GDY MIKAEL BLOMKVIST po raz drugi wysiadł z pociągu w Hedestad, niebo było pastelowo błękitne, a powietrze lodowate. Termometr przed budynkiem dworca obwieszczał, że temperatura spadła do minus osiemnastu stopni. Blomkvist w dalszym ciągu miał na sobie nieodpowiednie, lekkie buty spacerowe. Tym razem nie czekał na niego adwokat Frode z rozgrzanym samochodem. Mikael poinformował tylko o dniu przyjazdu, nie o godzinie. Przypuszczał, że do Hedeby kursuje jakiś autobus, ale objuczony dwoma walizami i torbą podróżną nie miał ochoty szukać przystanku. Skierował kroki prosto na postój taksówek usytuowany po drugiej stronie placu przed budynkiem dworca.
Przez ostatnie dni roku wybrzeże Norlandii zasypały niesamowite ilości śniegu i sądząc po zwałach wzdłuż poboczy i tu i ówdzie utworzonych górach, służby drogowe pracowały w Hedestad na pełnych obrotach. Kierowca taksówki, który według identyfikatora miał na imię Hussein, na pytanie Mikaela o uciążliwą pogodę pokręcił tylko głową. Śpiewnym norlandskim dialektem opowiedział o najstraszliwszej od kilkudziesięciu lat burzy śnieżnej i gorzko ubolewał, że nie wyjechał na święta do Grecji.
Taksówka zatrzymała się na odśnieżonym podwórzu Henrika Vangera. Mikael postawił walizki na ganku i przyglądał się powracającemu do Hedestad samochodowi. Naraz poczuł się samotny i niezdecydowany. Może Erika miała rację, twierdząc, że cały ten projekt jest obłąkany?
Usłyszawszy otwierane za plecami drzwi, odwrócił się. Henrik Vanger był ciepło odziany w solidny płaszcz, grube trzewiki i czapkę z nausznikami. Mikael stał w dżinsach i cienkiej skórzanej kurtce.
– Jeżeli masz tu zamieszkać, to musisz nauczyć się ubierać trochę bardziej odpowiednio do pogody.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Jesteś pewien, że nie chcesz zająć pokoju w głównym budynku? Nie? W takim razie zakwaterujemy cię w twoim nowym domu.
Mikael skinął potakująco. Pertraktując z Vangerem i Frodem, zażądał osobnego mieszkania, w którym mógłby samodzielnie prowadzić gospodarstwo i żyć wedle własnego uznania. Henrik poprowadził Mikaela z powrotem na drogę wiodącą do mostu, po czym skręcił i wszedł przez furtkę na odśnieżone podwórko przed niewielkim domkiem z drewnianych bali. Starzec otworzył i przytrzymał drzwi. W malutkiej sieni Mikael z ulgą odstawił walizki.
– To tak zwana chałupa dla gości. Dla tych, którzy zatrzymują się na dłużej. Właśnie tutaj mieszkałeś ze swoimi rodzicami w 1963 roku. To jedna z najstarszych budowli w osadzie, ale oczywiście zmodernizowana. Poprosiłem Gunnara Nilssona, stróża, żeby rano podkręcił ogrzewanie.
Dom, który miał około pięćdziesięciu metrów kwadratowych, składał się z dużej kuchni i dwóch malutkich izb. Zajmującą połowę powierzchni kuchnię wyposażono w nowoczesną elektryczną kuchenkę, lodówkę i bieżącą wodę, ale stał tu również stary żeliwny piec na drewno, w którym właśnie napalono.
– Nie musisz go używać, no chyba że będzie szczególnie zimno i wilgotno. Skrzynia na drewno stoi w sieni, za domem znajdziesz drewutnię. Dom stał pusty od jesieni i dlatego rano napaliliśmy, żeby go ogrzać. Na co dzień wystarczą elektryczne kaloryfery. Tylko nie wieszaj na nich ubrań, bo może się zacząć palić.
Mikael znów skinął głową i rozejrzał się dookoła. Okna wychodziły na trzy strony, od kuchennego stołu miał widok na podstawę mostu, zaledwie trzydzieści metrów dalej. Umeblowanie kuchni składało się poza tym z kilku sporych szafek, krzeseł, starej ławy i półki z gazetami. Na samym wierzchu leżało czasopismo „Se" z 1967 roku. W narożniku, obok stołu, znalazło się miejsce na niewielki stolik, który mógł służyć za biurko.
Wejście do kuchni znajdowało się obok pieca. Po drugiej widniało dwoje wąskich drzwi prowadzących do dwóch izb. Ta po prawej, najbliżej ściany zewnętrznej, była czymś w rodzaju schowka, który był gabinetem do pracy. Na umeblowanie składały się stojące w amfiladzie: biurko, krzesło i regał na książki. Drugi pokój, między sienią a gabinetem, był stosunkowo niewielką sypialnią, wyposażoną w dość wąskie łóżko małżeńskie, stolik nocny i szafę. Na ścianach wisiało kilka obrazów z motywami roślinnymi. Meble i tapety w całym domu były stare i wypłowiałe, ale wszędzie unosił się zapach świeżości i czystości. Ktoś potraktował podłogę porządną dawką szarego mydła. W sypialni były boczne drzwi, które prowadziły z powrotem do sieni, gdzie w małej spiżarni urządzono toaletę z prysznicem.
– Mogą być problemy z wodą – powiedział Henrik. – Rano wszystko było w porządku, ale rury leżą dość płytko i jeżeli mróz się utrzyma, to mogą pozamarzać. W sieni wisi wiaderko, w razie potrzeby możesz przyjść do nas po wodę.
– Będzie mi potrzebny telefon.
– Już zamówiłem. Zainstalują pojutrze. No, jak myślisz? Gdybyś zmienił zdanie, to zawsze możesz wprowadzić się do głównego budynku.
– Tu mi będzie bardzo dobrze – odpowiedział Mikael, jednak nie do końca przekonany, że sytuacja, w której dobrowolnie się znalazł, jest szczególnie korzystna.
– Świetnie. Za jakąś godzinę zapadnie zmrok. Proponuję krótki spacer, żebyś mógł zapoznać się z osadą. Jeżeli pozwolisz, to przypomnę ci, żebyś założył grube skarpety i buty z cholewami. Znajdziesz je w szafie w sieni.
Mikael, wykonawszy polecenie, postanowił, że jutro wybierze się na zakupy i sprawi sobie ciepłe kalesony i porządne zimowe buty.
STARZEC ZACZĄŁ oprowadzanie od wyjaśnienia, że najbliższym sąsiadem Mikaela, po drugiej stronie drogi, jest Gunnar Nilsson, pomocnik, którego Vanger upierał się nazywać stróżem, ale który, co Mikael dość szybko zauważył, był raczej dozorcą wszystkich zabudowań na wyspie i który poza tym pełnił obowiązki administratora wielu nieruchomości w Hedestad.
– Jego ojciec, Magnus Nilsson, pracował u mnie jako stróż w latach sześćdziesiątych i był jednym z tych ludzi, którzy pomagali podczas wypadku na moście. Żyje do dziś, jest emerytem i mieszka w Hedestad. Na wyspie został Gunnar i jego żona, Helen. Ich dzieci już wyfrunęły z domu.
Vanger przerwał na chwilę, po czym znów zabrał głos.
– Mikaelu, oficjalnie jesteś tutaj po to, żeby pomóc mi w pisaniu biografii. Dzięki temu będziesz miał pretekst do myszkowania po wszystkich ciemnych kątach, będziesz mógł zadawać ludziom różne pytania. Ale rzeczywiste zlecenie to rzecz między mną, tobą i Dirchem Frodem. Tylko my trzej wiemy, o co naprawdę chodzi.
– Rozumiem. I powtarzam, co powiedziałem wcześniej: to strata czasu. Nie potrafię rozwiązać tej zagadki.
– Żądam jedynie, żebyś spróbował. Ale musimy zachować ostrożność i zwracać uwagę na to, co mówimy w obecności innych.
– Okej.
– Gunnar ma teraz pięćdziesiąt sześć lat, a to znaczy, że gdy Harriet zniknęła, był zaledwie dziewiętnastolatkiem. Jest pytanie, na które nigdy nie uzyskałem odpowiedzi: Harriet i Gunnar byli dobrymi przyjaciółmi i myślę, że między nimi było coś w rodzaju dziecinnego romansu, przynajmniej on był nią bardzo zainteresowany. W dniu jej zniknięcia był jednak w Hedestad i był jednym z tych odciętych od wyspy, gdy zamknięto most. Z powodu zażyłości z Harriet zlustrowano go szczególnie dokładnie. To było dla niego bardzo nieprzyjemne, ale policja uznała jego alibi za wystarczające. Cały dzień spędził w towarzystwie kolegów i wrócił do domu dopiero późnym wieczorem.
– Wychodzę z założenia, że masz spis osób przebywających wtedy na wyspie i że wiesz, kto się czym zajmował tego dnia.
– Tak, mam. Idziemy dalej?
Zatrzymali się na wzniesieniu za gospodarstwem Vangera. Stojąc na skrzyżowaniu, Henrik wskazał stary port rybacki.
– Prawie cała wyspa jest w posiadaniu rodziny Vangerów, a dokładniej – w moim. Wyjątek stanowi gospodarstwo rolne Ostergarden i kilka pojedynczych domów w osadzie. Chaty w porcie są wykupione przez prywatnych właścicieli i zamieszkane głównie latem, zimą stoją puste. Z wyjątkiem tego najdalszego domku. Widzisz dym z komina?
Mikael skinął głową. Był już przemarznięty do szpiku kości.
– Ta nędzna i nieszczelna chata służy mieszkańcom przez okrągły rok. Mieszka w niej Eugen Norman. Ma siedemdziesiąt siedem lat i zajmuje się malarstwem. Jak na mój gust to zwykły kicz, ale wiem, że Norman jest dość znanym malarzem przyrody. To taki nasz etatowy dziwak we wsi.
Henrik poprowadził Mikaela drogą do cypla, wskazując kolejne zabudowania. Osada składała się z sześciu domów po zachodniej stronie drogi i czterech po wschodniej. Pierwszy, stojący najbliżej chałupki Mikaela i posiadłości Henrika, należał do jego brata Haralda. Nieciekawy, piętrowy budynek z kamienia, na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie opuszczonego. Okna były zasłonięte, a ścieżka do drzwi wejściowych pokryta półmetrową warstwą śniegu. Przy dokładniejszych oględzinach można jednak było zobaczyć głębokie ślady stóp, które świadczyły o tym, że ktoś przemieszczał się między drogą a domem.
– Harald to odludek. Nigdy nie było nam się łatwo porozumieć. Jeżeli nie liczyć kłótni w sprawach koncernu, bo też jest jego współwłaścicielem, to w zasadzie nie rozmawialiśmy ze sobą od ponad sześćdziesięciu lat. To jedyny starszy ode mnie i jedyny żyjący z pięciu braci. Właśnie skończył dziewięćdziesiąt jeden lat. Później opowiem szczegóły, ale studiował medycynę i działał przede wszystkim w Uppsali. Wrócił do Hedestad jako siedemdziesięciolatek.
– Rozumiem, że nie darzycie się sympatią. I mimo to jesteście sąsiadami?
– Uważam, że to ohydny typ, i wolałbym go tu nie widzieć, ale to on jest właścicielem domu. Czy sprawiam wrażenie łajdaka?
– Sprawiasz wrażenie osoby, która nie lubi swojego brata.
– Przez pierwsze dwadzieścia pięć, trzydzieści lat życia zajmowałem się usprawiedliwianiem ludzi pokroju Haralda i przebaczałem im tylko dlatego, że byli moimi krewnymi. Później odkryłem, że więzy krwi nie gwarantują miłości bliźniego i że naprawdę mam niewiele powodów, żeby brać Haralda w obronę.
Następny dom należał do Isabelli, matki Harriet.
– Kończy w tym roku siedemdziesiąt pięć lat, w dalszym ciągu jest wytworną i próżną kobietą. Jako jedyna we wsi rozmawia z Haraldem i odwiedza go czasami, ale nie mają ze sobą dużo wspólnego.
– Jak się układały jej stosunki z Harriet?
