CZĘŚĆ I. Bodźce

20 grudnia – 3 stycznia

Rozdział 1

Piątek 20 grudnia

PROCES ZAKOŃCZYŁ SIĘ definitywnie i wszystko, co było do powiedzenia, zostało już powiedziane. Mężczyzna ani przez sekundę nie wątpił, że zostanie skazany. Wyrok podano do publicznej wiadomości o dziesiątej rano, teraz pozostało tylko uzasadnienie i komentarze reporterów czekających przed budynkiem sądu rejonowego.

Zobaczywszy ich przez uchylone drzwi, Mikael Blomkvist zatrzymał się na moment. Nie chciał dyskutować o orzeczeniu sądu, które właśnie mu przekazano, ale pytania były nieuniknione – i kto jak kto, ale właśnie on wiedział, że muszą zostać zadane i że on sam musi na nie udzielić odpowiedzi. A więc tak czuje się człowiek, który jest przestępcą – pomyślał. Po niewłaściwej stronie mikrofonu. Wyprostował się i próbował zmusić do uśmiechu. Reporterzy nie pozostali dłużni i – odrobinę onieśmieleni – pokiwali życzliwie głowami.

– No to zobaczmy… „Aftonbladet", „Expressen", TT, TV4 i… jesteś z… aha, „Dagens Industri". Ani chybi zostałem medialną gwiazdą – stwierdził.

– Daj nam jakiś cytat, Kalle Blomkvist – odezwał się dziennikarz jednej z popołudniówek.

Mikael Blomkvist, którego pełne imię i nazwisko brzmiało Carl Mikael Blomkvist, jak zawsze starał się nie okazać irytacji na dźwięk tego starego przydomka. Dwadzieścia lat temu, w czasie swojego pierwszego dziennikarskiego zastępstwa, zupełnie nie z własnej woli i zupełnie przypadkowo zdemaskował szajkę rabusiów, którzy w ciągu dwóch lat dokonali pięciu spektakularnych napadów. Nie ulegało wątpliwości, że chodziło o jedną i tę samą grupę, która wyspecjalizowała się w wyjazdach na prowincję i obrabianiu niewielkich banków. Robili to z militarną wręcz precyzją. Sprawcy napadów nosili lateksowe maski przedstawiające postacie z filmów Walta Disneya, dlatego też policja, nie bez logiki, nadała im miano Ligi Kaczora Donalda. Gazety upierały się jednak przy poważniejszej nazwie i przechrzciły Ligę na Niedźwiedzią Bandę, chociażby ze względu na to, że rabusie dwukrotnie, brutalnie i nie troszcząc się o los bliźnich, oddali kilka ostrzegawczych strzałów, grożąc przechodniom i zbyt dociekliwym świadkom.

Szósty napad miał miejsce w środku lata w Óstergótland. Jednym ze świadków był – znajdujący się właśnie w banku – reporter lokalnej rozgłośni radiowej. Zareagował zgodnie ze służbowymi instrukcjami. Gdy tylko rabusie opuścili bank, udał się do automatu telefonicznego i zdał z całości relację, którą przekazano słuchaczom na żywo.

Dwudziestotrzyletni Mikael Blomkvist bawił wtedy ze znajomą w domku letniskowym jej rodziców, niedaleko Katrineholm. Nawet przesłuchującemu go później policjantowi nie był w stanie wytłumaczyć, dlaczego połączył akurat te fakty, ale gdy tylko usłyszał w radiu o napadzie, pomyślał o czterech chłopakach wynajmujących domek kilkaset metrów dalej. Zobaczył ich po raz pierwszy parę dni wcześniej, idąc ze znajomą na lody. Grali w badmintona. Prześlizgnął się wzrokiem po czterech wytrenowanych blondynach z obnażonymi torsami. Najwyraźniej zajmowali się kulturystyką. Coś musiało jednak zaniepokoić Mikaela, ponieważ spojrzał na nich jeszcze raz. Może dlatego, że mimo niesamowitej spiekoty rozgrywali mecz z jakąś rzucającą się w oczy zajadłością. To nie było zwykłe granie dla zabicia czasu.

Nie miał żadnego racjonalnego powodu, żeby podejrzewać tych młodych mężczyzn o napad na bank, ale gnany niejasnym przeczuciem poszedł na spacer i, zatrzymawszy się na wzgórzu z widokiem na domek zamieszkiwany przez chłopaków, stwierdził, że jest on chwilowo opuszczony. Po mniej więcej czterdziestu minutach na podwórko wjechało volvo, z którego wysiedli znajomi blondyni. Wyglądało na to, że bardzo im się spieszy. Każdy dźwigał sporą torbę treningową, co samo w sobie mogło znaczyć, że właśnie wykąpali się w jeziorze. Ale gdy jeden z nich wrócił do samochodu i wyciągnął jakiś przedmiot, który natychmiast przykrył kurtką, Mikael nawet ze swojego stosunkowo odległego punktu obserwacyjnego rozpoznał stary szacowny AK4. To był dokładnie ten sam model, z którym zupełnie niedawno miał do czynienia podczas rocznej służby wojskowej. Zadzwonił na policję i opowiedział o swoich obserwacjach. To było preludium do trzydobowego spektaklu o oblężeniu domku letniskowego, relacjonowanego nieustannie przez media. Mikael, z sążnistym honorarium freelancera piszącego dla jednej z popołudniówek, zajmował najlepsze miejsce na widowni. Policja ulokowała swoją kwaterę główną w zaparkowanej nieopodal przyczepie kempingowej.

Dzięki sprawie Niedźwiedziej Bandy Mikael stał się gwiazdą. Ceną sławy okazał się tytuł artykułu, od którego nie mogła się powstrzymać konkurencyjna popołudniówka: Kalle Blomkvist rozwiązał zagadkę. Pewna starsza felietonistka, autorka tego kpiarskiego tekstu, pozwoliła sobie na liczne aluzje do stworzonej przez Astrid Lindgren postaci młodego detektywa. Na domiar złego artykuł zilustrowano ziarnistą fotografią, na której Mikael z półotwartymi ustami i wzniesionym w górę palcem wyglądał, jak gdyby wydawał instrukcje umundurowanemu policjantowi. W rzeczywistości wskazywał mu drogę do wychodka.

BEZ ZNACZENIA był fakt, że Mikael nigdy nie używał pierwszego imienia i że nigdy nie sygnował żadnego tekstu nazwiskiem Carl Blomkvist. Tego dnia ku swojej rozpaczy zyskał wśród kolegów po fachu przydomek Kalle Blomkvist.

Epitet wymawiano z drażniącą drwiną, wprawdzie nigdy nieżyczliwie, ale też nigdy z prawdziwą życzliwością. Mikael nie cierpiał swojego przydomka, choć oczywiście uwielbiał książki Astrid Lindgren. Dopiero po wielu latach i kilku znaczących dokonaniach dziennikarskich poczuł, że epitet zaczął blednąć. A mimo to ciągle jeszcze wzdrygał się na dźwięk imienia kilkunastoletniego detektywa.

Uśmiechnął się więc pogodnie, zaglądając reporterowi popołudniówki w oczy.

– Wymyśl coś sam. Przecież twoje teksty zazwyczaj i tak są wyssane z palca.

Ton wypowiedzi nie był nieprzyjazny. Wszyscy obecni znali się przynajmniej z widzenia, a najbardziej zagorzali krytycy zrezygnowali z przyjścia do sądu. Z jednym reporterem współpracował kilka lat temu, a jedną z kobiet – Tę z TV4 – kiedyś prawie udało mu się poderwać.

– Dostał pan tam porządnie po głowie – stwierdził reprezentant „Dagens Industri", zdecydowanie nieopierzony młodzian na zastępstwie.

– W rzeczy samej – przyznał Mikael. Inna odpowiedź była nie do pomyślenia.

– No więc jak się pan czuje?

Mimo powagi sytuacji ani Mikael, ani jego starsi koledzy nie mogli powstrzymać się od uśmieszków. Mikael wymienił błyskawiczne spojrzenie z TV4. „Jak się pan/i czuje?" to jedyne pytanie, jakie w mniemaniu Poważnych Dziennikarzy Nierozgarnięci Reporterzy Sportowi potrafili zadać Zdyszanemu Sportowcowi po drugiej stronie mety. Ale po chwili Mikael spoważniał.

– Naturalnie pozostaje mi tylko ubolewać, że sąd nie doszedł do innego wniosku – odpowiedział bardziej formalnie.

– Trzy miesiące więzienia i sto pięćdziesiąt tysięcy odszkodowania. To uderzy dość mocno po kieszeni – odezwała się Ta z TV4.

– Przeżyję.

– Zażąda pan od Wennerstróma przeprosin? Poda mu rękę?

– Nie, nie sądzę. Moje zdanie na temat morale zawodowego pana Wennerstróma nie uległo szczególnej zmianie.

– Czyli w dalszym ciągu uważa go pan za łajdaka? – zapytał młodzik z „Dagens Industri".

Za pytaniem krył się cytat z potencjalnie katastrofalnym nagłówkiem i Mikael niewątpliwie poślizgnąłby się na skórce od banana, gdyby nie fakt, że dziennikarz sam zasygnalizował niebezpieczeństwo, nazbyt gorliwie wysuwając mikrofon. Indagowany zastanowił się więc kilka sekund nad odpowiedzią.

Uznawszy, że Mikael Blomkvist naruszył godność finansisty Hansa-Erika Wennerstróma, sąd skazał go za zniesławienie. Proces dobiegł końca, skazany nie miał zamiaru odwoływać się od wyroku. Ale co by się stało, gdyby nieostrożnie powtórzył swoje zdanie na schodach sądu? Doszedł do wniosku, że nie chce znać odpowiedzi.

– Uważałem, że istniały powody, dla których opublikowałem posiadane informacje. Sąd miał odmienne zdanie i muszę oczywiście zaakceptować fakt, że wszczęto postępowanie prawne. Teraz, zanim podejmiemy decyzję co do przyszłych działań, w redakcji dogłębnie przedyskutujemy postanowienia sądu. Nie mam nic więcej do powiedzenia.

– Ale zapomniałeś, że dziennikarz musi umieć poprzeć swoje opinie dowodami – przypomniała Ta z TV4 trochę ostrzejszym tonem.

Nie potrafił jej zaprzeczyć. Byli dobrymi przyjaciółmi. Miała neutralny wyraz twarzy, ale Mikael dostrzegł w jej oczach cień rozczarowania i dezaprobaty.

Udzielał odpowiedzi jeszcze przez kilka trudnych minut. W powietrzu wisiało pytanie, którego jednak żaden z dziennikarzy nie zadał, może dlatego, że dotyczyło żenująco niepojętej sprawy: jak Mikael mógł napisać tekst tak totalnie pozbawiony substancji? Zebrani przed sądem reporterzy, z wyjątkiem zastępcy z „Dagens Industri", byli weteranami o dużym doświadczeniu. Dla nich odpowiedź na to pytanie leżała poza granicą zrozumienia.

Ta z TV4 ustawiła Blomkvista przed drzwiami ratusza i powtórzyła swoje pytania przed kamerzystą. Była bardziej życzliwa, niż na to zasługiwał, i powstało wystarczająco dużo dobrych cytatów, by zadowolić wszystkich reporterów. Historia musiała zaowocować tłustymi nagłówkami – tego nie dało się uniknąć – ale Mikael uporczywie powtarzał sobie, że tak naprawdę nie chodzi o wydarzenie medialne roku. Dostawszy to, czego chcieli, dziennikarze rozeszli się do swoich redakcji.

MIAŁ ZAMIAR wrócić pieszo, ale był wietrzny grudniowy dzień, a on sam dość zmarznięty po wywiadzie na świeżym powietrzu. Gdy tak stał niezdecydowany na schodach ratusza, zobaczył wysiadającego z samochodu Williama Borga. Musiał w nim siedzieć dłuższą chwilę. Ich oczy spotkały się, twarz Borga rozjaśnił uśmiech.

– Warto było przyjechać, chociażby po to, żeby zobaczyć cię z tym dokumentem w ręce.

Mikael nie odpowiedział. Znali się od piętnastu lat. Pracowali kiedyś razem na zastępstwie, w dziale gospodarczym jednego ze stołecznych dzienników. Może nie zadziałała chemia, ale właśnie wtedy położyli podwaliny pod dozgonną wrogość. W oczach Blomkvista Borg był nie tylko kiepskim reporterem, ale też męczącym, małostkowym i pamiętliwym człowiekiem, który katował otoczenie idiotycznymi żartami i wyrażał się lekceważąco o starszych, a więc bardziej doświadczonych reporterach. Szczególnie nie cierpiał starszych kobiet w tym zawodzie. Po pierwszej kłótni przyszły następne, aż w końcu drobne utarczki przerodziły się w osobisty antagonizm.

Przez dłuższy czas spotykali się tylko sporadycznie, ale pod koniec lat dziewięćdziesiątych zostali prawdziwymi wrogami. Mikael napisał książkę o dziennikarstwie ekonomicznym, w której cytował fragmenty niemądrych artykułów sygnowanych nazwiskiem nieprzyjaciela. Borg jawił się więc jako Jędrek-Mędrek, który zrozumiawszy większość faktów na opak, wychwalał pod niebiosa stojące na skraju ekonomicznej katastrofy firmy z branży informatycznej. Urażony reporter nie docenił oczywiście analizy Mikaela i gdy natknęli się kiedyś na siebie w knajpie, doszło prawie do rękoczynów. W tym samym czasie Borg pożegnał się z dziennikarstwem i – za zdecydowanie wyższą pensję – zaczął pracować jako doradca w przedsiębiorstwie, które znajdowało się w strefie zainteresowań finansisty Hansa-Erika Wennerstróma.

Patrzyli na siebie dłuższą chwilę, a później Mikael obrócił się na pięcie i odszedł. To był cały Borg. Przyjechał pod ratusz jedynie po to, żeby się pośmiać.

Na przystanku zatrzymała się właśnie czterdziestka i Blomkvist wskoczył do autobusu, żeby jak najszybciej uciec. Wysiadł przy Fridhemsplan i stał niezdecydowany, ciągle z wyrokiem w ręku. W końcu skierował kroki do kawiarni Anna, mieszczącej się obok komendy policji.

Gdy usiadł z kawą latte i kanapką, w radiu zaczął się południowy serwis informacyjny. Jego historia uplasowała się na trzecim miejscu, po samobójczym zamachu bombowym w Jerozolimie i wiadomości o powołaniu rządowej komisji dochodzeniowej w sprawie domniemanego tworzenia karteli w przemyśle budowlanym.

Dziennikarz czasopisma „Millennium" Mikael Blomkvist został w piątek rano skazany na trzy miesiące więzienia za zniesławienie przedsiębiorcy Hansa-Erika Wennerstróma. W jednym z tegorocznych numerów, w głośnym artykule o tzw. sprawie Minosa Blomkvist twierdził, że Wennerstróm wykorzystał do handlu bronią państwowe środki, przeznaczone pierwotnie na inwestycje przemysłowe w Polsce.

Oprócz kary pozbawienia wolności sąd orzekł, że Mikael Blomkvist ma zapłacić poszkodowanemu 150 tysięcy koron tytułem zadośćuczynienia. Adwokat Wennerstróma, Bertil Camnemarker, podał do wiadomości, że jego klient jest usatysfakcjonowany wyrokiem. To wyjątkowo poważny przypadek pomówienia, skomentował.

Wyrok liczył dwadzieścia sześć stron. Wyjaśniał powody, dla których sąd w piętnastu punktach uznał Mikaela winnym zniesławienia przemysłowca Hansa-Erika Wennerstróma. Mikael skonstatował, że każdy z punktów oskarżenia kosztował go dziesięć tysięcy koron i sześć dni więzienia. Nie wliczając kosztów procesu i honorarium adwokata. Nie miał siły, żeby choć przez chwilę zastanowić się nad ostatecznym rachunkiem, pomyślał tylko, że mogło być gorzej; sąd uniewinnił go co do siedmiu punktów oskarżenia.

Czytając sformułowania wyroku, czuł nieprzyjemnie narastające uczucie ciężkości w okolicy żołądka. Zdziwił się. Od początku procesu wiedział, że – o ile nie nastąpi cud – zostanie skazany. Rzecz nie ulegała wątpliwości, zdążył się więc pogodzić z tą myślą. Stosunkowo beztrosko przesiedział dwa dni rozprawy, by później przez jedenaście kolejnych – nie czując nic specjalnego – czekać, aż sąd, przemyślawszy wszystko dogłębnie, sformułuje tekst, który właśnie trzymał w ręce. Dopiero teraz, po zakończeniu procesu, poczuł się bardzo nieswojo.

Miał wrażenie, że kolejny kęs chleba rośnie mu w ustach. Przełykając go z trudem, odsunął kanapkę na bok.

Po raz pierwszy został uznany za winnego przestępstwa, w ogóle po raz pierwszy był o coś podejrzany i oskarżony. Orzeczenie sądu to w zasadzie błahostka. Przestępstwo lekkiej wagi. Przecież nie chodziło o napad z bronią w ręku, morderstwo czy gwałt. Ale finansowo wyrok będzie odczuwalny. „Millennium" nie było medialnym okrętem flagowym o nieograniczonych zasobach. Czasopismu się nie przelewało, ale wyrok nie oznaczał ekonomicznej katastrofy. Problem polegał na tym, że Mikael miał udziały w „Millennium", będąc jednocześnie – co zakrawało na idiotyzm – publicystą czasopisma i jego wydawcą. Odszkodowanie, sto pięćdziesiąt tysięcy koron, zamierzał zapłacić z własnej kieszeni, co w zasadzie oznaczało pozbycie się prawie wszystkich oszczędności. Czasopismo pokrywało koszty procesu. Przy rozsądnym gospodarowaniu powinno się udać.

Pomyślał o ewentualnej sprzedaży swojej mansardy, co byłoby dość bolesnym rozwiązaniem. Pod koniec radosnych lat osiemdziesiątych, kiedy miał dobrą posadę i stosunkowo wysokie dochody, zaczął rozglądać się za porządnym mieszkaniem własnościowym. Odrzucał kolejne propozycje pośredników, aż w końcu natknął się na sześćdziesiąt pięć metrów kwadratowych poddasza przy Bellmansgatan. Poprzedni właściciel zaczął przerabiać je na mieszkanie, ale kiedy nagle otrzymał propozycję pracy w firmie internetowej za granicą, sprzedał je tanio jako lokal do renowacji.

Nowy właściciel dokończył dzieło, nie przejmując się szczególnie pierwotnymi szkicami architekta wnętrz. Wydał sporo pieniędzy na urządzenie kuchni i łazienki, nie przykładając wagi do reszty. Nie położył parkietu i nie wzniósł ścian działowych, rezygnując z planowanych dwóch pokoi. Ale wycyklinował deski podłogowe, pobielił wapnem oryginalne, chropowate ściany i zasłonił największe niedoróbki kilkoma akwarelami Emanuela Bemstone'a. W ten sposób powstało przestronne, otwarte mieszkanie z sypialnią za regałem i z niewielką kuchnią oddzieloną barem od pokoju, który spełniał funkcję zarówno salonu, jak i jadalni. Poddasze miało dwa okna mansardowe i jedno w szczycie, z widokiem na dziesiątki kalenic biegnących ku Riddarholmen i Starówce. Przez wąską szczelinę między kamienicami Mikael widział wodę przy Slussen i Ratusz. Dzisiaj nie byłoby go stać na podobne mieszkanie i dlatego nie chciał się go pozbywać.

Ale ryzyko utraty poddasza to bagatela w porównaniu z uszczerbkiem, jakiego doznał jego wizerunek zawodowy. Wiedział, że naprawianie tych szkód zajmie ogromnie dużo czasu. Jeżeli w ogóle uda się je naprawić.

Chodziło o zaufanie. W najbliższej przyszłości niejeden redaktor zawaha się, zanim podejmie decyzję o publikacji artykułu podpisanego przez Blomkvista. Miał jeszcze wystarczająco wielu przyjaciół w branży, skłonnych zaakceptować fakt, że padł ofiarą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, ale też nie mógł już sobie pozwolić na kolejny, choćby najmniejszy błąd.

Najbardziej jednak bolało go upokorzenie.

Mając w ręku wszystkie atuty, przegrał z gangsterem w garniturze od Armaniego. Z łajdakiem podszywającym się pod giełdowego rekina. Z japiszonem, którego adwokat szczerzył zęby przez cały proces.

Do kurwy nędzy, jak mogło do tego dojść?

A PRZECIEŻ SPRAWA Wennerstróma zaczęła się tak obiecująco, półtora roku temu, w wieczór świętojański, w kokpicie żółtego jachtu Malar-30. Wszystko było dziełem przypadku, zapoczątkowanego zachcianką kolegi po fachu, obecnie speca od PR w samorządzie wojewódzkim. Chcąc zaimponować swojej nowej dziewczynie, kolega ów wypożyczył pochopnie niewielki jacht i zaproponował kilkudniową, żywiołową, ale niepozbawioną romantyzmu przejażdżkę po wodach archipelagu sztokholmskiego. Dziewczyna, która właśnie opuściła Hallstahammar, by studiować w stolicy, dała się przekonać po długich namowach, ale pod warunkiem, że zabiorą ze sobą siostrę i jej chłopaka. Nikt z nich nigdy nie postawił nogi na pokładzie żaglówki. Problem polegał na tym, że również PR-owiec był żeglarzem bardziej entuzjastycznym niż doświadczonym. Trzy dni przed planowaną wyprawą zadzwonił zdesperowany do Mikaela, przekonując go do udziału w wycieczce i przyjęcia roli piątego, obeznanego z nawigacją, członka załogi.

Początkowo zupełnie nieczuły na prośby, Mikael ugiął się, kiedy usłyszał obietnicę kilku wspaniałych dni relaksu w miłym towarzystwie i z dobrą kuchnią. Z obietnic nic nie wyszło, a przejażdżka żaglówką przeobraziła się w katastrofę o wiele większą, niż Mikael potrafił sobie wyobrazić. Płynęli pięknym, choć średnio trudnym szlakiem Furusund z prędkością niespełna dziesięciu węzłów, przy której dziewczyna PR-owca od razu zapadła na chorobę morską. Jej siostra zaczęła kłócić się z chłopakiem i nikt nie wykazał choćby minimum zainteresowania sztuką żeglarską. Wkrótce stało się jasne, że obsługa jachtu spocznie wyłącznie na Mikaelu. Pozostali uczestnicy wycieczki ograniczali się do udzielania życzliwych, acz przeważnie bezsensownych rad. Po pierwszym noclegu w zatoce na Angsó Mikael gotów był zawinąć do przystani w Furusund i wrócić do domu autobusem. I tylko desperackie apele PR-owca skłoniły go do pozostania na pokładzie.

Następnego dnia koło południa, wystarczająco wcześnie, by znaleźć wolne miejsce, przybili do pomostu na wyspie Arholma. Przygotowali lunch i właśnie wrzucili coś na ruszt, gdy Mikael po raz pierwszy zauważył plastikową żółtą M-trzydziestkę wpływającą do zatoki pod grotżaglem. Podczas gdy łódź robiła spokojny zwrot, jej szyper szukał miejsca do zacumowania. Mikael, rozejrzawszy się dookoła, skonstatował, że przestrzeń między ich jachtem a H-boatem po prawej burcie była prawdopodobnie jedyną szczeliną, w którą mogła wślizgnąć się wąska M-trzydziestka. Stojąc na rufie, wskazał wolną przestrzeń. Szyper zbliżającego się jachtu uniósł dłoń w geście podziękowania i zmienił kurs. Samotny żeglarz, taki co to nie pofatyguje się, żeby włączyć motor – zanotował Mikael. Usłyszał szczęk kotwicznego łańcucha, a po kilku sekundach zobaczył spuszczany grotżagiel i uwijającego się jak w ukropie mężczyznę, który manewrując sterem, by wpłynąć prosto w szczelinę, jednocześnie przygotowywał koniec liny na dziobie.

Mikael wspiął się na reling i wyciągając rękę, zaoferował pomoc. Nowo przybyły zrobił ostatnią zmianę kursu i sunąc delikatnie, podpłynął perfekcyjnie do rufy jachtu. Rozpoznali się dopiero wtedy, gdy mężczyzna rzucił Mikaelowi koniec liny. Ich twarze rozpromienił szeroki uśmiech.

– Cześć, Robban! – wykrzyknął Mikael. – Gdybyś korzystał z silnika, nie musiałbyś zdzierać farby ze wszystkich łodzi w porcie.

– Cześć, Micke. Czyli dobrze mi się wydawało, że skądś cię znam! Chętnie bym użył silnika, gdyby tylko dał się odpalić. Bidok wysiadł kompletnie przy Ródlóga, dwa dni temu.

Podali sobie ręce przez reling.

Całą wieczność wcześniej, w latach siedemdziesiątych, Mikael Blomkvist i Robert Lindberg byli licealnymi kolegami, a może nawet przyjaciółmi. Ale, jak to często bywa z kolegami z ławy szkolnej, rozstali się zaraz po maturze. Obrali różne drogi i w ciągu ostatnich dwudziestu lat widzieli się zaledwie cztery czy pięć razy. Ich niespodziewane spotkanie w porcie na Arholma było pierwszym po siedmiu lub ośmiu latach. Przyglądali się sobie badawczo. Robert miał spaloną słońcem twarz, zmierzwione włosy i dwutygodniowy zarost.

Nagle Mikaelowi zdecydowanie poprawił się humor. Podczas gdy PR-owiec ze swoim prostodusznym towarzystwem wybrał się na drugi kraniec wyspy, by potańczyć wokół świętojańskiego drzewka, Mikael zaparkował na M-trzydziestce i przy śledziu i wódce rozmawiał z dawnym kolegą o dupie Maryni.

W KTÓRYMŚ MOMENCIE tego wieczoru, gdy poddawszy się w walce z osławionymi arholmskimi komarami, przenieśli się pod pokład i wypili wystarczająco dużo setek, rozmowa przyjęła charakter koleżeńskiego przekomarzania się na temat moralności i etyki w świecie biznesu. Każdy z nich wybrał karierę, która w pewnym sensie dotyczyła finansów państwa. Robert skończył Wyższą Szkołę Handlową i wkroczył w świat bankowości. Mikael po studiach dziennikarskich poświęcił dużą część zawodowego życia na demaskowanie wątpliwych interesów właśnie w kołach bankowo-handlowych. Rozmowa zeszła na problemy moralne w związku z milionowymi odprawami „spadochronowymi", zapoczątkowanymi w latach dziewięćdziesiątych. Wygłosiwszy mowę obronną na temat kilku „spadochroniarzy", Lindberg odstawił kieliszek i przyznał z niechęcią, że wśród finansistów i bankowców z pewnością ukrywa się niejeden łajdak, mimo wszystko. Nagle zmierzył Mikaela poważnym spojrzeniem.

– Micke, jesteś dociekliwym dziennikarzem, zajmujesz się finansowymi przekrętami, dlaczego nigdy nie napisałeś niczego o Hansie-Eriku Wennerstrómie?

– Nie wiedziałem, że jest coś do napisania.

– Zacznij grzebać. Musisz trochę pogrzebać, do diabła! Jak dużo wiesz o programie ZPP?

– Taa, jakiś program pomocy z lat dziewięćdziesiątych. Chodziło o postawienie na nogi przemysłu w byłych demoludach. Zakończony parę lat temu. Nigdy się tym nie zajmowałem.

– ZPP to Zarząd Pomocy Przemysłowej, projekt wspomagany przez rząd i kierowany przez reprezentantów około dziesięciu znaczących szwedzkich firm. ZPP dostał państwowe gwarancje dla szeregu projektów, które uzgodniono w porozumieniu z rządami w Polsce i w krajach nadbałtyckich. Dołączyła się LO [*], jako rękojmia, że wschodni ruch robotniczy zostanie umocniony według szwedzkiego modelu. Formalnie rzecz biorąc, chodziło o projekt na zasadzie „pomoc dla samopomocy", projekt, który miał umożliwić tamtejszym rządom sanację ekonomiczną. W praktyce wyglądało to tak, że szwedzkie przedsiębiorstwa otrzymały państwowe dotacje, żeby zostać współudziałowcami w przedsiębiorstwach wschodnioeuropejskich. Ten cholerny chadecki minister należał do gorących zwolenników ZPP. W planach było otwarcie zakładów papierniczych w Krakowie, renowacja zakładu metalurgicznego w Rydze, fabryka cementu w Tallinie i tak dalej. Pieniądze przydzielało kierownictwo ZPP, czyli najważniejsi z ważnych w świecie bankowo-przemysłowym.

– A więc pieniądze podatników?

– Mniej więcej pięćdziesiąt procent stanowiły dotacje państwa, resztę pokrywały banki i przemysł. Ale to absolutnie nie była działalność charytatywna. I banki, i przedsiębiorstwa liczyły na poważny zysk. W przeciwnym razie, kuźwa, w ogóle by się tym nie zainteresowały.

– O jak duże pieniądze chodziło?

– Poczekaj, słuchaj dalej. Chodziło głównie o solidne szwedzkie przedsiębiorstwa, które chciały wejść na wschodni rynek. Takie potęgi jak ABB, Skanska i tym podobne. Żadnych spekulantów innymi słowy.

– Uważasz, że Skanska nie zajmuje się spekulacjami? Czy to właśnie nie ich naczelnego wylano z pracy po tym, jak pozwolił któremuś ze swoich chłoptasiów przepuścić pół miliarda na szybkich interesach? No a ich histeryczne spekulacje nieruchomościami w Londynie i Oslo?

– Nie, no jasne, idiotów znajdziesz w każdym przedsiębiorstwie na całym świecie, ale wiesz przecież, o co mi chodzi. To są w każdym razie firmy, które przede wszystkim zajmują się produkowaniem czegoś. No wiesz, kręgosłup szwedzkiej gospodarki i te rzeczy.

– A jak się ma do tego wszystkiego Wennerstróm?

– Wennerstróm jest dżokerem. Facet przychodzi znikąd, nie ma korzeni w przemyśle ciężkim i w ogóle nie za bardzo pasuje do tego towarzystwa.

Mikael napełnił kieliszek reimersholmem i rozparł się wygodnie, usiłując sobie przypomnieć, co wie o Wennerstrómie. Jego wiedza okazała się niespecjalnie bogata. Urodzony gdzieś w Norlandii, w latach siedemdziesiątych założył tam firmę inwestycyjną. Zarobiwszy trochę grosza, przeprowadził się do Sztokholmu, gdzie zrobił błyskawiczną karierę. Powstała Grupa Wennerstróma, którą później, w związku z otwarciem biur w Londynie i Nowym Jorku, przechrzczono na Wennerstroem Group. Nazwę przedsiębiorstwa zaczęto wymieniać w tych samych artykułach co firmę Beijer. Wennerstróm handlował akcjami i obligacjami, robił szybkie interesy i pojawił się w tabloidach jako jeden z licznych świeżo upieczonych miliarderów z apartamentem na Strandvagen, okazałą posiadłością letnią na Varmdó i dwudziestotrzymetrowym jachtem, nabytym od niewypłacalnej byłej gwiazdy tenisa. Rachmistrz z nosem do interesów, bez wątpienia, ale całe lata osiemdziesiąte były dekadą takich rachmistrzów i spekulantów na rynku nieruchomości. Wennerstróm nie wyróżniał się niczym szczególnym. Wręcz przeciwnie, unikał rozgłosu i zawsze pozostawał w cieniu Bardzo Ważnych Chłopców. Brakowało mu napuszonych manier Stenbecka, nie obnażał się w prasie jak Barnevik. Nie przywiązując wagi do nieruchomości, inwestował masowo w byłym bloku komunistycznym. Gdy w latach dziewięćdziesiątych z balona uszło powietrze i jeden dyrektor za drugim zmuszony był do otwarcia swojej spadochronowej odprawy, firma Wennerstróma radziła sobie zadziwiająco dobrze. Ani śladu skandalu. „A Swedish success story" – podsumował sam „Financial Times".

