno widziała takiego samego lwa przed jego pałacem i była podejmowana, zgodnie z tradycją, jako księżna zaprzyjaźnionego, ocalonego niegdyś kraju. Teraz Filip Drugi, król Hiszpanii, liczył na podobną pomoc Wenecjan w walce przeciw papieżowi. Jak niełatwe będzie podjęcie przez nią decyzji: poparcie Wenecji dla spłacenia długu wdzięczności, czy też papieża dla uzyskania unieważnienia ślubów Augusta?
Jeszcze rozmyślała nad tym, a już musiała schodzić na ląd, uśmiechać się do wiwatujących tłumów i całować relikwiarz z prochami świętego Mikołaja podsuwany jej przez biskupa Bari strojnego w pontyfikalne szaty. Ucałowała święte relikwie i spojrzała uważniej na kościelnego dostojnika. Ależ tak, to był dawny znajomy sprzed lat, ksiądz spowiednik principessy matki!
– Monsignor Bitonto Musso? – spytała z nadzieją w głosie, a gdy pochylił głowę na znak potwierdzenia, mówiła zdumiona wielce:
– Santa Madonna! Jakże daleko zaszedł młody wikary żegnający mnie przed laty w naszej zamkowej kaplicy!
Odpowiedział z uśmiechem:
– O wiele wspanialszą drogą miłosierny Bóg pozwolił kroczyć władczyni Bari, principessie Bonie...
Zmarszczyła brwi, nierada temu przywitaniu.
– Principessa? – powtórzyła. – No! Zostałam władczynią wielkiego północnego mocarstwa i do dziś noszę tytuł regina Poloniae.
Teraz wraz z biskupem skłonili głowy wszyscy otaczający go dostojnicy kościelni i świeccy, a Musso szepnął:
– Darujcie, miłościwa pani. I pozwólcie, że przypomnę innego znajomego, dworzanina zmarłej principessy Izabeli: oto signor Antonio Villani, burgrabia Bari i Rossano od trzydziestu ośmiu lat.
Villani, krzepki jeszcze mimo dawno ukończonej sześćdziesiątki, wystąpił naprzód podając królowej na tacy dwa symboliczne pozłacane klucze.
– Umierając, principessa poleciła mi dbać o zamek w Bari i przekazać Waszej Królewskiej Mości nienaruszone dobra Sforzów – rzekł.
– Grazie, grazie! Zachowałam was w pamięci jako wiernego sługę mojej matki – odparła biorąc tackę i podała ją odruchowo Pappacodzie stojącemu z boku, krok za nią. Rozejrzała się wokół i widząc w tłumie same obce twarze, spytała:
– Czy któryś z tych witających jeszcze mnie pamięta?
– Chyba tylko Gaetano – usłyszała odpowiedź burgrabiego. – Odsuńcie się, dajcie mu przejść. To on uczył Waszą Królewską Mość montare a cavallo.
Tłum rozstąpił się i do Bony podszedł człowiek już stary, ale jeszcze tak sprawny, że zgiął przed nią kolana. Na jego widok Bona rozłożyła ręce:
– Gaetano! Mój dawny masztalerz! Kiedy pierwszy raz spadłam z konia, odważył się roześmiać. On jeden. Pamiętasz?
– Si! – przyznał. – Ricordo. Ukarano mnie za to.
– I słusznie. Giustamente. Nie wolno śmiać się z władców!
Podała mu dłoń do ucałowania, po czym wsiadła wraz z biskupem do obitej purpurą kolaski. Ruszyli przodem w stronę zamku, za nią jej dwór i miejscowi dygnitarze. Biły dzwony w całym mieście, wtórowały im fanfary, łopotały chorągwie z herbem Sforzów – smokiem trzymającym dziecię czy też Saracena w pysku. Po powrocie z Wenecji była skłonna przypuszczać, że raczej Saracena...
Zamek był blisko, górował potężną bryłą ciemnych murów nad niebieską zatoką. Gdy karoca wjechała na dziedziniec, rozdzwoniły się dzwony kaplicy i na szczycie baszty zawisła rodowa flaga książąt Bari.
Królowa stanęła przed zamkiem bardziej wzruszona, niż chciała to okazać. Patrzyła na szerokie schody, po których miała za chwilę wejść do wnętrza, na baszty zamkowe, a wreszcie na ogród, tak niepodobny do bujnych, nieco zdziczałych parków Niepołomic, Łomży i Płocka. Aleja oleandrów w rozkwicie, tuje i kunsztownie strzyżone krzewy, a zamiast majowych bzów Jazdowa – czerwień róż i fiolet clematisów pnących się po rzeźbionych słupach...
Dostojnicy milczeli czekając na pierwsze słowa tej, która ujrzała dom swojej młodości po prawie czterdziestu latach, ale zawiodła wszystkich.
Powiedziała tylko:
– Finalmente! Bari... – i zaczęła wchodzić wolno po schodach w górę.
Tuż za nią szedł biskup Musso, a za nim Villani z Pappacodą, niosącym tacę z kluczami. Burgrabia namyślał się chwilę przed drzwiami, kto ma wejść pierwszy, ale skarbnik królowej, choć wiekiem młodszy, bez żadnego wahania minął go i przekroczył przed Villanim zamkowe progi.
Po powitaniu domowników i służby, którzy czekali na nią w wielkiej sieni, królowa przyjęła na krótkiej audiencji biskupa Bari i burgrabiego Villani, wracając od razu do spraw, które niepokoiły ją od chwili opuszczenia Wenecji.
– Dopiero w pałacu doży – mówiła – dowiedziałam się o abdykacji Carolusa. O Dio! Władać jak on państwem Habsburgów, w którym nie zachodziło słońce, i podzielić je? Oddać bratu tytuł cesarza i ziemie niemieckie, a synowi zostawić tylko królestwo Hiszpanii?
– To niemało – ośmielił się inaczej ocenić sytuację biskup. – Filip otrzymał także Niderlandy, Mediolan, Królestwo Neapolu, Sycylię i Peru z Meksykiem.
– Ale jedyny syn nie został cesarzem? Perché? Ja dla swojego syna marzyłam o tym, aby nazwany Augustem rządził nie tylko Polską, ale jako dziedziczny władca także Litwą i Masovią.
– Pragnienia spełniają się nie zawsze – westchnął Musso.
– Moje Si – upierała się. – Chciałam dać dynastii Jagiellonów następcę tronu i upewniły mnie gwiazdy, że nie zawiodę nadziei króla małżonka…
– Ale rex Sigismundus nie został dziedzicznym księciem Masovii.
– Och tylko dlatego, że ta ostatnia dzielnica piastowska musiała być wcielona do Korony. Walczyłam jednak do ostatka! Biskup Dantyszek, nasz legat na dworze cesarskim, nie wspominał o tym będąc w Bari? Dziwne bo to była wtedy sprawa głośna… I świadczyła o tym, że chciałam dla Augusta, aż tyle, a tymczasem Carolus nie pragnął cesarskiego tytułu dla swojego syna.
– Może dlatego – wtrącił się Pappacoda – że Hiszpania leży na uboczu i że trudno z Madrytu rządzić całą Europą?
– Nie pytam was o zdanie – skarcił go. – Stosunki tutejsze znają lepiej dostojni panowie. Słucham uważnie, eminencjo.