– Dobrze, że wziąłeś ją pod uwagę. Kobiety również mogą należeć do podejrzanych. Opowiadałem ci, że puszczała dzieci samopas. Nie wiem, myślę, że chciała dobrze, ale chyba nie była w stanie unieść ciężaru odpowiedzialności. Nie były sobie bliskie, ale też nigdy nie powstała między nimi wrogość. Isabella potrafi być twarda, ale czasami, jak to się mówi, nie wszystkich ma w domu. Gdy ją spotkasz, zrozumiesz, o co mi chodzi.
Sąsiadką Isabelli była Cecilia Vanger, córka Haralda.
– Wcześniej, jako mężatka, mieszkała w Hedestad, ale rozstała się z mężem ponad dwadzieścia lat temu. Dom należy do mnie, ale zaproponowałem jej przeprowadzkę. Cecilia jest nauczycielką i pod wieloma względami przeciwieństwem swojego ojca. Dodam, że również oni nie rozmawiają ze sobą częściej niż to konieczne.
– Ile ma lat?
– Urodzona w 1946 roku. Kiedy Harriet zniknęła, miała więc dwadzieścia. I tego dnia była jednym z gości na wyspie.
Zamyślił się.
– Cecilia może sprawiać wrażenie niepoważnej, ale tak naprawdę jest wyjątkowo bystra. Łatwo jej nie docenić. Jeżeli ktoś tutaj odgadnie twoje prawdziwe zajęcie, to właśnie ona. Mogę powiedzieć, że należy do tych krewnych, których cenię najbardziej.
– Czy to znaczy, że jej nie podejrzewasz?
– Tego nie twierdzę. Chcę, żebyś pogłowił się nad tym bez żadnych zastrzeżeń, niezależnie od tego, co ja myślę i co mi się wydaje.
Sąsiedni dom, również należący do Henrika, wynajmowała starsza para, zatrudniona wcześniej w kierownictwie koncernu. Przeprowadzili się na wyspę w latach osiemdziesiątych i tym samym nie mieli nic wspólnego ze zniknięciem Harriet. Następny budynek, od wielu lat opuszczony, należał do Birgera Vangera, brata Cecilii. Właściciel zamieszkał w nowoczesnej willi w Hedestad.
Większość budowli stojących wzdłuż drogi stanowiły solidne domy z kamienia, wzniesione na początku ubiegłego wieku. Ostatnia odbiegała jednak charakterem od pozostałych. Stosunkowo nowa, na zamówienie zaprojektowana willa z białej cegły miała fantastyczne położenie. Mikael wyobraził sobie imponujący widok z piętra domu: po wschodniej stronie na morze, po północnej – na Hedestad.
– Tutaj mieszka Martin Vanger, brat Harriet i naczelny całego koncernu. Tę działkę zajmowała wcześniej plebania, ale w latach siedemdziesiątych częściowo strawił ją pożar i gdy Martin przejął kierownictwo, postawił tu dom. W 1978 roku.
W najdalej wysuniętym na północ domu po wschodniej stronie drogi mieszkali Gerda Vanger, wdowa po bracie Henrika Gregerze, i jej syn Alexander.
– Gerda jest bardzo schorowana, cierpi na reumatyzm. Alexander ma trochę udziałów w koncernie, ale prowadzi też własne przedsiębiorstwa, między innymi parę restauracji. Co roku spędza kilka miesięcy na Barbadosie, gdzie zainwestował część pieniędzy w przemysł turystyczny.
Między posiadłościami Gerdy i Henrika znajdowała się działka z dwoma mniejszymi budynkami, które – teraz opustoszałe – służyły za kwatery gościnne dla przyjeżdżających w odwiedziny krewnych. Po drugiej stronie posesji Henrika stał wykupiony dom, zamieszkany przez jeszcze jednego byłego pracownika koncernu. Zimą stał pusty, ponieważ właściciel zwykł wyjeżdżać z żoną do Hiszpanii.
Wrócili do skrzyżowania, tym samym kończąc rundę. Zaczynało zmierzchać. Mikael odezwał się.
– Henriku, powtórzę tylko, że to jest rodzaj wprawki, która raczej nie przyniesie rezultatu, ale postaram się zrobić to, do czego się zobowiązałem. Napiszę twoją biografię i przeczytam cały materiał o Harriet krytycznym okiem na tyle, na ile potrafię. Chcę tylko, żebyś zrozumiał, że nie jestem żadnym prywatnym detektywem, więc nie spodziewaj się zbyt wiele.
– Niczego nie oczekuję. Chcę tylko po raz ostatni spróbować dotrzeć do prawdy.
– Dobrze.
– Jestem nocnym markiem – wyjaśnił Vanger. – W ciągu dnia bywam dostępny dopiero od południa. Przygotuję tu na górze gabinet, będziesz mógł nim dysponować, jak zechcesz.
– Nie, dziękuję. Mam już jeden pokój do pracy, w zupełności mi wystarczy.
– Jak sobie życzysz.
– Gdy będę chciał z tobą porozmawiać, chętnie przyjdę do twojego gabinetu, ale zapewniam, że nie przybiegnę z pytaniami już dziś wieczorem.
– Rozumiem.
Starzec sprawiał wrażenie zdumiewająco nieśmiałego.
– Lektura całej dokumentacji zajmie mi parę tygodni. Będziemy pracować na dwóch frontach. Przez kilka godzin dziennie będę z tobą rozmawiał i zbierał informacje do biografii. Gdy pojawią się wątpliwości w sprawie Harriet i będę je chciał z tobą przedyskutować, to też się tu pojawię.
– To brzmi rozsądnie.
– Zamierzam działać bardzo swobodnie, bez żadnych stałych godzin pracy.
– Planujesz wszystko sam.
– Zdajesz sobie sprawę, że mam do odsiedzenia kilka miesięcy w więzieniu? Nie wiem kiedy. Nie myślę składać odwołania, no więc to wypadnie kiedyś w ciągu tego roku.
Vanger zmarszczył brwi.
– To niedobrze. Postaramy się to jakoś załatwić. Możesz wystąpić z wnioskiem o przesunięcie terminu.
– Jeżeli to wypali, jeżeli zbiorę wystarczająco dużo materiału, to będę mógł pracować nad książką w więzieniu. Ale zajmiemy się tym, gdy nadejdzie pora. I jeszcze jedno: w dalszym ciągu jestem współudziałowcem „Millennium", które teraz jest czasopismem w kryzysie. Jeżeli wydarzy się coś, co będzie wymagało mojej obecności w Sztokholmie, będę zmuszony rzucić wszystko i pojechać do domu.
– Nie jesteś moim poddanym. Oczekuję od ciebie konsekwentnej i solidnej pracy nad zleceniem, ale oczywiście to ty planujesz swoje działania i pracujesz wedle własnego pomysłu. Jeżeli będziesz musiał wziąć wolne, to proszę bardzo. Ale jeśli odkryję, że sobie odpuściłeś, to uznam to za zerwanie umowy.
Mikael przytaknął. Henrik odwrócił wzrok w kierunku mostu. Mikaela uderzyła nagle myśl, że ten szczupły mężczyzna wygląda jak nieszczęśliwy strach na wróble.
– Jeżeli chodzi o kryzys w „Millennium", to powinniśmy o tym porozmawiać, może będę w stanie wam jakoś pomóc.
– Najlepiej byłoby, gdybyś mógł mi podarować głowę Wennerstróma już dzisiaj.
– O nie, tego nie mogę zrobić – starzec spojrzał ostro na Mikaela. – Jedynym powodem, dla którego podjąłeś się tej pracy, jest moja obietnica, że ujawnię grzechy Wennerstróma. Jeśli zdradzę ci je teraz, będziesz mógł odejść, kiedy ci się spodoba. Informacje dostaniesz za rok.
– Henriku, wybacz, że to mówię, ale przecież nawet nie mam pewności, że za rok będziesz żył.
Vanger westchnął i pogrążony w myślach patrzył na port rybacki.
– Rozumiem. Porozmawiam z Dirchem Frodem, zobaczymy, co się da zrobić. Ale wracając do „Millennium", może będę mógł wam pomóc w jakiś inny sposób. O ile wiem, problemem są wycofujący się ogłoszeniodawcy.
Mikael skinął wolno głową.
– Ogłoszeniodawcy to problem na dzisiaj, ale kryzys sięga o wiele głębiej. Chodzi o wiarygodność. Jeżeli ludzie nie będą chcieli kupować gazety, to nie ma znaczenia, czy mamy ogłoszeniodawców.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Ciągle jeszcze jestem członkiem zarządu w stosunkowo dużym koncernie, nawet jeżeli mój udział jest dość bierny. I gdzieś musimy zamieszczać swoje reklamy. Możemy o tym później porozmawiać. Zjesz kolację…
– Nie, dziękuję. Chcę się rozpakować, zrobić zakupy i rozejrzeć odrobinę. Jutro pojadę do Hedestad, żeby sprawić sobie zimowe ubrania.
– To dobry pomysł.
– Chciałbym, żebyś przeniósł do mnie archiwum dotyczące Harriet.
– Pamiętaj, że należy się z nim obchodzić…
– … z dużą dozą ostrożności, wiem.
MIKAEL WRÓCIŁ do swojej chatki. Zamykając drzwi, dzwonił zębami. Spojrzał na termometr za oknem. Minus piętnaście. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek był tak zziębnięty po dwudziestominutowym spacerze.
Najbliższą godzinę spędził na instalowaniu się w domu, który przez następny rok miał być jego mieszkaniem. Ubrania z walizki poukładał w szafie w sypialni, przybory toaletowe – w łazienkowej szafce. Z drugiego, prostokątnego pudła na kółkach wyciągnął książki, płyty, odtwarzacz kompaktowy, notatniki, niewielki magnetofon reporterski marki Sanyo, skaner marki Microtec, przenośną drukarkę atramentową, aparat cyfrowy Minolta i inne drobiazgi, które uznał za nieodzowne na czas rocznego wygnania.
Na półce w gabinecie, obok książek i płyt, ustawił dwa skoroszyty z materiałami dotyczącym Hansa-Erika Wennerstróma. Były w tej chwili bezwartościowe, ale Mikael nie potrafił się ich pozbyć. Te teczki w jakiś sposób miały przeobrazić się w cegiełki budujące jego przyszłą karierę.
Na samym końcu otworzył torbę podróżną i postawił na biurku swojego iBooka. Po czym stanął, wodząc po wszystkim baranim wzrokiem. The benefits of living in the countryside. Nagle dotarło do niego, że nie ma gdzie podłączyć kabla dostarczającego sygnał internetowy. Nie było nawet zwykłego gniazdka telefonicznego, żeby mógł skorzystać ze starego modemu. Wrócił do kuchni i zadzwonił z komórki do Telii. Pokonawszy kilka przeszkód, dotarł do osoby, która znalazła zamówienie złożone kilka dni wcześniej przez Vangera. Na pytanie o przepustowość kabla dostał odpowiedź, że zainstalowanie ADSL będzie możliwe dzięki węzłowi sieciowemu w Hedestad. Miało to zająć kilka dni.
KIEDY DOPROWADZIŁ wszystko do porządku, minęła czwarta po południu. Znów założył grube skarpety, buty z cholewami i jeszcze jeden sweter. Zatrzymał się w drzwiach, uświadamiając sobie, że nie dostał klucza. Jego sztokholmskie instynkty buntowały się przeciwko norlandzkiemu zwyczajowi ignorowania zamków. Wróciwszy do kuchni, zaczął szperać w szufladach i w końcu znalazł klucz. Wisiał na gwoździu w spiżarni.
Temperatura spadła do minus siedemnastu stopni. Mikael przemaszerował raźnie przez most i minął kościół. Pokonując lekkie wzniesienie, dotarł do sklepu, który stał trzysta metrów dalej. Wypełnił dwie papierowe torby suchym prowiantem, przytaszczył je do domu i ponownie przeszedł mostem na stały ląd. Tym razem zatrzymał się przy kawiarni Susanny. Kobieta za barem miała około pięćdziesięciu lat. Mikael zapytał, czy to ona jest Susanną, po czym przedstawił się, wyjaśniając, że w najbliższym czasie będzie u niej stałym gościem. Akurat teraz był jedynym klientem. Gdy oprócz kanapki kupił też bochenek chleba i ciasto drożdżowe, właścicielka zaproponowała mu darmową kawę. Ściągnął z wieszaka na gazety „Hedestads-Kuriren" i usiadł przy stoliku z widokiem na most i oświetlony kościół, który w ciemności wyglądał jak wyjęty z kartki bożonarodzeniowej. Przeczytanie gazety zajęło mu cztery minuty. Jedyną wiadomością godną uwagi był tekst o planach Birgera Vangera, miejscowego radnego reprezentującego Partię Ludową, który chciałby postawić na IT TechCent – centrum rozwoju technologii w Hedestad. Mikael siedział w kawiarni jeszcze pół godziny, aż do zamknięcia lokalu.