– To było w 1992. Wennerstróm niespodziewanie skontaktował się z ZPP i oznajmił, że chce pieniędzy. Zaprezentował plan, z pewnością uzgodniony z inwestorami w Polsce, plan otwarcia fabryki produkującej opakowania dla przemysłu spożywczego.

– Czyli puszki na konserwy?

– Nie do końca, ale coś w tym stylu. Nie mam pojęcia, jakie miał znajomości w ZPP, ale bez niczego dostał sześćdziesiąt milionów koron.

– To zaczyna być interesujące. Pozwól, że zgadnę: to był pierwszy i ostatni raz, kiedy ktoś widział te pieniądze.

– Błąd – powiedział Lindberg, uśmiechając się tajemniczo, po czym znów wlał w siebie kilka kropel wódki. – To, co wydarzyło się później, jest zgodne z klasycznym sprawozdaniem finansowym. Wennerstróm naprawdę otworzył w Polsce, a dokładniej w Łodzi, zakład produkujący opakowania. Przedsiębiorstwo nazywało się Minos. W 1993 ZPP otrzymał kilka entuzjastycznych raportów. A później zrobiło się cicho. W 1994 Minos nagle padł.

ROBERT LINDBERG z hukiem postawił kieliszek, podkreślając siłę upadku.

– Problem z ZPP polegał na tym, że nie istniały standardy sprawozdawczości finansowej tych projektów. Pamiętasz ducha czasów? Kiedy runął mur berliński, zapanował wszechogarniający optymizm. Wszędzie wprowadzano demokrację, minęła groźba wojny atomowej, a bolszewicy w ciągu jednej nocy mieli przemienić się w prawdziwych kapitalistów. Rząd chciał wzmocnić demokrację na Wschodzie. Każdy przemysłowiec chciał załapać się na budowę nowej Europy.

– Nie wiedziałem, że kapitaliści są tacy chętni do działalności charytatywnej.

– Uwierz mi, to wet dream każdego kapitalisty. Rosja i byłe demoludy to może największy po Chinach niewyeksploatowany rynek. Przemysłowcy nie mieli żadnych oporów, żeby przyjść rządowi z pomocą, szczególnie gdy sami pokrywali zaledwie ułamek kosztów. ZPP pochłonął łącznie ponad trzydzieści miliardów koron. Te pieniądze podatników miały się zwrócić w formie przyszłych zysków. Formalnie ZPP powstał z inicjatywy rządu, ale wpływ przedsiębiorców był tak duży, że w praktyce zarząd pracował samodzielnie.

– Rozumiem. Czy kryje się za tym jakaś story?

– Cierpliwości. Na początku nie było żadnych kłopotów z finansowaniem projektu. Szwecji nie dotknął jeszcze szok wzrostu stóp procentowych. Zadowolony rząd we współpracy z ZPP mógł podkreślać swój wkład w budowanie demokracji na wschodzie Europy.

– To było za rządów prawicy.

– Nie mieszaj w to polityki. Tutaj chodzi o pieniądze i wsio rawno, czy ministrowie pochodzą z lewa, czy z prawa. No więc najpierw cała naprzód, później przyszły problemy walutowe, a jeszcze później kilku szalonych nowodemokratów – pamiętasz Nową Demokrację? – zaczęło narzekać, że nikt nie ma wglądu w to, czym zajmuje się ZPP. Któryś z tych chłoptasiów pomylił ZPP z Zarządem ds. Rozwoju Międzynarodowego i myślał, że chodzi o jakiś projekt pomocy do gooder w stylu Tanzanii. Wiosną 1994 powołano komisję, która miała zbadać działalność ZPP. Wysunięto zarzuty wobec kilku projektów, a jednym z pierwszych poddanych kontroli był Minos.

– I Wennerstróm nie potrafił rozliczyć się z pieniędzy?

– Przeciwnie. Wennerstróm przedstawił wyśmienite sprawozdanie, z którego wynikało, że w firmę Minos zainwestowano ponad pięćdziesiąt cztery miliony koron. Ale okazało się, że w zacofanej Polsce istniały zbyt duże przeszkody strukturalne, żeby nowoczesny przemysł mógł funkcjonować bez problemów. W rezultacie ich przedsiębiorstwo zostało wyparte przez konkurencyjny niemiecki projekt. Niemcy zaczęli wtedy wykupywać w najlepsze cały blok wschodni.

– Powiedziałeś, że dostał sześćdziesiąt milionów.

– Właśnie. Pieniądze z ZPP funkcjonowały jak nieoprocentowane pożyczki. Oczywiście w zamyśle przedsiębiorstwa miały spłacić część tej pożyczki w ciągu iluś tam lat. Ale Minos zbankrutował, projekt się nie powiódł, za co nie można było winić Wennerstróma. I tutaj państwowa gwarancja zapewniała, że straty nie dotkną go osobiście. Po prostu nie musiał oddawać utopionych w Minosie pieniędzy, a poza tym miał też dowody na to, że utracił właśnie taką, a nie inną sumę własnych środków.

– No to zobaczmy, czy dobrze zrozumiałem. Rząd dostarczył miliardy z budżetu i wspomagał dyplomatów, którzy otwierali odpowiednie drzwi. Przemysłowcy dostarczyli pieniędzy i użyli ich do inwestycji w joint ventures, z których później zgarniali rekordowe zyski: czyli innymi słowy nic nowego. Kilku wygrywa, kilku płaci rachunki, a my wiemy, kto ma jaką rolę do odegrania.

– Jesteś cynikiem. Państwowe pożyczki miały być spłacone.

– Powiedziałeś, że były nieoprocentowane. A to znaczy, że podatnicy nie mieli najmniejszej szansy na jakąkolwiek dywidendę za to, że dostarczyli forsy. Wennerstrom dostał sześćdziesiąt baniek, z których zainwestował pięćdziesiąt cztery. Co się stało z pozostałymi sześcioma milionami?

– W tym samym momencie, w którym okazało się, że projekty będą poddane kontroli, Wennerstrom wysłał ZPP czek na sześć milionów, dopłacając różnicę. Tak więc z prawnego punktu widzenia sprawa została załatwiona.

ROBERT ZAMILKŁ i spojrzał wymownie na Mikaela.

– Wygląda na to, że Wennerstrom przeputał trochę pieniędzy z ZPP, ale w porównaniu z sumą pół miliarda, która zniknęła ze Skanska, albo z odprawą spadochronową dyrektora ABB, opiewającą na ponad miliard – co naprawdę ludzi wzburzyło – to nie są wielkie rzeczy do opisywania – stwierdził Mikael. – Dzisiejsi czytelnicy mają po dziurki w nosie tekstów o niekompetentnych graczach giełdowych, nawet jeżeli chodzi o pieniądze z budżetu. Czy masz coś więcej?

– Teraz dopiero się zacznie!

– Skąd to wszystko wiesz? O interesach Wennerstróma w Polsce?

– W latach dziewięćdziesiątych pracowałem w Handelsbanken. Zgadnij, kto przygotowywał raporty dla reprezentanta banku w ZPP?

– Aha! No to opowiadaj.

– No więc tak… w skrócie. Wennerstróm złożył w ZPP wyjaśnienie. Podpisano dokumenty. Oddał resztę pieniędzy. Właśnie te sześć milionów było bardzo sprytnie pomyślane. Jeżeli ktoś stoi w przedsionku z torbą pieniędzy, które chce ci zwrócić, to nie podejrzewasz go, kuźwa, o niecne zamiary.

– Przejdź do rzeczy.

– Ależ drogi Blomkviście, przecież o to właśnie chodzi. ZPP był zadowolony ze sprawozdania Wennerstróma. Inwestycję trafił szlag, ale nie można było nikomu postawić zarzutu, że źle ją prowadzono. Przeglądaliśmy faktury, transfery i wszystkie inne dokumenty. Wszystko było rzetelnie przedstawione. Wierzyłem w to. Mój szef w to wierzył. ZPP też wierzył, a rząd nie miał nic do dodania.

– No to w czym tkwi szkopuł?

– Dopiero teraz historia zaczyna być śliska – powiedział Lindberg, sprawiając nagle wrażenie zadziwiająco trzeźwego. – Ponieważ jesteś dziennikarzem, to, co teraz powiem, będzie off the record.

– Odwal się. Nie możesz opowiadać mi niestworzonych rzeczy, a później zastrzegać się, że nie wolno ich przekazać innym.

– Jasne, że mogę. To, co opowiedziałem do tej pory, jest jak najbardziej oficjalne. Jeśli chcesz, możesz przeczytać sprawozdanie. Co do reszty historii, której zresztą jeszcze nie wyjawiłem, musisz potraktować mnie jako anonimowe źródło.

– Aha, ale według obowiązującej terminologii off the record znaczy, że dowiedziałem się czegoś w zaufaniu, ale nie wolno mi o tym pisać.

– Mam w dupie terminologię. Pisz, co ci się podoba, ale chcę pozostać anonimowym źródłem. Rozumiemy się?

– Oczywiście.

Dopiero po fakcie zrozumiał, że popełnił błąd.

– To dobrze. Historia z Minosem miała miejsce dziesięć lat temu, po upadku muru i po tym, jak bolszewicy zaczęli się zamieniać w solidnych kapitalistów. Byłem jedną z osób, które badały projekt Wennerstróma, i cały czas nie opuszczało mnie wrażenie, że coś w tym wszystkim cholernie śmierdzi.

– Dlaczego nie powiedziałeś nic w trakcie kontroli?

– Rozmawiałem o tym z szefem. Ale nie można się było do niczego przyczepić. Wszystkie papiery były w porządku. Pozostało mi tylko podpisać się pod sprawozdaniem. Ale przez kolejne lata, za każdym razem, gdy zetknąłem się z nazwiskiem Wennerstróma, nie mogłem przestać myśleć o Minosie.

– Aha.

– Rzecz w tym, że kilka lat później, w połowie lat dziewięćdziesiątych, bank robił trochę interesów z Wennerstrómem. Zresztą dosyć sporych interesów. Ale udały się tak sobie.

– Zrobił was w bambuko?

– Nie, nie aż tak. Zarobiliśmy i my, i on. Chodzi raczej o to, że… nie wiem naprawdę, jak to wyjaśnić. Mówię teraz o swoim pracodawcy, a wolałbym tego uniknąć. Ale co mnie uderzyło, jak to się mówi – ogólne wrażenie nie było pozytywne. Media przedstawiają Wennerstróma jako ekonomiczną superwyrocznię. On z tego żyje. To jest jego kapitał.

– Wiem, co masz na myśli.

– A ja odniosłem wrażenie, że ten facet to jedna wielka blaga. Nie był jakoś szczególnie uzdolniony, jeżeli chodzi o ekonomię. Przeciwnie, w niektórych kwestiach jego wiedza była niewiarygodnie płytka. Doradzało mu kilku niesamowicie bystrych young warriors, ale samego Wennerstroma nie cierpiałem serdecznie.

– Okej.

– Mniej więcej rok temu pojechałem do Polski, w całkiem innej sprawie. Jedliśmy kolację z kilkoma inwestorami z Łodzi i zupełnie przypadkowo przyszło mi siedzieć obok prezydenta miasta. Rozmawialiśmy o tym, jak trudno było postawić polską gospodarkę na nogi i tak dalej, i nie wiem już w związku z czym wspomniałem o Minosie. Mężczyzna przez chwilę patrzył na mnie z ogromnym zdziwieniem, jak gdyby nigdy nie słyszał o tej firmie, ale w końcu przypomniał sobie projekt, z którego nigdy nic nie wyszło. Skwitował to śmiechem i dodał, cytuję: „Jeżeli to wszystko, na co stać szwedzkich inwestorów, to wkrótce wasz kraj popadnie w ruinę". Łapiesz?

– Wypowiedź świadczy o tym, że prezydent Łodzi jest mądrym facetem, ale mów dalej.

– To zdanie nie dawało mi spokoju. Następnego dnia rano musiałem być na zebraniu, ale później miałem wolne. Tylko z czystej ciekawości pojechałem zobaczyć pozostałości po firmie Minos. Dotarłem do niewielkiej wioski pod Łodzią, z knajpą w stodole i sraczykiem na podwórzu. Wielka fabryka Minos okazała się być kompletną ruderą, rozlatującym się magazynem z blachy falistej, który w latach pięćdziesiątych postawiła Armia Czerwona. Spotkałem ochroniarza, który mówił trochę po niemiecku i którego kuzyn pracował w Minosie. Kuzyn mieszkał niedaleko, więc poszliśmy do niego do domu. Ochroniarz tłumaczył. Jesteś ciekawy, co powiedział?

– Nie mogę się doczekać.

– Minos powstał w 1992. Zatrudniał najwyżej piętnaście osób, głównie stare kobieciny. Pensja wynosiła trochę ponad sto pięćdziesiąt koron miesięcznie. Najpierw nie było maszyn, więc pracownicy zajmowali się sprzątaniem rudery. Na początku października przyszły trzy urządzenia do produkcji kartonów, kupione w Portugalii. Używane, zniszczone i totalnie przestarzałe. Gdyby oddać je na złom, nie byłyby warte więcej niż kilka tysięcy. Wprawdzie działały, ale cały czas się psuły. Naturalnie brakowało części zamiennych, co chwilę robiono przerwy w produkcji. Najczęściej po prostu ktoś z zatrudnionych naprawiał je prowizorycznie, do następnej awarii.

– To zaczyna przypominać prawdziwą story - przyznał Mikael. – Co właściwie produkowano w Minosie?

– W 1992 roku i do połowy 1993 robili zwykłe pudełka kartonowe na proszek do zmywarek, opakowania na jajka i takie rzeczy. Później papierowe torebki. Ale fabryce ciągle brakowało materiału i nigdy nie produkowali szczególnie dużo.

– To nie wygląda na jakąś ogromną inwestycję.

– Obliczyłem. Łączne koszty wynajmu lokalu przez dwa lata to piętnaście tysięcy koron. Na pensje wydano maksymalnie sto pięćdziesiąt tysięcy, przyjąłem najbardziej hojny wariant. Zakup urządzeń i transport… furgonetka przewożąca kartony… przypuszczalnie dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Dołożyć trzeba opłaty skarbowe za pozwolenia, trochę podróży tam i z powrotem – w wiosce pojawiła się kilka razy tylko jedna osoba ze Szwecji. Taa, powiedzmy, że cała operacja nie pochłonęła więcej niż milion. Pewnego dnia, latem 1993 roku, przyszedł brygadzista i powiedział, że fabrykę zamknięto, a wkrótce później węgierska ciężarówka zabrała cały park maszynowy. Exit Minos.

PODCZAS PROCESU Mikael często myślał o tym sobótkowym spotkaniu. Większą część wieczoru przekomarzali się w licealnym, serdecznym tonie, dokładnie jak za szkolnych czasów. Jako nastolatki dźwigali to samo egzystencjalne brzemię. Jako dorośli byli sobie właściwie obcy, tak naprawdę dzieliło ich mnóstwo rzeczy. Podczas rozmowy Mikael zastanawia! się nawet, co sprawiło, że zostali szkolnymi przyjaciółmi. Pamiętał Roberta jako cichego, pełnego rezerwy chłopca, szalenie nieśmiałego wobec dziewcząt. W wieku dorosłym odnosił sukcesy jako… no, osoba związana zawodowo z bankiem.

Mikael nie wątpił ani przez moment, że jego towarzysz wyznawał poglądy sprzeczne z jego wizją świata. Rzadko się upijał, ale to przypadkowe spotkanie przeobraziło nieudaną wyprawę w przyjemny wieczór, kiedy to poziom wódki w butelce obniża się stale, choć bez pośpiechu. Być może właśnie z powodu pierwotnie lekkiego tonu rozmowy Mikael nie potrafił potraktować opowieści Roberta poważnie. Ale w końcu zbudził się w nim instynkt dziennikarza. Nagle zaczął słuchać z ogromną uwagą i nie omieszkał wykazać logicznych nieścisłości.

– Poczekaj sekundkę – poprosił. – Wennerstróm to nazwisko na topie, przynajmniej wśród giełdowych rekinów. Jeżeli się nie mylę, jest miliarderem…

– Szacuje się, że Wennerstroem Group siedzi na mniej więcej dwustu dwudziestu miliardach. Chcesz zapytać, dlaczego krezus tej klasy w ogóle zaprzątałby sobie głowę oszustwem na skromną sumkę pięćdziesięciu milionów?

– No… nie do końca. Raczej dlaczego w ogóle narażał się na tak duże ryzyko, aranżując oczywisty szwindel.

– Nie wiem, czy można uznać ten szwindel za oczywisty. Całkowicie ze sobą zgodni członkowie zarządu ZPP, bank, rząd i rewizorzy Riksdagu przyjęli i zaakceptowali sprawozdania Wennerstróma.

– W każdym razie chodziło o drobną sumę.

– Z pewnością. Ale zastanów się: Wennerstroem Group to przedsiębiorstwo inwestycyjne, handluje wszystkim, co może przynieść zysk – papierami wartościowymi, obligacjami, walutą… you name it. Wennerstróm skontaktował się z ZPP w 1992 roku, właśnie wtedy, gdy rynek zaczął totalnie tonąć. Pamiętasz jesień 1992 roku?

– Czy pamiętam? Miałem wtedy kredyt mieszkaniowy z ruchomym oprocentowaniem, a w październiku Bank Centralny podniósł stopę do pięciuset punktów procentowych. Przez cały następny rok męczyłem się z dziewiętnastoprocentowymi odsetkami.

– Mmmm. To były czasy! – uśmiechnął się Robert. – Ja też cholernie dużo wtedy straciłem. Również Hans-Erik Wennerstróm, podobnie jak inni aktorzy na rynku, borykał się z tymi problemami. Miał miliony uwięzione w przeróżnych papierach, ale zadziwiająco mało gotówki. Nagle nie mógł zaciągnąć nowych, bajońskich pożyczek. Zazwyczaj w takiej sytuacji ludzie pozbywają się kilku nieruchomości i liżą rany po stratach. Ale w 1992 roku nikt za żadną cholerę nie chciał kupować nieruchomości.

– Cash-flow problem.

– Właśnie. I Wennerstróm nie był osamotniony. Każdy handlowiec…

– Nie mów: handlowiec. Nazywaj ich jak chcesz, ale używając określenia handlowiec, obrażasz całą poważną grupę zawodową.

– … no to każdy rekin giełdowy, każdy miał cash-flow problems… Spójrz na to tak: Wennerstróm dostał sześćdziesiąt milionów koron. Oddał sześć baniek, ale dopiero po trzech latach. Wydatki związane z Minosem nie mogły wynieść więcej niż jakiś milion. Już same odsetki z sześćdziesięciu milionów przez trzy lata są co nieco warte. W zależności od tego, jak zainwestował te pieniądze, mógł je podwoić albo nawet zdziesięciokrotnić. Wtedy nie mówimy już o gównianych sumach. A tak w ogóle, to na zdrowie!

Rozdział 2

Piątek 20 grudnia

DRAGAN ARMANSKI miał pięćdziesiąt sześć lat i pochodził z Chorwacji. Jego ojciec był ormiańskim Żydem z Białorusi. Matka – bośniacką muzułmanką o greckich korzeniach. To ona, odpowiedzialna za jego wychowanie, przekazała mu kulturowe dziedzictwo, dzięki czemu jako dorosły mężczyzna znalazł się w ogromnej heterogenicznej grupie definiowanej przez media jako muzułmanie. Urząd Migracyjny zarejestrował go, co osobliwe, jako Serba. Jego paszport zdradzał, że jest obywatelem szwedzkim, a fotografia ukazywała kanciastą twarz z wydatną szczęką, ciemnym zarostem i posiwiałymi skrońmi. Nazywano go często Arabem, mimo że nie miał najmniejszej domieszki arabskiej krwi. Był jednakowoż genetycznym skrzyżowaniem, które szaleńcy zajmujący się biologią ras z dużą dozą prawdopodobieństwa opisaliby jako ulepione z gorszej gliny.

Jego wygląd przywodził na myśl stereotypową rolę lokalnego bossa średniej wagi w jakimś amerykańskim filmie gangsterskim. W rzeczywistości Armanski nie był ani szmuglerem narkotyków, ani torpedą mafii, tylko zdolnym specjalistą w zakresie ekonomii przedsiębiorstw, który na początku lat siedemdziesiątych zaczął pracować jako asystent finansowy w firmie ochroniarskiej Milton Security, a trzydzieści lat później piastował w niej stanowiska dyrektora oraz szefa operacyjnego.

Jego rosnące zainteresowanie zagadnieniami bezpieczeństwa przeobraziło się z czasem w fascynację. Jak w grze strategicznej trzeba było zidentyfikować zagrożenie, rozwinąć strategie obronne i cały czas wyprzedzać o krok szpiegów przemysłowych, szantażystów i złodziei. Zaczęło się od wykrycia sprytnego oszustwa, w którym posłużono się kreatywną księgowością. Armanski zdołał udowodnić winę jednej z dwunastu osób zatrudnionych w firmie i w dalszym ciągu, trzydzieści lat później, pamiętał swoje zdziwienie, gdy zrozumiał, że cała malwersacja była możliwa dzięki temu, że przedsiębiorstwo nie załatało kilku banalnych luk w procedurach zabezpieczających. Ze zwykłego rachmistrza przeobraził się w innowatora rozwijającego firmę i eksperta w dziedzinie oszustw gospodarczych. Po pięciu latach został członkiem kierownictwa, a po kolejnych dziesięciu – nie bez sprzeciwów – dyrektorem naczelnym przedsiębiorstwa. Sprzeciwy już dawno ucichły. Kierując Milton Security, zamienił je w jedną z najbardziej kompetentnych i wziętych szwedzkich firm specjalizujących się w ochronie.

W Milton Security pracowało na stałe trzysta osiemdziesiąt osób, a drugie tyle współpracowników było zaufanymi wolnymi strzelcami, z których usług korzystano w razie potrzeby. Była to raczej niewielka firma, w każdym razie w porównaniu z Falckiem czy Szwedzką Służbą Ochrony. Gdy Armanski stawiał w niej pierwsze kroki, czynił to w Ogólnej Ochronie Johana Fredrika Miltona SA, której głównymi klientami były centra handlowe, potrzebujące sklepowych kontrolerów i osiłkowatych ochroniarzy. Pod jego kierownictwem przedsiębiorstwo zmieniło nazwę na międzynarodowo chodliwe Milton Security i postawiło na najnowszą technologię. Dokonano wymiany personelu; wysłużonych nocnych stróżów, umundurowanych fetyszystów i dorabiających w weekendy licealistów zastąpili ludzie o poważnych kompetencjach. Armanski zatrudnił absolwentów politologii ze znajomością zagadnień międzynarodowego terroryzmu, ochrony osobistej i szpiegostwa przemysłowego, a przede wszystkim techników telekomunikacyjnych i informatyków. Stanowiska szefów operacyjnych powierzył byłym policjantom. No i przeniósł firmę z peryferyjnej Solny do reprezentacyjnych lokali w pobliżu Slussen w centrum Sztokholmu.

Tym samym na początku lat dziewięćdziesiątych Milton Security była przygotowana do zaoferowania nowego rodzaju bezpieczeństwa ekskluzywnej grupie klientów, składającej się przede wszystkim z przedsiębiorstw średniej wielkości o ekstremalnie wysokich obrotach i majętnych osób prywatnych – nowobogackich gwiazd rocka, rekinów giełdowych i dyrektorów firm z branży informatycznej. Ważnym elementem oferty Milton Security była ochrona osobista i zabezpieczenia techniczne dla szwedzkich firm za granicą, szczególnie na Bliskim Wschodzie. Ta część działalności stanowiła prawie siedemdziesiąt procent obrotów firmy. Za panowania Armanskiego roczne obroty wzrosły z czterdziestu milionów do prawie dwóch miliardów koron. Handlowanie poczuciem bezpieczeństwa stało się branżą niesamowicie lukratywną.

Działalność przedsiębiorstwa podzielono na trzy główne obszary: ekspertyzę poziomu zabezpieczeń, polegającą na identyfikacji potencjalnych zagrożeń, środki prewencyjne, czyli instalację kosztownych kamer nadzorujących, alarmów przeciwwłamaniowych i przeciwpożarowych, elektronicznych zamków oraz systemów komputerowych i w końcu usługi z zakresu ochrony osobistej, które oferowano osobom prywatnym i firmom, odczuwającym rzeczywiste lub urojone zagrożenie. Zapotrzebowanie na te ostatnie usługi wzrosło w ciągu minionych dziesięciu lat czterdziestokrotnie, a od pewnego czasu można było mówić o nowej grupie klientów. Stanowiły ją dosyć dobrze uposażone kobiety szukające ochrony przed byłymi partnerami, mężami lub nieznajomymi stalkerami, którzy – zobaczywszy je w telewizji – dostawali bzika na punkcie ich obcisłych sweterków czy koloru szminki. Milton Security współpracowała z podobnymi renomowanymi firmami w Europie oraz USA i zapewniała bezpieczeństwo wielu zagranicznym gościom, którzy odwiedzali Szwecję, na przykład znanej amerykańskiej aktorce nagrywającej przez dwa miesiące film w Trollhattan. Jej agent uznał, że status gwiazdy obliguje do posiadania osobistej ochrony, nawet jeżeli w grę wchodziło tylko nadzorowanie sporadycznych spacerów wokół hotelu.

Czwarty, znacznie skromniejszy obszar działań firmy, którym zajmowali się nieliczni pracownicy, polegał na czymś, co określano skrótem WŚ, w wewnętrznym żargonie nazywano wuesiem, a co najzwyczajniej w świecie było przeprowadzaniem wywiadów środowiskowych.

Armanski nie podzielał zachwytów nad tą częścią działalności Milton Security. Była mniej lukratywna, a zdecydowanie bardziej problematyczna, wymagała przy tym raczej więcej kompetencji i ogólnego rozeznania pracowników niż szczegółowej wiedzy na temat telekomunikacji czy instalowania dyskretnych urządzeń nadzorujących. Zlecenia przyjmowano, gdy chodziło o zwykłe badania zdolności kredytowej, kontrolowanie przeszłości pracownika w związku z jego zatrudnieniem, weryfikowanie podejrzeń o przecieki informacji firmowych czy zamieszanie w działalność przestępczą. W takich przypadkach wkraczali do akcji wuesiowcy.

Ale nazbyt często jego klienci przychodzili ze swoimi prywatnymi troskami, które zazwyczaj przeradzały się w męczące marudzenie. Chcę wiedzieć, kim jest ten łobuz, z którym zadaje się moja córka… Wydaje mi się, że żona mnie zdradza… To dobry chłopak, tylko wpadł w złe towarzystwo… Jestem ofiarą szantażu… Armanski najczęściej zdecydowanie odmawiał. Jeżeli córka była pełnoletnia, to miała prawo zadawać się, z kim jej się żywnie podoba. Małżonkowie powinni rozwiązywać problem zdrady na własną rękę. W takich sprawach kryły się potencjalne pułapki, które mogły prowadzić do skandali i przysporzyć firmie prawnych kłopotów. Dlatego Dragan Armanski sprawował kontrolę nad każdym takim zleceniem, chociaż dochody z tychże stanowiły zaledwie marne kieszonkowe w porównaniu z całością obrotów przedsiębiorstwa.

NIESTETY PIERWSZĄ sprawą tego ranka był właśnie wywiad środowiskowy. Armanski poprawił kanty spodni, po czym rozparł się wygodnie w fotelu. Przyglądając się podejrzliwie Lisbeth Salander, swojej o trzydzieści lat młodszej współpracownicy, po raz tysięczny skonstatował, że nie ma chyba na świecie człowieka, który w tym prestiżowym przedsiębiorstwie byłby bardziej nie na miejscu niż ona. Jego nieufność była jednocześnie i mądra, i irracjonalna. W oczach Armanskiego Lisbeth uchodziła za zdecydowanie najbardziej kompetentnego researchera spośród tych, z którymi kiedykolwiek miał do czynienia w branży. W trakcie czteroletniej współpracy z Milton Security nie spartaczyła ani jednego zlecenia i nie oddała ani jednego sprawozdania kiepskiej jakości. Przeciwnie, jej produkcja stanowiła klasę samą w sobie. Armanski żywił przekonanie, że Salander posiada wyjątkowy dar. Każdy głupi mógł zdobyć informacje o wypłacalności kredytobiorcy czy sprawdzić dane u komornika. Salander miała wyobraźnię i dostarczała niekoniecznie tych najbardziej oczekiwanych wiadomości. Nigdy nie zrozumiał, jak do nich docierała, i czasami jej umiejętności sprawiały wrażenie czystej magii. Była świetnie obeznana z archiwami urzędów, potrafiła odnaleźć nawet najmniej znanych ludzi. Przede wszystkim jednak jak nikt inny umiała dotrzeć do wnętrza osoby, o której zbierała informacje. Jeżeli tylko istniały jakieś brudy, odnajdywała je z precyzją zdalnie sterowanego pocisku.

Niewątpliwie miała dar.

Dla osób, które znalazły się w zasięgu działania radaru Salander, jej raporty mogły oznaczać tragiczną w skutkach katastrofę. Armanski ciągle jeszcze oblewał się potem na wspomnienie zlecenia, które miało polegać na rutynowej kontroli naukowca z branży farmaceutycznej w związku z planowanym kupnem przedsiębiorstwa. Robota, która miała jej zająć najwyżej siedem dni, zaczęła się przeciągać. Po czterech tygodniach milczenia i licznych upomnieniach, które uparcie ignorowała, pojawiła się nagle z raportem, z którego wynikało, że badany obiekt jest pedofilem i co najmniej dwukrotnie kupował usługi seksualne u trzynastoletniej prostytutki w Tallinie. Oprócz tego zachodziło podejrzenie, że jest niezdrowo zainteresowany córką swojej obecnej partnerki.

Niektóre cechy Salander doprowadzały Armanskiego do skrajnej rozpaczy. Odkrywszy, że badany mężczyzna jest pedofilem, nie podniosła słuchawki, bijąc na alarm; nie wpadła jak bomba do pokoju szefa z prośbą o natychmiastową rozmowę. Wręcz przeciwnie. Nie wspominając ani słowem, że sprawozdanie zawiera materiał wybuchowy o nuklearnej niemalże sile rażenia, położyła go na biurku Armanskiego właśnie wtedy, gdy zamierzał zgasić lampę i pójść do domu. Otworzył teczkę dopiero późnym wieczorem, w salonie swojej willi na Lidingó, zerkając jednym okiem na telewizor i sącząc z żoną wino.

Raport, jak zawsze napisany z naukową wręcz skrupulatnością, obfitował w przypisy, cytaty i dokładnie podane źródła. Pierwsze strony przedstawiały pochodzenie obiektu, wykształcenie i karierę finansową. Dopiero na stronie dwudziestej czwartej, pod śródtytułem, Salander zrzuciła bombę o wycieczkach do Tallina i uczyniła to w tym samym rzeczowym tonie, w którym wspomniała, że mężczyzna posiada dom w Sollentunie i prowadzi granatowe volvo. Wszystko potwierdziła dokumentami w obszernym załączniku, zawierającym między innymi fotografie trzynastolatki w towarzystwie obiektu, który wsuwa rękę pod jej sweterek. Zdjęcie zostało zrobione w hotelowym korytarzu w Tallinie. Oprócz tego w nieodgadniony sposób Lisbeth udało się dotrzeć do dziewczynki i przekonać ją do złożenia szczegółowego zeznania, które zarejestrowała na taśmie.