O WPÓŁ DO ÓSMEJ zadzwonił do Eriki i dowiedział się, że abonent jest chwilowo niedostępny. Siedząc na ławie kuchennej, zaczął czytać powieść, która według informacji na okładce była sensacyjnym debiutem kilkunastoletniej feministki. Książka traktowała o próbach uporządkowania życia seksualnego pisarki w czasie jej podróży do Paryża i Mikael zastanawiał się, czy okrzyczano by go feministą, gdyby na poziomie licealisty napisał rzecz o swoich doświadczeniach seksualnych. Raczej nie. Kupił tę książkę zachęcony słowami uznania wydawcy dla „nowej Cariny Rydberg". Dość szybko stwierdził, że zachwyty są bezpodstawne, zarówno jeżeli chodzi o formę, jak i treść. Odłożywszy powieść, przeczytał nowelkę westernową o Hopalong Cassidy, którą znalazł w starym numerze „Rekordmagasinet".
Co pół godziny słychać było przytłumiony dźwięk kościelnego dzwonu. Po drugiej stronie drogi u Gunnara Nilssona paliło się światło, ale Mikael nie mógł tam nikogo dojrzeć. U Haralda Vangera królowały ciemności. O dziewiątej przez most przejechał samochód w kierunku cypla. O północy zgasło oświetlenie fasady kościoła. Widocznie tak wyglądało życie rozrywkowe w Hedeby w piątkowy wieczór na początku stycznia. Było osobliwie cicho.
Spróbował jeszcze raz zadzwonić do Eriki i połączył się z automatyczną sekretarką, która poprosiła, żeby zostawił wiadomość. Powiedział kilka słów, zgasił lampę i poszedł do łóżka. Zanim zasnął, zdążył pomyśleć, że zagraża mu tutaj chroniczna chandra.
BUDZĄC SIĘ w absolutnej ciszy, Mikael doznał dziwnego uczucia. Przeszedł z głębokiego snu do jawy w ciągu ułamka sekundy. Nasłuchiwał. W pokoju było zimno. Odwrócił głowę i spojrzał na zegarek, który położył wczoraj na stołku obok łóżka. Osiem po siódmej. Nigdy nie należał do rannych ptaszków i trudno mu było wstać bez przynajmniej dwóch budzików. Teraz zbudził się sam, i w dodatku wypoczęty.
Nastawił wodę na kawę, a później wziął prysznic. Właśnie w łazience ogarnęło go przyjemne doznanie, wynikające z autoobserwacji. Kalle Blomkvist – uczestnik ekspedycji naukowej na bezludziu.
Przy najmniejszym dotknięciu baterii z termostatem woda zmieniała się z wrzątku na lodowato zimną. Przy śniadaniu brakowało mu porannej gazety. Masło zamarzło. W żadnej szufladzie nie znalazł noża do sera. Za oknem panowały egipskie ciemności. Termometr wskazywał dwadzieścia jeden stopni mrozu. Była sobota.
PRZYSTANEK AUTOBUSOWY znajdował się naprzeciwko sklepu Konsumu. Mikael rozpoczął swoje życie na wygnaniu od załatwienia planowanych zakupów. Wysiadł przy dworcu kolejowym i zrobił rundę po centrum miasta. Kupił solidne trzewiki, dwie pary kalesonów, kilka koszul flanelowych, porządną zimową kurtkę, grubą czapkę i ocieplane rękawiczki. W sklepie z elektroniką znalazł niewielki przenośny telewizor z anteną teleskopową. Sprzedawca zapewniał odbiór co najmniej pierwszego i drugiego programu i przyrzekł, że zwróci Mikaelowi pieniądze, gdyby – mimo wszystko – obietnice się nie spełniły.
Zatrzymał się przy bibliotece, wyrobił sobie kartę czytelnika i wypożyczył dwa kryminały Elizabeth George. Ze sklepu papierniczego wyszedł z zeszytami i przyborami do pisania. Kupił też torbę sportową, do której schował wszystkie sprawunki.
Na końcu kupił papierosy. Rzucił palenie dziesięć lat wcześniej, ale niekiedy czuł niesamowity pociąg do nikotyny i zdarzało mu się wracać do nałogu. Schował zapieczętowaną paczkę do kieszeni. Ostatni postój zrobił u optyka, gdzie zamówił nowe soczewki i kupił płyn do nich.
Wrócił na wyspę około drugiej i właśnie zrywał metki z ubrań, gdy usłyszał, że ktoś otwiera drzwi wejściowe. Jasnowłosa kobieta około pięćdziesiątki zapukała w kuchenną framugę, jednocześnie przekraczając próg. W ręku trzymała półmisek z babką.
– Dzień dobry, chciałam się tylko przywitać. Helen Nilsson, mieszkam po drugiej stronie drogi. Będziemy sąsiadami.
Mikael zaprezentował się, podając jej dłoń.
– Widziałam pana w telewizji. To miło, że teraz wieczorami pali się tu światło.
Mikael nastawił wodę na kawę. Kobieta protestowała, ale tak czy owak usiadła przy stole. Zerknęła za okno.
– A oto Henrik i mój mąż. Wygląda na to, że potrzebuje pan kilku kartonów.
Henrik Vanger i Gunnar Nilsson zatrzymali się z wózkiem przed domem. Mikael pospieszył im na spotkanie i, przywitawszy się z sąsiadem, pomógł wnieść cztery tekturowe pudła. Zostawili je na podłodze, przy piecu. Mikael postawił na stole filiżanki i pokrojone ciasto Helen.
Gunnar i jego żona byli miłymi ludźmi. Nie dociekali, dlaczego Mikael znalazł się w Hedestad, informacja, że pracuje dla Vangera, była wystarczającym wyjaśnieniem. Obserwując zachowanie obu mężczyzn, Mikael stwierdził, że jest sympatycznie niewymuszone i że nie odzwierciedla wyraźnego podziału na pana i służbę. Gawędzili sobie na temat osady i budowniczego domku, w którym zamieszkał Mikael. Nilssonowie poprawili Vangera, gdy zawiodła go pamięć, a on zrewanżował się zabawną historią o tym, jak Gunnar, wróciwszy pewnego wieczoru do domu, przyłapał na gorącym uczynku włamywacza. „Zdolny inaczej" chłopak z drugiej strony mostu wyłamywał właśnie okno w chatce dla gości. Gunnar podszedł do niego i zapytał, dlaczego nie skorzysta z niezamkniętych na klucz drzwi. Nilsson zlustrował bacznie maleńki telewizor i zaproponował Mikaelowi, żeby przyszedł do nich do domu, gdy tylko będzie chciał obejrzeć wieczorem jakiś program.
Henrik został jeszcze krótką chwilę po wyjściu sąsiadów. Wyjaśnił, że najlepiej będzie, gdy Mikael sam posegreguje dokumenty. A gdyby powstał jakiś problem, zawsze może przyjść do niego i zapytać. Dziękując, Blomkvist zapewnił, że da sobie radę.
Gdy znów został sam, przeniósł pudła do gabinetu i zaczął przeglądać ich zawartość.
PRYWATNE DOCHODZENIE Henrika Vangera w sprawie zniknięcia wnuczki jego brata trwało trzydzieści sześć lat. Mikael nie potrafił rozstrzygnąć, czy to zainteresowanie było niezdrową obsesją, czy też z biegiem lat nie rozwinęło się w coś w rodzaju intelektualnej zabawy. Jedno nie ulegało wątpliwości: stary patriarcha podszedł do zadania ze skrupulatnością archeologa hobbysty. Materiał obejmował prawie siedem metrów bieżących.
Podstawę stanowiło dwadzieścia sześć teczek z dokumentacją śledztwa policji. Mikaelowi trudno było sobie wyobrazić, żeby rezultatem „normalnego" zniknięcia był tak obszerny materiał dochodzeniowy. Z drugiej strony Henrik Vanger zapewne miał na tyle potężne wpływy, że mógł żądać od policji w Hedestad zbadania zarówno tropów możliwych, jak i tych zupełnie nie do pomyślenia.
Oprócz dochodzenia policyjnego Mikael znalazł w kartonach albumy fotograficzne, zeszyty z wycinkami, mapy, pamiętniki, teksty informacyjne o Hedestad i przedsiębiorstwach Vangera, pamiętnik Harriet (który jednakowoż nie zawierał wielu zapisanych stron), podręczniki, zaświadczenia lekarskie i inne papiery. Było tam również szesnaście stukartkowych notatników w twardych okładkach. Były czymś w rodzaju dziennika pokładowego, w którym Henrik, kaligrafując, pisał o własnych przemyśleniach, spostrzeżeniach, czczych domysłach i ślepych uliczkach. Mikael kartkował na chybił trafił. Tekst miał niewątpliwie literacki charakter i Mikael odniósł wrażenie, że tomy stanowiły przepisaną na czysto wersję starych zapisków. Znajdowało się tu również około dziesięciu teczek z materiałami dotyczącymi różnych osób z klanu Vangerów. Notatki były pisane na maszynie i z pewnością powstawały przez dłuższy czas.
Henrik Vanger prowadził śledztwo przeciw własnej rodzinie.
OKOŁO SIÓDMEJ Mikael, usłyszawszy zdecydowane miauczenie, otworzył drzwi. Rudobrązowy kot wślizgnął się zgrabnie do ciepłego wnętrza.
– Świetnie cię rozumiem – zapewnił Mikael.
Kot poobwąchiwał kąty i wychłeptał mleko, które Mikael nalał mu do miseczki. A później wskoczył na ławę, zwinął się w kłębek i ani myślał się przesunąć.
NIE WCZEŚNIEJ niż po dziesiątej wieczorem Mikael zyskał rozeznanie w zawartości kartonów i poukładał wszystko na półkach w zrozumiałym porządku. Wyszedł do kuchni, nastawił kawę, zrobił dwie kanapki. Poczęstował kota kiełbasą i pasztetem. Sam nie jadł prawie nic przez cały dzień, ale był zadziwiająco mało głodny. Skończywszy tę skromną kolację, otworzył paczkę papierosów.
Odsłuchał pocztę głosową. Erika nie dała znaku życia. Spróbował jeszcze raz do niej zadzwonić i jeszcze raz połączył się z automatyczną sekretarką.
Jednym z pierwszych kroków w prywatnym dochodzeniu Mikaela było zeskanowanie pożyczonej od Henrika mapy wyspy. Mając świeżo w pamięci nazwiska mieszkańców, popodpisywał nimi poszczególne domy. Szybko zrozumiał, że klan Vangerów to tak obszerna galeria postaci, że nauczenie się, kto jest kim, zajmie mu trochę czasu.
TUŻ PRZED PÓŁNOCĄ założył ciepłe ubrania i nowo zakupione buty, po czym udał się na spacer. Za mostem skręcił w drogę biegnącą poniżej kościoła, wzdłuż cieśniny. Wąski pas wody i stary port pokrywał lód, ale w oddali majaczyło otwarte morze. Zgasło oświetlenie fasady kościoła i zrobiło się zupełnie ciemno. Było zimno i bezchmurnie.
Nagle ogarnęło go okropne przygnębienie. Za nic w świecie nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób dał się przekonać do tego niedorzecznego zadania. Erika miała rację, mówiąc, że to kompletna strata czasu. Powinien być teraz w Sztokholmie, na przykład w łóżku z Eriką, i planować totalną wojnę przeciwko Wennerstrómowi. Ale nawet w tej sprawie czuł jakąś gnuśność. Nie miał bladego pojęcia, od czego zacząć obmyślanie nowej strategii walki.