Raport Salander wywołał dokładnie taki chaos, jakiego Armanski starał się uniknąć. Najpierw musiał zażyć kilka przepisanych przez lekarza środków przeciwwrzodowych. Później wezwał zleceniodawcę na błyskawiczną, lecz ponurą rozmowę. W końcu – mimo zrozumiałej niechęci zleceniodawcy – natychmiast przekazał cały materiał policji, ryzykując tym samym wmieszanie Milton Security w aferę i wzajemne oskarżenia. Gdyby dokumentacja okazała się niewystarczająca albo mężczyznę uniewinniono, firma ryzykowała oskarżenie o zniesławienie. Skaranie boskie.

ALE TO NIE JEJ osobliwy brak emocji przeszkadzał mu najbardziej. Chodziło raczej o wizerunek firmy, o konserwatywną solidność. W tym kontekście Salander była równie wiarygodna jak koparka na targach żeglarskich.

Armanskiemu trudno się było pogodzić z faktem, że jego najlepszy researcher jest bladą, anorektycznie chudą i ostrzyżoną na jeżyka dziewczyną z kolczykami w nosie i brwiach. Na szyi miała wytatuowaną dwucentymetrową osę, a wokół lewego bicepsa i kostki – prosty szlaczek. Kiedy zakładała koszulkę na ramiączkach, można było zobaczyć, że również jedną z łopatek zdobił większy tatuaż przedstawiający smoka. Farbowała swoje naturalnie rude włosy na kruczoczarno. Wyglądała, jakby właśnie obudziła się po tygodniowych orgiach z grupą hardrockowców Nie cierpiała – o tym Armanski był przekonany – na jadłowstręt. Wręcz przeciwnie, pochłaniała wszystko, co było jadalne, choć głównie liche fast foody. Po prostu taka się urodziła: chuda i o delikatnych kształtach. Niewielkie dłonie, szczupłe kostki i ledwo zaznaczone pod ubraniami piersi potęgowały dziewczęcy wygląd. Skończywszy dwadzieścia cztery lata, wyglądała na czternaście. Miała szerokie usta, zgrabny nos i wysokie kości policzkowe, sugerujące orientalne korzenie. Poruszała się szybko jak pająk. Pracując przy komputerze, przebiegała palcami po klawiaturze w jakimś szalonym pędzie. Postura Lisbeth uniemożliwiała jej karierę modelki, ale odpowiednio umalowana twarz mogłaby zdobić niejeden plakat reklamowy. Spod warstwy pudru – czasami miała na ustach odrażającą czarną szminkę – spod tatuaży i kolczyków przezierało coś… hmmm… ekscytującego. W jakiś zupełnie niezrozumiały sposób.

Zadziwiał już sam fakt, że Lisbeth pracowała u Armanskiego. Nie należała do tej grupy kobiet, z którymi Armanski zazwyczaj nawiązywał kontakt, a jeszcze mniej do tej, którym proponował pracę.

Została zatrudniona w biurze jako goniec z polecenia emerytowanego prywatnego adwokata firmy Holgera Palmgrena. To właśnie on określił Salander jako „bystrą dziewczynę o ciut zagmatwanym nastawieniu do świata" i zaapelował do Armanskiego, by dał jej szansę, na co nagabywany niechętnie przystał. Palmgren potraktowałby odmowę jako zachętę do zwielokrotnienia starań, najprościej więc było od razu powiedzieć „tak". Armanski wiedział nie tylko, że adwokat poświęca swój czas trudnej młodzieży i innym socjalnym popaprańcom, ale że również, mimo wszystko, potrafi prawidłowo ocenić sytuację.

Pożałował swojej decyzji w tym samym momencie, w którym po raz pierwszy spotkał Lisbeth Salander.

I nie w tym rzecz, że uważał ją za kłopotliwą: w jego mniemaniu była wręcz tożsama z pojęciem kłopotliwości. Nie skończyła gimnazjum, nigdy nie przestąpiła progu szkoły średniej i brakowało jej jakiegokolwiek wykształcenia.

Przez pierwsze miesiące pracowała na cały etat, no dobrze, prawie cały, w każdym razie od czasu do czasu pojawiała się w biurze. Parzyła kawę, odbierała pocztę i obsługiwała kserokopiarkę. Problem polegał na tym, że kompletnie nie przejmowała się normalnymi godzinami pracy ani obowiązującymi w firmie zasadami.

Miała natomiast ogromny talent do irytowania współpracowników. Zaczęto ją określać mianem: dziewczyna o dwóch komórkach mózgowych, jedna potrzebna jej była do oddychania, druga – do stania w pionie. Nigdy o sobie nic nie opowiadała. Próbujący z nią rozmawiać koledzy otrzymywali odpowiedzi tak zdawkowe, że dość szybko się zniechęcali. Próby żartowania nigdy nie padały na podatny grunt; Lisbeth albo spoglądała na wesołka wielkimi oczyma bez wyrazu, albo reagowała wyraźnym rozdrażnieniem.

Rozeszła się też wieść o jej dramatycznie zmiennym humorze, gdy podejrzewała kogoś o zabawę jej kosztem. A trzeba wiedzieć, że kpiny ze współpracowników były dość powszechnym elementem kultury obowiązującej w firmie. Stosunek Salander do ludzi nie zachęcał do okazywania jej ani zaufania, ani przyjaznych uczuć. Była nietypowym zjawiskiem, wałęsającym się po korytarzach Milton Security niczym bezpański kot, i w końcu zaczęto ją traktować jako przypadek beznadziejny.

Po miesiącu ciągłych kłopotów Armanski wezwał Salander do swojego pokoju, zamierzając wręczyć jej wypowiedzenie. Z kamienną twarzą i bez protestów słuchała, jak po kolei wylicza jej grzechy. Zareagowała dopiero wtedy, gdy szef – podsumowawszy jej brak prawidłowego nastawienia do świata – zaproponował, żeby spróbowała znaleźć pracę w innej firmie, która w lepszy sposób mogłaby wykorzystać jej kompetencje. Lisbeth przerwała mu w połowie zdania. Po raz pierwszy nie mówiła monosylabami.

– Słuchaj, jeżeli potrzebujesz woźnego, to możesz przejść się do Urzędu Zatrudnienia i na pewno tam kogoś znajdziesz. Potrafię, kuźwa, dotrzeć do każdej informacji na temat każdego człowieka. Jeśli nie umiesz wykorzystać mnie do czegoś więcej niż tylko sortowanie poczty, to jesteś idiotą.

Armanski nigdy nie zapomni własnego zdumienia jej wybuchem. Siedział oniemiały, podczas gdy dziewczyna niezrażona mówiła dalej.

– Masz u siebie faceta, który poświęcił trzy tygodnie na napisanie bezwartościowego raportu o tym japiszonie, którego chcą zwerbować na stanowisko przewodniczącego zarządu jakiejś nowej spółki dot.com. Skopiowałam mu ten gówniany raport wczoraj wieczorem, widzę, że teraz leży na twoim biurku.

Armanski powiódł wzrokiem po stercie papierów, wyjątkowo podnosząc głos:

– Nie wolno ci czytać poufnych dokumentów!

– Może i nie wolno, ale zabezpieczenia twojej firmy pozostawiają wiele do życzenia. Wedle twoich dyrektyw facet powinien skopiować te dokumenty osobiście, ale podrzucił mi je wczoraj, zanim sam urwał się do knajpy. A zresztą jego poprzedni raport znalazłam parę tygodni temu w jadalni.

– Że co zrobiłaś? – wybuchnął przerażony Armanski.

– Spokojnie. Włożyłam te papiery do jego sejfu.

– Ujawnił ci szyfr do swojego prywatnego schowka? – dyszał.

– No, nie do końca… Ale zapisał na świstku, który trzyma pod podkładką na biurku, razem ze swoim hasłem dostępu do kompa. Ale chodzi o to, że ten twój dupa nie detektyw zrobił kompletnie beznadziejny wywiad. Pominął fakt, że chłopak siedzi po uszy w długach karcianych i zasysa kokę jak odkurzacz, no i to, że jego dziewczyna szukała pomocy w pogotowiu dla kobiet, po tym jak sprał ją na kwaśne jabłko.

Zamilkła. Armanski siedział przez kilka minut bez słowa, przerzucając kartki raportu. Dokument, napisany przejrzystą i zrozumiałą prozą, był profesjonalnie zredagowany, pełen odnośników do dokumentów oraz wypowiedzi przyjaciół i znajomych badanego obiektu. W końcu podniósł wzrok i powiedział tylko dwa słowa:

– Udowodnij to.

– Ile mam czasu?

– Trzy dni. Jeżeli nie będziesz mogła udowodnić swoich twierdzeń, to wyleję cię z pracy.

TRZY DNI PÓŹNIEJ przekazała mu bez słowa raport, który w równie szczegółowych odnośnikach zamieniał na pozór sympatycznego młodego japiszona w ciężkiego skurwiela, na którym nie sposób polegać. Armanski czytał kilkakrotnie tekst dokumentu w sobotę i niedzielę, a część poniedziałku spędził na pobieżnej weryfikacji kilku faktów. Jeszcze zanim zaczął kontrolę, wiedział, że informacje Lisbeth są prawdziwe. Zdumienie nie przeszkadzało mu być wściekłym na samego siebie. Najwyraźniej nie poznał się na tej dziewczynie. Uważał ją za tępą, może nawet trochę upośledzoną. Nie spodziewał się, że ktoś, kto przewagarował szkołę podstawową i nie dostał świadectwa ukończenia tejże, potrafi napisać sprawozdanie, które nie tylko jest poprawne językowo, ale też zawiera spostrzeżenia i informacje, których pochodzenia można się tylko domyślać.

Był przekonany, że nikt inny zatrudniony w Milton Security nie potrafiłby dotrzeć do poufnej dokumentacji lekarskiej w pogotowiu dla ofiar przemocy. Zapytana o to, jak weszła w jej posiadanie, Salander udzieliła mu wymijającej odpowiedzi. Nie chce palić swoich źródeł – powiedziała. Wkrótce Armanski zrozumiał, że Lisbeth raczej nie zamierza dyskutować o swoich metodach pracy ani z nim, ani z nikim innym. Trochę go to niepokoiło, ale nie do tego stopnia, żeby nie ulec pokusie sprawdzenia jej.

Rozmyślał nad tym przez trzy dni.

Sięgnął pamięcią do słów Holgera Palmgrena: każdemu trzeba dać szansę. Zastanawiał się nad swoim muzułmańskim wychowaniem, nakazującym wspomagać ludzi wyrzuconych poza nawias. Wprawdzie nie wierzył w Boga i nie odwiedził meczetu od czasu młodzieńczej kontestacji, ale Lisbeth jawiła mu się jako osoba stanowczo potrzebująca pomocy i wsparcia. Doprawdy, w tej dziedzinie przez ostatnie kilkadziesiąt lat nie uczynił zbyt wiele.

ZAMIAST WYLAĆ Lisbeth z pracy, wezwał ją na prywatną rozmowę, próbując dowiedzieć się, jak ta uciążliwa dziewczyna naprawdę funkcjonuje. Utwierdził się w przekonaniu, że cierpi na jakieś poważne zaburzenie, ale odkrył również, że pod naburmuszoną fasadą kryje się inteligentny człowiek. Uważając ją ciągle za kruchą i uciążliwą, odkrył ku swemu zdumieniu, że po prostu ją polubił.

Przez kolejne miesiące udzielał jej schronienia pod swoimi skrzydłami. A tak zupełnie szczerze to… zajął się nią w ramach swoistego hobbystycznego projektu społecznego. Zlecał jej różne prace dla researchera i próbował udzielać wskazówek, jak się za nie zabrać. Słuchała cierpliwie, a później odchodziła i wykonywała zlecenia według własnego widzimisię. Armanski poprosił szefa technicznego firmy, żeby nauczył Lisbeth podstaw obsługi komputera. Salander przesiedziała grzecznie w ławie szkolnej całe popołudnie, po czym prowadzący kurs, odrobinę zbity z tropu, zakomunikował Armanskiemu, że dziewczyna ma o wiele większą wiedzę o komputerach niż niejeden pracownik Milton Security.

Armanski zrozumiał wkrótce, że Lisbeth, mimo rozmów, propozycji szkoleń, a także innych próśb i gróźb, nie myśli dostosować się do panujących w Miltonie biurowych norm. Stanął przed trudnym dylematem.

Dziewczyna w dalszym ciągu działała na nerwy pracownikom firmy. Armanski miał świadomość, że nigdy nie zaakceptują kogoś, kto – jak ona – przychodzi i wychodzi, kiedy chce. W normalnym przypadku postawiłby ultimatum, żądając zmiany zachowania. Przypuszczał jednak, że stawiając Lisbeth podobne żądania czy grożąc wypowiedzeniem, zobaczyłby najprawdopodobniej tylko wzruszenie ramion. Był więc zmuszony dokonać wyboru: albo się jej pozbyć, albo zaakceptować, że nie funkcjonuje jak inni ludzie.

JESZCZE WIĘKSZYM problemem okazał się fakt, że Armanski nie miał pewności co do swoich uczuć względem tej młodej kobiety. Była jak kłopotliwy świąd, odpychająca, a jednocześnie ponętna. Nie pociągała go seksualnie, przynajmniej tak sądził. Podobały mu się raczej krągłe blondynki o pełnych, pobudzających fantazję ustach, a poza tym od dwudziestu lat był związany z Finką o imieniu Ritva, która również w wieku średnim bardziej niż dobrze spełniała wszystkie te kryteria. Nigdy jej nie zdradził, no dobrze, może kiedyś wydarzyło się coś, co jego żona, gdyby o tym wiedziała, mogłaby opacznie zrozumieć, ale – ogólnie rzecz biorąc – był szczęśliwym mężem i ojcem dwóch córek w wieku Salander. W każdym razie nie interesowały go dziewczyny płaskie jak deska, dziewczyny które na odległość trudno odróżnić od cherlawych chłopaków. To nie w jego stylu.

A mimo to przyłapywał się na niestosownych marzeniach o Lisbeth i musiał przyznać, że nie potrafi przejść obok niej zupełnie obojętnie. Ale atrakcyjność tej kobiety polegała według Armanskiego na tym, że była dla niego jak istota z innego świata. Równie dobrze mógłby zakochać się w wizerunku mitycznej greckiej nimfy. Reprezentowała nierealną rzeczywistość, która go fascynowała, ale w której nie mógł uczestniczyć, a w każdym razie ona nie udzielała mu do niej wstępu.

Pewnego dnia, siedząc w kawiarnianym ogródku na rynku Starego Miasta, Armanski zobaczył Lisbeth, która niespiesznie zajmowała miejsce przy stoliku po przeciwnej stronie. Przyszła w towarzystwie trzech dziewczyn i jednego chłopaka, ubranych identycznie jak ona. Obserwował ją z zaciekawieniem. Sprawiała wrażenie równie powściągliwej jak w pracy, ale w pewnym momencie niemalże uśmiechnęła się do opowiadającej coś koleżanki o purpurowych włosach.

A gdyby kiedyś sam przyszedł do biura z ufarbowanymi na zielono włosami, w wytartych dżinsach i upstrzonej graffiti i nitami skórzanej kurtce? Jak zareagowałaby Lisbeth? Czy uznałaby go za równego sobie? Być może – akceptowała przecież chyba wszystko wokół siebie, z nastawieniem not my business. Ale najprawdopodobniej po prostu by go wyśmiała.

Siedziała plecami do niego i nie odwróciła się ani razu, pozornie zupełnie nieświadoma jego obecności. Zaczęło mu to dziwnie przeszkadzać i po chwili wstał, by wymknąć się niezauważenie. Właśnie wtedy odwróciła głowę i spojrzała prosto w jego twarz, jak gdyby cały czas wiedziała, kto za nią siedzi, jak gdyby miała go w zasięgu swojego radaru. Spojrzenie dopadło go tak nagle, że odebrał je jako atak i udając, że nic nie widzi, opuścił w pośpiechu kawiarenkę. Nie powiedziała mu „cześć", ale odprowadziła wzrokiem i dopiero gdy skręcił w najbliższą uliczkę, przestał czuć na plecach jej palące oczy.

Śmiała się rzadko albo nigdy. Armanski zanotował jednak z czasem coś w rodzaju bardziej miękkiej postawy. Mówiąc delikatnie, miała prawie zerowe poczucie humoru i tylko raz na jakiś czas wykrzywiała twarz w ironicznym uśmiechu.

Chwilami Armanski czuł się tak bardzo sprowokowany brakiem emocji u Lisbeth, że miał ochotę potężnie nią wstrząsnąć, wtargnąć pod jej skorupę, zyskać jej przyjaźń lub chociażby szacunek. W ciągu dziewięciu miesięcy, które u niego przepracowała, tylko jeden jedyny raz próbował dyskutować z nią na temat swoich uczuć. Rozmowa odbyła się podczas firmowej imprezy bożonarodzeniowej. Armanski wyjątkowo był nietrzeźwy. Nie wydarzyło się nic niestosownego, próbował jej tylko wytłumaczyć, że naprawdę ją lubi. Ale najbardziej ze wszystkiego chciał jej wyjaśnić, że czuje wobec niej instynkt opiekuńczy i że w razie potrzeby zawsze może mu zaufać. Próbował ją też objąć. Po przyjacielsku oczywiście.

Uwolniwszy się z niezdarnego uścisku, Lisbeth opuściła lokal bez słowa. A później przestała pojawiać się w pracy i nie odpowiadała na telefony. Dla Armanskiego jej nieobecność była torturą. Nie miał z kim porozmawiać o swoich uczuciach i po raz pierwszy z przerażeniem odkrył, jak wielką władzę ma nad nim Lisbeth Salander.

WRÓCIŁA PO TRZECH tygodniach. Późnym styczniowym wieczorem, gdy Armanski siedział po godzinach nad bilansem rocznym, weszła do jego pokoju niepostrzeżenie niczym duch. Nagle dostrzegł ją w ciemności, nieopodal drzwi. Nie miał pojęcia, jak długo tam stała, przyglądając mu się badawczo.

– Napijesz się kawy? – zapytała. Przymknęła drzwi i podała mu plastikowy kubek z automatu w jadalni. Przyjął go w milczeniu, czując jednocześnie ulgę i obawę, gdy Lisbeth, zatrzasnąwszy drzwi stopą, usiadła w fotelu dla gości i spojrzała mu prosto w oczy. A po chwili zadała mu to zakazane pytanie w taki sposób, że nie potrafił ani zbyć go żartem, ani wymigać się w jakiś inny sposób.

– Dragan, masz na mnie ochotę?

Armanski siedział jak sparaliżowany, desperacko rozmyślając nad odpowiedzią. Najpierw, urażony, chciał zaprzeczyć. Później, spotkawszy jej spojrzenie, zrozumiał, że po raz pierwszy zadała mu osobiste pytanie. Uczyniła to z pełną powagą i każdą próbę zbycia jej żartem mogłaby odebrać jako afront. Chciała z nim porozmawiać. Zastanawiał się, jak długo zbierała się na odwagę, żeby go zapytać. Odłożył niespiesznie długopis i rozparł się wygodnie w fotelu. W końcu udało mu się rozluźnić.

– Dlaczego tak sądzisz? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Wnioskuję ze sposobu, w jaki na mnie patrzysz. I tych sytuacji, w których wyciągasz rękę, żeby mnie dotknąć, a później zatrzymujesz się w pół drogi.

Nagle uśmiechnął się do niej.

– Mam wrażenie, że gdybym tylko dotknął cię palcem, odgryzłabyś mi całą dłoń.

Nie odwzajemniła uśmiechu. Czekała.

– Lisbeth, jestem twoim szefem i nawet gdybyś wzbudzała moje zainteresowanie, nigdy bym tego nie wykorzystał.

W dalszym ciągu czekała.

– A tak między nami… owszem, bywały chwile, kiedy czułem, że mnie pociągasz. Zupełnie nie potrafię tego wyjaśnić, ale to fakt. Z jakiegoś dla mnie samego niewytłumaczalnego powodu bardzo, bardzo cię lubię. Ale nie jestem na ciebie napalony.

– To dobrze. Bo nic z tych rzeczy nigdy się nie zdarzy.

Armanski nagle wybuchnął śmiechem. Salander po raz pierwszy powiedziała mu coś osobistego, nawet jeżeli była to najbardziej przykra rzecz, jaką może usłyszeć mężczyzna. Szukał odpowiednich słów.

– Lisbeth, rozumiem, że nie interesuje cię facet po pięćdziesiątce…

– Nie interesuje mnie facet po pięćdziesiątce, który jest moim szefem.

Podniosła rękę.

– Poczekaj, pozwól mi dokończyć. Czasami zachowujesz się jak osioł i drażnisz swoim formalizmem, ale jesteś też atrakcyjnym mężczyzną i… ja czasami też czuję, że… Ale jesteś moim szefem, poznałam twoją żonę, chcę dalej u ciebie pracować i wdawanie się z tobą w jakieś osobiste układy byłoby najbardziej idiotycznym posunięciem.

Armanski siedział bez słowa, niemalże bojąc się oddychać.

– Nie jestem nieświadoma tego, co dla mnie zrobiłeś, i nie chcę być niewdzięczna. Naprawdę doceniam to, że przezwyciężyłeś własne uprzedzenia i dałeś mi szansę. Ale nie chcę cię w roli kochanka, nie jesteś też moim ojcem.

Umilkła. Po chwili Armanski westchnął bezradnie.

– No więc kim mam dla ciebie być?

– Chcę dalej dla ciebie pracować. Jeżeli tobie to odpowiada.

Skinął potakująco i odpowiedział tak szczerze, jak tylko mógł.

– Bardzo mi zależy na tym, żebyś dla mnie pracowała. Ale chciałbym też, żebyś darzyła mnie zaufaniem i czymś w rodzaju przyjaźni.

Teraz ona skinęła głową.

– Nie zachęcasz do zawierania przyjaźni – wyrzucił z siebie nagle.

Zachmurzyła się lekko, ale Armanski mówił niewzruszenie dalej.

– Zrozumiałem, że nie życzysz sobie wścibiania nosa w twoje sprawy, i postaram się tego nie robić. Ale czy masz coś przeciwko temu, że w dalszym ciągu będziesz mi się podobać?

Salander zastanawiała się dłuższą chwilę, a później wstała, obeszła stół i serdecznie uścisnęła Armanskiego. Mężczyzna był totalnie zaskoczony. Dopiero kiedy zwolniła uścisk, chwycił ją za rękę.

– Możemy zostać przyjaciółmi? – zapytał.

Ponownie skinęła głową.

To był jedyny raz, kiedy okazała mu czułość. Jedyny raz, kiedy w ogóle go dotknęła. Wspominał tę chwilę z tkliwością.

W dalszym ciągu, po czterech latach znajomości, nie wyjawiła mu prawie nic ze swojego prywatnego życia, nie opowiedziała o swojej rodzinie. Przy jakiejś okazji wykorzystał swoje umiejętności i przeprowadził prywatny WŚ na jej temat. Oprócz tego odbył długą rozmowę z adwokatem Palmgrenem i to, czego się dowiedział, nie zwiększyło niestety jego zaufania do Salander. Nigdy o tym nie mówił, nigdy nawet nie napomknął, że szperał w jej życiorysie. Ukrywając niepokój, zwiększył po prostu czujność.

ZANIM TEN OSOBLIWY wieczór dobiegł końca, Salander i Armanski doszli do następującego porozumienia: w przyszłości Lisbeth będzie otrzymywała zlecenia w zakresie researchu, ale jako wolny strzelec. Armanski gwarantował jej niewielką miesięczną pensję, niezależnie od tego, czy pracowała nad jakimś zadaniem, czy nie. Ostateczny dochód miał zależeć od zleceń. Dawał jej wolną rękę co do form pracy, ale Lisbeth zobowiązywała się, że nigdy nie uczyni niczego, co mogłoby przynieść wstyd albo narazić Milton Security na szwank.

To było praktyczne i korzystne dla wszystkich stron rozwiązanie. Tym samym Armanski zredukował uciążliwy oddział WŚ do jednego zatrudnionego na stałe pracownika, starszego pana, który wykonywał przyzwoite rutynowe badania i zajmował się głównie informacjami na temat kredytobiorców. Wszystkie pozostałe zawiłe i niepewne zlecenia przekazywał Salander i innym nielicznym freelancerom, za których w razie kłopotów – w praktyce działali na własną rękę – firma nie musiała ponosić odpowiedzialności. Ponieważ często korzystał z jej usług, zarabiała przyzwoite pieniądze. Mogłaby znacznie zwiększyć swoje dochody, ale pracowała tylko wtedy, kiedy miała ochotę, wyznając zasadę, że jeżeli się szefowi nie podoba, to zawsze może ją zwolnić.

Armanski zaakceptował ją taką, jaka jest, ale nie pozwalał na spotkania z klientami. Wyjątki od reguły należały do rzadkości, a dzisiejsza sprawa była, niestety, takim wyjątkiem.

LISBETH MIAŁA na sobie czarny t-shirt z podobizną ET o potężnych kłach, podpisaną I am also alien, czarną wystrzępioną spódnicę, czarną krótką kurtkę ze znoszonej skóry, pas nabity ćwiekami, toporne martensy i prążkowane czerwono-zielone podkolanówki. Twarz zdobił makijaż, którego skala kolorystyczna mogła świadczyć o daltonizmie dziewczyny. Innymi słowy: była wyjątkowo strojna.

Armanski westchnął i przeniósł wzrok na trzecią osobę w pokoju, tradycyjnie ubranego mężczyznę w okularach o grubych szkłach. Sześćdziesięcioośmioletni adwokat Dirch Frode nalegał na osobiste spotkanie ze współpracownikiem, który sporządził dla niego raport. Armanski próbował do tego nie dopuścić, wymawiając się a to przeziębieniem Salander, a to jej podróżą, a to nawałem pracy. Frode odpowiadał lekkomyślnie: nie szkodzi. Sprawa nie była nagła, mógł spokojnie poczekać nawet kilka dni. Armanski przeklinał siebie w duchu, ale w końcu nie miał innego wyjścia. Zaaranżował więc spotkanie i teraz adwokat Frode, mrużąc oczy, z nieukrywaną fascynacją przyglądał się Lisbeth, która świdrowała go wzrokiem niewyrażającym zbyt ciepłych uczuć.

Armanski westchnął ponownie, spoglądając tym razem na leżący przed nim skoroszyt z napisem: CARL MIKAEL BLOMKVIST. Podziwiając starannie wykaligrafowany pod spodem PESEL, wymówił głośno tytułowe imię i nazwisko. Na ich dźwięk Frode ocknął się z czarującego odrętwienia i odwrócił ku mówiącemu.

– No więc co możecie o nim powiedzieć? – zapytał.

– To jest panna Salander, autorka raportu. – Armanski zawahał się przez sekundę, po czym kontynuował z uśmiechem, w zamyśle przyjaznym, a w rzeczywistości sprawiającym wrażenie bezradnie usprawiedliwiającego. – Niech pana nie zmyli jej młody wiek. Lisbeth jest naszym absolutnie najlepszym researcherem.

– Nie wątpię – odpowiedział Frode suchym tonem, świadczącym o tym, że jest dokładnie przeciwnego zdania. – Proszę powiedzieć, do jakich doszła wniosków.

Najwyraźniej adwokat nie miał pojęcia, jak traktować Salander, i szukając bardziej swojskiego terytorium, skierował pytanie do Armanskiego, jak gdyby tej osobliwej kobiety nie było w pokoju. A kobieta, wyprodukowawszy ogromny balon z gumy do żucia, uprzedziła odpowiedź szefa, traktując Frodego jak powietrze.

– Zapytaj, proszę, klienta, czy woli krótszą, czy dłuższą wersję.

Adwokat natychmiast zrozumiał, że wdepnął w psie łajno. Zapadła krótka żenująca cisza. W końcu Frode zwrócił się do Lisbeth i próbując naprawić błąd, przyjął łagodny ton dobrego wujaszka.

– Byłbym wdzięczny, gdyby mogła mi pani streścić wyniki swoich badań.

Salander wyglądała jak gniewny nubijski drapieżnik, który właśnie przymierza się do zjedzenia klienta na obiad. Obdarzyła Frodego tak zaskakująco nienawistnym spojrzeniem, że po plecach przeszły mu ciarki. Ale już po chwili rysy jej twarzy zmiękły i Frode zastanawiał się, czy pałające nienawiścią oczy nie były wytworem jego wyobraźni. Gdy zaczęła mówić, wysławiała się jak urzędniczka państwowa.

– Tytułem wstępu chciałabym zaznaczyć, że nie było to specjalnie skomplikowane zadanie, abstrahując od faktu, że zlecenie samo w sobie zostało dość enigmatycznie określone. Chciał pan wiedzieć „wszystko, co można wyszperać", nie sugerując, że chodzi o coś szczególnego. Dlatego przygotowałam coś w rodzaju karty z próbkami życiorysu. Raport liczy sto dziewięćdziesiąt trzy strony, ale ponad sto dwadzieścia stanowią kopie jego artykułów tudzież wycinków prasowych, w których sam jest wzmiankowany. Blomkvist to osoba publiczna, niemająca szczególnie wielu tajemnic. Nie ma raczej nic do ukrycia.

– Ale twierdzi pani, że ma tajemnice? – dociekał Frode.

– Wszyscy mają tajemnice – odparła niezbita z tropu. – Chodzi tylko o to, żeby odgadnąć, na czym polegają.

– Słucham więc.

– Mikael Blomkvist urodził się 18 stycznia 1960 roku, czyli ma teraz czterdzieści trzy lata. Przyszedł na świat w Borlange, ale nigdy tam nie mieszkał. Ojciec i matka, Kurt i Anita Blomkvist, zostali rodzicami dość późno, dzi siaj już nie żyją. Ojciec był instalatorem maszyn i jeździł trochę po kraju. Mama, z tego co wiem, nigdy nie zajmowała się niczym więcej niż domem. Gdy syn zaczął chodzić do szkoły, przeprowadzili się do Sztokholmu. Mikael ma młodszą o trzy lata siostrę Annikę, która jest adwokatem. Ma też kilku wujków i kuzynów. Zamierzasz podać kawę?

Z tym pytaniem zwróciła się do Armanskiego, który pospiesznie otworzył termos, zamówiony specjalnie na spotkanie. Gestem dłoni dał jej znak, żeby mówiła dalej.

– Tak więc w 1966 rodzina Blomkvistów przeprowadziła się do Sztokholmu. Mieszkali w Lilia Essingen. Mikael chodził do szkoły podstawowej w Brommie, a później do liceum na Kungsholmen. Miał dość dobre świadectwo końcowe, ze średnią 4,9. Kopie leżą w teczce. W latach licealnych zajmował się muzyką, grał na gitarze basowej w zespole rockowym Bootstrap, który zresztą wydał singiel lansowany w radiu latem 1979 roku. Po ukończeniu szkoły średniej pracował jako bramkarz w metrze, a za zarobione pieniądze wyjechał później za granicę. Podróżował przez rok, głównie po Azji, objechał Indie, Tajlandię, zahaczył o Australię. W wieku dwudziestu jeden lat zaczął studia dziennikarskie w Sztokholmie, ale przerwał je po roku, żeby odbyć służbę wojskową w Kirunie. Opuścił tamtejszą jednostkę komandosów, podobno tylko dla twardzieli, z wynikiem 10-9-9, czyli jednym z najlepszych. Podjął na nowo i ukończył studia i do dzisiaj pracuje w zawodzie dziennikarza. Jak bardzo szczegółowych informacji pan oczekuje?

– Proszę opowiedzieć o tym, co uważa pani za istotne.