Gdyby to było w dzień, w tej chwili poszedłby do Henrika, zerwał kontrakt i wrócił do domu. Ale ze wzniesienia, na którym stał kościół, widział, że w posiadłości Vangera panowały ciemność i spokój. Omiótł wzrokiem wszystkie zabudowania. W domu Haralda też pogasły już światła, ale ciągle paliło się u Cecilii, w wynajętym domku obok, a także w willi Martina na skraju wyspy. W porcie jachtowym świeciło się u malarza Eugena Normana, a z komina jego przewiewnej chaty strzelał deszcz iskier. Jasno było również na piętrze kawiarni i Mikael zastanawiał się, czy Susanna tam mieszka, a jeżeli tak, to czy sama.
W NIEDZIELNY PORANEK Mikael spał długo. Obudził się w panice, gdy wnętrze domu wypełnił potężny huk. Minęła sekunda, zanim zorientował się, że słucha kościelnych dzwonów wzywających na uroczystą mszę, a to oznaczało, że dochodzi jedenasta. Ciągle w niemrawym nastroju postanowił jeszcze trochę poleżeć. Ale przyzywające miauczenie kota zmusiło go do opuszczenia łóżka i otwarcia zwierzęciu drzwi.
Około południa wziął prysznic i zjadł śniadanie. Zdecydowanym krokiem wszedł do gabinetu i wyciągnął pierwszy skoroszyt z policyjnego dochodzenia. Ale po chwili zawahał się. Przez okno szczytowe ujrzał neon kawiarni Susanny. Włożył kurtkę i schował teczkę do przewieszonej przez ramię torby. Gdy dotarł do wypełnionej po brzegi kawiarni, otrzymał odpowiedź na męczące go pytanie: w jaki sposób lokal może przeżyć w takiej dziurze jak Hedeby? Susanna wyspecjalizowała się w obsługiwaniu wiernych, uczestników styp i innych imprez.
Zamiast kawy zafundował sobie spacer. Konsum był w niedzielę zamknięty. Idąc jeszcze kilkaset metrów w kierunku Hedestad, natknął się na czynną stację benzynową, w której sklepiku kupił gazety. Przez godzinę przechadzał się po wyspie i zapoznawał z okolicami na stałym lądzie. Starsze zabudowania położone w sąsiedztwie kościoła i sklepu stanowiły jądro miejscowości. Mikael zgadywał, że dwupiętrowe domy z kamienia stojące po obu stronach niedługiej ulicy wzniesiono w pierwszej lub drugiej dekadzie ubiegłego wieku. Na północ od wjazdu stały zadbane domy czynszowe, w których mieszkały rodziny z dziećmi. Wzdłuż brzegu, na południe od kościoła, rozciągały się głównie zabudowania willowe. Hedeby stanowiło bez wątpienia stosunkowo zamożny rejon dla decydentów i urzędników z Hedestad.
Kiedy ponownie stanął na moście, napór na kawiarnię Susanny zdążył zmaleć, ale właścicielka w dalszym ciągu była zajęta sprzątaniem ze stolików.
– Niedzielny najazd? – przywita! się.
Skinęła głową i założyła kosmyk włosów za ucho.
– Dzień dobry panie Mikaelu!
– Pamięta pani, jak mam na imię?
– Trudno nie zapamiętać – odpowiedziała. – Widziałam pana przed świętami w telewizji, w relacji z procesu.
Mikael poczuł się nagle zażenowany.
– Eh, muszą przecież czymś wypełnić te swoje wiadomości – wymamrotał i odszedł do stolika w narożniku, z widokiem na most.
Uśmiechnęła się, gdy spotkał jej wzrok.
O TRZECIEJ PO POŁUDNIU Susanna zakomunikowała, że zamyka lokal. Po szturmie wiernych kawiarnię odwiedziło jeszcze kilku pojedynczych klientów. Mikael zdążył przeczytać ponad jedną piątą policyjnych dokumentów. Zamknął skoroszyt, schował notatnik do torby i pomaszerował raźno do domu.
Kot czekał na schodkach. Mikael rozejrzał się dookoła, ciekaw, do kogo właściwie należy Rudobrązowy. Wpuścił go do środka, zawsze to jakieś towarzystwo.
Jeszcze raz spróbował zadzwonić do Eriki, ale w dalszym ciągu odpowiadała mu tylko jej poczta głosowa. Z pewnością była na niego wściekła. Mógł oczywiście zadzwonić do redakcji albo do jej mieszkania, ale uparł się jak osioł, że tego nie uczyni. Zostawił już wystarczająco dużo wiadomości. Zrobił sobie za to kawę, przesunął kota na skraj ławy i rozłożył na stole skoroszyt.
Czytał powoli i z uwagą, żeby nie przeoczyć żadnego szczegółu. Zanim późnym wieczorem zamknął teczkę, zdążył zapisać w notesie kilka stron. Porządkował informacje w punktach i w pytaniach, na które miał nadzieję znaleźć odpowiedź w kolejnych tomach. Nie był pewien, czy chronologiczny porządek dokumentów był dziełem Henrika, czy wedle tego systemu pracowała policja w latach sześćdziesiątych.
Pierwszą stroną była fotokopia ręcznie zapisanego zgłoszenia w centrali alarmowej policji w Hedestad. Policjant, który odebrał telefon w niedzielę o 11. 14, podpisał się O. d. Ryttinger, co Mikael tłumaczył jako „oficer dyżurny". Zgłaszającym był Henrik Vanger, którego adres i numer telefonu zanotowano na blankiecie. Raport sporządzono 23 września 1966 roku, jego surowy tekst brzmiał następująco:
Telefon od Hrk. Vangera, zgłasza, że bratanica (?) Harriet Ulrika VANGER, ur. 15 sty 1950 (16 lat) zniknęła z domu na w. Hedeby w sobotę po pol. Zgłasz. b. niespokojny.
Kolejna notatka o godzinie 11.20 stwierdza, że P-Ol4 (Policyjny samochód? Patrol? Przewoźnik?) otrzymał polecenie, żeby stawić się na miejscu.
O 11.35 ktoś ze znacznie mniej wyraźnym charakterem pisma niż Ryttinger dodał, że Post. Magnusson meld. most na w. Hedeby ciągle zamknięty. Transp. łodzią. Na marginesie widniał nieczytelny podpis.
O 12.14 powrócił Ryttinger: Kontakt tel. post. Magnusson w H-by mełd. 16-letnia Harriet Vanger zniknęła sob po poł. Rodzina b. niespokojna. Nie spała w nocy w łóżku. Nie mogła opuścić wyspy z pow. wypadku na moście. Nikt z zapyt. czł. rodź. nie wie gdzie jest HV O 12. 19: G. M. poinfo. o sprawie telef.
Ostatnia notatka pochodziła z 13.42: G.M. na miejscu w H-by przejmuje sprawę.
JUŻ NASTĘPNA KARTKA wyjaśniła, że tajemnicze inicjały G.M. należały do Gustafa Morella, komisarza policji, który przypłynął łódką na wyspę, gdzie przejął dowództwo i sporządził formalne doniesienie o zaginięciu Harriet. W odróżnieniu od wstępnych notatek z nieuzasadnionymi skrótami raporty Morella były napisane na maszynie, i czytelną prozą. Na kolejnych stronach z zadziwiającą rzeczowością i bogactwem szczegółów zdawał sprawozdanie z podjętych kroków. Działał systematycznie. Najpierw przesłuchał Henrika w towarzystwie Isabelli, matki Harriet. Następnie rozmawiał po kolei z Ulriką Vanger, Haraldem Vangerem, Gregerem Vangerem, bratem Harriet Martinem, a także z Anitą Vanger. Mikael wywnioskował, że chronologia rozmów odzwierciedla coś w rodzaju hierarchii.
Ulrika Vanger, matka Henrika, cieszyła się poważaniem godnym owdowiałej królowej. Mieszkała w posiadłości Vangerów i nie miała nic do powiedzenia. Poprzedniego wieczoru położyła się do łóżka dość wcześnie, nie widziała Harriet od kilku dni. Wyglądało na to, że domagała się spotkania z komisarzem Morellem tylko po to, żeby wyrazić swoją opinię, to znaczy zażądać natychmiastowych działań policji.
Harald Vanger był bratem Henrika i osobą numer dwa w rankingu najbardziej wpływowych osób w rodzinie. Wyjaśnił, że spotkał Harriet w przelocie, gdy wróciła z festynu w Hedestad, ale nie widział jej od momentu wypadku na moście i nie dysponował wiedzą na temat jej obecnego miejsca pobytu.
Greger Vanger, brat Henrika i Haralda, oświadczył, że widział zaginioną szesnastolatkę, gdy po powrocie z Hedestad, gdzie przybywała wcześniej tego dnia, weszła do gabinetu Henrika i poprosiła o rozmowę. Sam Greger nie zamienił z nią ani słowa, jeżeli nie liczyć krótkiego powitania. Nie wiedział, gdzie się mogła podziać, ale przychylał się do opinii, że nie informując nikogo, zupełnie bezmyślnie pojechała do jakiejś koleżanki i na pewno niedługo wróci. Na pytanie, jak w takim razie opuściła wyspę, nie był w stanie udzielić odpowiedzi.
Rozmowę z Martinem Vangerem przeprowadzono dość pobieżnie. Był wtedy uczniem klasy maturalnej. Mieszkał w Uppsali u Haralda. Ponieważ zabrakło dla niego miejsca w samochodzie, pojechał do Hedeby pociągiem i przybył na miejsce tak późno, że utkwił po niewłaściwej stronie mostu i nie mógł przeprawić się łodzią wcześniej niż późnym wieczorem. Przesłuchujący Martina liczył na to, że Harriet kontaktowała się z bratem, dając mu do zrozumienia, że zamierza uciec z domu. Takie postawienie sprawy spotkało się z protestem Isabelli, ale komisarz Moreli zauważył, że w tej sytuacji ucieczka pozwala raczej żywić nadzieję. Ale Martin nie rozmawiał z siostrą od wakacji i nie miał do powiedzenia nic godnego uwagi.
Anita Vanger, córka Haralda, została błędnie nazwana kuzynką Harriet. Zanim zaczęła studia na pierwszym roku Uniwersytetu Sztokholmskiego, spędziła wakacje w Hedeby. Były z Harriet prawie rówieśniczkami i zdążyły się zaprzyjaźnić. Anita oświadczyła, że przyjechała na wyspę ze swoim ojcem w sobotę i bardzo cieszyła się na spotkanie z Harriet, które niestety nie doszło do skutku. Dodała, że czuła się niespokojna, ponieważ to nie było podobne do Harriet, żeby ot tak, zniknąć bez podania przyczyny. Poparli ją zarówno Henrik, jak i Isabella Vanger.
W czasie gdy Moreli przesłuchiwał członków rodziny Vangerów, posterunkowi Magnusson i Bergman, tworzący patrol Ol4, otrzymali polecenie, by jeszcze za dnia zorganizować pierwsze poszukiwania. Z powodu zamkniętego mostu trudno było wezwać posiłki ze stałego lądu; pierwsza tyraliera przeczesujących teren składała się z około trzydziestu osób obu płci w różnym wieku. Tego popołudnia przeszukano niezamieszkane domy w porcie rybackim, brzegi cypla, najbliższą osady partię lasu oraz wzniesienie na północ od portu, zwane Sóderberget. Według jednej z teorii właśnie ten pagórek mógł posłużyć Harriet za punkt obserwacyjny, z którego dobrze było widać miejsce wypadku. Wysłano również patrole do Ostergarden oraz na drugą stronę wyspy, do domku Gottfrieda, w którym Harriet czasami bywała.
Poszukiwania okazały się jednak bezowocne. Przerwano je dopiero około dziesiątej wieczorem, na długo po zapadnięciu zmroku. Temperatura w nocy spadła do zera.
Henrik Vanger oddał do dyspozycji policji salon na parterze, który Moreli zaadaptował na kwaterę główną. Komisarz poczynił też inne kroki.
W towarzystwie isabelli Vanger przeszukał pokój Harriet, dociekając, czy nie brakuje ubrań, torby albo czegoś innego, co mogłoby sugerować ucieczkę z domu. Isabella nie była szczególnie pomocna, wyglądało na to, że naprawdę niewiele wie o garderobie córki. Często miała na sobie dżinsy, a te przecież wyglądają jednakowo. Torebkę zaginionej znaleziono na biurku. Zawierała legitymację, portmonetkę z dziewięcioma koronami i pięćdziesięcioma óre, grzebień, lusterko i chusteczkę do nosa. Po przeszukaniu pokój został zaplombowany.