– Okej. Sprawia wrażenie Dzielnego Zucha. Aż do dzisiaj był dziennikarzem, który osiągał same zawodowe sukcesy. W latach osiemdziesiątych pracował na różnych zastępstwach, początkowo w prasie na prowincji, później w stołecznej. Sporządziłam listę. Prawdziwy przełom nastąpił w związku z historią Niedźwiedziej Bandy, gdy udało mu się zidentyfikować szajkę napadającą na banki.

– Kalle Blomkvist?

– Nie cierpi tego przydomka, co chyba jest dość zrozumiałe. Gdyby ktoś nazwał mnie w mediach Pippi Langstrump, ryzykowałby spuchniętą wargę.

Rzuciła mroczne spojrzenie w kierunku Armanskiego, który natychmiast przełknął ślinę. Niejeden raz myślał o Lisbeth właśnie jako o nieustraszonej Pippi i teraz dziękował swojemu rozsądkowi, że nigdy nie próbował na ten temat żartować. Poruszył dłonią, co miało znaczyć „mów dalej".

– Pewne źródło podaje, że do dnia rozpracowania szajki marzył o karierze reportera kryminalnego, zresztą jako ten typ dziennikarza pracował przez pewien czas w jednej z popołudniówek, ale ostatecznie dał się poznać od najlepszej strony przede wszystkim jako reporter polityczny i znawca ekonomii. Pracował głównie jako wolny strzelec, jedyną stalą posadę miał w końcu lat osiemdziesiątych, w popołudniówce. Złożył wypowiedzenie w 1990 roku i wtedy też powołał do życia miesięcznik „Millennium". Czasopismo wystartowało jako zupełny outsider, bez wsparcia potężnego wydawcy. Nakład wzrastał stopniowo, dzisiaj sięga dwudziestu jeden tysięcy egzemplarzy. Redakcja znajduje się na Gótgatan, kilka ulic stąd.

– To gazeta lewicowa?

– To zależy od tego, jak definiujemy lewicę. „Millennium" uważa się powszechnie za czasopismo społeczno-krytyczne, ale zgaduję, że anarchiści mają je za tchórzliwe burżuazyjne gówno, porównywalne z pismami typu „Arena" czy „Ordfront", podczas gdy Studencki Związek Moderatów sądzi, że w redakcji siedzą sami bolszewicy. Nic nie wskazuje na to, żeby Blomkvist kiedykolwiek był politycznie aktywny, nawet w latach licealnych, kiedy w kraju wzbierała fala lewicowych nastrojów społecznych. W czasie studiów w Wyższej Szkole Dziennikarskiej na pewien czas związał się z aktywistką Syndykalistów, która dzisiaj reprezentuje Partię Lewicową w Riksdagu. Wygląda na to, że opatrzono go etykietką lewicowca, ponieważ jako dziennikarz ekonomiczny specjalizuje się w reportażach demaskujących korupcję i szemrane interesy w świecie prywatnych przedsiębiorców. Stworzył parę druzgocących portretów dyrektorów i polityków – z pewnością uzasadnionych – oraz wymusił kilka dymisji. Do najbardziej znanych należy afera w Arboga, w rezultacie której znany prawicowy polityk został zmuszony do rezygnacji z funkcji, a głównego księgowego gminy skazano na rok więzienia za malwersację. Wykrywanie przestępstw nie jest bynajmniej oznaką lewicowości.

– Rozumiem, co ma pani na myśli. Coś więcej?

– Jest autorem dwóch książek. Pierwsza traktuje o skandalu w Arboga, a druga – Jeźdźcy templariuszy - o dziennikarstwie ekonomicznym. Wydano ją trzy lata temu. Nie czytałam tej ostatniej, ale sądząc z recenzji, jest kontrowersyjna. W każdym razie stała się przedmiotem ożywionej debaty w mediach.

– Pieniądze?

– Nie jest szczególnie zamożny, ale też nie przymiera głodem. Deklaracje podatkowe znajdzie pan w załącznikach. W banku ma ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy koron, ulokowanych częściowo w prywatnym ubezpieczeniu emerytalnym, częściowo w funduszach inwestycyjnych. Oprócz tego posiada konto, na którym zgromadził około stu tysięcy. Z tego konta podejmuje pieniądze na bieżące wydatki, podróże i tym podobne. Jest właścicielem mieszkania, które spłacił w całości. Sześćdziesiąt pięć metrów kwadratowych na Bellmansgatan. Nie zalega z żadnymi kredytami i nie ma długów.

Salander uniosła palec w górę.

– Posiada jeszcze nieruchomość w Sandhamn. To niewielka, zaledwie trzydziestometrowa szopa, przerobiona na domek letniskowy. Leży nad wodą w samym centrum, w najbardziej atrakcyjnej części miejscowości. Dostał ją w spadku po wujku, który kupił ją w latach czterdziestych, kiedy takie transakcje były jeszcze w zasięgu możliwości zwykłych śmiertelników. Podzielili się z siostrą: ona przejęła mieszkanie po rodzicach, w Lilia Essingen, a Mikael dostał tę chałupkę. Nie wiem, jaka jest obecnie jej wartość, zapewne kilka milionów, ale z drugiej strony nie wygląda na to, żeby nosił się z zamiarem sprzedaży. Bywa tam dosyć często.

– Dochody?

– Jest współwłaścicielem „Millennium" i pobiera miesięcznie trochę ponad dwanaście tysięcy. Reszta jest rezultatem pracy freelancera, suma końcowa bywa różna. Rekord pobił trzy lata temu, kiedy rozrywany przez media zarobił prawie czterysta pięćdziesiąt tysięcy. W ubiegłym roku miał z różnych zleceń sto dwadzieścia tysięcy.

– Teraz musi zapłacić odszkodowanie w wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy, a poza tym honorarium adwokata i tak dalej – stwierdził Frode. – Zgaduję, że ostateczny rachunek będzie dość słony. A przecież oprócz tego utraci część dochodów, odsiadując karę więzienia.

– Co znaczy, że zostanie goły jak święty turecki – dodała Salander.

– Czy jest uczciwy? – zapytał Dirch Frode.

– To jest, że się tak wyrażę, jego kapitał. Stworzył wizerunek lekko zarozumiałego strażnika moralności w świecie biznesu; często zaprasza się go do telewizji jako komentatora.

– Po ogłoszeniu dzisiejszego wyroku chyba nie zostało mu dużo tego kapitału… – powiedział Frode w zamyśleniu.

– Nie twierdzę, że wiem dokładnie, czego wymaga się od dziennikarza, ale po tej porażce upłynie dużo czasu, zanim Superdetektyw Blomkvist zostanie laureatem Wielkiej Nagrody Dziennikarskiej. Zbłaźnił się dość porządnie – skonstatowała trzeźwo Salander. – Jeżeli wolno mi uczynić osobistą refleksję…

Armanski rozwarł szeroko oczy. Przez wszystkie przepracowane u niego lata nigdy nie wyraziła jakiejkolwiek osobistej opinii. Liczyły się tylko suche fakty.

– Zbadanie meritum sprawy Wennerstróma nie należało do moich obowiązków, przynajmniej w związku z tym zleceniem, ale śledziłam proces sądowy i muszę przyznać, że wprawił mnie w osłupienie. Odniosłam wrażenie, że cały ten skandal jest jedną wielką pomyłką. To jakby całkiem… nie w stylu Blomkvista opublikować coś, co od początku do końca nie trzyma się kupy.

Salander podrapała się po szyi. Frode czekał cierpliwie. Armeński zastanawiał się, czy to tylko pozory, czy Lisbeth naprawdę nie wie, co powiedzieć. Ta Salander, którą znał na co dzień, nigdy nie okazywała niepewności czy wahania. W końcu podjęła decyzję.

– Poza protokołem, że tak powiem… Nie zagłębiłam się dostatecznie w sprawę Wennerstróma, ale sądzę, że Kalle Blomkvist… przepraszam, Mikael Blomkvist, został zrobiony w balona. Myślę, że kryje się za tym coś zupełnie innego niż to, co sugeruje wyrok sądu.

Teraz Dirch Frode wyprostował się nagle w fotelu, mierząc Lisbeth badawczym wzrokiem. Armanski zanotował, że jego klient po raz pierwszy, słuchając sprawozdania, okazał więcej niż tylko życzliwe zainteresowanie. Uświadomił sobie, że sprawa Wennerstróma nie była adwokatowi obojętna. Spokojnie, pomyślał po chwili. Frode nie jest zainteresowany sprawą Wennerstróma, zareagował dopiero wtedy, gdy Salander zasugerowała, że Blomkvista zrobiono w konia.

– Co ma pani na myśli? – zapytał Frode z zaciekawieniem w głosie.

– To tylko spekulacje, ale jestem dość mocno przekonana, że ktoś go oszukał.

– A co panią skłania do wyciągnięcia takiego wniosku?

– Cała jego zawodowa przeszłość świadczy o tym, że jest bardzo ostrożnym reporterem. Wszystkie dokonane przez niego kontrowersyjne odkrycia są zawsze dokładnie udokumentowane. Przysłuchiwałam się jednej z rozpraw. Blomkvist nie miał żadnych kontrargumentów i wyglądało na to, że poddał się bez walki. To zupełnie do niego niepodobne. Jeżeli wierzyć sądowi, to oskarżony – nie mając żadnych podstaw – wyssał z palca historię i opublikował ją jak jakiś dziennikarski zamachowiec samobójca. To zdecydowanie nie w stylu Blomkvista.

– A więc o co tutaj według pani chodzi?

– Mogę się tylko domyślać. Blomkvist wierzył w swoją historię, ale po drodze coś się wydarzyło i fakty okazały się fałszywe. A to znaczy, że ufał swojemu informatorowi albo że ktoś świadomie podrzucił mu nieprawdziwe dane, co brzmi dość nieprawdopodobnie. Istnieje też możliwość, że groziło mu tak duże niebezpieczeństwo, że rzucił ręcznik. Wolał wyjść na niekompetentnego idiotę niż podjąć walkę. Ale, jak już zaznaczyłam, to tylko spekulacje.

SALANDER ZAMIERZAŁA kontynuować sprawozdanie, gdy Frode podniósł rękę. Przez kilka sekund siedział w milczeniu, bębniąc palcami w oparcie fotela. Z pewnym wahaniem zwrócił się do Lisbeth.

– Gdybyśmy chcieli pani zlecić odszukanie prawdy w aferze Wennerstroma… jaką mamy szansę, że pani coś znajdzie?

– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Być może nie ma nic do znalezienia.

– Ale czy podjęłaby się pani próby?

Wzruszyła ramionami.

– To nie ja decyduję. Pracuję dla Dragana Armanskiego, to on podejmuje decyzje co do zleceń, które mi przekazuje. A poza tym to zależy, o jakiego typu informacje panu chodzi.

– Powiedzmy tak… Wychodzę z założenia, że nasza rozmowa jest poufna.

Armanski skinął głową.

– Nie znam tej afery, ale wiem, że w innych sytuacjach Wennerstróm bywał nieuczciwy. Afera z Wennerstrómem w najwyższej mierze wpłynęła na życie Mikaela Blomkvista i jestem ciekaw, czy pani spekulacje zawierają ziarno prawdy.

Rozmowa przyjęła nieoczekiwany obrót, co postawiło Armanskiego w stan gotowości. Dirch Frode zapytał, czy Milton Security podjęłoby się grzebania w zakończonym procesie karnym, podczas którego być może użyto wobec Blomkvista groźby bezprawnej. Podejmując się takiego zadania, Armanski ryzykował starcie z wennerstrómskim imperium adwokatów. W takiej sytuacji nie uśmiechało mu się wykorzystanie Salander jako niekontrolowanego pocisku o dalekim zasięgu.

I nie kierował się wyłącznie troską o firmę. Lisbeth wyraźnie zaznaczyła, że nie życzy sobie Armanskiego w roli zaniepokojonego ojczyma i zgodnie z umową pilnował się bardzo, by go takim nie postrzegała, ale w duchu nigdy nie przestał się o nią bać. Czasami łapał się na tym, że porównuje ją ze swoimi córkami. Uważał się za dobrego ojca, który nie wtrąca się w prywatne życie dzieci bez potrzeby, ale wiedział, że gdyby zachowywały się jak Lisbeth, nie potrafiłby tego zaakceptować.

W głębi swego chorwackiego – a może bośniackiego albo ormiańskiego – serca nigdy nie mógł pozbyć się przekonania, że życie Salander prowadzi prostą drogą do katastrofy. W jego mniemaniu dziewczyna wręcz prosiła o to, żeby zostać ofiarą, i drżał na myśl, że pewnego ranka zbudzi go wiadomość, że ktoś jej wyrządził krzywdę.

– Tego typu zlecenie może okazać się dość kosztowne… – zaczął trochę odstraszająco, żeby zbadać, jak poważnie Frode traktuje swoje pytanie.

– Ustalimy jakiś pułap – odpowiedział przytomnie adwokat. – Nie żądam rzeczy niemożliwych, a pański współpracownik, jak pan sam zastrzegał, jest niezwykle kompetentny.

– Salander? – zapytał Armanski, podnosząc brwi.

– Nie mam żadnych innych planów.

– W porządku. Ale chciałbym, żebyśmy ustalili formy pracy. A teraz dokończ, proszą, prezentacją.

– Nie mam nic więcej, oprócz kilku szczegółów z życia prywatnego. W 1986 roku ożenił się z Monicą Abrahamsson, w tym samym roku urodziła im się córka, obecnie szesnastoletnia Pernilla. Małżeństwo nie trwało długo, rozwiedli się w 1991. Abrahamsson wyszła ponownie za mąż, ale wygląda na to, że są przyjaciółmi. Córka mieszka z matką i nie spotyka się z ojcem szczególnie często.

FRODE POPROSIŁ o jeszcze jedną filiżankę kawy i ponownie zwrócił się do Salander.

– Na początku sugerowała pani, że wszyscy ludzie mają tajemnice. Znalazła je pani?

– Chodziło mi o to, że wszyscy mają sprawy, które uważają za prywatne i z którymi raczej się nie afiszują. Blomkvist ma powodzenie u kobiet. Ma za sobą kilka poważniejszych historii miłosnych i niezliczoną liczbę przelotnych związków. Krótko mówiąc, to mężczyzna o bogatym życiu seksualnym. Ale od wielu lat w jego życiu pojawia się jedna i ta sama osoba, stanowią dość niezwykłą parę.

– W jakim sensie niezwykłą?

– Erika Berger, redaktor naczelna „Millennium", jest seksualną partnerką Blomkvista. To dziewczyna z wyższych sfer, z matki Szwedki i ojca Belga, mieszka w Szwecji. Znają się ze studiów i od studenckich czasów żyją ze sobą w nieformalnym związku.

– To chyba nie jest aż takie niezwykłe – zauważył Frode.

– Nie, wcale nie. Tylko że Berger jest jednocześnie żoną artysty, Gregera Beckmana. To taki dość znany facet, twórca masy okropnych dzieł w lokalach użyteczności publicznej.

– Czyli, innymi słowy, jest niewierną żoną.

– Nie. Beckman wie o ich związku. To taki menage a trois, najwyraźniej akceptowany przez wszystkie zainteresowane strony. Erika czasami sypia u Blomkvista, a czasami u męża. Nie wiem dokładnie, jak to funkcjonuje, ale myślę, że między innymi z tego powodu rozpadło się małżeństwo z Abrahamsson.

Rozdział 3

Piątek 20 grudnia – sobota 21 grudnia

ERIKA BERGER uniosła brwi na widok przemarzniętego Mikaela, który późnym popołudniem pojawił się w jej gabinecie. Redakcja „Millennium" znajdowała się na szczycie Gótgatan, nad siedzibą Greenpeace. W zasadzie czynsz przekraczał możliwości finansowe czasopisma, ale Erika, Mikael i Christer byli zgodni co do tego, żeby nie zmieniać lokalu.

Spojrzała na zegarek. Dziesięć po piątej, ciemności już dawno okryły Sztokholm. Spodziewała się Blomkvista w południe.

– Przepraszam – zaczął, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. – Zasiedziałem się nad wyrokiem sądu, nie miałem ochoty na rozmowę. Poszedłem na długi spacer. Rozmyślałem.

– Odczytali wyrok w radiu. Dzwoniła kobieta z TV4, chciała usłyszeć twój komentarz.

– Co jej powiedziałaś?

– Mniej więcej to, co ustaliliśmy: najpierw wszystko dokładnie przeczytamy, a później będziemy komentować. To znaczy nie powiedziałam nic. I dalej obstaję przy swoim zdaniu. Uważam, że to błędna strategia. Wychodzimy na słabeuszy, tracimy poparcie mediów. Dzisiaj wieczorem na pewno wyjadą z czymś w telewizji.

Z ponurą miną skinął głową.

– Jak się czujesz?

Wzruszył ramionami i usiadł w ulubionym fotelu przy oknie. Spartańskie umeblowanie pokoju Eriki składało się

[BRAK]

z „Millennium" jako wydawca, reporter i członek zarządu, a ty przejmiesz mój udział. Wennerstróm wie, że ja wiem, co zrobił, i jestem przekonany, że dopóki będę choćby tylko w pobliżu redakcji, dopóty będzie próbował zniszczyć nasze czasopismo. Nie stać nas na to.

– Ale dlaczego nie ogłosić publicznie tego, co się wydarzyło naprawdę? A później niech się dzieje wola nieba!

– Dlatego, że nie potrafimy nic udowodnić, i dlatego, że akurat teraz nie jestem szczególnie wiarygodny. Wennerstróm wygrał tę rundę. Koniec i kropka. Odpuść sobie.

– Okej. Wylano cię. Co będziesz teraz robił?

– Potrzebuję chwili wytchnienia, po prostu. Czuję się wypalony, znalazłem się w ślepym zaułku, czy jak to się teraz ładnie nazywa. Poświęcę czas sobie samemu. A później się zobaczy.

Erika przyciągnęła głowę Mikaela do swoich piersi. Objęła go mocno. Siedzieli tak w milczeniu przez kilka minut.

– Chcesz spędzić ze mną wieczór? – zapytała.

Odpowiedział skinieniem głowy.

– Świetnie. Już zadzwoniłam do Gregera i powiedziałam, że przenocuję u ciebie.

JEDYNYM ŹRÓDŁEM światła w pokoju były uliczne latarnie odbijające się we wnęce okna. Mikael leżał obok śpiącej Eriki, studiując w półmroku jej obnażony profil. Nagie piersi wznosiły się i opadały w rytm spokojnych oddechów. Poczuł się rozluźniony. Zalegająca gdzieś w przeponie gula lęku przestała dawać się we znaki. To zasługa Eriki. Zawsze działała na niego odprężająco. Podobnie jak on na nią.

Dwadzieścia lat, pomyślał. Tak długo byli ze sobą. Mógłby uprawiać z nią seks przez kolejnych dwadzieścia lat. Co najmniej dwadzieścia. Nigdy na serio nie próbowali kryć się ze swoim związkiem, nawet jeżeli bywał przyczyną niezmiernie kłopotliwych sytuacji. Wiedział, że plotkowano o nich w kręgu znajomych, a niektórzy zachodzili w głowę, co ich tak naprawdę łączy. Zarówno on, jak i Erika udzielali tajemniczych odpowiedzi, ignorując komentarze.

Spotkali się na imprezie u wspólnych znajomych. Byli na drugim roku dziennikarstwa i każde z nich żyło w stabilnym związku. Z upływem godzin pozwalali sobie na coraz śmielsze prowokacje. Flirt narodził się chyba w efekcie żartu – tego Mikael nie był pewien – ale żegnając się, wymienili numery telefonów. Od początku wiedzieli, że wylądują razem w łóżku, i w ciągu tygodnia urzeczywistnili swoje plany, oczywiście za plecami partnerów. Mikael był przekonany, że nie chodzi im o miłość, przynajmniej nie o miłość w tradycyjnym rozumieniu, czyli tę prowadzącą do wspólnego mieszkania, świątecznej choinki i dzieci. Kilkakrotnie w latach osiemdziesiątych, będąc chwilowo singlami, rozpatrywali możliwość prowadzenia wspólnego gospodarstwa. On chciał. Ale Erika zawsze wycofywała się w ostatniej chwili. Tłumaczyła, że taki układ nie miałby szans; wolała nie ryzykować, że zakochując się w sobie, zniszczą swój związek.

Byli zgodni co do tego, że chodzi im o seks, albo raczej seksualne szaleństwo, i Mikael zastanawiał się, czy możliwe jest jeszcze bardziej obłąkane pożądanie kobiety niż to, które czuł w stosunku do Eriki. Po prostu było im ze sobą niesamowicie dobrze. Tkwili w związku, który był równie uzależniający jak heroina. Czasami spotykali się wystarczająco często, żeby poczuć się parą. Czasami między randkami upływały tygodnie i miesiące. Ale tak jak alkoholicy po suchych dniach ciągną do monopolowego, tak Mikael i Erika zawsze wracali do siebie, pragnąc więcej.

Nie było to oczywiście proste. Taki związek musiał kogoś ranić. Obydwoje z całą bezwzględnością łamali dane przyrzeczenia i porzucali partnerów; jego własne małżeństwo rozpadło się właśnie dlatego, że nie potrafił trzymać się z dala od Eriki. Nigdy nie uciekał się do kłamstw, Monica wiedziała o ich związku, ale wierzyła, że skończy się definitywnie wraz ze ślubem i narodzinami córki. Tym bardziej że w tym samym czasie Erika wyszła za Gregera Beckmana. Mikael też tak myślał i w pierwszych latach małżeństwa spotykał się z Eriką wyłącznie w sprawach zawodowych. A później założyli „Millennium" i wszystkie dobre intencje wzięły w łeb. Pewnego wieczoru niespodziewanie zaczęli ostro kochać się na jej biurku. To było początkiem ciężkiego okresu w życiu Mikaela. Pragnął być z rodziną i śledzić dorastanie córki, a jednocześnie czuł się bezradny wobec pociągu do Eriki, jak gdyby nie potrafił kontrolować swoich działań. Co oczywiście nie było prawdą, bo potrafiłby, gdyby chciał. Lisbeth Salander miała rację, zgadując, że właśnie jego nieustająca niewierność doprowadziła do rozwodu. Monica miała po prostu dość.

Greger Beckman natomiast zdawał się całkowicie akceptować taki stan rzeczy. Erika nigdy nie kryła swego związku z Mikaelem i odnowiwszy go, przyznała się do tego otwarcie. Być może łatwiej godzi się z tym artystyczna dusza, człowiek tak zajęty własną twórczością (a może samym sobą), że nie reaguje na nocne eskapady żony do innego mężczyzny, a nawet planuje urlop z myślą o tym, żeby mogła spędzić tydzień lub dwa u swojego kochanka w Sandhamn. Mikael nie przepadał za mężem Eriki i nigdy nie zrozumiał, dlaczego go pokochała, ale cieszył się, że Greger akceptuje miłość żony do dwóch mężczyzn.

Poza tym podejrzewał, że Greger traktował związek Eriki z nim jako dodatkową okrasę ich małżeństwa. Ale nigdy o tym nie rozmawiali.

MIKAEL NIE MÓGŁ zasnąć. Poddał się o czwartej nad ranem. Usiadł w kuchni i od początku do końca przeczytał jeszcze raz orzeczenie sądu. Znając zakończenie, miał teraz uczucie, że spotkanie na Arholma było w jakimś sensie zrządzeniem losu. Nie wiedział, czy Robert Lindberg opowiedział mu o szwindlach Wennerstróma tak, jak opowiada się ciekawe historie między kolejkami wódki, czy naprawdę zależało mu na tym, żeby je ujawnić.

Stawiał na tę pierwszą możliwość, ale równie dobrze mogło być tak, że Robert z całkiem prywatnych albo zawodowych powodów chciał zaszkodzić Wennerstrómowi i po prostu wykorzystał okazję, mając na pokładzie obłaskawionego dziennikarza. Robert nie był aż tak pijany, żeby w decydującym momencie nie wlepić oczu w Mikaela i nie wymóc na nim wypowiedzenia magicznych słów, które zamieniły zwykłego gadułę w anonimowe źródło. Tym samym mógł opowiadać, co mu ślina na język przyniesie, nie ryzykując ujawnienia swojego nazwiska.

Jednego Mikael był pewny. Gdyby spotkanie na Arholma zostało zaaranżowane, żeby rozbudzić jego ciekawość, Robert nie mógłby zrobić lepszej roboty. Ale spotkanie na Arholma było przypadkowe.

Robert nie wiedział, jak bardzo Mikael pogardza ludźmi typu Wennerstróma. Po latach doświadczeń i studiowania tematu Mikael żywił przekonanie, że każdy dyrektor banku i każdy znany przedsiębiorca to łajdak. Nigdy nie słyszał o Lisbeth Salander i był szczęśliwie nieświadomy jej sprawozdania, ale gdyby go wysłuchał, zgodziłby się z tezą, że jego awersja do tego typu rachmistrzów nie jest wynikiem lewicowego radykalizmu. Mikael nie był politycznie niezaangażowany, ale wszystkie izmy traktował z dużą dozą podejrzliwości. Tylko raz, w 1982 roku, wziął udział w wyborach do Riksdagu i z niewielkim przekonaniem oddał głos na socjaldemokratów, ponieważ wydawało mu się, że nie może być nic gorszego niż kolejne trzy lata z Góstą Bohmanem jako ministrem finansów i Thorbjórnem Falldinem czy Olą Ullstenem w roli szefa państwa. W rezultacie bez większego entuzjazmu oddał głos na Olofa Palmego, otrzymując w zamian morderstwo premiera, aferę korupcyjną Boforsa i polityczny skandal Ebbe Carlssona.

Mikael gardził dziennikarzami ekonomicznymi z powodów, które w jego przeświadczeniu miały związek z czymś tak śmiesznym jak moralność. Równanie było proste. Dyrektor banku, który trwoni sto milionów na bezmyślne spekulacje, powinien zostać zwolniony z pracy. Przedsiębiorca, który robi interesy na spółkach wydmuszkach, powinien skończyć w ciupie. Właściciel nieruchomości, który zmusza młodzież do płacenia czynszu na czarno za byle jaki pokój ze sraczykiem, powinien zostać publicznie napiętnowany i opluty.

Mikael uważał, że zadanie dziennikarzy ekonomicznych polega na kontrolowaniu i demaskowaniu finansowych rekinów, którzy doprowadzają do kryzysów odsetkowych i przepuszczają kapitał drobnych ciułaczy na szalonych interesach w sieci. Był zdania, że w pracy takiego reportera chodzi głównie o kontrolowanie przedsiębiorców w ten sam niemiłosierny sposób, w jaki obserwuje się każdy fałszywy krok członków rządu i parlamentu. Reporter polityczny nigdy nie wpadłby na pomysł, żeby nadać przywódcy politycznemu status ikony. Mikael za nic nie potrafił zrozumieć, dlaczego w krajowych mediach tak wielu dziennikarzy traktuje młode wilczki na giełdzie jak gwiazdy rocka.

Z POWODU TEGO dość osobliwego stanowiska raz po raz popadał w głośne konflikty z innymi dziennikarzami, wśród których Wiliam Borg był szczególnie nieprzejednanym wrogiem. Mikael wyróżniał się, krytykując swoich kolegów za zdradę ideałów i służalczość wobec młodych rekinów finansjery. Rola krytyka społecznego nadała mu wprawdzie pewien status i zapewniła rolę niewygodnego gościa zasiadającego w telewizyjnych studiach – to właśnie jego zapraszano, by skomentował kolejnego dyrektora z miliardową odprawą – ale jednocześnie przysporzyła mu wiernych i zażartych wrogów.

Przypuszczał, że w niektórych redakcjach odkorkowywano dzisiaj butelki szampana.

Erika dzieliła jego poglądy, jeżeli chodzi o rolę dziennikarza, i już w trakcie studiów zabawiała się z Mikaelem wymyślaniem gazety o określonym profilu.

Mikael nie wyobrażał sobie lepszej szefowej niż Erika. Była organizatorką, która potrafi traktować współpracowników z ogromną dozą ciepła i zaufania, jednocześnie nie bojąc się konfrontacji. Gdy zachodziła potrzeba, nie grzeszyła delikatnością. Ale przede wszystkim miała nieprawdopodobne wyczucie w podejmowaniu decyzji co do zawartości kolejnego numeru. Miewała poglądy odbiegające od poglądów Mikaela i czasami zdarzało im się kłócić na potęgę, ale darzyli się bezgranicznym zaufaniem i tworzyli zespół nie do pokonania. On odwalał kawał ciężkiej roboty, wynajdując historie, ona je opakowywała i wprowadzała na rynek.

„Millennium" było ich wspólnym dziełem, które jednak nigdy nie ujrzałoby światła dziennego bez jej umiejętności wyszukiwania sponsorów. Chłopak z klasy robotniczej i dziewczyna z wyższych sfer w pięknym połączeniu. Erika reprezentowała odziedziczony majątek. Oprócz tego, że wniosła spory kapitał, udało się jej namówić zarówno ojca, jak i kilku znajomych do zainwestowania pokaźnych sum.

Mikael często zastanawiał się, dlaczego Erika postawiła na „Millennium". Była wprawdzie współwłaścicielką, ba! nawet posiadaczką większości udziałów i redaktorem naczelnym własnego czasopisma, co oczywiście zapewniało jej prestiż i swobodę, jakiej nie miałaby w żadnym innym miejscu pracy, ale w odróżnieniu od Mikaela po studiach dziennikarskich zdecydowała się na telewizję. Była przebojowa, prezentowała się bezczelnie dobrze na ekranie i potrafiła wytrzymać konkurencję. Oprócz tego miała odpowiednie znajomości w administracji. Gdyby nadal tam pracowała, bez wątpienia pełniłaby dobrze płatną funkcję szefa któregoś z kanałów. Ale zrezygnowała świadomie z telewizji i zainwestowała w „Millennium", wysoce ryzykowny projekt, który raczkując w ciasnej i zniszczonej suterenie w Midsommarkransen, wypadł na tyle dobrze, że na początku lat dziewięćdziesiątych przeprowadził się do obszerniejszych i sympatyczniejszych lokali na Gótgatan.

To Erika namówiła Christera Malma do wykupienia udziałów w czasopiśmie. Malm był ekshibicjonistycznym gejem, który nie raz wywnętrzał się w reportażach typu „W domu u… " i często gościł w kolorowych tabloidach. Media poświęciły mu szczególnie dużo uwagi, gdy związał się z Arnoldem Magnussonem, zwanym Arnem. Ten znany aktor Teatru Królewskiego zdobył prawdziwą popularność, grając samego siebie w telewizyjnym reality show. Christer i Arn zostali bohaterami medialnej opowieści w odcinkach.

Trzydziestosześcioletni Christer, wzięty fotograf i projektant, był właścicielem firmy, której biuro znajdowało się na tym samym piętrze co lokale czasopisma. Pracując dla „Millennium" przez tydzień w miesiącu, dbał o jego nowoczesną i atrakcyjną szatę graficzną.

Oprócz niego redakcja zatrudniała dwie osoby na cały etat, nieustającego praktykanta oraz trzech współpracowników w niepełnym wymiarze godzin. Bilans końcowy raczej nigdy nie wychodził na plus, ale czasopismo należało do tych bardziej prestiżowych, a współpracownicy kochali swoją pracę.

„Millennium" nie było dla nikogo lukratywnym interesem, ale wszyscy wiązali koniec z końcem, a zarówno nakład, jak i wpływy z reklam cały czas szły w górę. Aż do chwili obecnej czasopismo miało opinię pyskatego, ale miarodajnego głosiciela prawdy.

Teraz sytuacja prawdopodobnie miała ulec zmianie. Mikael przeczytał krótką notatkę prasową, którą razem z Eriką sformułował wczoraj wieczorem i którą błyskawicznie przemianowano na wiadomość agencyjną TT i zamieszczono w portalu gazety „Aftonbladet".