Moreli wezwał na przesłuchanie zarówno członków rodziny, jak i osoby u nich zatrudnione. Wszystkie rozmowy zostały dokładnie udokumentowane.
Gdy pierwsza grupa przeczesujących teren powróciła z przygnębiającą wiadomością, komisarz zadecydował, że należy przeprowadzić dokładniejsze poszukiwania. Wieczorem i nocą sprowadzono posiłki. Moreli skontaktował się między innymi z przewodniczącym miejscowego Klubu Biegu na Orientację i zaapelował o telefoniczne wezwanie członków do pomocy w przeczesywaniu terenu. O północy otrzymał wiadomość, że pięćdziesięciu trzech czynnych sportowców, głównie z sekcji juniorów, stawi się w osadzie nazajutrz o siódmej rano. Henrik Vanger zasilił grupę poszukujących, wzywając po prostu część rannej zmiany, pięćdziesięciu mężczyzn z miejscowych zakładów papierniczych wchodzących w skład koncernu. Zorganizował również dla wszystkich jedzenie i napoje.
Oczyma wyobraźni Mikael widział sceny rozgrywające się w posiadłości Vangerów w ciągu tych burzliwych dni. Widać było wyraźnie, że przez pierwsze godziny wypadek na moście przyczyniał się do ogólnego zamieszania; z jednej strony – utrudniając przybycie pomocy ze stałego lądu, z drugiej – ponieważ wszyscy uważali, że na zdrowy rozum dwa tak dramatyczne wydarzenia w tym samym czasie i miejscu muszą być ze sobą jakoś powiązane. Gdy usunięto cysternę, komisarz Moreli poszedł na most, by upewnić się, czy Harriet w jakiś nieprawdopodobny sposób nie znalazła się pod wrakiem. To był jedyny wychwycony przez Mikaela przypadek irracjonalnego zachowania Morella. Zaginioną dziewczynę widziano przecież na wyspie po zderzeniu samochodów. A jednak prowadzący dochodzenie, zupełnie bezzasadnie, nie potrafił uwolnić się od myśli, że pierwsze wydarzenie w jakiś sposób pociągnęło za sobą drugie.
JUŻ W TRAKCIE tej pierwszej chaotycznej doby zmalały widoki na szybkie i szczęśliwe zakończenie sprawy. Stopniowo zastąpiły je spekulacje. Moreli nie chciał zrezygnować z teorii o ucieczce z domu, mimo że możliwość opuszczenia wyspy ukradkiem graniczyła z cudem. Zadecydował o poszukiwaniach policyjnych na większą skalę. Polecił patrolom w Hedestad uważne wypatrywanie dziewczyny. Kolega z wydziału kryminalnego miał wypytywać o zaginioną kierowców autobusów i personel dworca kolejowego.
Z każdą niepomyślną wiadomością rosło przekonanie, że zaginiona uległa wypadkowi, i właśnie tą teorią się kierowano przez kolejne dni.
Zakrojone na dużą skalę poszukiwania w dwa dni po zniknięciu przeprowadzono, w mniemaniu Mikaela, niezwykle profesjonalnie. Organizacją zajęły się doświadczone w tego typu zadaniach policja i straż pożarna. Na wyspie było wprawdzie kilka trudno dostępnych miejsc, ale powierzchnia była przecież ograniczona i przeszukano ją w ciągu dnia. Policyjna łódź i dwie prywatne motorówki opłynęły wyspę, przeszukując przybrzeżne wody.
Następnego dnia szukano Harriet w uszczuplonym gronie. Tym razem patrole skoncentrowały się na niedostępnych fragmentach terenu oraz okolicy zwanej Fortami – opuszczonym systemie bunkrów wzniesionych przez obronę wybrzeża w czasie drugiej wojny światowej. Zajrzano do każdej kryjówki, studni i ziemianki. Przeszukano wszystkie zabudowania gospodarskie i każdy strych.
Z zapisków z trzeciego dnia, kiedy przerwano poszukiwania, można było wyczytać pewną frustrację. Gustaf Moreli jeszcze tego nie wiedział, ale właśnie w tym momencie osiągnął praktycznie wszystko, co było do osiągnięcia. Zbity z tropu nie potrafił zaproponować kolejnego kroku ani kierunku, w którym można by kontynuować poszukiwania. Harriet Vanger rozpłynęła się jak we mgle i wkrótce miało się zacząć prawie czterdziestoletnie cierpienie Henrika.
MIKAEL CZYTAŁ do wczesnych godzin rannych i w święto Trzech Króli wstał wyjątkowo późno. Przed bramą domu Henrika stał granatowy ubiegłoroczny model volvo. W tym samym momencie, w którym Mikael położył rękę na klamce, od środka otworzył drzwi mniej więcej pięćdziesięcioletni, śpieszący się dokądś mężczyzna. Nieomalże wpadli na siebie.
– Słucham. Czy mogę panu pomóc?
– Mam spotkać się z Henrikiem Vangerem – odpowiedział Mikael.
Oczy mężczyzny rozjaśniły się, a na twarzy zagościł uśmiech. Wyciągnął rękę na powitanie.
– To pan jest Mikaelem Blomkvistem, który ma pomóc Henrikowi w spisaniu historii rodziny?
Mikael skinął głową i uścisnął dłoń nieznajomego. Henrik najwyraźniej już zdążył rozpowszechnić tę cover story, która miała usprawiedliwić pobyt Mikaela w Hedestad. Mężczyzna był otyły, niewątpliwie z powodu wieloletniego przesiadywania w biurach i salach konferencyjnych, ale Mikael bez trudu dostrzegł podobieństwo jego rysów do twarzy Harriet.
– Nazywam się Martin Vanger – potwierdził mężczyzna. – Witam w Hedestad.
– Dziękuję.
– Widziałem pana niedawno w telewizji.
– Wygląda na to, że wszyscy tutaj widzieli mnie w telewizji.
– Wennerstróm jest… średnio popularny w tym domu.
– Tak, Henrik wspomniał o tym. Teraz czekam na resztę historii.
– Powiedział mi kilka dni temu, że pana zatrudnił.
Nagle mężczyzna wybuchnął śmiechem.
– Powiedział, że przyjął pan propozycję tej pracy głównie ze względu na osobę Wennerstróma.
Mikael zawahał się, a po chwili zdecydował powiedzieć prawdę.
– To niewątpliwie ważny powód. Ale szczerze mówiąc, potrzebowałem odetchnąć od Sztokholmu. Hedestad pojawił się w odpowiednim momencie. Tak myślę. Nie mogę udawać, że procesu nie było. Pójdę do więzienia.
Spoważniały nagle Vanger skinął głową.
– Nie może pan złożyć odwołania?
– W tym wypadku to nic nie pomoże.
Mężczyzna popatrzył na zegarek.
– Wieczorem mam być w Sztokholmie, muszę pędzić. Wrócę za kilka dni. Proszę wpaść kiedyś do mnie na obiad. Bardzo chętnie posłucham, co tak naprawdę wydarzyło się w czasie tego procesu.
Ponownie podali sobie dłonie. Martin ominął Mikaela i otworzył drzwi samochodu. Odwróciwszy się, krzyknął jeszcze:
– Henrik jest na piętrze. Proszę wchodzić!
HENRIK SIEDZIAŁ na kanapie w swoim gabinecie. Na stole leżały „Hedestads-Kuriren", „Dagens Industri", „Svenska Dagbladet" i obydwie popołudniówki.
– Spotkałem przed domem Martina.
– Spieszy na ratunek imperium – odpowiedział Henrik, podnosząc termos ze stołu. – Kawy?
– Tak, poproszę.
Mikael usiadł obok, zastanawiając się, co tak rozbawiło gospodarza.
– Widzę, że piszą o tobie w gazetach.
Starzec podsunął Mikaelowi jedną z popołudniówek, rozłożoną na artykule zatytułowanym Medialne spięcie. Autorem tekstu był felietonista w pasiastej marynarce, zatrudniony wcześniej w „Finansmagasinet Monopol", znany głównie z tego, że w kpiarskim tonie czepia się wszystkich zaangażowanych w jakąś sprawę i tych, którzy asertywnie bronią własnego zdania. Feministki, antyrasiści i ekolodzy zawsze mogli liczyć na to, że dostaną za swoje. Co znamienne, felietonista nigdy sam nie wyraził jakiejkolwiek kontrowersyjnej opinii. A teraz widocznie zabrał się za krytykowanie mediów. W kilka tygodni po procesie w sprawie Wennerstróma skupił się na Mikaelu Blomkviście, którego – wymieniwszy z nazwiska – opisał jako kompletnego idiotę. Erikę Berger zaś – jako niekompetentną medialną blondynkę.
Krąży pogłoska, że „Millennium" zbliża się ku ostatecznej katastrofie, mimo że redaktor naczelna, feministka w miniówie, wydyma usteczka w telewizji. Czasopismo przez wiele lat żyło z wizerunku, który redakcja za pomocą strategii marketingowej sprzedawała swoim czytelnikom. Wizerunku gazety, w której młodzi dziennikarze dociekając prawdy, demaskują niegodziwców ze świata biznesu. Ten reklamowy trick być może trafia do przekonania młodym anarchistom, którzy tylko czekają na podobne przesłanie, ale nie trafia do przekonania sądowi rejonowemu. Czego Kalle Blomkvist doświadczył całkiem niedawno.
Mikael włączył komórkę i sprawdził, czy nie dzwoniła Erika. Żadnych wiadomości. Henrik patrzył wyczekująco; nagle Mikael zrozumiał, że to na nim spoczywa obowiązek przerwania ciszy.
– To zwykły idiota – powiedział.
Henrik roześmiał się, ale jego komentarz nie był zbyt sentymentalny.
– Być może. Ale to nie on został skazany przez sąd.
– Zgadza się. I nigdy nie będzie skazany. Sam nigdy nie mówi nic oryginalnego, ale czepia się i ciska ostatnim kamieniem w tak upokarzających słowach, jak tylko potrafi.
– W swoim życiu widziałem wielu takich jak on. Dam ci dobrą radę – jeżeli chcesz taką przyjąć – ignoruj go, gdy robi dużo hałasu, ale zapamiętaj i gdy nadarzy się okazja, odpłać pięknym za nadobne. Ale nie teraz, gdy ma przewagę.
Mikael spojrzał pytająco na Henrika.
– Przez lata przysporzyłem sobie wielu wrogów. Nauczyłem się jednego: nie podejmuj walki, kiedy wiesz, że z pewnością przegrasz. Ale nigdy nie pozwól, żeby komuś, kto cię znieważył, uszło to na sucho. Czekaj na stosowny moment i oddaj, kiedy znajdziesz się w dużo lepszej sytuacji, nawet jeżeli nie pragniesz odwetu.
– Dziękuję za lekcję filozofii. A teraz chciałbym, żebyś opowiedział o swojej rodzinie.
Mikael położył na stole magnetofon i nacisnął guzik „record".
– Co chciałbyś wiedzieć?
– Przeczytałem pierwszą teczkę o zniknięciu i o pierwszych dniach poszukiwań Harriet. Ale w tekstach pojawia się tak nieskończenie dużo Vangerów, że nie potrafię ich rozróżnić.
LISBETH SALANDER stała nieruchomo na pustej klatce schodowej ze wzrokiem utkwionym w mosiężną wizytówkę: Adwokat N. E. Bjurman. Dopiero po dziesięciu minutach zadzwoniła do drzwi. Szczęknął zamek.
To był wtorek, to było drugie spotkanie i Lisbeth była pełna złych przeczuć.
Nie bała się adwokata Bjurmana – rzadko bała się ludzi czy rzeczy. Ale wobec swojego nowego opiekuna czuta się bardzo nieswojo. Poprzednik Bjurmana, adwokat Holger Palmgren, był z zupełnie innej gliny: poprawny, uprzejmy i serdeczny. Ich kontakt urwał się gwałtownie trzy miesiące temu, kiedy Palmgren dostał udaru mózgu i wedle niepojętego dla niej biurokratycznego porządku została „odziedziczona" przez Nilsa Erika Bjurmana.
W ciągu tych dwunastu lat, będąc nieustannie przedmiotem opieki socjalno-psychiatrycznej (w tym dwa lata jako pacjentka w klinice dziecięcej) nigdy, przenigdy nie odpowiedziała nawet na proste pytanie: „Jak się dzisiaj czujesz?".
Gdy skończyła trzynaście lat, sąd rejonowy, zgodnie z ustawą o opiece nad nieletnimi, zadecydował, że zostanie poddana leczeniu w zakładzie zamkniętym, w dziecięcej klinice psychiatrycznej świętego Stefana w Uppsali. U podstaw tej decyzji leżato przede wszystkim przekonanie, że dziewczynka cierpi na poważne zaburzenia psychiczne i stanowi fizyczne zagrożenie dla kolegów i koleżanek z klasy, a także prawdopodobnie dla siebie samej.
Owo przypuszczenie opierało się raczej na empirycznej ocenie niż na dobrze wyważonej analizie. Każda podejmowana przez lekarza czy przedstawiciela władz próba rozmowy z Lisbeth o jej uczuciach, życiu duchowym czy stanie zdrowia spotykała się, ku ich frustracji, z nieprzeniknionym ponurym milczeniem i uporczywym wpatrywaniem się w podłogę, sufit i ściany. Dziewczyna krzyżowała ramiona na piersiach i konsekwentnie odmawiała udziału w testach psychologicznych. Jej totalny opór wobec wszelkich prób mierzenia, ważenia, opisania i wychowania dotyczył również zajęć w szkole. Władze mogły ją przetransportować do szkolnej klasy, przywiązać do ławki, ale były bezbronne wobec jej zamykania uszu i odmowy pisania klasówek. Opuściła szkołę podstawową bez świadectwa.
To się oczywiście wiązało z ogromnymi kłopotami, jeżeli chodzi o zdiagnozowanie jej ułomności psychicznych. Krótko mówiąc, niełatwo było obcować z Lisbeth Salander.
Gdy skończyła trzynaście lat, wyznaczono również kuratora, który miał sprawować pieczę nad nią i nad jej majątkiem aż do momentu osiągnięcia przez nią pełnoletności. Kuratorem został adwokat Holger Palmgren, któremu po stosunkowo skomplikowanych pierwszych krokach udało się to, z czym nie poradzili sobie psychiatrzy i inni lekarze. Z czasem nie tylko zaskarbił sobie zaufanie tej uciążliwej dziewczyny, ale również doczekał się pewnej dozy życzliwości.
Gdy skończyła piętnaście lat, lekarze byli mniej lub bardziej zgodni co do tego, że Lisbeth nie zagraża otoczeniu, a tym bardziej sobie samej. Ponieważ jej rodzinę określono mianem dysfunkcyjnej i ponieważ nie miała żadnych innych krewnych, którzy mogliby zapewnić jej godziwy byt, postanowiono skierować Lisbeth z kliniki psychiatrycznej w Uppsali do rodziny zastępczej.
Powrót do społeczeństwa nie był łatwą podróżą. Z pierwszego domu uciekła już po dwóch tygodniach. W szybkim tempie przerobiła rodziny zastępcze numer dwa i trzy. Po czym Palmgren odbył z nią poważną rozmowę i wyjaśnił bez owijania w bawełnę, że dalsza wędrówka tą wydeptaną ścieżką skończy się bez wątpienia ponownym umieszczeniem w instytucji. Ta zawoalowana groźba zaowocowała akceptacją rodziny zastępczej numer cztery, starszej pary zamieszkałej w dzielnicy Midsommarkransen.
TO NIE ZNACZYŁO, że Lisbeth zachowywała się poprawnie. W wieku siedemnastu lat została zatrzymana przez policję czterokrotnie. Dwa razy tak poważnie zamroczona alkoholem, że wymagała natychmiastowej opieki medycznej, a raz pod wyraźnym wpływem narkotyków. Kiedyś znaleziono ją pijaną w sztok, w podartym ubraniu, na tylnym siedzeniu samochodu zaparkowanego przy Sóder Malarstrand. Leżała tam w towarzystwie równie nieprzytomnego i znacznie starszego mężczyzny.
Ostatnia interwencja policji miała miejsce na trzy tygodnie przed osiemnastymi urodzinami Lisbeth, kiedy zupełnie trzeźwa kopnęła w głowę pasażera metra, przy bramce wejściowej na stacji Stare Miasto. Osadzono ją w tymczasowym areszcie za pobicie. Salander tłumaczyła swój wybryk tym, że mężczyzna ją obmacywał, a ponieważ jej wygląd wskazywał raczej na dwanaście niż na osiemnaście lat, podejrzewała go o skłonności pedofilskie. To znaczy, o ile w ogóle coś próbowała wytłumaczyć… Jej wersja wydarzenia znalazła jednak potwierdzenie w zeznaniach świadków i prokurator umorzył sprawę.
A jednak jej historia była na tyle specyficzna, że sąd postanowił zlecić badania psychiatryczne. Ponieważ Lisbeth, wierna swoim zasadom, nie odpowiadała na pytania i odmawiała udziału w testach, lekarz wyznaczony przez Zarząd Zdrowia i Opieki Socjalnej wydał w końcu opinię na podstawie „obserwacji pacjentki". Z ekspertyzy nie wynikało dość jasno, czy coś dolega młodej, milczącej kobiecie, która siedzi na krześle z założonymi rękami i wydyma usta. Stwierdzono jedynie, że Salander cierpi na zaburzenie psychiczne, którego natura wymaga przedsięwzięcia odpowiednich kroków. Ekspertyza sądowo-lekarska zalecała opiekę w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, a zastępca szefa gminnej komisji do spraw socjalnych w pisemnym orzeczeniu zgodził się z opinią biegłego lekarza psychiatry.
Powołując się na długą listę „zasług" pacjentki, autor ekspertyzy stwierdził, że istnieje duże ryzyko nadużywania przez nią alkoholu i narkotyków oraz że wyżej wymienionej brakuje niezbędnej wiedzy. W jej dokumentacji lekarskiej roiło się już wtedy od obciążających pojęć, takich jak introwertyczna, zahamowania społeczne, brak empatii, zapatrzona we własne ego, psychopatyczne i antyspołeczne zachowanie, problemy ze współpracą, niemożność przyswojenia sobie wiedzy szkolnej. Czytający historię choroby ulegał złudzeniu, że Lisbeth jest ciężko upośledzona. Na niekorzyść Salander przemawiał również fakt, że pracownicy socjalni widzieli ją wielokrotnie w towarzystwie różnych mężczyzn w okolicy placu Mariatorget, a także to, że poddano ją rewizji osobistej w parku Tantolunden, gdzie znów przebywała w towarzystwie znacznie starszego mężczyzny. Przypuszczano, że Salander uprawia prostytucję albo balansuje na granicy jej uprawiania.
Kiedy sąd rejonowy – instancja, która miała zadecydować o przyszłości Salander – zebrał się w celu wydania wyroku, wynik wydawał się być przesądzony. Lisbeth była bez wątpienia problematycznym dzieckiem i prawdopodobieństwo, że sąd podejmie inną decyzję niż zgodną z rekomendacjami biegłych psychiatrów i pracowników socjalnych, było minimalne.
W dniu rozprawy przetransportowano Lisbeth z dziecięcej kliniki psychiatrycznej, w której osadzono ją po incydencie w metrze. Czuła się jak więźniarka obozowa, bez nadziei na to, że przeżyje kolejny dzień. Pierwszą osobą, którą zobaczyła w sali rozpraw, był Holger Palmgren, i dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że nie występuje w roli kuratora, tylko jej adwokata i rzecznika prawnego. Zobaczyła go od zupełnie nowej strony.
Ku jej zdumieniu Palmgren najwyraźniej znalazł się w jej narożniku ringu i stanowczo przeciwstawiał się pomysłowi umieszczenia jej w zakładzie. Nie okazała zdziwienia, chociażby tylko unosząc brwi, ale słuchała uważnie każdego wypowiedzianego słowa. Przez dwie godziny Palmgren w błyskotliwy sposób zadawał pytania doktorowi Jesperowi H. Lódermanowi, który podpisał się pod poleceniem zamknięcia Lisbeth w zakładzie. Każdy szczegół ekspertyzy został poddany dokładnemu badaniu, poproszono lekarza o poparcie każdego stwierdzenia teorią naukową. Dość szybko stało się jasne, że twierdzenia, na podstawie których wyciągnięto wnioski, opierały się jedynie na spekulacjach, a nie na naukowych przesłankach, bowiem pacjentka odmawiała poddania się testom.
Pod koniec rozprawy Palmgren zasugerował, że przymusowe osadzenie klientki w zakładzie, z dużą dozą prawdopodobieństwa nie tylko pozostaje w sprzeczności z postanowieniami Riksdagu w takich sprawach, ale jeżeli chodzi o ten konkretny przypadek, mogłoby pociągnąć za sobą polityczne i medialne represje. Tak więc znalezienie alternatywy leżałoby w interesie wszystkich. Takie sformułowania nie padały podczas tego typu rozpraw zbyt często i członkowie sądu zaczęli wiercić się niespokojnie.
Skończyło się kompromisem. Sąd rejonowy stwierdził, że Lisbeth Salander jest chora psychicznie, ale że jej szaleństwo nie wymaga hospitalizacji. Wziął natomiast pod uwagę rekomendację szefa opieki społecznej, by przydzielić Salander przedstawiciela ustawowego. Ogłosiwszy wyrok, przewodniczący sądu z jadowitym uśmiechem zwrócił się do Holgera Palmgrena z pytaniem, czy nie przyjąłby tej funkcji. Widać było jak na dłoni, że tylko czeka na to, aż Holger zacznie wymigiwać się od odpowiedzialności i spróbuje zrzucić ten obowiązek na kogoś innego. Ale były kurator Lisbeth wyjaśnił dobrodusznie, że z przyjemnością podejmie się tego zadania, choć pod jednym warunkiem.
– Tylko wtedy, jeżeli panna Salander obdarzy mnie zaufaniem i zaaprobuje jako przedstawiciela ustawowego.
Zwrócił się bezpośrednio do niej. Lisbeth siedziała skonsternowana kilkugodzinną wymianą zdań ponad jej głową. Do tej pory nikt nie poprosił jej o wyrażenie opinii. Długo przyglądała się Palmgrenowi, a później skinęła potakująco.
PALMGREN W DOŚĆ osobliwy sposób łączył w sobie cechy prawnika i pracownika socjalnego starej daty. U zarania dziejów z partyjnego przydziału został członkiem gminnej komisji do spraw socjalnych i prawie całe życie poświęcił pracy z trudną młodzieżą. Między adwokatem a jego najbardziej uciążliwą podopieczną zawiązało się coś na kształt przyjaźni opartej na niechętnym szacunku.
Ich relacja trwała od momentu ukończenia przez Lisbeth trzynastu lat do ubiegłego roku, kiedy kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem dwudziestoczteroletnia podopieczna, zdziwiona jego nieobecnością na ostatnim spotkaniu, poszła do niego do domu. Ponieważ nikt nie otwierał, chociaż zza drzwi dochodziły jakieś dźwięki, dostała się do mieszkania przez balkon, wspiąwszy się najpierw na trzecie piętro po rynnie. Znalazła go na podłodze w przedpokoju. Był przytomny, ale – w wyniku nagłego udaru mózgu – sparaliżowany i niemy. Miał zaledwie sześćdziesiąt cztery lata. Zadzwoniła po pogotowie i z rosnącym w żołądku uczuciem paniki towarzyszyła mu w podróży do szpitala. Przez trzy doby prawie nie opuszczała korytarza przed oddziałem intensywnej terapii. Niczym wierny pies obserwowała każdy krok lekarzy i pielęgniarek wchodzących i wychodzących przez drzwi prowadzące na oddział. Niczym dusza pokutująca wędrowała tam i z powrotem, wpatrując się z uwagą w każdego lekarza, który znalazł się w zasięgu jej wzroku. W końcu jeden z nich – jego nazwiska nigdy nie poznała – zaprowadził ją do pokoju i wyjaśnił powagę sytuacji. Stan Palmgrena po ciężkim wylewie był krytyczny. Nie liczono na to, że kiedykolwiek się obudzi. Salander ani drgnęła. Nie uroniła ani jednej łzy. Wstała bez słowa, opuściła szpital i nigdy tam nie wróciła.