SKAZANY REPORTER OPUSZCZA „MILLENNIUM" Sztokholm (TT). Dziennikarz Mikael Blomkvist rezygnuje z funkcji wydawcy „Millennium", podaje redaktor naczelna i współwłaścicielka czasopisma Erika Berger. Rezygnacja nastąpiła na własne żądanie. Blomkvist, zmęczony ostatnimi dramatycznymi wydarzeniami, potrzebuje trochę wytchnienia, mówi Berger, która przejmuje rolę wydawcy. Mikael Blomkvist był jednym z założycieli powstałego w 1990 roku czasopisma. Erika Berger nie sądzi, żeby tzw. afera Wennerstróma wpłynęła na przyszłość „Millennium". Kolejny numer ukaże się jak zwykle w przyszłym miesiącu, zapewnia. Blomkvist miał ogromne znaczenie dla rozwoju pisma, ale teraz otwieramy nową kartę. Berger traktuje całą sprawę jako zbieg nieszczęśliwych okoliczności i ubolewa z powodu nieprzyjemności, na które został narażony Hans-Erik Wennerstróm. Mikael Blomkvist nie zechciał wygłosić komentarza.

– To okropne – powiedziała Erika, wysyłając e-mail z notatką prasową. – Większość pomyśli, że jesteś niekompetentnym idiotą, a ja zimnym draniem, który korzysta z okazji, żeby cię dobić kulką w potylicę.

– Mając na uwadze wszystkie słuchy, które już o nas chodzą, przynajmniej krąg bliższych przyjaciół będzie miał o czym plotkować. – Mikael próbował obrócić jej uwagę w żart. Ale Erice nie było do śmiechu.

– Nie mamy żadnego planu B i ciągle wydaje mi się, że popełniamy błąd.

– To jest jedyne rozwiązanie – odparował. – Jeżeli gazeta nie przetrwa, cały trud pójdzie na marne. Wiesz, że już teraz tracimy spore dochody? Właśnie, jak poszło z tą firmą komputerową?

Westchnęła.

– Tak sobie. Odezwali się dziś rano i zrezygnowali z reklamy w styczniowym numerze.

– A Wennerstrom ma w tym przedsiębiorstwie znaczne udziały. To nie przypadek.

– Oczywiście, że nie przypadek, ale możemy przecież wyrwać nowych zleceniodawców. Może Wennerstrom jest finansowym królem, ale nie wykupił jeszcze wszystkiego na tym świecie, a my też mamy kontakty.

Mikael objął Erikę ramieniem i przyciągnął do siebie.

– Któregoś dnia damy mu tak popalić, że zatrzęsie się cała Wall Street. Ale nie dzisiaj. „Millennium" nie powinno być teraz w centrum uwagi. Nie możemy ryzykować utraty zaufania czytelników.

– Wszystko to wiem, tylko że jeżeli będziemy udawać, że doszło między nami do rozłamu, to ja wyjdę na najgorszą jędzę, a ty znajdziesz się w nieciekawej sytuacji.

– Ricky, dopóki sobie ufamy, dopóty mamy szansę. Musimy działać na czuja. Teraz jest czas na krok w tył.

Z niechęcią przyznała, że w jego toku myślenia kryje się jakaś ponura logika.

Rozdział 4

Poniedziałek 23 grudnia – czwartek 26 grudnia

ERIKA ZOSTAŁA u Mikaela przez cały weekend. Opuszczali łóżko tylko dla krótkich wypadów do łazienki i kuchni, ale nie oddawali się wyłącznie miłości. Leżąc na waleta, godzinami dyskutowali o przyszłości, rozważali konsekwencje, możliwości i szanse powodzenia. O świcie w poniedziałek przed Wigilią Erika pocałowała Mikaela na pożegnanie – until the nact time – i pojechała do męża.

Mikael zaczął dzień od zmywania i porządkowania mieszkania, by później, przespacerowawszy się do redakcji, wysprzątać swój pokój na Gótgatan. Ani przez sekundę nie zamierzał zerwać z czasopismem, ale w końcu udało mu się przekonać Erikę, że na jakiś czas powinien odseparować się od „Millennium". Na razie myślał o pracy w domu.

Był w redakcji zupełnie sam. Wszyscy inni skorzystali ze świątecznej przerwy. Pakował właśnie książki do ogromnego kartonu, gdy zadzwonił telefon.

– Czy zastałem Mikaela Blomkvista? – zapytał pełen nadziei, ale nieznajomy głos.

– To ja.

– Przepraszam, że zajmuję panu czas dzień przed świętami. Nazywam się Dirch Frode.

Mikael odruchowo zanotował nazwisko i dokładną godzinę.

– Jestem adwokatem i reprezentuję klienta, który bardzo chciałby z panem porozmawiać.

– Taa. Proszę poprosić swego klienta, żeby do mnie zadzwonił.

– Rzecz w tym, że on chciałby spotkać się z panem osobiście.

– Dobrze, proszę ustalić godzinę i przysłać go tutaj do redakcji. Ale pospieszcie się, właśnie opróżniam swoje biurko.

– Mój klient byłby wdzięczny, gdyby to pan pofatygował się do niego. Mieszka w Hedestad, trzy godziny stąd, pociągiem.

Mikael przerwał sortowanie papierów. Mass media potrafią zwabić największych obłąkańców, którzy dzwonią z niedorzecznymi informacjami. Wszystkie redakcje na całym świecie odbierają telefony od ufologów, grafologów, scjentologów, paranoików i zwolenników teorii spiskowych różnej maści.

Kiedyś słuchał pisarza, Karla Alvara Nilssona, który w lokalu ABF [†] wygłaszał odczyt z okazji rocznicy śmierci Olofa Palmego. Spotkanie było jak najbardziej poważne, na widowni siedział Lennart Bodstróm i inni starzy przyjaciele zamordowanego premiera. Ale znalazło się tam również zadziwiająco wielu prywatnych detektywów. Jednym z nich była mniej więcej czterdziestoletnia kobieta, która dorwawszy się do mikrofonu w trakcie obowiązkowej części poświęconej pytaniom ściszyła głos do ledwie słyszalnego szeptu. Już samo to zwiastowało interesujący ciąg dalszy i nikogo nie zdziwiło stwierdzenie kobiety: „Wiem, kto zamordował Olofa Palmego". Ze sceny poradzono jej, ciut ironicznie, żeby w takim razie udała się z tą wysoce dramatyczną wiedzą na policję. Odpowiedziała szybko, ciągle stłumionym szeptem: „Nie mogę, to zbyt niebezpieczne!".

Mikael zastanawiał się, czy Dirch Frode jest jednym z tych uduchowionych głosicieli prawdy, którzy zamierzają opowiedzieć o tajnym szpitalu psychiatrycznym, w którym bezpieka eksperymentuje z kontrolowaniem mózgów.

– Nie odwiedzam ludzi w ich domach – odpowiedział zwięźle.

– W takim razie mam nadzieję, że będę w stanie pana namówić do zrobienia wyjątku. Mój klient ma ponad osiemdziesiąt lat i podróż do Sztokholmu byłaby dla niego dość wyczerpująca. Jeżeli będzie się pan upierał, to na pewno coś wymyślimy, ale prawdę mówiąc, lepiej byłoby, gdyby był pan uprzejmy…

– Kim jest pański klient?

– Osobą, z którą, podejrzewam, zetknął się pan w swojej pracy. Henrik Vanger.

Mikael odchylił się do tyłu, osłupiały. Oczywiście, że o nim słyszał. Potężny przemysłowiec, były dyrektor naczelny koncernu Vangera, który kiedyś traktowano jako synonim tartaków, lasów, kopalni, stali, przemysłu metalurgicznego i tekstylnego, produkcji i eksportu. Henrik Vanger swego czasu był jednym z największych. Znany był powszechnie jako rzetelny patriarcha starej daty, który nie ugina się przed wiatrem. Należał do starej szkoły dwudziestaków, którzy razem z Mattsem Carlgrenem z MoDo i Hansem Werthenem z Electroluksu tworzyli podstawy nowoczesnej szwedzkiej gospodarki.

Koncern Vangera, nie tracąc rodzinnego charakteru, w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat padł ofiarą ulepszeń strukturalnych, kryzysów giełdowych, kryzysów na rynku kredytów, azjatyckiej konkurencji, kurczącego się eksportu oraz innych nieszczęść, które razem wzięte sprawiły, że dla firmy zabrakło miejsca w głównym nurcie. Obecnie prowadził ją Martin Vanger, którego pucołowata twarz i bujna czupryna od czasu do czasu migały Mikaelowi na ekranie telewizora, ale którego w ogóle nie znał. Henrik zniknął ze sceny jakieś dwadzieścia lat temu i Mikael nie miał pewności, czy w ogóle jeszcze żyje.

– Dlaczego chce się ze mną spotkać? – zadał to najbardziej oczywiste z pytań.

– Przykro mi. Jestem jego adwokatem od wielu lat, ale to on musi panu powiedzieć, o co chodzi. Mogę natomiast powiedzieć, że Henrik Vanger chciałby przedstawić panu ofertę pracy.

– Pracy? Nie mam najmniejszego zamiaru pracować dla koncernu Vangera. Potrzebujecie sekretarza prasowego?

– Nie, to nie ten rodzaj pracy. Nie wiem, jak się wyrazić… nie mogę powiedzieć więcej niż to, że mojemu klientowi bardzo zależy na spotkaniu z panem i konsultacji w prywatnej sprawie.

– Wyraża się pan nieprzyzwoicie dwuznacznie.

– Proszę mi to wybaczyć. Ale czy możliwe jest przekonanie pana do spotkania w Hedestad? Oczywiście pokryjemy koszty podróży i wypłacimy stosowne honorarium.

– Dzwoni pan w trochę nieodpowiedniej porze. Mam nawał pracy i… wychodzę z założenia, że widział pan, co o mnie pisano w ostatnich dniach.

– W sprawie Wennerstróma? – Dirch Frode nagle zaśmiał się po drugiej stronie słuchawki. – Taaak, ta cała afera miała pewną wartość rozrywkową. Prawdę mówiąc, właśnie to poruszenie wywołane procesem spowodowało, że Vanger zwrócił na pana uwagę.

– Ach tak? A kiedy pan Vanger chciałby mnie widzieć?

– Tak szybko, jak to tylko możliwe. Jutro jest Wigilia, przypuszczam, że chciałby pan mieć wolne. A co powie pan o drugim dniu świąt? Albo po świętach, a przed sylwestrem?

– A więc bardzo mu się spieszy. Przykro mi, ale jeżeli nie otrzymam bliższej informacji o celu spotkania, to…

– Drogi panie, zapewniam, że zaproszenie jest jak najbardziej poważne. Henrik Vanger chce skontaktować się z panem i z nikim innym. Ja jestem tylko posłańcem. Sam musi wyjaśnić, o co dokładnie chodzi.

– Dawno nie odebrałem tak absurdalnego telefonu. Proszę mi dać trochę czasu do namysłu. Jak mogę się z panem skontaktować?

ODŁOŻYWSZY SŁUCHAWKĘ, Mikael siedział przez chwilę, przyglądając się rupieciom na biurku. Za żadne skarby nie mógł pojąć, dlaczego Vanger chce się z nim spotkać. W zasadzie nie był szczególnie zainteresowany podróżą do Hedestad, ale adwokatowi Frodemu udało się wzbudzić jego ciekawość. Włączył komputer, wszedł na www.google.com i wpisał „firmy Vangera". Rezultatem wyszukiwania były setki stron. Koncern może wypadł z głównego nurtu zdarzeń, ale pojawiał się w mediach prawie codziennie. Mikael zapisał kilkanaście artykułów analizujących sytuację przedsiębiorstwa i zaczął szukać pod hasłami: Dirch Frode, Henrik Vanger i Martin Vanger.

Ten ostatni występował głównie w roli obecnego dyrektora naczelnego koncernu. Adwokat Frode nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był członkiem zarządu klubu golfowego w Hedestad, wspomniano go też w artykule o Rotary. Nazwisko Henrika Vangera, z jednym tylko wyjątkiem, pojawiało się wyłącznie w tekstach dotyczących historii koncernu. Lokalna gazeta „Hedestads-Kuriren" dwa lata wcześniej poświęciła mu uwagę z okazji osiemdziesiątych urodzin, zamieszczając pobieżny portret jubilata. Mikael wydrukował kilka treściwych artykułów i włożył około pięćdziesięciu stron do osobnej teczki. Dokończywszy sprzątanie biurka i pakowanie kartonów, poszedł do domu. Nie wiedział, kiedy i czy w ogóle jeszcze wróci.

LISBETH SALANDER spędziła Wigilię w Upplands-Vasby w domu opieki dla przewlekle chorych. Kupiła kilka drobiazgów, wodę toaletową Diora i tradycyjny keks angielski.

Pijąc kawę, obserwowała czterdziestosześcioletnią kobietę niezdarnie usiłującą rozsupłać węzeł świątecznej paczuszki. W oczach Salander przebłyskiwaia czułość, ale ani przez chwilę nie mogła wyjść ze zdumienia, że siedząca przed nią kobieta to jej matka. Mimo usilnych prób nie udało się jej nigdy znaleźć choćby najmniejszego podobieństwa, ani w wyglądzie, ani w charakterze.

Matka w końcu zaprzestała starań i spoglądała bezsilnie na zapakowany prezent. To nie był jej najlepszy dzień. Lisbeth przysunęła bliżej nożyczki, które cały czas leżały na stole. Twarz kobiety rozjaśniła się, jakby nagle obudziła się z letargu.

– Myślisz, że jestem głupia.

– Nie, mamo. Nie jesteś głupia. Ale życie jest niesprawiedliwe.

– Spotkałaś się z siostrą?

– Dawno się nie widziałyśmy.

– Nigdy mnie nie odwiedza.

– Wiem, mamo. Mnie też nie odwiedza.

– Pracujesz?

– Tak, mamo. Daję sobie radę.

– Gdzie mieszkasz? Nawet nie wiem, gdzie mieszkasz.

– W twoim mieszkaniu na Lundagatan. Mieszkam tam już od kilku lat. Przejęłam prawo własności.

– Może cię odwiedzę latem.

– Jasne, latem, jak najbardziej.

Kobieta w końcu otworzyła paczuszkę i napawała się zapachem perfum.

– Dziękuję ci, Camillo!

– Lisbeth. Mam na imię Lisbeth. Camilla to moja siostra.

Matka wyglądała na zażenowaną. Córka zaproponowała, żeby przeszły do pokoju telewizyjnego.

W WIGILIJNE POPOŁUDNIE Mikael Blomkvist odwiedził swoją córkę, mieszkającą u byłej żony i jej drugiego męża. Przedyskutowawszy wcześniej sprawę z Monicą, sprawił Pernilli dość drogi prezent gwiazdkowy – najnowszy model iPoda. Odtwarzacz, niewiele większy od pudełka zapałek, mógł zmieścić całą, dość pokaźną płytotekę nastolatki.

Ojciec i córka spędzili razem godzinę, siedząc w pokoju na poddaszu willi w Sollentunie. Mikael i Monica rozwiedli się, gdy Pernilla miała zaledwie pięć lat. Dwa lata później pojawił się w jej życiu nowy ojciec. Nie było tak, że Mikael unikał kontaktu. Pernilla odwiedzała go mniej więcej raz w miesiącu, spędzała też tydzień wakacji w domku letniskowym w Sandhamn. Nie było też tak, że Monica próbowała udaremnić ich spotkania albo że Pernilli nie odpowiadało towarzystwo ojca. Wręcz przeciwnie – z reguły dogadywali się bez problemów. Mikael zostawił córce wolną rękę i to ona decydowała, jak często ma ochotę na spotkania z ojcem, szczególnie po ponownym zamążpójściu matki. Gdy zaczęła dorastać, przez dłuższy czas nie widywali się prawie wcale, ale od dwóch lat nalegała na częste spotkania.

Śledziła uważnie proces, święcie przekonana o racji ojca, który zapewniał ją, że w tej chwili nie może udowodnić swojej niewinności.

Opowiedziała mu o chłopaku z równoległej klasy i zaskoczyła wyznaniem, że została członkinią pewnego kościoła i że uważa się za wierzącą. Zrezygnował z komentarzy.

Nie przyjął propozycji poczęstunku, ponieważ już wcześniej obiecał siostrze wspólną Wigilię z jej rodziną w rezerwacie japiszonów niedaleko Staket.

Rano dostał też zaproszenie od Eriki i jej męża na bożonarodzeniową wizytę w Saltsjóbaden. Odmówił, tym razem przeświadczony o istnieniu granicy, za którą kończy się pozytywne nastawienie Gregera Beckmana do trójkątów. Nie miał ochoty sprawdzać, którędy owa granica przebiega. Erika nalegała, podkreślając, że propozycja wyszła właśnie od jej męża, i droczyła się z Mikaelem, zarzucając mu brak odwagi, aby wejść w prawdziwy trójkąt. Odparł atak ze śmiechem; wiedział bowiem, że prowokacja Eriki, świadomej jego głupiej heteroseksualności, to tylko żart. Tym samym wytrwał w niezłomnym postanowieniu, że nie spędzi świąt z mężem swojej kochanki.

Zapukał do drzwi siostry, Anniki Giannini, właśnie wtedy, gdy jej pochodzący z Włoch mąż, dwoje dzieci i cały pluton rodziny ze strony męża zaczęli rozkrawać świąteczną szynkę. Podczas kolacji odpowiadał na pytania o proces, otrzymując w zamian życzliwe, ale kompletnie bezsensowne rady. Tylko Annika nie komentowała wyroku, być może dlatego, że była jedynym adwokatem w towarzystwie. Studia prawnicze poszły jej jak po maśle, przez kilka lat pracowała jako notariusz sądowy i zastępca prokuratora, by w końcu z kilkoma przyjaciółmi otworzyć kancelarię adwokacką na Kungsholmen. Specjalizowała się w prawie rodzinnym i zanim Mikael zrozumiał, jak do tego doszło, jego młodsza siostra zaczęła pojawiać się gazetach i telewizyjnych debatach panelowych jako znana feministka i adwokatka zajmująca się prawami kobiet. Często reprezentowała kobiety zagrożone albo prześladowane przez mężów lub byłych partnerów.

Kiedy pomagał jej nakrywać do deseru, położyła mu rękę na ramieniu, pytając, jak się czuje.

– Jak jedno wielkie gówno – odpowiedział.

– Następnym razem zainwestuj w dobrego adwokata.

– Nie pomógłby mi żaden, nawet najlepszy adwokat.

– A co się właściwie stało?

– Zajmiemy się tym innym razem, dobrze, siostrzyczko?

Zanim wyszli do gości z kawą i świątecznym ciastem, objęła go i pocałowała w policzek.

Około siódmej przeprosił wszystkich i zapytał, czy może skorzystać z telefonu w kuchni. Zadzwonił do Dircha Frodego.

– Wesołych świąt! – przywitał go adwokat. W tle słychać było gwar głosów. – Zdecydował się pan?

– Chwilowo nie mam w planach nic innego, a panu udało się obudzić moją ciekawość. Przyjadę w drugi dzień świąt, jeżeli to panom odpowiada

– Świetnie. Świetnie. Gdyby pan wiedział, jak bardzo mnie to cieszy! Przepraszam, mam tutaj dzieci, wnuków, prawie nie słyszę, co pan mówi. Mogę zadzwonić jutro, by umówić się na konkretną godzinę?

MIKAEL POŻAŁOWAŁ swojej decyzji, zanim wieczór dobiegł końca, ale wycofanie się z niej wydawało mu się jeszcze bardziej skomplikowane i dlatego w drugi dzień Bożego Narodzenia wsiadł do pociągu jadącego na północ. Miał prawo jazdy, ale nigdy nie zadbał o to, żeby sprawić sobie samochód.

Frode miał rację, to nie była długa podróż. Za Uppsalą zaczął się sznur przemysłowych miasteczek leżących wzdłuż wybrzeża Norlandii. Hedestad było jednym z mniejszych, godzinę drogi na północ od Gavle.

W nocy napadało bardzo dużo śniegu, rano niebo się wypogodziło i wysiadającego z pociągu Mikaela uderzyło przejrzyste i lodowate powietrze. Od razu zrozumiał, że ma nieodpowiednie do pogody ubranie. Dirch Frode wyłapał go dobrotliwie na peronie i szybko poprowadził do nagrzanego mercedesa. W miasteczku trwało intensywne odśnieżanie. Frode manewrował ostrożnie między usypanymi przez pługi zwałami śniegu. Białe masy tworzyły dramatyczny kontrast z szarym Sztokholmem, jak gdyby pochodziły z innego świata. A przecież znajdowali się zaledwie trzy godziny jazdy pociągiem od stołecznego placu Sergels torg. Mikael spoglądał ukradkiem na kierowcę; kanciasta twarz, dość rzadkie, przystrzyżone na jeża siwe włosy grube szkła na wydatnym nosie.

– Pierwszy raz w Hedestad? – zapytał Frode.

Mikael skinął głową.

– Stare, przemysłowe miasto z portem. Niewielkie, tylko dwadzieścia cztery tysiące mieszkańców. Ale ludzie mają się tu dobrze. Henrik mieszka w Hedeby, przy południowym wjeździe do miasta.

– Pan też tutaj mieszka?

– Tak się złożyło. Urodziłem się w Skanii, ale zaraz po dyplomie, w 1962 roku, zacząłem pracować u Henrika Vangera jako prawnik handlowy. Z czasem zostaliśmy przyjaciółmi. Teraz jestem w zasadzie na emeryturze, Henrik to mój jedyny klient. On też od dawna wiedzie żywot emeryta, więc nie korzysta zbyt często z moich usług.

– No, chyba że chodzi o rwanie dziennikarzy o nadszarpniętej reputacji.

– Niech pan nie lekceważy siebie samego. Nie jest pan jedyną osobą, która przegrała pojedynek z Hansem-Erikiem Wennerstrómem.

Mikael znów zerknął na Frodego, niepewny znaczenia ostatniego zdania.

– Czy to zaproszenie ma z nim coś wspólnego? – zapytał.

– Nie. Ale Henrik Vanger nie należy raczej do kręgu przyjaciół Wennerstróma i z zainteresowaniem śledził przebieg procesu. Chce się z panem spotkać w zupełnie innej sprawie.

– O której nie chce mi pan nic powiedzieć.

– Której opowiedzenie nie leży w mojej gestii. Przygotowaliśmy dla pana nocleg u Henrika. Jeżeli to panu nie odpowiada, zarezerwujemy pokój w hotelu, w centrum miasta.

– Zobaczymy, może po prostu wrócę wieczornym pociągiem do Sztokholmu.

Wjazd do Hedeby nie był jeszcze odśnieżony, Frode brnął mozolnie przez zamarznięte koleiny. Zbliżali się do drewnianej zabudowy, charakterystycznej dla osad powstałych przy nadmorskich fabrykach. Dookoła powyrastały nowocześniejsze i większe wille. Miejscowość zaczynała się na stałym lądzie, a kończyła się za przerzuconym nad wodą mostem, na pagórkowatej wyspie. Na lądzie, u podstawy mostu, stał niewielki kościółek z białego kamienia, a po przeciwnej stronie jarzył się tracący myszką neon: Kawiarnia i Piekarnia Susanny. Frode przejechał jeszcze sto metrów, skręcił w lewo na świeżo odśnieżony dziedziniec i zatrzymał się przed murowanym budynkiem. Zbyt małym, by można go było określić mianem dworu, ale zdecydowanie większym niż pozostałe zabudowania, co zdradzało rezydencję gospodarza.

– Oto posiadłość Vangerów – powiedział Frode. – Dawniej panował tu zgiełk i ruch, dzisiaj mieszka tutaj tylko Henrik i jego gospodyni. Jest za to mnóstwo pokoi gościnnych.

Wysiedli z samochodu. Adwokat machnął ręką w kierunku północnym.

– Tradycyjnie zwykł tutaj mieszkać szef koncernu, ale Martin Vanger chciał czegoś nowocześniejszego i wybudował dom na samym końcu cypla.

Mikael rozglądał się dokoła, zastanawiając się, z jakich szalonych pobudek przystał na propozycję adwokata. Postanowił, że w miarę możliwości postara się wrócić do domu jeszcze dzisiaj wieczorem. Zanim zdążyli wejść po kamiennych schodach, otworzyły się drzwi. Mikael bez problemu rozpoznał Henrika Vangera, którego fotografie widział w Internecie.

Na zdjęciach był młodszy, ale i teraz wyglądał zadziwiająco krzepko jak na swoje osiemdziesiąt dwa lata. Szczupłe i żylaste ciało przykuwało uwagę, podobnie jak gęste, zaczesane do tyłu siwe włosy. Zdecydowanie nie miał skłonności do łysienia. Miał na sobie odprasowane ciemne spodnie, białą koszulę i podniszczony brązowy sweter. Surową, ogorzałą twarz zdobiły starannie przystrzyżone wąsy i cienkie szkła w stalowych oprawkach.

– Henrik Vanger, to ja. Dziękuję, że zechciał pan do mnie przyjechać.

– Dzień dobry. Przekazał mi pan bardzo zaskakujące zaproszenie.

– Wejdźcie do środka, do ciepła. Przygotowałem pokój gościnny, potrzebuje się pan odświeżyć? Obiad zjemy trochę później. A to Anna Nygren, która mnie tutaj dogląda.

Mikael uścisnął pospiesznie dłoń niewysokiej, sześćdziesięcioletniej kobiety, która wzięła od niego płaszcz i powiesiła w szafie. Zaproponowała mu pantofle, jako że ciągnęło od podłogi.

Podziękował i zwrócił się do gospodarza.

– Nie jestem pewien, czy zostanę do obiadu. To zależy trochę od tego, na czym polega ta zabawa.

Gospodarz wymienił szybkie, porozumiewawcze spojrzenie ze swoim adwokatem. Mikael nie potrafił jednak odczytać jego sensu.

– To ja skorzystam ze sposobności, żeby się pożegnać – powiedział Frode. – Muszę wracać i ujarzmić wnuki, zanim rozniosą cały dom. Mieszkam na prawo, po drugiej stronie mostu – wyjaśnił, zwracając się do Mikaela. – To tylko pięć minut na piechotę, poniżej cukierni, trzeci dom w stronę wody. A jeżeli okażę się potrzebny, to wystarczy zadzwonić.

Mikael wykorzystał okazję i wsunąwszy rękę do marynarki, włączył miniaturowy magnetofon. Objaw paranoi? Nie miał pojęcia, czego chce od niego Vanger, ale po awanturze z Wennerstrómem postanowił dokumentować wszystkie osobliwe wydarzenia, w których brał udział, a to nagłe zaproszenie do Hedestad niewątpliwie należało do rzeczonej kategorii.

Były przemysłowiec poklepał Dircha po ramieniu w pożegnalnym geście, zamknął za nim drzwi i dopiero wtedy zajął się na gościem.

– W takim razie może zacznę prosto z mostu. To nie jest żadna zabawa. Chcę z panem pomówić, ale to, co mam do powiedzenia, wymaga dłuższej rozmowy. Proszę mnie wysłuchać, a później podjąć decyzję. Jest pan dziennikarzem i chcę zwrócić się do pana ze zleceniem. Anna przygotowała małą przekąskę w pracowni na piętrze.

MIKAEL PODĄŻYŁ wskazaną drogą. Weszli do podłużnego, obszernego pokoju w szczytowej części domu. Jedną ze ścian zajmował dziesięciometrowy regał, od podłogi do sufitu wypełniony niesamowitą mieszanką beletrystyki, biografii, skoroszytów A4 oraz książek na temat handlu i przemysłu. Nie zostały ułożone według jakiegoś oczywistego klucza, ale wyglądały na używane i Mikael wywnioskował, że Henrik Vanger jest człowiekiem czytającym. Po przeciwnej stronie stało ogromne dębowe biurko; siedziało się przy nim z twarzą zwróconą do pokoju. Na ścianie w pedantycznie równych rzędach wisiały ramki z zasuszonymi roślinami.

Okno szczytowe i stojący obok komplet wypoczynkowy stanowiły świetny punkt obserwacyjny z widokiem na most i kościół. Tam właśnie Anna ustawiła filiżanki, talerzyki, termos oraz drożdżówki i ciasteczka domowej roboty.

Mikael zignorował zapraszający gest Vangera. Udając, że go nie zauważył, obszedł pokój, z zainteresowaniem badając najpierw półki regału, a później ścianę z osobliwymi obrazkami. Biurko było starannie wysprzątane. Leżało na nim tylko kilka zebranych w stosik kartek. Na krawędzi stała oprawiona fotografia młodej ciemnowłosej dziewczyny. Piękność o psotnym spojrzeniu, młoda dama, która zaczyna być groźna, pomyślał Mikael. Zdjęcie było z pewnością portretem konfirmacyjnym. Barwy zdążyły wyblaknąć, widocznie stało tu od wielu lat. Nagle Mikael uświadomił sobie, że gospodarz go obserwuje.

– Pamięta ją pan?

– Czy pamiętam? – Mikael uniósł brwi.

– Tak, spotkał ją pan kiedyś. Zresztą był pan też wcześniej w tym pokoju.

Mikael rozejrzał się jeszcze raz i pokręcił głową.

– Nie, no oczywiście, jak mógłby pan pamiętać… Znałem pańskiego ojca. Wielokrotnie zwracałem się do niego o pomoc, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych pracował tutaj jako technik i monter urządzeń przemysłowych. Zdolny człowiek. Próbowałem go przekonać, żeby poszedł na studia i został inżynierem. A pan spędził tutaj całe lato w 1963 roku, wymienialiśmy wtedy park maszynowy w zakładach papierniczych w Hedestad. Trudno było znaleźć lokum dla całej rodziny, więc rozwiązaliśmy problem w ten sposób, że zamieszkaliście w tym drewnianym domku po drugiej stronie drogi. Widać go stąd przez okno.

Henrik Vanger podszedł do biurka i podniósł fotografię.

– A to jest Harriet Vanger, wnuczka mojego brata Richarda. W tamte wakacje pilnowała pana niejeden raz. Miał pan ponad dwa lata. Albo może już skończył trzy? Nie pamiętam. Ona miała trzynaście.

– Proszę mi wybaczyć, ale nie mam ani jednego wspomnienia z tych wakacji.

Mikael nie byl do końca przekonany, że mężczyzna mówi prawdę.

– Rozumiem. Ale ja pana naprawdę pamiętam. Biegał pan tutaj po całym gospodarstwie, a Harriet za panem. Słyszałem pański krzyk za każdym razem, gdy się pan wywracał. Pamiętam, że przy jakiejś okazji podarowałem panu zabawkę. Żółty metalowy traktor, którym sam bawiłem się jako dziecko. Szalenie się panu podobał, myślę, że z powodu koloru.

Mikael nagle poczuł w środku falę zimna. Tak, oczywiście, że pamiętał ten żółty traktor. Gdy był już o wiele starszym chłopcem, postawił go jako ozdobę na półce w swoim pokoju.

– Przypomina pan sobie? Pamięta pan tę zabawkę?

– Pamiętam. I mam nadzieję, że ta wiadomość pana ucieszy… traktor w dalszym ciągu istnieje, w Muzeum Zabawek przy Mariatorget w Sztokholmie. Podarowałem go im, gdy jakieś dziesięć lat temu poszukiwali starych oryginałów.

– Naprawdę? – Gospodarz zaśmiał się radośnie. – Niech tylko znajdę…

Starzec podszedł do regału i z dolnej półki wyciągnął album ze zdjęciami. Schylanie najwidoczniej przychodziło mu z trudnością, musiał przytrzymać się mebla, by wyprostować plecy. Ciągle przerzucając kartki z fotografiami, gestem dłoni poprosił gościa, by usiadł na kanapie. Dokładnie wiedział, czego szuka i już po chwili położył album na stoliku, wskazując czarno-białe, amatorskie zdjęcie, w którego dolnym rogu widniał cień fotografa. Na pierwszym planie stał kilkuletni jasnowłosy chłopiec w krótkich spodenkach. Z zakłopotaną, a może odrobinę bojaźliwą miną patrzył prosto w obiektyw.