Pięć tygodni później Komisja Nadzoru Kuratorskiego wezwała Lisbeth na spotkanie z nowym przedstawicielem ustawowym. W pierwszym odruchu chciała je zignorować, ale Holger Palmgren zdołał wpoić jej przekonanie, że każdy czyn pociąga za sobą konsekwencje. Potrafiła więc przed podjęciem działań dokonać analizy konsekwencji i po krótkim namyśle doszła do wniosku, że najrozsądniejszym wyjściem będzie spełnienie żądań członków Komisji. Wystarczy przecież zachowywać się, jak gdyby naprawdę interesowało ją to, co mieli do powiedzenia.
Tak więc w grudniu, zrobiwszy sobie niewielką przerwę w badaniu Mikaela Blomkvista, stawiła się potulnie w kancelarii prawniczej przy Placu Świętego Erika, gdzie starsza kobieta reprezentująca Komisję przekazała adwokatowi okazałą teczkę Salander. Pół godziny później opuściła gabinet, zostawiając Lisbeth pod opieką Bjurmana.
Lisbeth poczuła do niego niechęć w pięć sekund po powitalnym uścisku rąk.
Przyglądała mu się ukradkiem, gdy czytał jej dokumentację. Wiek: pięćdziesiąt plus. Wysportowana sylwetka, tenis we wtorki i piątki. Blondyn. Przerzedzone włosy. Niewielki doleczek w brodzie. Zapach Bossa. Niebieski garnitur. Czerwony krawat ze złotą szpilką i mieniące się spinki do mankietów z inicjałami NEB. Okulary w stalowych oprawkach. Szare oczy. Sądząc po leżących na stoliku obok czasopismach, zainteresowany myślistwem i strzelectwem.
W czasie ponad dziesięcioletniej znajomości z Palmgrenem Lisbeth przyzwyczaiła się do tego, że miał w zwyczaju częstować ją kawą i ucinać sobie z nią pogawędkę. Nawet jej ucieczki z domu i systematyczne wagarowanie nie wyprowadzały go z równowagi. Tak naprawdę zdenerwował się tylko jeden jedyny raz, gdy Lisbeth zatrzymano za pobicie tego plugawca, który ją obmacywał na Starym Mieście. Czy ty rozumiesz, co zrobiłaś, Lisbeth? Wyrządziłaś krzywdę człowiekowi! Grzmiał jak stary nauczyciel, a ona cierpliwie ignorowała każde słowo reprymendy.
Bjurman nie przepadał za pogawędkami. Stwierdził, że istnieje rozbieżność między obowiązkami Palmgrena regulowanymi przez odpowiednią ustawę a faktem, że tenże Palmgren najwidoczniej pozwalał Lisbeth zarządzać swoimi finansami i samodzielne prowadzić gospodarstwo domowe. Przeprowadził coś w rodzaju przesłuchania. Ile zarabiasz? Chcę zobaczyć kopię twojego rejestru dochodów i wydatków. Z kim się zadajesz? Płacisz czynsz w terminie? Pijesz alkohol? Czy Palmgren popierał te kolczyki na twarzy? Potrafisz dbać o higienę?
Fuckyou.
Palmgren został jej opiekunem niedługo po tym, jak wydarzyło się Całe Zło. Nalegał, żeby widywali się co najmniej raz w miesiącu, czasami częściej. Gdy po jakimś czasie przeprowadziła się ponownie na Lundagatan, zostali prawie sąsiadami. Adwokat mieszkał przy Hornsgatan, zaledwie kilka ulic dalej, i od czasu do czasu spotykali się przypadkiem i szli na kawę do Giffi albo jakiejś innej kawiarenki w pobliżu. Palmgren nigdy się nie narzucał, ale kiedyś odwiedził ją w dzień urodzin, przynosząc niewielki upominek. Miała nieustające zaproszenie do jego domu, przywilej, z którego rzadko korzystała, ale odkąd przeprowadziła się na Sóder, zaczęła z nim spędzać Wigilię, zaraz po odwiedzinach u matki. Jedli razem bożonarodzeniową szynkę i grali w szachy. Szachy w ogóle jej nie interesowały, ale odkąd opanowała zasady, nie przegrała ani jednej partii. Palmgren był wdowcem i Lisbeth litowała się nad nim w samotne święta, traktując to jako swój obowiązek. Uważała, że jest mu to winna, a zawsze spłacała swoje długi.
To Palmgren wynajmował tymczasowemu lokatorowi mieszkanie jej matki, aż do dnia, w którym ona sama potrzebowała własnego kąta. Czterdziestodziewięciometrowe, od lat nieremontowane mieszkanie było zarośnięte brudem, ale zapewniało dach nad głową.
A teraz Palmgren zniknął, a razem z nim jeszcze jeden kontakt z uznaną częścią społeczeństwa. Nils Bjurman był zupełnie innym człowiekiem. Salander absolutnie nie miała zamiaru spędzać z nim Wigilii. Pierwszym krokiem nowego opiekuna była zmiana reguł korzystania z konta w Handelsbanken. Palmgren zupełnie beztrosko uelastycznił prawo o przedstawicielstwie ustawowym i pozwolił Lisbeth samodzielnie zarządzać finansami. Płaciła swoje rachunki i dysponowała oszczędnościami wedle własnego uznania.
Przygotowana na spotkanie z Bjurmanem na tydzień przed Bożym Narodzeniem próbowała mu wyjaśnić, że jego poprzednik nie miał powodów, żeby jej nie ufać. Pozwolił jej dbać o siebie samą, nie wtrącając się w prywatne życie.
– To właśnie jeden z problemów – odpowiedział Bjurman, pukając w jej teczkę.
Po czym wygłosił dłuższy referat na temat reguł i rozporządzeń w sprawie przedstawicielstwa ustawowego oraz zapowiedział wprowadzenie nowych zasad.
– Pozwalał ci na samowolkę, prawda? Zastanawiam się właśnie, jak mu to mogło ujść bezkarnie. Dlatego, że był szalonym socjaldemokratą, zaangażowanym w sprawy trudnych dzieci od niemal czterdziestu lat.
– Nie jestem już dzieckiem – powiedziała, jak gdyby to było wystarczającym wyjaśnieniem.
– Nie, nie jesteś dzieckiem. Ale zostałem twoim przedstawicielem i jak długo nim pozostanę, tak długo będę odpowiedzialny za ciebie prawnie i finansowo.
Pierwszym krokiem Bjurmana było więc otwarcie w jej imieniu nowego konta, które miała zgłosić w wydziale płac Miltona i z którego miała teraz korzystać. Salander zrozumiała, że skończyły się dobre czasy. Odtąd Bjurman miał płacić jej rachunki i przyznawać jej miesięcznie określoną sumę kieszonkowego. Oczekiwał, że Lisbeth będzie w stanie przedstawić rachunki wydatków. Zadecydował, że dostanie tysiąc czterysta koron tygodniowo – „na jedzenie, ubranie, kino i tym podobne".
W zależności od tego, jak dużo pracowała, zarabiała do stu sześćdziesięciu tysięcy koron rocznie. Z łatwością mogłaby podwoić tę sumę, pracując na cały etat i przyjmując wszystkie zlecenia Armanskiego. Ale nie miała wielkich potrzeb i nie wydawała specjalnie dużo. Czynsz wynosił niewiele ponad dwa tysiące. Tak więc mimo skromnych dochodów zdołała zgromadzić na koncie dziewięćdziesiąt tysięcy koron. Z którego nie mogła teraz swobodnie korzystać.
– Chodzi o to, że jestem odpowiedzialny za twoje pieniądze – wyjaśnił. – Musisz oszczędzać na przyszłość. Ale nie obawiaj się, dam sobie z tym radę.
Dawałam sobie radę sama, odkąd skończyłam dziesięć lat, ty pierdolony gnojku!
– Funkcjonujesz w społeczeństwie na tyle dobrze, że nie kwalifikujesz się do umieszczenia w placówce, ale społeczeństwo ponosi za ciebie odpowiedzialność.
Wypytał ją dokładnie o obowiązki w Milton Security. Wiedziona instynktem kłamała jak z nut. Odpowiadając, opisała swoje pierwsze tygodnie w firmie. Adwokat Bjurman odniósł więc wrażenie, że Lisbeth zajmuje się parzeniem kawy i sortowaniem poczty, czyli zadaniami w sam raz dla kapuścianej głowy. Wyglądał na usatysfakcjonowanego.
Nie wiedziała, dlaczego kłamie, ale była przekonana, że to mądra decyzja. Gdyby adwokat Bjurman znajdował się na liście owadów, którym grozi wyginięcie, bez większego wahania przygniotłaby go obcasem.
MIKAEL BLOMKVIST spędził w towarzystwie Henrika Vangera pięć godzin, by później część nocy i cały wtorek poświęcić na przepisanie notatek i stworzenie schematycznej, przejrzystej genealogii Vangerów. Historia rodu, która w trakcie rozmowy z Henrikiem zaczęła nabierać kształtów, różniła się dość dramatycznie od oficjalnego wizerunku. Mikael wiedział, że każda rodzina ma swojego trupa w szafie, ale rodzina Vangerów miała całe cmentarzysko.
Czasami był zmuszony przypominać sobie samemu, że tak naprawdę jego zadaniem nie jest pisanie biografii Vangerów, tylko znalezienie odpowiedzi na to, co się stało z Harriet. Przyjął to zlecenie głęboko przekonany, że przesiedzi na tyłku i zmarnuje cały rok i że wszystkie wysiłki podejmowane dla Henrika są w zasadzie grą pozorów. Po roku zgarnie swoje niedorzeczne honorarium – sporządzony przez Dircha Frodego kontrakt został podpisany. Ciągle miał nadzieję, że prawdziwą zapłatę otrzyma w formie informacji o Wennerstrómie, które Henrik Vanger rzekomo posiada.
Po wysłuchaniu Henrika pomyślał jednak, że ten rok niekoniecznie musi pójść na marne. Książka o Vangerach mogła stanowić wartość samą w sobie, historia rodu była po prostu znakomitą opowieścią. Myśl o znalezieniu mordercy Harriet nie przeszła mu nawet przez głowę. O ile Harriet w ogóle została zamordowana, a nie uległa jakiemuś absurdalnemu wypadkowi albo zniknęła w inny sposób. Mikael zgodził się z Henrikiem, że to zgoła nieprawdopodobne, żeby szesnastoletnia dziewczyna zniknęła dobrowolnie i przez trzydzieści sześć lat nie została wykryta przez system biurokracji. Ale nie wykluczał możliwości, że uciekła z domu, może pojechała do Sztokholmu i że coś wydarzyło się po drodze – narkotyki, prostytucja, napad albo najzwyklejszy wypadek.
Natomiast Henrik był pewny, że Harriet została zamordowana i że odpowiedzialność za to ponosi któryś z członków rodziny, możliwe, że we współpracy z drugą osobą. Tok jego rozumowania przekonywał o tyle, że dziewczyna zniknęła w dramatycznych okolicznościach, kiedy wyspa była odcięta od lądu i oczy wszystkich skierowały się na wypadek na moście.
Erika miała rację, twierdząc, że to zadanie przekraczało granice zdrowego rozsądku, przynajmniej jeżeli chodzi o rozwiązanie zagadki morderstwa. Natomiast Mikael Blomkvist w końcu zaczął pojmować, że los Harriet odegrał ważną rolę w rodzinie Vangerów, ze szczególnym uwzględnieniem Henrika. Niezależnie od tego, czy starzec miał rację, czy nie, jego oskarżenia wobec krewnych miały ogromne znaczenie w historii rodziny. Wypowiadane otwarcie przez ponad trzydzieści lat, nadawały ton rodzinnym spotkaniom i doprowadziły do poważnych antagonizmów, które z kolei przyczyniły się do destabilizacji całego koncernu. Tak więc przestudiowanie zniknięcia Harriet mogłoby stanowić osobny rozdział albo nawet przewodni wątek historii rodu. Materiałów na ten temat było w bród. Obojętnie, czy zamierzał poświęcić się właściwemu zleceniu, czy jedynie zadowolić napisaniem rodzinnej kroniki, powinien zacząć od przedstawienia galerii postaci. O tym rozmawiał z Henrikiem.