– To pan, właśnie tamtego lata. Na drugim planie w fotelach ogrodowych siedzą pańscy rodzice. Mama zasłania trochę Harriet, a ten chłopak na lewo od pana ojca to brat Harriet, Martin Vanger, dziś szef całego koncernu.

Mikael bez trudu rozpoznał rodziców. Mama miała pokaźny brzuszek, a więc jego siostra była już w drodze. Przyglądał się zdjęciu z mieszanymi uczuciami, podczas gdy gospodarz nalewał do filiżanek kawę.

– Wiem, że ojciec nie żyje. A matka? – zapytał, przysuwając półmisek z drożdżówkami.

– Też nie. Zmarła trzy lata temu.

– Bardzo dobrze ją pamiętam. Była sympatyczną kobietą.

– Ale przecież nie poprosił mnie pan o spotkanie tylko po to, żeby powspominać moich rodziców?

– Racja. Przygotowywałem się do tej opowieści kilka dni, ale teraz, kiedy pan w końcu przede mną siedzi, nie wiem doprawdy, od czego zacząć. Wychodzę z założenia, że co nieco pan o mnie przeczytał. Powinien więc pan wiedzieć, że swojego czasu miałem spory wpływ na szwedzki przemysł i rynek pracy. Dzisiaj jestem starcem, który prawdopodobnie niedługo umrze i… może właśnie śmierć jest odpowiednim punktem wyjścia do naszej rozmowy.

Mikael wypił łyk czarnej kawy – gotowanej kawy – zastanawiając się, dokąd zmierza opowieść Vangera.

– Pobolewa mnie biodro i trudno mi zażywać długich spacerów. Pewnego dnia sam pan odkryje, jak wątleją siły starych mężczyzn. Ale nie jestem ani umierający, ani dotknięty demencją. Nie opętała mnie więc myśl o śmierci, ale mam wystarczająco wiele lat, żeby zaakceptować fakt, że moje życie dobiega kresu. Nadchodzi taki moment, kiedy chce się wszystko podsumować, dokończyć to, co niedokończone. Rozumie pan, co mam na myśli?

Mikael skinął głową. Starzec mówił mocnym i pewnym głosem, nic nie wskazywało na obniżenie sprawności umysłowej czy niezdolność do racjonalnego myślenia.

– Najbardziej ciekawi mnie, po co tutaj przyjechałem – przypomniał.

– Poprosiłem pana o przyjazd, ponieważ potrzebuję pomocy przy podsumowaniu, o którym wspomniałem. Mam kilka niewyjaśnionych spraw.

– Dlaczego właśnie mnie? To znaczy… na jakiej podstawie sądzi pan, że właśnie ja jestem w stanie panu pomóc?

– Dlatego, że właśnie gdy zacząłem się zastanawiać nad zatrudnieniem kogoś, wypłynęło pańskie nazwisko w związku z aferą Wennerstróma. Wiedziałem, kim pan jest. I może dlatego, że jako małe chłopię siedział pan u mnie na kolanach.

Zamachał ręką w odmownym geście.

– Nie, niech mnie pan źle nie zrozumie – kontynuował. – Nie liczę na to, że pomoże mi pan z sentymentalnych względów. Wyjaśniam tylko, dlaczego skontaktowałem się właśnie z panem.

Mikael zaśmiał się życzliwie.

– No, ale to są kolana, których ja wcale a wcale nie pamiętam. Ale skąd pan wiedział, kim jestem? Przecież te wakacje były na początku lat sześćdziesiątych.

– Przepraszam, nie zrozumiał mnie pan. Gdy pański tato dostał pracę jako szef warsztatu w Zarinders Mekaniska, przeprowadziliście się do Sztokholmu. Firma była jedną z wielu wchodzących w skład koncernu Vangera i to ja załatwiłem mu tę posadę. Nie miał wykształcenia, ale wiedziałem, co potrafi. W ciągu kolejnych lat spotykałem się z nim wielokrotnie, gdy przyjeżdżałem do przedsiębiorstwa w interesach. Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale zawsze zatrzymywaliśmy się na krótką pogawędkę. Ostatni raz spotkałem go na rok przed jego śmiercią i opowiadał wtedy, że dostał się pan na studia dziennikarskie. Był niesamowicie dumny. A wkrótce stał się pan sławny w związku z tą szajką włamywaczy, Kalle Blomkvist i tak dalej. Śledziłem pańskie teksty przez cale lata. I faktem jest, że dość często czytam „Millennium".

– OK, rozumiem. Ale tak dokładnie, czego pan ode mnie oczekuje?

HENRIK VANGER przez krótką chwilę spoglądał na swoje dłonie, a później przełknął kilka łyków kawy, jak gdyby potrzebował przerwy, zanim przejdzie do właściwego tematu.

– Panie Mikaelu, zanim zacznę, chciałbym zawrzeć z panem porozumienie. Chcę, żeby zrobił pan dla mnie dwie rzeczy, z których pierwsza jest tylko pretekstem. Prawdziwe zlecenie to ta druga rzecz.

– Co to za porozumienie?

– Przedstawię panu historię w dwóch częściach. Pierwsza traktuje o rodzinie Vangerów. To pretekst, a zarazem długa i mroczna opowieść. Spróbuję trzymać się jej nieupiększonej wersji. Druga część dotyczy właściwego zadania. Boję się, że potraktuje pan to wszystko jak… szaleństwo. Czego chcę? Chcę, żeby pan wysłuchał historii do końca – łącznie z tym, czego od pana oczekuję i co mam panu do zaoferowania – zanim zdecyduje pan, czy przyjąć zlecenie, czy nie.

Mikael westchnął. Vanger najwyraźniej nie miał zamiaru powiedzieć krótko i zwięźle, o co mu chodzi i dać mu szansy na powrót popołudniowym pociągiem. A gdyby zadzwonił do Frodego, prosząc go o podwiezienie na dworzec, usłyszałby pewnie, że samochód nie chce zapalić na mrozie.

Ten stary człowiek musiał poświęcić sporo czasu na wymyślenie scenariusza, według którego usidlił swojego gościa. Mikael nie mógł pozbyć się wrażenia, że od momentu jego wejścia do pracowni wszystko było wyreżyserowanym spektaklem. Zaskoczenie, gdy dowiedział się, że jako dziecko spotkał Vangera, zdjęcie rodziców w albumie, podkreślanie ciepłych stosunków między Henrikiem i ojcem, schlebiające słowa o tym, że wiedział, kim jest Mikael i że przez lata śledził jego karierę… Wszystko zawierało jakąś dozę prawdy, ale było też zwykłą psychologią. Innymi słowy Henrik Vanger zachowywał się jak dobry manipulator z wieloletnim doświadczeniem w kontaktach ze znacznie trudniejszymi przeciwnikami, spotykanymi w zamkniętych pokojach na posiedzeniach zarządu. Nieprzypadkowo został jednym z ważniejszych przemysłowców w Szwecji.

Mikael doszedł do wniosku, że Vanger będzie nalegał na coś, na co Mikael kompletnie nie ma ochoty. Pozostało jedynie wykombinować, czym jest owo coś, a następnie odmówić. I być może zdążyć na popołudniowy pociąg.

– Sorry, no deal – odpowiedział, spoglądając na zegarek. – Jestem tutaj od dwudziestu minut. Daję panu dokładnie trzydzieści minut na opowiedzenie tego, co chce mi pan opowiedzieć. Później dzwonię po taksówkę i jadę do domu.

Na moment Vanger wypadł z roli dobrodusznego patriarchy i nagle Mikael zobaczył bezwzględnego przemysłowca w sile wieku, który poniósł porażkę albo który musi sobie poradzić z krnąbrnym młodzikiem w zarządzie. Bardzo szybko jego usta ponownie wykrzywiły się w surowym uśmiechu.

– Rozumiem.

– To wszystko jest niezmiernie proste. Nie musi pan owijać w bawełnę. Proszę tylko powiedzieć, czego pan oczekuje, żebym mógł osądzić, czy chcę to zrobić, czy nie.

– Jeżeli nie potrafię przekonać pana w ciągu trzydziestu minut, to nie uda mi się tego dokonać nawet w trzydzieści dni, o to panu chodzi?

– Coś w tym stylu.

– Ale moja historia jest długa i skomplikowana.

– To trzeba ją skrócić i uprościć. Właśnie tym się zajmujemy w dziennikarstwie. Dwadzieścia dziewięć minut.

Vanger podniósł rękę.

– Wystarczy. Zrozumiałem puentę. Ale przesada nie jest dobra z psychologicznego punktu widzenia. Potrzebuję wewnętrznie spójnej osoby, która potrafi dociekać i myśleć krytycznie. Uważam, że jest pan taką osobą i nie mówię tego, żeby panu schlebić. Na zdrowy rozum każdy dobry dziennikarz powinien posiadać te cechy. Czytałem pańską książkę Jeźdźcy templariuszy z ogromnym zainteresowaniem. To prawda, wybrałem pana dlatego, że znałem pańskiego ojca, i dlatego, że wiedziałem, kim pan jest. O ile dobrze zrozumiałem, wyrzucono pana z „Millennium" albo przynajmniej opuścił je pan na własne żądanie. A to oznacza, że chwilowo nie jest pan nigdzie zatrudniony i nie trzeba być szczególnie uzdolnionym, by domyślić się, że prawdopodobnie jest pan w finansowych tarapatach.

– A pan może wykorzystać moją nieciekawą sytuację, o to chodzi?

– Możliwe. Mikael… właśnie, czy możemy przejść na ty? Nie zamierzam ani kłamać, ani wyszukiwać fałszywych pretekstów. Jestem na to za stary. Jeżeli nie spodoba ci się moja opowieść, to odeślij mnie do diabła. Wtedy postaram się znaleźć kogoś innego.

– Okej. Na czym ma polegać ta praca?

– Jak dużo wiesz o rodzinie Vangerów?

Mikael rozłożył ręce.

– No, mniej więcej tyle, ile zdążyłem przeczytać w sieci po poniedziałkowym telefonie Frodego. Za twoich czasów koncern Vangera był jednym z najważniejszych koncernów przemysłowych, dzisiaj znacznie zredukowany. Martin Vanger jest dyrektorem naczelnym. Wiem jeszcze trochę innych rzeczy, ale do czego zmierzasz?

– Martin jest… dobrym człowiekiem, ale to w gruncie rzeczy zawodnik wagi lekkiej. Zdecydowanie niewystarczający jako szef przedsiębiorstwa dotkniętego kryzysem. Chce modernizować i specjalizować – co samo w sobie jest świetnym pomysłem – ale trudno mu przeforsować swoje koncepcje, a jeszcze trudniej poradzić sobie z ich finansowaniem. Dwadzieścia pięć lat temu Vanger był poważnym konkurentem dla Wallenberga. Mieliśmy w Szwecji około czterdziestu tysięcy pracowników. Dawaliśmy ludziom zatrudnienie, dostarczaliśmy krajowi spore dochody. Dzisiaj te wszystkie stanowiska pracy znajdują się w Korei albo Brazylii. Obecnie zatrudniamy ponad dziesięć tysięcy, ale za rok albo dwa – o ile Martin nie złapie wiatru w żagle – zejdziemy może do pięciu tysięcy pracowników, głównie w niewielkich zakładach wytwórczych. Innymi słowy przedsiębiorstwa Vangera lądują na śmietniku historii.

Mikael potwierdził skinieniem głowy. Relacja Vangera zgadzała się z tym, do czego doszedł sam po kilkunastu minutach przed komputerem.

– Przedsiębiorstwa Vangera stanowią w dalszym ciągu jedną z niewielu prawdziwych firm rodzinnych. Ponad trzydziestu członków rodziny jest mniejszościowymi współwłaścicielami, oczywiście w mniejszym lub większym stopniu. To było zawsze siłą koncernu, ale też naszą największą słabością.

Zawiesił głos, by po chwili kontynuować z emfazą.

– Możesz mnie później zasypać pytaniami, ale chciałbym, żebyś uwierzył mi na słowo. Nie cierpię swojej rodziny, która prawie w całości składa się z rabusiów, dusigroszy, despotów i nicponiów. Jako szef koncernu przez trzydzieści pięć lat byłem wplątany w nieustanne konflikty z krewnymi. To oni, członkowie mojej rodziny, a nie konkurencyjne firmy czy państwo byli moimi najbardziej zagorzałymi wrogami.

Znów zrobił krótką pauzę.

– Powiedziałem, że chcę cię zatrudnić do wykonania dwóch zadań. Chciałbym, żebyś napisał historię rodziny Vangerów. Dla ułatwienia moglibyśmy ją nazwać moją biografią. To nie będzie streszczanie żywotu świętych, tylko historia o nienawiści, rodzinnych konfliktach i bezdennej zachłanności. Oddam ci do dyspozycji wszystkie moje dzienniki i archiwa. Będziesz miał wolny dostęp do moich najskrytszych myśli i wolno ci będzie opublikować cały ten bajzel bez żadnych ograniczeń. Mam wrażenie, że w porównaniu z tym wszystkim, co tu znajdziesz, dramaty Szekspira wydadzą ci się lekką rozrywką dla grzecznych dzieci.

– Dlaczego?

– Dlaczego chcę opublikować skandalizującą historię rodziny Vangerów? Czy z jakich powodów proszę ciebie o napisanie tej historii?

– Jedno i drugie.

– Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to, czy książka zostanie wydana, czy nie. Ale uważam, że powinna zostać napisana, chociażby tylko w jednym egzemplarzu, który zostawisz od razu w Bibliotece Królewskiej. Chcę, żeby przyszłe pokolenia miały dostęp do tej historii. Motyw mojego postępowania jest najprostszy z możliwych: zemsta.

– Na kim chcesz się zemścić?

– Nie musisz mi dawać wiary, ale próbowałem być uczciwym człowiekiem, nawet jako kapitalista i przymysłowiec. Jestem dumny z tego, że moje imię kojarzy się z człowiekiem, który dotrzymuje słowa i nie łamie obietnic. Nigdy nie zajmowały mnie polityczne intrygi. Nigdy nie miałem kłopotów, negocjując ze związkami zawodowymi. Nawet Tage Erlander [‡] w swoim czasie żywił dla mnie szacunek. Dla mnie to była kwestia etyki, czułem się odpowiedzialny za zapewnienie chleba tysiącom ludzi i otaczałem pracowników troską. Zabawne, Martin ma to samo podejście, chociaż jest zupełnie innym typem człowieka. On też próbował iść słuszną drogą. Może nie zawsze nam się udawało, ale tak ogólnie rzecz biorąc, niewiele jest rzeczy, których się wstydzę. Niestety Martin i ja stanowimy w naszej rodzinie wyjątek – kontynuował. – Przedsiębiorstwa Vangera są dzisiaj na skraju ruiny z wielu powodów, ale jednym z najważniejszych jest krótkowzroczna pazerność, którą wykazuje wielu moich krewnych. Jeżeli podejmiesz się zadania, wytłumaczę ci dokładnie, co wyrabiali, zatapiając cały koncern.

Mikael zastanawiał się przez chwilę.

– W porządku. Ja też będę szczery. Napisanie takiej książki zajęłoby mi miesiące. Nie mam na to ani siły, ani ochoty.

– Myślę, że mogę cię przekonać.

– Wątpię. Ale wspomniałeś o dwóch zadaniach, których miałbym się podjąć. Pierwsze to tylko pretekst. Jaki jest twój prawdziwy cel?

HENRIK VANGER podniósł się z mozołem, wziął z biurka fotografię Harriet i postawił ją przed Mikaelem.

– Chciałbym zatrudnić właśnie ciebie, bo zależy mi na biografii, w której przedstawisz postacie z dziennikarskiego punktu widzenia. A przy okazji będziesz miał pretekst do grzebania w historii rodziny. Bo tak naprawdę chcę, żebyś rozwiązał pewną zagadkę. To jest twoje zadanie.

– Zagadkę?

– Harriet to wnuczka mojego brata. Było nas pięciu. Richard, najstarszy, urodził się w 1907 roku. Ja jestem najmłodszy, rocznik dwudziesty. Nie rozumiem, jak Bóg mógł dopuścić do tego, żeby ta gromadka dzieci…

Przez moment sprawiał wrażenie człowieka, który straciwszy wątek, zagłębił się w myślach. Ale już po chwili zwrócił się do rozmówcy z nową stanowczością w głosie.

– Pozwól, że opowiem o moim bracie Richardzie. Potraktuj to też jako próbkę historii rodzinnej, na której spisanie nalegam.

Dolał sobie kawy i zaproponował jeszcze jedną filiżankę Mikaelowi.

– W 1924 roku siedemnastoletni Richard, fanatyczny nacjonalista nienawidzący Żydów, przyłączył się do Szwedzkiego Narodowosocjalistycznego Związku Wolnościowego, jednego z pierwszych szwedzkich stowarzyszeń nazistowskich. Czy to nie fascynujące, że nazistom zawsze udawało się umieścić w swojej propagandzie słowo „wolność"?

Wyjął z półki jeszcze jeden album i poszukał odpowiedniej strony.

– Tutaj jest Richard w towarzystwie weterynarza Birgera Furugarda, który wkrótce stanął na czele tak zwanego ruchu Furugarda, dużej grupy nazistowskiej z początku lat trzydziestych. Ale Richard nie zabawił u niego zbyt długo. Już rok później został członkiem SFKO, Szwedzkiej Faszystowskiej Organizacji Bojowej. Poznał tam Pera Engdahla i inne osoby, które z czasem miały stać się hańbą narodu.

Przerzucił kolejną kartkę. Richard Vanger w mundurze.

– W 1927 roku zaciągnął się do wojska, mimo sprzeciwu ojca. W latach trzydziestych przewinął się przez prawie wszystkie krajowe grupy nazistów. Możesz być pewny, że nazwisko mojego brata było na liście członków każdego chorego, konspiracyjnego związku. W 1933 roku powstał ruch Lindholma, to znaczy Narodowosocjalistyczna Partia Robotnicza. Czy orientujesz się dobrze w historii szwedzkiego nazizmu?

– Nie jestem historykiem, ale przeczytałem parę książek.

– No więc w 1939 roku wybuchła druga wojna, a zaraz po niej radziecko-fińska wojna zimowa. Wielu członków organizacji Lindholma zgłosiło się na ochotnika do fińskiej armii. Jednym z nich był Richard, wtedy już w randze kapitana. Poległ w lutym 1940 roku, na krótko przed podpisaniem traktatu pokojowego ze Związkiem Radzieckim. Dość szybko okrzyknięto go męczennikiem ruchu nazistowskiego, jakaś grupa bojowa została nazwana jego imieniem. Do dzisiaj przy jego grobie w Sztokholmie zbiera się grupka wariatów, by oddać mu cześć w rocznicę śmierci.

– Rozumiem.

– W 1926 roku, mając dziewiętnaście lat, poznał Margaretę, córkę nauczyciela z Falun. Połączyła ich działalność polityczna, a rezultatem związku był syn, Gottfried. Pobrali się po narodzinach dziecka, w rok później. Przez pierwszą połowę lat trzydziestych Margareta z synem mieszkała tutaj, w Hedestad, podczas gdy jej mąż stacjonował w Gavle. W czasie wolnym jeździł po kraju, prowadząc działalność misyjną na rzecz nazizmu. W 1936 roku doszło między nim a ojcem do poważnego starcia i Richard został pozbawiony wszelkiej pomocy finansowej. Od tej pory musiał sobie radzić na własną rękę. Przeprowadził się z rodziną do Sztokholmu i żył więcej niż skromnie.

– Nie miał żadnych własnych dochodów?

– Jedynie zamrożony w koncernie spadek. Nie mógł go odsprzedać nikomu spoza rodziny. Musisz wiedzieć, że Richard był brutalnym tyranem, bez pozytywnych cech, które zrównoważyłyby wady. Bił żonę i znęcał się nad synem. Tłamsił go, pomiatał nim jak psem. Zginął, gdy Gottfried miał trzynaście lat. Myślę, że to był najszczęśliwszy dzień w życiu chłopca. Mój ojciec zlitował się nad wdową i wnukiem, sprowadził ich z powrotem do Hedestad, znalazł mieszkanie i zapewnił godziwą egzystencję. O ile Richard reprezentował ciemną i fanatyczną część rodziny, o tyle Gottfried – próżniaczą. Zająłem się nim, gdy skończył osiemnaście lat, mimo wszystko to syn mojego nieżyjącego brata, ale musisz pamiętać, że nie dzieliła nas szczególnie duża różnica wieku. Byłem tylko siedem lat starszy. Już wtedy zasiadałem w zarządzie koncernu i było jasne, że to ja przejmę kierownictwo po ojcu. Gottfrieda traktowano jako nietutejszego.

Henrik zamyślił się przez chwilę.

– Mój ojciec nie wiedział za bardzo, jak się zachowywać w stosunku do wnuka i to ja nalegałem, żeby coś z nim zrobić. Dałem mu pracę w koncernie, już po wojnie. Próbował robić przyzwoitą robotę, ale miał kłopoty z koncentracją. Był partaczem, bałamutem i hulaką. Lgnęły do niego kobiety, a od czasu od czasu oddawał się najzwyklejszemu pijaństwu. Trudno mi opisać uczucia, które do niego żywię… Nie był nicponiem, ale nie można było na nim polegać i niejednokrotnie srodze mnie rozczarował. Z czasem uzależnił się od alkoholu iw 1965 roku zginął w wypadku. Utonął, tutaj, po drugiej stronie wyspy. Wybudował sobie tam niewielki domek, w którym zaszywał się, by pić.

– A więc to on jest ojcem Harriet i Martina? – zapytał Mikael, wskazując na portret w ramkach. Chcąc nie chcąc musiał przyznać, że opowiadanie starca zaczęło go interesować.

– Tak. Pod koniec lat czterdziestych spotkał Isabellę Koenig, młodą Niemkę, która po wojnie przyjechała do Szwecji. Była piękną kobietą, naprawdę cudownie piękną, jak Greta Garbo albo Ingrid Bergman. Harriet odziedziczyła geny raczej po matce niż po ojcu. Jak widzisz na zdjęciu, miała zadatki na piękność już jako czternastolatka.

Zadumali się przez chwilę nad fotografią.

– Ale pozwól mi mówić dalej. Isabella urodziła się w 1928 roku i żyje do dzisiaj. Kiedy wybuchła wojna, miała jedenaście lat. Spróbuj sobie wyobrazić, co czuła nastolatka w Berlinie zasypywanym gradem bomb. Myślę, że schodząc na ląd w Szwecji, miała wrażenie, że oto wkracza do raju na ziemi. Niestety dzieliła przywary z Gottfriedem. Była rozrzutna i uwielbiała hulanki. Niektórzy uważali ich nie tyle za małżeństwo, co za kumpli od kieliszka. Jeździła chętnie po kraju, podróżowała za granicę, brakowało jej poczucia odpowiedzialności. To się oczywiście odbijało na dzieciach.

Martin urodził się w 1948 roku, Harriet w 1950 roku. Ich dzieciństwo było chaotyczne, z nieobecną matką i ojcem na granicy alkoholizmu. Wtrąciłem się w 1958 roku, Isabella i Gottfried mieszkali wtedy w centrum miasta. Zmusiłem ich do przeprowadzki do rodzinnej posiadłości. Miałem dość tego, że dzieci był zostawione samopas. Chciałem przerwać to błędne koło.

Vanger spojrzał na zegarek.

– Za chwilę minie moje trzydzieści minut, ale zbliżam się już do końca. Dostanę prolongatę?

Mikael skinął potakująco.

– Opowiadaj, proszę.

– No więc w skrócie: jestem bezdzietny – w przeciwieństwie do braci i innych członków rodziny, których jak gdyby opętała potrzeba bezmyślnego płodzenia potomków. Isabella i Gottfried zamieszkali tutaj, ale ich małżeństwo chyliło się ku upadkowi. Już po roku Gottfried wyprowadził się do swojej chatki, gdzie zaszywał się na długie miesiące, wracając do żony tylko wtedy, gdy robiło się zbyt zimno. A ja zająłem się Martinem i Harriet, którzy w pewnym sensie stali się namiastką własnych dzieci, których nigdy nie miałem.

Martin był… prawdę mówiąc, przez jakiś czas obawiałem się, że pójdzie w ślady ojca. Delikatny, zamknięty w sobie i melancholijny, potrafił nagle zauroczyć swoim entuzjazmem. Jako nastolatkowi nie było mu lekko, ale na uniwersytecie wyszedł na prostą. Jest… no, mimo wszystko jest szefem resztek koncertu Vangera, co wystarcza za dobrą cenzurkę.

– A Harriet? – zapytał Mikael.

– Harriet była moim oczkiem w głowie. Próbowałem zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i wszczepić wiarę w siebie, lubiliśmy się nawzajem. Traktowałem ją jak własną córkę i z czasem stałem się jej bliższy niż rodzice. Harriet była na swój sposób wyjątkowa. Bardzo zamknięta w sobie – podobnie jak brat – i osobliwie zainteresowana religią, co wyróżniało ją z całej rodziny. Była wybitnie uzdolniona, niesamowicie inteligentna i miała mocny kręgosłup moralny. Gdy obserwowałem tę czternasto-, piętnastoletnią dziewczynę, byłem przekonany, że – w przeciwieństwie do brata i innych niczym się niewyróżniających krewnych – została powołana do prowadzenia koncernu, albo przynajmniej do odegrania w nim głównej roli.

– I co się stało?

– W końcu doszliśmy do powodu, dla którego cię tutaj wezwałem. Chcę, żebyś znalazł w mojej rodzinie osobę, która zamordowała Harriet Vanger i która od prawie czterdziestu lat próbuje doprowadzić mnie do szaleństwa.

Rozdział 5

Czwartek 26 grudnia

PO RAZ PIERWSZY autorowi monologu udało się naprawdę zaskoczyć Mikaela, który – myśląc, że się przesłyszał – poprosił starca o powtórzenie ostatniego zdania. W przeczytanych przez niego wycinkach nie było nic o tym, że w rodzinie popełniono morderstwo.

– To było 22 września 1966 roku. Harriet skończyła właśnie szesnaście lat i zaczęła drugą klasę liceum. Ta sobota przeobraziła się w najgorszy dzień mojego życia. Rekonstruowałem przebieg wypadków tak wiele razy, że mogę zreferować każdą minutę – oprócz tej najważniejszej.

Zatoczył ręką łuk.

– Zebrała się tutaj spora część moich krewnych, na corocznym koszmarnym przyjęciu rodzinnym, w trakcie którego mieliśmy omawiać wspólne interesy. Tradycję wprowadził swego czasu mój dziadek. Niestety te obiadki z czasem przekształciły się w mniej lub bardziej niestrawne spotkania. Zaprzestano ich w latach osiemdziesiątych, kiedy Martin bez większych ceregieli postanowił, że wszystkie dyskusje dotyczące koncernu będą odbywały się tylko w trakcie spotkań zarządu i walnych zebrań. To była jego najlepsza decyzja. Od dwudziestu lat nie robimy rodzinnych zjazdów.

– Powiedziałeś, że Harriet została zamordowana…

– Poczekaj. Pozwól mi opowiedzieć, co się stało. No więc to była sobota, a poza tym Dzień Dziecka, ze specjalnym pochodem zaaranżowanym przez klub sportowy w Hedestad. Harriet była z kilkoma koleżankami w mieście i oglądała ten kolorowy przemarsz przebierańców. Wróciła na wyspę zaraz po drugiej po południu. Przyjęcie, w którym miała uczestniczyć razem z innymi członkami klanu, zaczynało się o piątej.

Henrik podniósł się, podszedł do okna i przywołując Mikaela gestem dłoni, mówił dalej.

– Kwadrans po drugiej, zaledwie w kilka minut po powrocie Harriet, na moście wydarzył się okropny wypadek.

Gustav Aronsson, brat właściciela Ostergarden, gospodarstwa rolnego w głębi wyspy, wjeżdżając na most, zderzył się czołowo z cysterną, w której dowożono tutaj olej opałowy.

Nigdy nie udało się ustalić, jak do tego doszło – po obu stronach jest dobra widoczność – ale obaj kierowcy jechali za szybko i to, co mogło być tylko lekką stłuczką, przerodziło się w katastrofę. Kierowca cysterny, próbując uniknąć kolizji, instynktownie skręcił w bok, wjechał w barierkę i wywrócił się. Cysterna leżała w poprzek drogi, a jej tylna część wisiała w powietrzu… Metalowy słup, niczym dzida, przebił zbiornik, z którego natychmiast trysnął łatwopalny olej. Uwięziony w swoim samochodzie Aronsson krzyczał z bólu. Kierowca cysterny też był ranny, ale udało mu się opuścić pojazd o własnych siłach.

Starzec zrobił krótką przerwę i usiadł ponownie obok Mikaela.

– Wypadek nie miał w zasadzie nic wspólnego z Harriet, odegrał jednak dość szczególną rolę w całej historii. Gdy ludzie zaczęli spieszyć z pomocą, powstał totalny chaos. Z powodu zagrożenia eksplozją ogłoszono alarm pożarowy. W błyskawicznym tempie na miejsce wypadku przybyli: policja, karetka pogotowia, służba ratownicza, straż pożarna, mass media i zwykli gapie. Wszyscy zebrali się oczywiście po stronie stałego lądu. Po stronie wyspy próbowaliśmy wydostać Aronssona z wraku, co okazało się diabelnie trudnym zadaniem, ponieważ był porządnie przygnieciony, a na domiar złego odniósł poważne rany. Usiłowaliśmy wyważyć drzwi gołymi rękami, ale nie daliśmy rady. Potrzebne były nożyce albo piła, ale problem polegał na tym, że najmniejsza iskra mogła zaprószyć ogień. Staliśmy w ogromnej kałuży oleju obok wywróconej cysterny. Gdyby doszło do wybuchu, zmiotłoby nas wszystkich. Poza tym upłynęło sporo czasu, zanim dotarła do nas pomoc z lądu. Cysterna zablokowała skutecznie most, a przedzieranie się przez zbiornik pełen oleju było jednoznaczne ze wspinaczką po bombie.

Mikaeł nie mógł pozbyć się wrażenia, że starzec opowiada tę znaną na pamięć i świetnie opracowaną historię tylko po to, żeby przykuć jego uwagę. Zdawał sobie sprawę, że Vanger jest wspaniałym gawędziarzem i wie, jak wciągnąć słuchacza, ale w dalszym ciągu nie pojmował, dokąd zmierza ta historia.

– Ta szczególna rola wypadku polegała na tym, że przez następną dobę most był zamknięty dla ruchu. Dopiero w niedzielę wieczorem udało się wypompować resztki paliwa ze zbiornika, usunąć cysternę i otworzyć most. Przez dwadzieścia cztery godziny wyspa była praktycznie odcięta od świata. Jedynym środkiem lokomocji umożliwiającym kontakt ze stałym lądem była łódź strażacka, która przewoziła ludzi z przystani jachtowej na wyspie do dawnego portu rybackiego niedaleko kościoła. Przez wiele godzin łodzi używali tylko ratownicy, transport prywatnych osób zaczął się nie wcześniej niż późnym wieczorem w sobotę. Rozumiesz, co to oznacza?

Mikaeł skinął głową.

– Przypuszczam, że Harriet padła ofiarą mordercy właśnie na wyspie i że liczba podejrzanych ogranicza się do osób, które tutaj wtedy przebywały. Coś w stylu zagadki zamkniętego pokoju o trochę większych gabarytach.

Vanger uśmiechnął się ironicznie.

– Mikael, nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo masz rację… Ja też czytałem Dorothy Sayers. Oto fakty: Harriet przybyła na wyspę mniej więcej dziesięć po drugiej. Jeżeli wliczymy dzieci i osoby towarzyszące, to łącznie przyjechało tutaj tego dnia prawie czterdzieści osób. Razem z personelem i stałymi mieszkańcami było nas tutaj i w okolicy sześćdziesiąt cztery osoby. Ci, którzy mieli przenocować, urządzali się właśnie w pokojach gościnnych, zarówno tutaj, jak i w okolicznych posiadłościach. Harriet mieszkała wcześniej w domu po drugiej stronie drogi, ale jak ci już opowiadałem, ani jej tato, ani mama nie byli szczególnie zrównoważeni. Widziałem, jak dziewczyna się męczy, jak trudno jej się skoncentrować na nauce. Dlatego w 1964 roku, kiedy miała czternaście lat, zaproponowałem jej przeprowadzkę do mojego domu, co niewątpliwie ucieszyło Isabellę, bo w ten sposób pozbyła się codziennej odpowiedzialności za córkę. Przez ostatnie dwa lata Harriet mieszkała w pokoju na poddaszu. Tutaj właśnie przyszła tego feralnego dnia. Wiemy, że na podwórzu zamieniła kilka słów z Haraldem, to jeden z moich starszych braci, a później wbiegła po schodach i odwiedziła mnie w tym pokoju.

Powiedziała, że chce ze mną o czymś porozmawiać. Akurat było tu kilku krewnych i nie miałem dla niej czasu, ale ponieważ wyglądało, że bardzo jej na tej rozmowie zależy, obiecałem, że przyjdę za chwilę do jej pokoju. Skinęła głową i wyszła przez te drzwi. Wtedy widziałem ją ostatni raz. Minutę później huknęło na moście i powstały w wyniku tego chaos zniweczył wszystkie plany dnia.

– W jaki sposób zmarła?

– Poczekaj. To trochę bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje, chciałbym zachować porządek chronologiczny. Gdy doszło do kolizji, ludzie rzucili się na pomoc, tak jak stali. Byłem… przyjąłem rolę dowodzącego i pracowałem gorączkowo przez najbliższe godziny. Wiemy, że Harriet też przyszła na most, zaraz po zderzeniu, widziało ją wiele osób, ale ryzyko eksplozji było zbyt duże i zarządziłem, żeby wszystkie osoby, które nie biorą udziału w akcji ratowania Aronssona, wycofały się z miejsca wypadku. Zostało nas pięciu: ja i mój brat Harald, Magnus Nilsson, ówczesny dozorca posiadłości, Socten Nordlander, pracownik tartaku, który mieszkał w domu przy porcie rybackim i Jerker Aronsson, szesnastoletni chłopak, którego w zasadzie powinienem odesłać do domu. Ale to był bratanek uwięzionego w samochodzie kierowcy, znalazł się na moście tylko dlatego, że właśnie jechał na rowerze do miasta. Mniej więcej o 14.40 Harriet była w kuchni. Piła mleko i rozmawiała z Astrid, naszą kucharką. Obserwowały przez okno zamieszanie na moście. O 14. 55 Harriet przechodziła przez podwórze. Widziała ją między innymi jej matka Isabella, ale nie rozmawiały ze sobą. Jakąś minutę później spotkała Ottona Falka, naszego pastora. Plebania znajdowała się wtedy tam, gdzie teraz stoi willa Martina, czyli po drugiej stronie wyspy. Pastor byl porządnie przeziębiony i spał, gdy doszło do wypadku, ominął go więc cały ten dramat. Obudzony alarmującym telefonem pospieszył w kierunku mostu. Harriet zatrzymała go, chcąc zamienić z nim parę słów, ale zamachał tylko rękami i pobiegł dalej. Otto Falk był ostatnią osobą, która widziała Harriet przy życiu.

– W jaki sposób zmarła? – powtórzył Mikael.

– Nie wiem – odpowiedział Vanger z bolesnym spojrzeniem. – Dopiero gdzieś o piątej po południu udało nam się wyciągnąć Aronssona z samochodu, przeżył, aczkolwiek poważnie poturbowany, a o szóstej odwołano alarm pożarowy. Wyspa była w dalszym ciągu odcięta od lądu, ale powoli wracał spokój. Nie wcześniej niż o ósmej, gdy w końcu zasiedliśmy do spóźnionego obiadu, odkryliśmy, że nie ma Harriet. Poprosiłem jedną z jej kuzynek, żeby po nią poszła, ale gdy wróciła, okazało się, że nigdzie jej nie ma. Nie przejąłem się tym specjalnie, pomyślałem, że wybrała się na spacer albo że nie dotarła do niej informacja o tym, kiedy ma się zacząć obiad, a wieczór spędziłem na rozmaitych sprzeczkach z rodziną. Dopiero następnego ranka, kiedy Isabella próbowała ją znaleźć, dotarło do nas, że nikt nie wie, gdzie jest Harriet, nikt nie widział jej od poprzedniego dnia.

Rozłożył ręce.

– Tamtej soboty Harriet zniknęła bez śladu.

– Zniknęła? – powtórzył jak echo Mikael.

– Przez te wszystkie lata nie udało nam się znaleźć nawet mikroskopijnej cząstki Harriet.

– Ale jeżeli zaginęła, nie można mieć pewności, że ktoś ją zamordował.

– Rozumiem twój zarzut. Moje myśli szły tymi samymi torami. Przyczyną zaginięcia mogła być jedna z czterech rzeczy. Harriet odeszła dobrowolnie i ukrywa się. Zmarła w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Popełniła samobójstwo. Padła ofiarą przestępstwa. Rozważałem wszystkie możliwości.

– Ale ty sądzisz, że ktoś ją pozbawił życia. Dlaczego?

– Dlatego, że to jedyne sensowne wytłumaczenie.

Henrik Vanger uniósł palec.

– Najpierw miałem nadzieję, że uciekła. Ale z biegiem czasu zrozumieliśmy wszyscy, że nie chodziło o ucieczkę. To znaczy… w jaki sposób szesnastoletnia, wprawdzie bystra, ale przecież niesamodzielna dziewczyna miałaby poradzić sobie z opuszczeniem wyspy, ukryć się gdzieś, pozostać w ukryciu? Skąd wzięłaby pieniądze? A nawet gdyby znalazła pracę, musiałaby mieć kartę podatkową i adres.

Uniósł dwa palce.

– Następną myślą była oczywiście myśl o wypadku. Czy mógłbyś mi wyświadczyć przysługą? Proszę, podejdź do biurka i otwórz najwyższą szufladę. Znajdziesz tam mapę.

Mikael spełnił prośbę i po chwili rozłożył na stoliku niewielki plan. Wyspa Hedeby była nieregularną bryłą o długości mniej więcej trzech kilometrów. W najszerszym miejscu rozciągała się na półtora kilometra. Znaczną część terenu pokrywał las. Zabudowania stały w sąsiedztwie mostu i wokół portu jachtowego. W głębi wyspy leżało gospodarstwo rolne Ostergarden, skąd nieszczęsny Aronsson wyruszył w swoją fatalną podróż samochodem.

– Nie zapominaj, że nie mogła opuścić wyspy – podkreślił Vanger. – W Hedeby można ulec wypadkowi dokładnie tak, jak gdziekolwiek indziej. Może cię trafić piorun, ale wtedy nie było burzy. Może cię stratować koń, możesz wpaść do studni albo skalnej szczeliny. Z pewnością istnieją setki sposobów. Przemyślałem chyba wszystkie.

Do dwóch uniesionych palców dołączył trzeci.

– Jest jedno ale, i dotyczy również trzeciej możliwości, to znaczy, że dziewczyna wbrew wszelkim przypuszczeniom odebrała sobie życie. Gdzieś na tej ograniczonej przestrzeni muszą znajdować się jej zwłoki.

Vanger uderzył dłonią w środek mapy.

– Kilka dni po jej zniknięciu zaczęliśmy poszukiwania, przeczesując wyspę wzdłuż i wszerz. Ludzie przejrzeli każdy rów, każdą rozpadlinę i wyrwę. Zaglądaliśmy do każdego budynku i komina, na każde poddasze, do każdej stodoły i studzienki.

Starzec odwrócił wzrok od Mikaela i wpatrywał się w ciemność za oknem. Jego głos przycichł i nabrał bardziej osobistego tonu.

– Przez całą jesień ciągle jej szukałem, również wtedy, gdy zakończyliśmy przeczesywanie terenu i gdy ludzie stracili nadzieję. Ponieważ nie musiałem się poświęcać pracy, zacząłem codzienne spacery po wyspie, chodziłem tam i z powrotem. Nadeszła zima, ciągle nie znaleźliśmy żadnego śladu. Wiosną ponowiłem próby, aż w końcu uzmysłowiłem sobie ich niedorzeczność. Latem zatrudniłem trzech obeznanych z lasem mężczyzn, którzy razem z psami szkolonymi do wykrywania zwłok ponownie przeszukali całą wyspę. Przeczesywali systematycznie metr po metrze. Wtedy zacząłem przypuszczać, że ktoś pozbawił ją życia, szukali więc miejsca, w którym ukryto ciało. Pracowali przez trzy miesiące. Nie znaleźli najmniejszego śladu Harriet. Jak gdyby rozpłynęła się w powietrzu.

– Widzę kilka innych możliwości – wtrącił Mikael.

– Słucham.

– Mogła utonąć albo utopić się. To jest wyspa, a woda ukryje prawie wszystko.

– To prawda. Ale prawdopodobieństwo nie jest duże. Pomyśl, jeżeli Harriet utonęła, to logiczną rzeczą jest, że wypadek miał miejsce gdzieś niedaleko osady. Nie zapominaj, że zamieszanie na moście było najbardziej dramatycznym wydarzeniem, jakie dotknęło Hedeby w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. I był to chyba najmniej odpowiedni moment na spacer na drugą stronę wyspy, przynajmniej dla normalnej, ciekawej świata szesnastoletniej dziewczyny. Ale co ważniejsze – ciągnął – prądy nie są tutaj szczególnie wartkie, a wiatr o tej porze roku wieje głównie z północy i z północnego wschodu. Jeżeli coś wpadnie do wody, to wypłynie gdzieś przy brzegu stałego lądu, a ten jest przecież prawie w całości zabudowany. Tak, o tym też myślałem; szukaliśmy we wszystkich miejscach, w których mogła zatonąć. Wynająłem młodzież z klubu nurkowego w Hedestad, przez cale lato przeczesywali dno w cieśninie i wzdłuż brzegów… żadnego śladu. Jestem przekonany, że nie ma jej w wodzie, bo wtedy byśmy ją znaleźli.

– Ale czy nie mogła ulec wypadkowi w innym miejscu? Most był wprawdzie zamknięty, ale do stałego lądu jest bardzo blisko. Mogła przepłynąć wpław albo łódką.

– To się wydarzyło pod koniec września, więc woda była na tyle zimna, że nie zachęcała do kąpieli, zwłaszcza podczas takiego zamieszania. Ale nawet gdyby Harriet wpadła na pomysł, żeby przepłynąć na drugi brzeg, co już samo w sobie wywołałoby sensację, nie pozostałaby niezauważona. Na moście mieliśmy kilkanaście par oczu, a po drugiej stronie, wzdłuż brzegu, stało dwustu, trzystu gapiów obserwujących całe przedstawienie.

– A łódka?

– Nie. Tego dnia mieliśmy na wyspie dokładnie trzynaście łodzi. Prawie wszystkie spacerowe były już wciągnięte na ląd. W porcie jachtowym stały dwie drewniane motorówki. Z siedmiu łodzi o płaskim dnie pięć leżało na brzegu.

Przy plebanii jedna łódź kołysała się na wodzie, jedna leżała do góry dnem na trawie. W Óstergarden była jeszcze jedna motorówka i jedna łódź wiosłowa. Wszystkie te łodzie zostały zinwentaryzowane i znajdowały się na swoim miejscu.

Gdyby Harriet przeprawiła się łódką, musiałaby zostawić ją na drugim brzegu.

Vanger uniósł cztery palce.

– Tym samym pozostaje tylko jedna sensowna możliwość, a mianowicie ta, że Harriet zniknęła wbrew własnej woli. Ktoś ją zabił i ukrył zwłoki.

LISBETH SALANDER spędziła poranek drugiego dnia świąt na czytaniu kontrowersyjnego dzieła Blomkvista o dziennikarstwie ekonomicznym. Książka miała dwieście dziesięć stron, tytuł Jeźdźcy templariuszy i podtytuł Nauczka dla reporterów ekonomicznych. Na okładce, starannie zaprojektowanej przez Christera Malma, widniała – na pierwszy rzut oka – zwykła fotografia sztokholmskiej giełdy. Zdjęcie zostało jednak poddane cyfrowej obróbce i uważny czytelnik po chwili dostrzegał brak podstawy. Budynek po prostu wisiał w powietrzu. Trudno wyobrazić sobie ilustrację, która bardziej wymownie zapowiadałaby charakter tekstu.

Salander stwierdziła, że Blomkvist ma świetny styl. Pisze otwarcie i z zaangażowaniem i nawet czytelnik niezorientowany w zawiłościach żurnalistyki ekonomicznej może odnieść pożytek z lektury. Ton książki był ostry i sarkastyczny, ale przede wszystkim przekonujący.

W pierwszym rozdziale, wypowiadając coś w rodzaju wojny, Blomkvist nie przebierał w słowach. Szwedzcy dziennikarze ekonomiczni w ciągu ostatnich dwudziestu lat przekształcili się w grupę niekompetentnych chłopców na posyłki, którzy – skupieni na własnym ego – stracili umiejętność krytycznego myślenia. Ten ostatni wniosek wysnuł na podstawie następującego zjawiska: większość reporterów zupełnie bezkrytycznie zadowala się wypowiedziami dyrektorów przedsiębiorstw i spekulantów giełdowych, nawet jeżeli owe wypowiedzi ewidentnie wprowadzają słuchacza w błąd albo zawierają nieprawdziwe dane. Dziennikarze gospodarczy tego pokroju są albo tak naiwni i łatwowierni, że powinno się ich odsunąć od zawodu, albo – co gorsza – zupełnie świadomie sprzeniewierzają się dziennikarskiej misji, polegającej na poszukiwaniu prawdy i rzetelnym informowaniu społeczeństwa. Blomkvist twierdził, że często wstydzi się miana publicysty ekonomicznego, ponieważ tym samym naraża się na ryzyko pomylenia go z osobami, których w ogóle nie uważa za publicystów.

Porównywał dokonania dziennikarzy gospodarczych z pracą dziennikarzy kryminalnych i korespondentów zagranicznych. Namalował sugestywny obraz sytuacji, w której reporter sądowy w sprawozdaniu z procesu w sprawie morderstwa, przedstawiłby stanowisko oskarżyciela jako jedynie obowiązujące. Trudno sobie wyobrazić wrzask, jaki podniósłby się w mediach, gdyby dziennikarz nie zdobył informacji od obrońcy albo nie porozmawiał z rodziną ofiary, nie dając ani sobie, ani czytelnikom szans na zrozumienie i własną ocenę sytuacji. Blomkvist uważał, że te same reguły powinny obowiązywać dziennikarzy gospodarczych.

Pozostałą część książki stanowił szereg dowodów mających potwierdzić wstępne tezy. W dość długim rozdziale autor rozwodził się nad sposobem, w jaki sześć największych dzienników, a także „Finanstidningen", „Dagens Industri" i telewizyjny program „Aekonomi" relacjonowały rozwój znanego przedsiębiorstwa w branży informatycznej. Blomkvist cytował i analizował wypowiedzi reporterów, by później opisać, jak wyglądała sytuacja naprawdę. Przedstawiając rozwój firmy, powtarzał raz za razem proste pytania, które poważny reporter powinien był postawić, ale których całe grono żurnalistów ekonomiczynch nie zadało. To był świetny chwyt.

Inny rozdział traktował o lansowaniu akcji Telii [§]. W tym najbardziej kpiarskim i ironicznym fragmencie książki BIomkvist dosłownie wychłostał kilku wymienionych z nazwiska dziennikarzy, między innymi szczególnie go irytującego Williama Borga. W jednym z końcowych rozdziałów autor porównał poziom kompetencji szwedzkich i zagranicznych dziennikarzy. Opisywał sposób, w jaki podobne zagadnienia w swoich krajach relacjonowali poważni reporterzy z „Financial Times", „The Economist" i kilku niemieckich czasopism gospodarczych. Porównanie nie wypadło na korzyść Szwedów. Ostatni rozdział zawierał propozycje poprawy tej opłakanej sytuacji. Końcowy akapit nawiązywał do wstępu:

Gdyby reporter parlamentarny uprawiał rzemiosło w podobny sposób, to znaczy gdyby bezkrytycznie kruszył kopię o każdy przegłosowany projekt, nawet najbardzej idiotyczny, albo gdyby reporter polityczny wykazał podobny brak rozeznania – wówczas jeden i drugi zostaliby zwolnieni z pracy albo przynajmniej oddelegowani do innych zadań, żeby nie wyrządzili jeszcze większej szkody. W świecie publicystów gospodarczych nie obowiązuje jednakowoż to normalne przesłanie dziennikarskie, to znaczy dociekliwe poszukiwanie prawdy i rzetelne informowanie społeczeństwa. W tym gronie składa się hołdy największym kawalarzom. W tym gronie tworzy się przyszłość Szwecji i również tam podważa się resztki zaufania do dziennikarzy jako grupy zawodowej.

Mocne słowa, żadnego owijania w bawełnę. Całość była utrzymana w zgryźliwym tonie i Salander nie miała kłopotów ze zrozumieniem zażartej debaty, która później wybuchła w periodyku branżowym „Journalisten", na łamach kilku gazet ekonomicznych, a także w wiodących dziennikach, zarówno we wstępniakach, jak i w działach gospodarczych. Nawet jeżeli w książce wymieniono z nazwiska zaledwie paru dziennikarzy, środowisko było na tyle niewielkie, że wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi, gdy pojawiały się odpowiednie cytaty. Blomkvist zyskał zażartych wrogów, co znalazło odzwierciedlenie między innymi w wielu radosnych komentarzach do wyroku sądu w sprawie afery Wennerstróma.

Zamknąwszy książkę, zlustrowała zdjęcie autora na tylnej stronie okładki. Sfotografowano go z profilu. Dość jasna grzywka opadała trochę niedbale na czoło, jak gdyby zmierzwił ją lekki wiatr, zanim fotograf nacisnął wyzwalacz, albo (co bardziej prawdopodobne) została wystylizowana przez samego fotografa, Christera Malma. Mikael patrzył w obiektyw z ironicznym uśmiechem i spojrzeniem, które najwyraźniej miało być ujmująco chłopięce. Mężczyzna niczego sobie. W drodze do więzienia na trzy miesiące.

– Hej, Kalle Blomkvist – powiedziała głośno do siebie. – Niezły z ciebie rozrabiaka, no nie?

W POŁUDNIE LISBETH włączyła swojego iBooka i otworzyła program mailowy Eudora. Sformułowała tekst w jednym zwięzłym wierszu:

[Masz czas?]

Podpisała Wasp i wysłała na adres Plague_xyz_666@hotmail.com. Na wszelki wypadek zaszyfrowała tę króciutką wiadomość w programie kryptograficznym PGP. A później założyła czarne dżinsy, solidne buty zimowe, ciepły golf, ciemną kurtkę marynarską i rękawiczki, szalik oraz czapkę w tym samym bladożółtym kolorze. Wyjęła kolczyki z brwi i nosa, pomalowała usta różowawą szminką i przejrzała się w lustrze. Wyglądała jak zwykła świąteczna spacerowiczka, z tą różnicą, że swoje ubranie traktowała jako przyzwoity kamuflaż bojowy, niezbędny podczas wyprawy za linię wroga. Podjechawszy metrem do placu Ostermalmstorg, skierowała kroki ku Strandvagen. Szła wolno środkową aleją, studiując numery kamienic. Zatrzymała się niedaleko mostu Djurgardsbro i nie spuszczając oczu z poszukiwanej bramy, przeszła na drugą stronę ulicy.

Stojąc kilka metrów od wejścia, po jakimś czasie stwierdziła, że w ten chłodny dzień większość ludzi spaceruje wzdłuż nadbrzeża, a tylko nieliczni przemieszczają się chodnikiem w sąsiedztwie zabudowań.

Czekała cierpliwie prawie pół godziny, aż od strony Djurgarden nadeszła staruszka z laską. Zatrzymawszy się przed Salander, zlustrowała ją podejrzliwie od stóp do głów. Lisbeth uśmiechnęła się przyjaźnie i pozdrowiła grzecznym skinieniem głowy. Kobieta odkłoniła się, próbując gorączkowo przypomnieć sobie, skąd zna tę młodą dziewczynę. A dziewczyna nagle pokazała jej plecy i oddaliła się kilka kroków od domu. Dreptała tam i z powrotem, jak gdyby w oczekiwaniu na kogoś. Kiedy zawróciła, dama z laską dotarła do wejścia i z przesadną dokładnością wciskała guziki domofonu. Salander bez trudu odgadła kombinację cyfr.

Odczekała jeszcze pięć minut i podeszła do bramy. Wcisnęła kod 1260 i usłyszała charakterystyczne prztyknięcie. Otworzywszy drzwi, rozejrzała się szybko po klatce schodowej. Niedaleko wejścia wisiała kamera nadzorująca. Salander zignorowała ją po błyskawicznych oględzinach, był to bowiem dokładnie ten sam model, który montowała firma Milton Security i który aktywował się dopiero po włączeniu alarmu napadowego albo przeciwwłamaniowego. W głębi pomieszczenia, na lewo od staroświeckiej windy, widniały jeszcze jedne drzwi z zamkiem cyfrowym. Wystukawszy 1260 na klawiaturze stwierdziła, że ten sam kod otwiera wejście do piwnicy i śmietnika. Niedobrze, niedobrze. Zbadanie piwnic zajęło jej dokładnie trzy minuty. Zlokalizowała niezamkniętą na klucz pralnię i kontener na odpady budowlane. Korzystając z kompletu wytrychów, który pożyczyła u miltonowskiego specjalisty od zamków, otworzyła drzwi do lokalu, w którym najprawdopodobniej odbywały się zebrania spółdzielni mieszkaniowej. Jeszcze dalej znajdował się pokój do majsterkowania. W końcu znalazła to, czego szukała, czyli niewielkie pomieszczenie, które było centralą elektryczną kamienicy. Sprawdziła liczniki, zestaw bezpieczników i złącza kablowe, a później wyciągnęła nie większy niż paczka papierosów aparat cyfrowy marki Canon i zrobiła trzy zdjęcia interesujących ją obiektów.

Opuściwszy budynek, pomaszerowała raźnie do Muzeum Narodowego, by w tamtejszej kawiarence ogrzać się, pijąc małą czarną. Po mniej więcej trzydziestu minutach wróciła na Sóder i weszła do swojego mieszkania.

Dostała odpowiedź od Plague_xyz_666@hotmail.com, która, rozszyfrowana w PGP, brzmiała zwięźle: 20.

Rozdział 6

Czwartek 26 grudnia

TRZYDZIESTOMINUTOWA granica czasowa ustanowiona przez Blomqvista została już dawno przekroczona. Dochodziło wpół do piątej i Mikael mógł sobie wybić z głowy popołudniowy pociąg. Ale w dalszym ciągu miał szansę zdążyć na wieczorny, o wpół do dziewiątej. Stał przy oknie i obserwując podświetloną fasadę kościoła po drugiej stronie mostu, masował sobie kark. Henrik Vanger pokazał mu album z wycinkami prasowymi z lokalnej gazety i z krajowych dzienników. Wszystkie dotyczyły tego samego wydarzenia. Przez jakiś czas zainteresowanie mediów było dość spore, zaginęła bez śladu dziewczyna ze znanej rodziny przemysłowców. Ale ponieważ nie znaleziono zwłok i nie nastąpił żaden dramatyczny zwrot w śledztwie, zainteresowanie stopniowo malało. Chociaż w grę wchodziła rodzina potentatów przemysłowych, trzydzieści sześć lat później mało kto pamiętał sprawę Harriet Vanger. W artykułach z końca lat sześćdziesiątych dominowała teoria o utonięciu. Zwłoki miały wypłynąć w morze. Ot, jeszcze jedna tragedia, która mogła dotknąć jakąkolwiek inną rodzinę.

Mikael, mimo wszystko zafascynowany opowieścią starca, znów zaczął podchodzić do niej sceptycznie, gdy gospodarz poprosił o krótką przerwę na wizytę w toalecie. Obiecał mu wysłuchanie całej historii, a przecież jeszcze nie było widać końca.

– No więc co się według ciebie stało z Harriet? – zapytał, gdy Henrik wrócił do pokoju.

– Wyspa miała około dwudziestu pięciu mieszkańców, ale z powodu zjazdu tego dnia było nas tutaj około sześćdziesięciu. Od razu można, mniej lub bardziej, wykluczyć dwadzieścia czy nawet dwadzieścia pięć osób. Sądzę, że ktoś z pozostałych, a z dużą dozą prawdopodobieństwa ktoś z rodziny, zabił Harriet i ukrył ciało.

– Mam kilka zastrzeżeń.

– Słucham.

– Przede wszystkim jeżeli ktoś ukrył jej zwłoki, to przy tak pedantycznych poszukiwaniach powinny się znaleźć.

– Prawdę mówiąc, poszukiwania były jeszcze bardziej rozległe niż te, o których wspomniałem. Gdy uznałem Harriet za ofiarę morderstwa, odkryłem kolejne sposoby, w które mogło zniknąć jej ciało. Nie potrafię tego udowodnić, ale raczej nie wykraczam poza granice dorzeczności.

– Proszę, opowiedz.

– Harriet zniknęła około trzeciej po południu. O 14.55 widział ją spieszący ku mostowi pastor Otto Falk. Mniej więcej w tym samym czasie przybył fotograf z lokalnej gazety, by przez najbliższą godzinę zrobić masę zdjęć na miejscu dramatu. Przejrzeliśmy dokładnie – to znaczy policja – wszystkie filmy i okazało się, że Harriet nie ma na żadnym zdjęciu, natomiast każda inna osoba znajdująca się wtedy na wyspie została uwieczniona na co najmniej jednej klatce. Z wyjątkiem zupełnie małych dzieci.

Vanger położył przed Mikaelem kolejny album.

– Tu są zdjęcia zrobione tamtej soboty. To pierwsze pochodzi z Hedestad, gdzie odbywał się pochód z okazji Dnia Dziecka. Zrobił je ten sam fotograf około 13.15. No i widać na nim Harriet.

Zdjęcie, wykonane z piętra domu, przedstawiało przejeżdżające właśnie ulicą ciężarówki z klaunami i dziewczynami w bikini. Na chodniku tłoczyła się publiczność. Vanger wskazał jedną z osób w tłumie.

To jest Harriet. Na mniej więcej dwie godziny przed zniknięciem była z koleżankami w mieście. To jej ostatnie zdjęcie. Ale mam tu jeszcze coś bardziej interesującego.

Kartkował album, w którym znajdowało się ponad sto osiemdziesiąt zdjęć – sześć rolek – z katastrofy na moście. Mikael, mając świeżo w pamięci opowieść Vangera, czuł wręcz rozdrażnienie, patrząc na natarczywie ostre, czarno-białe obrazy. Fotograf był dobrym rzemieślnikiem i świetnie udało mu się oddać powypadkowy chaos. Spora część dokumentacji dotyczyła działań wokół przewróconej cysterny. Mikael bez trudu rozpoznał usmarowanego olejem, gestykulującego czterdziestopięcioletniego Henrika Vangera.

– A to mój brat Harald.

Starzec wskazał mężczyznę w marynarce, który pochylony do przodu pokazywał coś we wraku samochodu.

– Zdecydowanie nieprzyjemny typ, ale można go raczej skreślić z listy podejrzanych. Poza krótkim wypadem do domu, żeby zmienić buty, cały czas był na moście.

Henrik przerzucał kolejne stronice. Zdjęcia odzwierciedlały zmieniające się obiekty zainteresowania fotografa. Cysterna w centrum uwagi. Gapie nad wodą w centrum uwagi. Wrak samochodu w centrum uwagi. Zdjęcia przeglądowe. Zbliżenia wykonane teleobiektywem.

– A tu jest to interesujące zdjęcie – oznajmił Vanger. – Na ile udało nam się ustalić, zrobiono je między 14.40 a 14.45, to znaczy ponad czterdzieści pięć minut po tym, jak Harriet spotkała pastora. Spójrz na nasz dom, środkowe okno na piętrze. To jest pokój Harriet. Na poprzednim zdjęciu okno jest zamknięte. A tutaj otwarte.

– Ktoś był w jej pokoju.

– Pytałem wszystkich, ale nikt się nie przyznał do otwarcia okna.

– Co oznacza, że zrobiła to sama Harriet, czyli wtedy jeszcze żyła, albo ktoś po prostu kłamie. Ale dlaczego morderca miałby wejść do jej pokoju i otwierać okno? I dlaczego ktoś miałby kłamać?

Henrik Vanger pokręcił głową. Nie znał odpowiedzi.

– Harriet zniknęła około trzeciej. Albo zaraz po. Na podstawie tych zdjęć da się stwierdzić, co ludzie w tym czasie robili i gdzie się znajdowali. Dlatego niektórych mogę skreślić z listy podejrzanych. Z tego samego powodu mam prawo włączyć do grona podejrzanych te osoby, których nie ma na zdjęciach.

– Nie odpowiedziałeś na pytanie, w jaki sposób według ciebie zniknęło ciało. Teraz widzę, że istnieje jak najbardziej oczywiste wyjaśnienie. Wystarczy przyzwoity trik iluzjonisty.

– Tak naprawdę istnieje wiele sposobów. Gdzieś około trzeciej wkracza do akcji morderca. On, albo ona, nie używa raczej żadnego narzędzia, wtedy znaleźlibyśmy ślady krwi. Myślę, że Harriet została uduszona i że stało się to tutaj, za murem na dziedzińcu, w miejscu niewidocznym dla fotografa, w martwym punkcie. Z plebanii, gdzie widziano dziewczynę ostatni raz, można było sobie skrócić drogę powrotną do głównego budynku posiadłości. Dzisiaj jest tam skwerek i trawnik, ale w latach sześćdziesiątych ten pokryty żwirem placyk służył za parking. Morderca nie musiał się specjalnie wysilać, wystarczyło tylko otworzyć bagażnik i zapakować do niego ciało Harriet. Gdy następnego dnia przeczesywaliśmy teren, nikomu nie przyszło na myśl, że chodzi o przestępstwo. Skupiliśmy się na na brzegach wyspy, zabudowaniach i pobliskim lesie.

– To znaczy, że nikt nie sprawdził bagażników.

– A wieczorem morderca bez przeszkód opuścił samochodem wyspę i ukrył ciało gdzie indziej.

– Z zimną krwią, na oczach wszystkich, którzy przeczesywali teren – Mikael pokiwał głową. – Jeżeli tak właśnie było, to niezły z tego mordercy drań.

Henrik zaśmiał się gorzko.

– Właśnie udało ci się trafić w dziesiątkę z opisem niejednego członka rodziny Vangerów.

ROZMAWIALI DALEJ podczas obiadu. O szóstej Anna podała pieczeń zajęczą z galaretką z czarnej porzeczki i ziemniaki. Henrik rozlał do kieliszków czerwone wino, dojrzałe i pełne w smaku. Mikael w dalszym ciągu miał szansę zdążyć na ostatni pociąg. Pora na podsumowanie, pomyślał.

– Przyznaję, że ta historia mnie zafascynowała. Ale dalej nie rozumiem, dlaczego mi ją opowiadasz.

– W zasadzie już to wcześniej powiedziałem. Zależy mi na tym, żeby się dowiedzieć, co za łajdak pozbawił życia córkę mojego bratanka. I dlatego chcę cię zatrudnić.

– Jak?

Vanger odłożył sztućce.

– Mikaelu, od ponad trzydziestu sześciu lat łamię sobie głowę nad tym, co się stało z Harriet. Z biegiem czasu poświęcałem na jej poszukiwania coraz więcej wolnych chwil.

Zamilkł i ściągnąwszy okulary, przyglądał się niewidocznej plamce na jednym ze szkieł. A później podniósł wzrok i wbił oczy w Mikaela.

– Szczerze mówiąc, zniknięcie Harriet przyczyniło się do mojej decyzji o opuszczeniu kierownictwa koncernu. Straciłem ochotę. Wiedziałem, że w najbliższym otoczeniu mam mordercę, a wszystkie rozmyślania i poszukiwania prawdy stały się obciążeniem w pracy. Najgorsze jest to, że ten ciężar nie malał wraz z upływem czasu, wręcz przeciwnie. Mniej więcej w 1970 roku chciałem tylko świętego spokoju. W tym czasie do zarządu wszedł Martin i przejmował po kolei coraz więcej moich obowiązków. W 1976 roku wycofałem się prawie zupełnie, Martin objął wtedy stanowisko dyrektora naczelnego. W dalszym ciągu mam miejsce w zarządzie, ale odkąd skończyłem pięćdziesiątkę, nie ruszyłem prawie palcem. Przez ostatnie trzydzieści sześć lat nie było dnia, żebym nie zastanawiał się nad zniknięciem Harriet. Pewnie myślisz, że ogarnęła mnie obsesja – tak przynajmniej uważa większość moich krewnych. I może to prawda…

– To było okropne.

– Niewyobrażalnie okropne. Zniszczyło mi to życie. Im więcej czasu upływa, tym bardziej staję się świadomy tego faktu. Jesteś w stanie dokonać rzetelnej samooceny?

– No… myślę, że tak.

– Ja też. Nie potrafię odpuścić sobie tego, co się stało. Ale z biegiem lat zmieniły się moje motywy. Na początku to był chyba smutek, coś w rodzaju żałoby. Chciałem odnaleźć Harriet i przynajmniej ją pochować. Chodziło o przywrócenie jej czci.

– W jaki sposób to się zmieniło?

– Dzisiaj chodzi mi raczej o to, żeby złapać tego wyrachowanego drania. I co zabawne, im jestem starszy, tym bardziej to hobby mnie pochłania.

– Hobby?

– Tak, hobby. Używam tego słowa świadomie. Kiedy śledztwo policji spełzło na niczym, kontynuowałem swoje prywatne dochodzenie. Próbowałem traktować problem z naukową systematycznością. Zebrałem wszelkie dostępne informacje, fotografie i policyjne dokumenty. Robiłem notatki, słuchając ludzi, którzy opowiadali, co robili tego dnia. Właściwie poświęciłem całe życie na zbieranie informacji o tym jednym jedynym dniu.

– Czy jesteś świadom, że po trzydziestu sześciu latach morderca może już sam leży w grobie?

– Nie sądzę.

Mikael uniósł brwi, zaskoczony zdecydowanym tonem.

– Chciałbym, żebyśmy po obiedzie wrócili na górę. Historia nie jest bowiem zakończona. Jest jeszcze jeden szczegół, najbardziej w tym wszystkim zadziwiający.

LISBETH SALANDER zaparkowała corollę przy stacji kolejki podmiejskiej w Sundbyberg. Pożyczyła toyotę z automatyczną skrzynią biegów w Milton Security. Wprawdzie nie prosiła o pozwolenie, ale Armanski nigdy nie zabronił jej korzystać z samochodów służbowych. Prędzej czy później będę musiała sobie sprawić własny pojazd, pomyślała. Nie posiadała samochodu, tylko lekki, używany motocykl firmy Kawasaki, o pojemności stu dwudziestu pięciu centymetrów sześciennych. Jeździła na nim wyłącznie latem, zamykając go na zimę w piwnicy.

Przespacerowała się do znajomej bramy i dokładnie o szóstej wcisnęła guzik domofonu. Po kilku sekundach zamek wydał lekkie prztyknięcie. Salander weszła na drugie piętro i zadzwoniła do drzwi, na których widniała wizytówka z poczciwym nazwiskiem Svensson. Nie miała pojęcia, kim jest ów Svensson i czy w ogóle kiedykolwiek tutaj mieszkał.

– Cześć, Plague – przywitała się.

– Wasp. Przychodzisz tylko wtedy, gdy czegoś potrzebujesz.

Mężczyzna był starszy od niej o trzy lata, miał sto osiemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu i ważył sto pięćdziesiąt dwa kilogramy. Lisbeth, ze swoimi czterdziestoma dwoma kilogramami i stu pięćdziesięcioma czterema centymetrami, czuła się przy nim jak karlica. Jak zwykle w mieszkaniu panowały ciemności. Jedynie z sypialni, która służyła również za pracownię, sączyła się do przedpokoju smuga światła. Czuć było stęchlizną.

– Dlatego, że nigdy się nie myjesz i dlatego, że śmierdzi u ciebie jak cholera. Jeżeli kiedyś ruszysz się z domu, to polecam ci szare mydło w płynie. Kupisz w każdym Konsumie.

Uśmiechnął się blado, dał jej znak, żeby weszła z nim do kuchni, i nie zapaliwszy lampy, usiadł przy stole. Jedynym źródłem światła była poświata latarni ulicznych.

– No dobrze, ja też nie jestem najlepsza w sprzątaniu, ale gdy opakowania po mleku zaczynają cuchnąć trupem, to zbieram je do kupy i wyrzucam na śmietnik.

– Jestem na rencie. Brak mi kompetencji społecznych.

– I dlatego państwo dało ci mieszkanie, a później zupełnie o tobie zapomniało. Czy nigdy się nie boisz, że sąsiedzi zaczną pisać skargi, że przyjdzie kontrola z socjalu i że zamkną cię w wariatkowie?

– Masz coś dla mnie?

Lisbeth rozsunęła zamek błyskawiczny i wyciągnęła z kieszeni kurtki pięć tysięcy koron.

– To wszystko, co ci teraz mogę dać. To moje własne pieniądze, a przecież nie mogę cię odpisać od podatku.

– Co chcesz?

– Mankiet, o którym mówiłeś dwa miesiące temu. Udało się?

Mężczyzna z uśmiechem na twarzy położył przed nią niewielki przedmiot.

– Opowiedz, jak to działa.

Przez następną godzinę słuchała uważnie. A później wypróbowała. Możliwe, że Plague nie miał odpowiednich kompetencji społecznych. Ale bezsprzecznie był geniuszem.

HENRIK VANGER zatrzymał się przy biurku, próbując ponownie przyciągnąć uwagę gościa. Mikael spojrzał na zegarek.

– Wspominałeś o jakimś zadziwiającym szczególe…

Henrik potwierdził skinieniem głowy.

– Urodziłem się 1 listopada. Kiedy Harriet miała osiem lat, podarowała mi w prezencie urodzinowym zasuszony kwiatuszek w prostej ramce.

Obszedł biurko i wskazał pierwszy obrazek. Dzwonek. Zmontowany po amatorsku, trochę krzywy.

– To jej pierwszy kwiat. Dostałem go w 1958 roku.

Wskazał kolejny.

– 1959. Jaskier. 1960. Złocień. Stało się tradycją, że każdego lata Harriet przygotowywała taki obrazek i zachowy wała do moich urodzin. Co roku wieszałem je tu na ścianie. Zaginięcie Harriet przerwało tradycję w 1966 roku.

Zamilkł, wskazując puste miejsce w rzędzie obrazków. Nagle Mikael poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Cała ściana była zapełniona zasuszonymi kwiatami.

– W 1967 roku, rok po jej zniknięciu, dostałem ten obrazek na urodziny. To jest fiołek.

– Jak go dostałeś? – zapytał cicho Mikael.

– Zapakowany w ozdobny papier, wysłany w grubej kopercie ze Sztokholmu. Żadnego nadawcy. Żadnej wiadomości.

– Myślisz, że…

– Właśnie tak. Na moje urodziny, każdego cholernego roku. Rozumiesz, jak się wtedy czuję? To jest wymierzona przeciw mnie tortura. Łamałem sobie głowę nad tym, myślałem, że może ktoś zamordował Harriet, bo chciał dobrać się do mnie. Dla nikogo nie było tajemnicą, że miałem do Harriet szczególny stosunek, że traktowałem ją jak córkę.

– Co chcesz, żebym zrobił? – zapytał Mikael ostrym tonem.

ODSTAWIWSZY COROLLĘ w podziemnym garażu firmy, Lisbeth Salander pomyślała, że równie dobrze może pójść tutaj do toalety. Korzystając z karty identyfikacyjnej otworzyła drzwi i wjechała windą od razu na trzecie piętro, świadomie omijając wejście główne na drugim piętrze, gdzie pełniono dyżur. Skorzystała z ubikacji i poszła po kawę do automatu, w który Armanski zainwestował, kiedy w końcu zrozumiał, że Lisbeth nigdy nie będzie parzyła małej czarnej tylko dlatego, że właśnie tego się od niej oczekuje. Powiesiła kurtkę na oparciu krzesła w swoim pokoju. Pomieszczenie o rozmiarach dwa na trzy metry było niewielkim prostopadłościanem za szklaną szybą. Stało w nim biurko ze stacjonarnym pecetem starszego typu, krzesło, kosz na śmieci, telefon i półka, na której stał komplet książek telefonicznych i trzy niezapisane notatniki. W dwóch szufladach biurka leżało kilka zużytych długopisów, spinacze i jeszcze jeden notatnik. W oknie obumarła roślina o brązowych, zwiędłych liściach. Lisbeth przyjrzała się jej badawczo, jak gdyby widziała ją pierwszy raz w życiu. Po chwili zdecydowanym ruchem wrzuciła ją do kosza.

Rzadko miała tutaj coś do załatwienia, może pięć, sześć razy do roku, głównie wtedy, gdy musiała w spokoju wnieść ostatnie poprawki przed oddaniem raportu. Armanski upierał się przy oddzielnym miejscu dla Lisbeth, podkreślając, że własny pokój pozwoli jej czuć się częścią firmy, nawet jeżeli pracuje jako wolny strzelec. Natomiast Salander podejrzewała, że w ten sposób Armanski łudził się, że będzie ją miał na oku i że będzie mógł wtrącać się w jej prywatne sprawy. Początkowo przydzielił jej biurko w znacznie większym, kilkuosobowym pokoju, ale ponieważ nigdy tam nie zagościła, Armanski przeniósł ją do tej chwilowo niewykorzystanej klitki.

Wyciągnęła mankiet od Plague'a. Położyła go przed sobą na stole i pogrążona w myślach, gryząc wargę, przyglądała mu się uważnie.

Minęła jedenasta wieczorem, Lisbeth była zupełnie sama na piętrze. Nagle poczuła się zwyczajnie znudzona.

Po chwili wstała, przeszła korytarzem do samego końca i naciskając klamkę, sprawdziła drzwi do gabinetu Armanskiego. Zamknięte. Rozejrzała się. Ryzyko, że ktoś nagle pojawi się tutaj o północy w drugi dzień świąt, było minimalne. Otwarła drzwi podróbką klucza centralnego, którą sprawiła sobie kilka lat temu.

W przestronnym pomieszczeniu znajdowało się biurko z krzesłami dla klientów, a w rogu stał niewielki stół konferencyjny na osiem osób. Było nienagannie czysto. Dawno nie szperała w rzeczach szefa, więc korzystając ze sposobności… Spędziła przy jego biurku całą godzinę, aktualizując swoją wiedzę na temat pogoni za podejrzanym o szpiego stwo przemysłowe, na temat osób zatrudnionych under cover w firmie, w której grasowała zorganizowana szajka złodziei, a także na temat podjętych w największej tajemnicy działań, które miały chronić klientkę obawiającą się o to, że jej dziecku grozi porwanie przez ojca.

Na koniec położyła wszystkie papiery na swoim miejscu, zamknęła drzwi na klucz i wróciła spacerkiem do domu. Czuła się usatysfakcjonowana minionym dniem.

MIKAEL BLOMKVIST ponownie pokręcił głową. Henrik Vanger, siedząc za biurkiem, obserwował gościa ze spokojem, jakby przygotowany na wszystkie zarzuty.

– Nie wiem, czy kiedykolwiek uda nam się dotrzeć do prawdy, ale nie chcę zejść z tego świata, nie spróbowawszy przynajmniej jeszcze jeden raz – oznajmił starzec. – Po prostu chcę cię zatrudnić, żebyś po raz ostatni przejrzał cały materiał dowodowy.

– To nie jest zbyt mądry pomysł – stwierdził Mikael.

– Dlaczego niezbyt mądry?

– Usłyszałem wystarczająco dużo. Henriku, rozumiem twój ból, ale chcę być wobec ciebie szczery. To, o co mnie prosisz, jest marnowaniem czasu i pieniędzy. Prosisz mnie, żebym wyczarował rozwiązanie zagadki, z którą przez lata nie poradziła sobie policja kryminalna i dochodzeniowcy o znacznie większych możliwościach. Prosisz, żebym wyjaśnił przestępstwo, które popełniono prawie czterdzieści lat temu. W jaki sposób mam tego dokonać?

– Nie omówiliśmy twojego honorarium – odparł Vanger.

– To zupełnie niepotrzebne.

– Jeżeli odmówisz, nie mogę cię zmusić. Ale posłuchaj, co mam do zaoferowania. Dirch Frode sporządził już umowę. Możemy negocjować, jeżeli chodzi o szczegóły, ale umowa jest prosta i brakuje w niej jedynie twojego podpisu.

– Henriku, to wszystko nie ma sensu. Nie potrafię rozwiązać zagadki zniknięcia Harriet.

– Wedle umowy nie jest to konieczne. Oczekuję od ciebie, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy. Jeżeli ci się nie uda, widocznie taka jest wola Boga, a jeśli w niego nie wierzysz – tak chciał los.

Mikael westchnął. Czuł się coraz bardziej nieswojo, chciał jak najszybciej zakończyć wizytę, a mimo to dał za wygraną.

– Słucham więc.

– Chcę, żebyś przez rok mieszkał i pracował tutaj, w Hedeby Chcę, żebyś przejrzał cale dochodzenie w sprawie zaginięcia Harriet, dokument za dokumentem. Chcę, żebyś popatrzył na to wszystko świeżym okiem. Chcę, żebyś podał w wątpliwość wszystkie stare wnioski, dokładnie tak, jak to robi dociekliwy reporter. Chcę, żebyś szukał tego, co mogliśmy przeoczyć.

– A więc wymagasz ode mnie, żebym na cały rok zrezygnował z życia i kariery na rzecz czegoś, co według mnie jest kompletnym marnowaniem czasu.

Vanger uśmiechnął się niespodziewanie.

– Jeżeli chodzi o twoją karierę, to… chyba jesteśmy zgodni, że akurat w tej chwili ma się dość marnie.

Mikael nie odpowiedział.

– Chcę kupić rok twojego życia. Dać ci pracę. Zaoferować pensję lepszą od jakiejkolwiek innej. Jeżeli zaakceptujesz umowę i zostaniesz tutaj przez rok, zapłacę ci dwieście tysięcy miesięcznie, czyli razem dwa miliony czterysta tysięcy koron.

Mikael siedział oniemiały.

– Nie mam złudzeń. Wiem, że szanse powodzenia są minimalne, ale gdyby ci się udało rozwiązać zagadkę, oferuję bonus w postaci podwójnej pensji, czyli cztery miliony osiemset. No dobrze, nie będę skąpił, zaokrąglę do pięciu milionów.

Vanger odchylił się do tyłu i przechylił głowę.

– Mogę wpłacić pieniądze na jakiekolwiek konto, gdziekolwiek na świecie, jak sobie życzysz. Możesz też dostać gotówkę w walizce i od ciebie będzie zależało, czy zadeklarujesz dochód w urzędzie skarbowym.

– To jest… chore – wyjąkał Mikael.

– Dlaczego? – zapytał spokojnie Vanger. – Mam ponad osiemdziesiąt lat, ciągle jeszcze przy zdrowych zmysłach. Jestem właścicielem ogromnego majątku, mogę nim dysponować, jak mi się podoba. Nie mam dzieci ani też najmniejszej ochoty na rozdawanie pieniędzy znienawidzonym krewnym. Sporządziłem testament, większość majątku przekażę WWF. Kilka bliskich mi osób dostanie sowite sumy, między innymi Anna.

Mikael pokręcił głową.

– Spróbuj mnie zrozumieć. Jestem stary, wkrótce umrę. Na całym świecie chcę tylko jednej jedynej rzeczy, chcę odpowiedzi na pytanie, które dręczy mnie od prawie czterech dziesięcioleci. Nie sądzę, że poznam tę odpowiedź, ale mam wystarczające środki, żeby podjąć ostatnią próbę. Dlaczego wykorzystanie części tych zasobów na taki właśnie cel miałoby być czymś nierozsądnym? Jestem to winny Harriet. A także samemu sobie.

– Zapłacisz kilka milionów koron za nic. Wystarczy, że podpiszę kontrakt, a później mogę przez rok siedzieć z założonymi rękami.

– Ale nie będziesz siedział z założonymi rękami. Wręcz przeciwnie, będziesz pracował tak ciężko, jak nigdy wcześniej.

– Skąd ta pewność?

– Stąd, że mogę ci zaoferować coś, czego nie kupisz za żadne pieniądze, a pragniesz bardziej niż czegokolwiek na świecie.

– A co to miałoby być?

Oczy Vangera zwęziły się.

– Mogę ci podarować Hansa-Erika Wennerstróma. Mogę udowodnić, że jest oszustem. Karierę zaczynał u mnie, trzydzieści pięć lat temu. Mogę ci podać jego głowę na tacy. Rozwiąż zagadkę i zamień swoją porażkę w reportaż roku.

Rozdział 7

Piątek 3 stycznia

ERIKA POSTAWIŁA filiżankę na stole i odwróciła się plecami do Mikaela. Stała przy oknie w jego mieszkaniu, za szybą rozciągała się panorama Starówki. Była dziewiąta rano, trzeci stycznia. Wszystek śnieg stopniał w noworocznym deszczu.

– Zawsze mi się podobał ten widok – powiedziała. – Dla takiego mieszkania byłabym w stanie przeprowadzić się z Saltsjóbaden.

– Masz klucze. W każdej chwili możesz opuścić ten rezerwat dla wyższych sfer – odpowiedział Mikael.

Zamknąwszy walizkę, postawił ją w przedpokoju. Erika odwróciła się i obserwowała go z powątpiewaniem.

– Chyba sobie żartujesz. – Nie wytrzymała i podniosła głos. – Przeżywamy teraz najpoważniejszy kryzys, a ty pakujesz dwie walizki i wynosisz się do jakiegoś Herteperte.

– Do Hedestad. Kilka godzin pociągiem. I nie na całe życie.

– Równie dobrze mógłbyś wyjechać do Ułan Bator. Nie rozumiesz, że to będzie wyglądało na ucieczkę z podkulonym ogonem?

– Ale przecież uciekam z ogonem. A oprócz tego mam do odsiedzenia trzy miesiące w więzieniu.

Christer Malm siedział na kanapie. Czuł się nieswojo, po raz pierwszy od powstania „Millennium" widział Erikę i Mikaela w tak ostrym konflikcie. Przez całe lata byli nierozłączni. Wprawdzie od czasu do czasu kłócili się niemiłosiernie, ale zawsze chodziło o sprawy merytoryczne i po wyprostowaniu znaków zapytania szli w objęciach do knajpy. Albo do łóżka. Ostatniej jesieni nie było szczególnie wesoło, a teraz stali nieomalże na skraju przepaści. Malm zastanawiał się, czy nie jest świadkiem początku końca „Millennium".

– Nie mam wyboru – doda! Mikael. – Nie mamy wyboru.

Nalał sobie kawy i usiadł przy stole.

Erika, kręcąc głową, zajęła miejsce naprzeciwko.

– A co ty myślisz, Christer? – zapytała.

Malm rozłożył ręce. Czekał z obawą na to pytanie i moment, w którym będzie musiał opowiedzieć się po którejś ze stron. Był trzecim udziałowcem, ale wszyscy troje wiedzieli, że „Millennium" to Erika i Mikael. Pytali go o zdanie jedynie wtedy, gdy sami nie mogli dojść do porozumienia.

– Szczerze mówiąc – zaczął – obydwoje wiecie, że moja opinia nie gra tutaj żadnej roli.

Zamilkł. Uwielbiał tworzyć obrazy. Uwielbiał projektować szatą graficzną. Nigdy nie uważał się za artystę, ale wiedział, że jest obdarowany iskrą bożą. Miał natomiast fatalne rozeznanie, jeżeli chodzi o intrygi i podejmowanie zasadniczych decyzji.

Erika i Mikael nie spuszczali z siebie wzroku. Ona – ozięble wściekła. On – zamyślony.

To nie jest sprzeczka, pomyślał Christer. To jest rozstanie. Mikael przerwał milczenie.

– Okej, pozwólcie mi jeszcze raz przedstawić argumenty – powiedział, wpatrzony w Erikę. – To nie znaczy, że porzucam „Millennium". Zbyt ciężko na nie pracowaliśmy.

– Ale znikniesz z redakcji, a pchać wózek będę tylko ja i Christer. Nie rozumiesz, że sam skazujesz się na wygnanie?

– Chodzi o coś innego. Muszę zrobić sobie przerwę, Eriko. Nie daję rady. Jestem wykończony. Płatny urlop w Hedestad to może właśnie coś, czego teraz mi trzeba.

– Cała ta sprawa jest chora, Mikael. Równie dobrze możesz zacząć pracować na jakimś UFO.

– Wiem. Ale za siedzenie przez rok na tyłku dostanę prawie dwa i pół miliona, a przecież nie będę bezczynny. To trzeci aspekt. Pierwszą rundę Wennerstróm wygrał przez nokaut. Druga runda już się zaczęła – będzie próbował zatopić „Millennium" na dobre, ponieważ zdaje sobie sprawę, że dopóki istnieje czasopismo, dopóty istnieje redakcja, która wie, kim naprawdę jest.

– Wiem. Przez ostatnie pól roku widzę to w rozliczeniach z ogłoszeniodawcami.

– No właśnie. Dlatego muszę się wycofać z redakcji. Działam na niego jak czerwona płachta. Ma na moim punkcie bzika. Dopóki tu jestem, dopóty będzie prowadził swoją kampanię. Teraz musimy się przygotować do trzeciej rundy. Żeby mieć choć minimalną szansę w starciu z Wennerstrómem, musimy się cofnąć i wypracować zupełnie nową strategię. Musimy znaleźć młot. I to jest moje zadanie na najbliższy rok.

– Ja to wszystko rozumiem – powiedziała. – Weź urlop. Wyjedź za granicę, powyleguj się przez miesiąc na plaży. Zbadaj życie uczuciowe Hiszpanek. Odpocznij. Usiądź sobie w Sandhamn i poprzyglądaj się falom.

– A gdy wrócę, to stwierdzę tylko, że nic się nie zmieniło. Wennerstróm zniszczy „Millennium". Przecież wiesz o tym. Możemy mu w tym przeszkodzić tylko w jeden sposób. Musimy znaleźć na niego haka.

– I myślisz, że znajdziesz go akurat w Hedestad?

– Sprawdziłem wycinki prasowe. Wennerstróm pracował dla Vangera od 1969 do 1972 roku. Zasiadał w sztabie koncernu, odpowiadał za planowanie strategiczne. Odszedł stamtąd w wielkim pośpiechu. Nie możemy wykluczyć, że Vanger naprawdę ma coś na niego.

– Ale jeżeli przeskrobał coś trzydzieści lat temu, to dzisiaj raczej mu tego nie udowodnimy.

– Henrik Vanger obiecał, że zgodzi się na wywiad i opowie wszystko, co wie. Stracił głowę dla tej swojej zaginionej krewnej. Wygląda na to, że nic innego go nie interesuje. I jeżeli będzie musiał poświęcić Wennerstróma, to sądzę, że się nie zawaha. W każdym razie nie możemy zaprzepaścić szansy. On jest pierwszą osobą chętną do obrzucenia Wennerstróma błotem on the record.

– Nawet jeżeli wrócisz z dowodami na to, że dziewczynę udusił Wennerstróm, to i tak nie będziemy mogli ich użyć. Jeszcze długo. Zmasakrowałby nas w sądzie.

– Taka myśl też mi przyszła do głowy, ale sorry, gdy Harriet zniknęła, Wennerstróm studiował w Wyższej Szkole Handlowej i nie miał żadnych powiązań z przedsiębiorstwami Vangera.

Zrobił krótką przerwę.

– Eriko, nie rezygnuję z „Millennium", ale to ważne, żeby ludzie myśleli, że was opuściłem. Musisz dalej prowadzić pismo. Razem z Christerem. Jeżeli będziecie w stanie… jeżeli pojawi się możliwość zawarcia pokoju z Wennerstrómem, to będziecie go mogli zawrzeć. A to absolutnie nie wchodziłoby w grę, gdybym został w redakcji.

– Okej, sytuacja jest paskudna, ale mam wrażenie, że wyjeżdżając do Hedestad, chwytasz się brzytwy.

– A masz lepszy pomysł?

Erika wzruszyła ramionami.

– Powinniśmy zacząć szukać źródeł, zrekonstruować historię od początku i tym razem zrobić to porządnie.

– Ricky ta historia jest kompletnie martwa.

Zrezygnowana Erika spuściła głowę i zanim zaczęła mówić, oparła ją na rękach. Przynajmniej na początku chciała uniknąć wzroku Mikaela.

– Jestem na ciebie cholernie wściekła. Nie dlatego, że historia, którą napisałeś, była pomyłką – ja też się dałam na nią nabrać. I nie dlatego, że zrzekasz się funkcji wydawcy, w tej sytuacji to mądra decyzja. Mogę zaakceptować tę grę pozorów, to znaczy udajemy, że doszło między nami do rozłamu, że walczymy o władzę, rozumiem. Wennerstróm ma odnieść wrażenie, że jestem tylko niegroźną blondynką, a prawdziwe zagrożenie to ty.

Zamikła, a po chwili z zaciekłością spojrzała mu w oczy.

– Ale mylisz się. Wennerstróm nie da się nabrać. Nie ustanie w próbach zniszczenia „Millennium". Zmieni się jedynie to, że od dzisiaj będę musiała walczyć z nim sama. A ty doskonale wiesz, że jesteś teraz potrzebny w redakcji jak nigdy wcześniej. Okej, chętnie powojuję z Wennerstrómem, ale wkurza mnie to, że tak bezceremonialnie opuszczasz tonący statek. W najcięższej chwili zostawiasz nas na pastwę losu.

Mikael pogłaskał ją po głowie.

– Nie jesteś sama. Masz do pomocy Christera i resztę redakcji.

– Na pewno nie Jannego Dahlmana. Zresztą… uważam, że zatrudniając go, popełniliśmy błąd. Owszem, jest kompetentny, ale robi więcej szkody niż pożytku. Nie ufam mu. Przez całą jesień był taki radosny, jak gdyby cieszył się z cudzego nieszczęścia. Nie wiem, czy ma nadzieję na przejęcie twojej roli, czy po prostu nie zadziałała chemia…

– Obawiam się, że masz rację.

– To co mam zrobić? Wylać go?

– Eriko, jesteś redaktorem naczelnym i główną właścicielką „Millennium". Jeżeli musisz go zwolnić, to go zwolnisz.

– Nigdy nikogo stąd nie wylaliśmy, Micke. A teraz spychasz na mnie odpowiedzialność za podjęcie również tej decyzji. Już się tak nie cieszę, gdy rano mam iść do pracy.

Christer Malm wstał niespodziewanie.

– Jeśli masz zdążyć na ten pociąg, to musimy się zbierać.

Gdy Erika zaczęła protestować, podniósł rękę.

– Poczekaj, przed chwilą pytałaś o moje zdanie. Uważam, że sytuacja jest do dupy. Ale jeżeli jest tak, jak mówi Mikael, jeżeli naprawdę znalazł się w ślepym zaułku, to musi wyjechać stąd dla swojego dobra. Jesteśmy mu to winni.

Mikael i Erika przyglądali mu się ze zdziwieniem, podczas gdy on zerkał zażenowany na Mikaela.

– Wiecie doskonale, że „Millennium" to wy. Jestem tylko współudziałowcem, byliście zawsze wobec mnie uczciwi, kocham to czasopismo i tak dalej, ale na stanowisku art director moglibyście bez problemu zatrudnić kogoś innego. Pytaliście, co sądzę. Powiedziałem, co sądzę. Zgadzam się z wami, jeżeli chodzi o Jannego. Eriko, jeśli musisz go wylać z pracy, to mogę cię wyręczyć. O ile tylko znajdziemy odpowiedni pretekst.

Po chwili mówił dalej.

– Podobnie jak ty uważam, że odejście Mikaela właśnie w tej chwili to ogromne nieszczęście. Ale nie mamy innego wyjścia. – Spojrzał ponownie na swego kolegę. – Odwiozę cię na dworzec. Erika i ja będziemy tkwić na posterunku aż do twojego powrotu.

Mikael skinął powoli głową.

– A ja się boję, że Mikael nie wróci… – powiedziała cicho Erika.

DRAGAN ARMANSKI obudził Lisbeth, dzwoniąc do niej o wpół do drugiej po południu.

– Osochozi? – wyszeptała zaspana. W ustach czuła smołę.

– Mikael Blomkvist. Właśnie rozmawiałem z naszym zleceniodawcą, adwokatem Frode.

– Aha?

– Powiedział, że możemy zakończyć badanie Wennerstróma.

– Zakończyć? Przecież dopiero zaczęłam.

– Zaczęłaś, ale Frode nie jest już zainteresowany sprawą.

– Ot tak, po prostu?

– To on decyduje. Jeżeli chce odwołać zlecenie, to odwołuje.

– Umówiliśmy się co do honorarium.

– Ile czasu ci to zajęło?

Lisbeth zastanawiała się chwilę.

– Ponad trzy dni.

– Ustaliliśmy pułap na poziomie czterdziestu tysięcy koron. Wystawię fakturę na dziesięć tysięcy, dostaniesz połowę, co jest chyba do przyjęcia za trzy zmarnowane dni. Musi zapłacić, w końcu on to zlecił.

– A co mam zrobić z materiałem, który do tej pory znalazłam?

– Coś ciekawego?

Znów się zamyśliła.

– Nie.

– Frode nie prosił o sprawozdanie. Zachowaj na razie, gdyby przypadkiem wrócił. A później po prostu wyrzuć. Na przyszły tydzień mam dla ciebie nowe zlecenie.

Lisbeth siedziała jeszcze przez chwilę ze słuchawką w ręku, chociaż Armanski odłożył swoją. Podeszła do biurka w narożniku pokoju, omiotła wzrokiem przyszpilone do ściany notatki i stosy papieru leżące na blacie. To, co do tej pory zdążyła znaleźć, to były głównie wycinki prasowe i teksty ściągnięte z sieci. Zgarnęła wszystko i wrzuciła niedbale do szuflady.

Zmarszczyła brwi. Osobliwe zachowanie Blomkvista w sądzie traktowała jako interesujące wyzwanie. Nie przepadała za przerywaniem rozpoczętych spraw. Ludzie zawsze mają swoje tajemnice. Chodzi tylko o to, żeby je odgadnąć.


46 procent szwedzkich kobiet choć raz doświadczyło przemocy ze strony mężczyzny.

Загрузка...