Rodzina Vangerów składała się z około stu osób, wliczając dzieci kuzynostwa i dalekich kuzynów ze wszystkich stron. Rodzina była tak liczna, że Mikael musiał stworzyć w swoim iBooku osobną bazę danych. Korzystał z programu NotePad (www.ibrium.se), który był pełnowartościowym produktem stworzonym przez dwóch chłopaków z Wyższej Szkoły Technicznej w Sztokholmie i rozprowadzanym w sieci za śmieszną opłatą jako shareware. Mikael nie znał wielu równie przydatnych programów dla dociekliwego dziennikarza. Każdy członek rodziny otrzymał w bazie danych osobny dokument.
Drzewo genealogiczne sięgało z całą pewnością początków XVI wieku, kiedy to nazwisko rodowe brzmiało Vangeersad. Zdaniem Henrika nazwisko mogło pochodzić od holenderskiego van Geerstad, a jeżeli tak w istocie było, to przodków rodu można było wytropić w XII wieku.
W czasach nowożytnych rodzina mieszkała w północnej Francji i razem z Jeanem Baptistem Bernadottem przybyła stamtąd do Szwecji na początku XIX wieku. Alexandre Vangeersad był wojskowym i nie znał osobiście króla. Wyróżnił się natomiast jako zdolny szef garnizonu i w 1818 roku w podzięce za długą i wierną służbę otrzymał gospodarstwo w Hedeby. Posiadał również własne pieniądze, za które kupił znaczne obszary leśne w Norlandii. Syn Adrian urodził się we Francji, ale wezwany przez ojca porzucił paryskie salony na rzecz norlandzkiej dziury, by zarządzać tutejszym gospodarstwem. Prowadził gospodarkę rolną i leśną według nowych, importowanych z kontynentu metod, i założył wytwórnię masy papierowej, wokół której wyrosło później miasto Hedestad.
Wnuk Alexandre'a, Henrik, skrócił nazwisko do Vanger. W połowie XIX wieku nawiązał kontakty z Rosją i stworzył niewielką flotę handlową. Jego szkunery pływały do krajów nadbałtyckich, Niemiec i przemysłowej Anglii. Henrik Vanger senior postawił na różnorodność. Rozpoczął na niewielką skalę od przemysłu wydobywczego i założył pierwsze zakłady metalurgiczne w Norlandii. Zostawił po sobie dwóch synów, Birgera i Gottfrieda, którzy stworzyli podwaliny współczesnego imperium finansistów.
– Czy znasz stare zasady dziedziczenia? – zapytał Henrik.
– No… raczej się w tym nie specjalizowałem.
– Rozumiem. Ja też czuję się skonfundowany. Birger i Gottfried, jak głosi tradycja rodzinna, żyli jak pies z kotem. Konkurowali o władzę i wpływy w przedsiębiorstwie. Ta walka pod wieloma względami była obciążeniem, które zagrażało istnieniu firmy. Z tego powodu ich ojciec na krótko przed śmiercią wprowadził system, zgodnie z którym każdy członek rodziny miał dostać udział spadkowy, czyli część akcji firmy. To było sprawiedliwie pomyślane, ale doprowadziło do sytuacji, w której nie możemy wprowadzić kompetentnych ludzi albo partnerów z zewnątrz, musimy zadowolić się zarządem składającym się z członków rodziny, z których każdy dysponuje zaledwie kilkoma procentami głosów.
– Czy ta zasada obowiązuje do dzisiaj?
– Tak. Jeżeli ktoś z członków rodziny chce sprzedać swoje udziały, musi to zrobić w łonie rodziny. Na corocznym walnym zebraniu akcjonariuszy zbiera się około pięćdziesięciu członków rodziny. Martin posiada trochę ponad dziesięć procent akcji, ja mam tylko pięć, ponieważ sprzedałem je między innymi Martinowi. Mój brat Harald jest właścicielem siedmiu procent, ale większość uczestników zebrania ma tylko jeden lub półtora.
– Nie miałem o tym pojęcia. To pachnie trochę średniowieczem.
– To kompletne szaleństwo. Jeżeli Martin chce dzisiaj przeprowadzić jakieś poważne zmiany, to musi najpierw poświęcić się działalności lobbystycznej, żeby zdobyć poparcie co najmniej dwudziestu, dwudziestu pięciu procent akcjonariuszy. To prawdziwy zlepek aliansów, frakcji i intryg.
Henrik ciągnął dalej:
– Gottfried Vanger zmarł bezdzietnie w 1901 roku. Albo raczej, przepraszam, był ojcem czterech córek, tylko że wtedy kobiety się nie liczyły. Owszem, miały swoje udziały, ale to mężczyźni reprezentowali interes przedsiębiorcy. Dopiero po ustanowieniu prawa wyborczego dla kobiet, ładnych parę lat po przełomie wieków, osoby płci żeńskiej otrzymały możliwość udziału w walnych zebraniach akcjonariuszy.
– Ach, jak liberalnie!
– Daruj sobie ironię. To były inne czasy. W każdym razie bratu Gottfrieda, Birgerowi, urodziło się trzech synów: Johan, Fredrik i Gideon. Wszyscy pod koniec wieku. Gideona możemy wykluczyć, sprzedał swoje akcje i wyemigrował do Ameryki, gdzie teraz mamy zagraniczną gałąź rodziny. A Johan i Fredrik przekształcili spółkę w nowoczesny koncern.
Henrik wyciągnął album ze zdjęciami i nie przerywając opowieści, pokazywał galerię postaci. Fotografia z początku ubiegłego wieku ukazywała dwóch mężczyzn o wydatnych szczękach i gładko przyczesanych włosach. Wpatrywali się w obiektyw aparatu bez chociażby cienia uśmiechu.
Johan Vanger był rodzinnym geniuszem, wykształcił się na inżyniera i rozwijał produkcję przemysłową, wprowadzając opatentowane przez siebie wynalazki. Stal i żelazo stanowiły podstawę koncernu, ale przedsiębiorstwo rozrastało się też w innych dziedzinach, jak na przykład przemysł tekstylny. Johan zmarł w 1956 roku. Miał trzy córki: Sofię, Marit i Ingrid, pierwsze kobiety, które automatycznie uzyskały prawo do udziału w zebraniach akcjonariuszy.
– Drugi brat, Fredrik Vanger, to mój ojciec. Biznesmen i przemysłowiec, który przekształcał wynalazki Johana w dochody. Zmarł dopiero w 1964 roku. Był aktywnym członkiem kierownictwa aż do samej śmierci, chociaż już w latach pięćdziesiątych przekazał mi swoje codzienne obowiązki.
I znów powtórzyła się sytuacja z poprzedniego pokolenia, chociaż teraz odwrotnie. Johanowi rodziły się tylko córki. Henrik pokazał zdjęcia biuściastych kobiet w kapeluszach o szerokim rondzie i z parasolkami od słońca.
– A Fredrik, mój ojciec, miał tylko synów. Było nas pięciu braci. Richard, Harald, Greger, Gustav i ja.
Żeby mieć jakąkolwiek szansę na rozróżnienie poszczególnych członków rodziny, Mikael narysował drzewo rodowe Vangerów na kilku połączonych taśmą kartkach. Zaznaczył tłustym drukiem te osoby, które przebywały na wyspie w czasie zjazdu rodzinnego w 1966 roku i mogły mieć coś wspólnego ze zniknięciem Harriet.
Wykluczył dzieci poniżej dwunastu lat, wychodząc z założenia, że cokolwiek się wydarzyło, powinien zachować granice rozsądku. Po krótkim namyśle skreślił również Henrika. Jeżeli patriarcha był zamieszany w zaginięcie Harriet, to jego zachowanie w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu lat należałoby zaliczyć do patologicznych. Również matka Henrika, która w 1966 roku osiągnęła zacny wiek osiemdziesięciu jeden lat, powinna znaleźć się poza podejrzeniami. Pozostawało dwudziestu trzech członków rodziny, których zdaniem Henrika należało umieścić w grupie podejrzanych. Siedem osób już nie żyło, a kilka innych osiągnęło wiek wzbudzający szacunek.
Mikael nie był skłonny podzielać opinii Henrika, że za zniknięciem Harriet stał ktoś z rodziny. Do listy podejrzanych trzeba dopisać szereg innych osób.
Dirch Frode zaczął pracować jako adwokat Henrika wiosną 1962 roku. A oprócz państwa, kto ze służby? Obecny „dozorca" Gunnar Nilsson – z alibi czy bez – miał dziewiętnaście lat. A jego ojciec Magnus Nilsson był wtedy jak najbardziej obecny na wyspie, podobnie jak artysta Eugen Norman i pastor Otto Falk. Czy Falk był żonaty? Rolnik z Óstergarden, Martin Aronsson i jego syn Jerker, wszyscy przebywali na wyspie, w pobliżu Harriet, przez całe jej życie. Jakie mieli do siebie nastawienie? Czy Aronsson miał żonę? Czy były w gospodarstwie jeszcze inne osoby?
Kiedy Mikael zaczął spisywać wszystkie imiona i nazwiska, grupa powiększyła się do jakichś czterdziestu osób. W końcu sfrustrowany rzucił pisakiem. Było wpół do czwartej rano, termometr wskazywał minus dwadzieścia jeden stopni. Zanosiło się na dłuższy mróz. Zatęsknił za swoim łóżkiem na Bellmansgatan.
FREDRIK VANGER (1886-1964) żona Ulrika (1885-1969)
Richard (1907-1940) żona Margareta (1906-1959)
Gottfried (1927-1965) żona Isabella (1928-)
Martin (1948-)
Harriet(1950-?)
Harald (191 1-) żona Ingrid (1925-1992)
Birger(1939-) Cecilia(1946-) Anita (1948-)
Greger(1912-1974) żona Gerda (1922-)
AIexander (1946-)
JOHAN VANGER (1884-1956) żona Gerda(1888-1960)
Sofia (1909-1977) mąż Ake Sjógren (1906-1967)
Magnus Sjógren (1929-1994) Sara Sjógren (1931-)
Erik Sjógren (1951-) Hakan Sjógren (1955-)
Mant (1911-1988) mąż Algot Gunther (1904-1987)
Ossian Gunther (1930-) żonaAgnes (1933-)
Jakob Gunther (1952-)
Ingrid (1916-1990) mąż Harry Karlman (19121984)
Gustav (1918-1955) kawaler, bezdzietny Henrik(1920-)
żona Edith (1921-1958)
bezdzietny Gunnar Karlman (1942-) Maria Karlman (1944-)
W ŚRODĘ O DZIEWIĄTEJ rano obudził go pracownik Telii, który przyszedł zamontować gniazdko telefoniczne i modem ADSL. O jedenastej, z dostępem do Internetu, Mikael nie czuł się już upośledzony zawodowo. Ale telefon ciągle milczał. Erika od tygodnia nie odpowiadała. Chyba rzeczywiście była wściekła. On też zaczął zachowywać się jak uparty osioł i nie dzwonił do biura. Dopóki wystukiwał numer jej komórki, mogła zobaczyć, że to on i zdecydować, czy chce odpowiedzieć, czy nie. Widocznie nie chciała.
W każdym razie otworzył program pocztowy i przejrzał ponad trzysta pięćdziesiąt e-maili, które wysłano do niego w ciągu ostatniego tygodnia. Zachował kilkanaście, resztę stanowiły wiadomości o prenumeracie i spam. Pierwszy otwarty mail od demokrata88@yahoo.com brzmiał: MAM NADZIEJĘ ŻE BĘDZIESZ LIZAŁ CHUUUJA W CIUPIE PIERDOLONY KOMUNISTO. Mikael przeniósł maila do folderu „Inteligentna krytyka".
Napisał krótki list do erika.berger@millennium. se
[Hej Ricky. Przypuszczam, że jesteś na mnie morderczo wściekła, ponieważ nie oddzwaniasz. Chcę cię tylko poinformować, że jestem podłączony do sieci i dostępny mailowo, kiedy będziesz chciała mi przebaczyć. A swoją drogą Hedeby jest wartym obejrzenia, rustykalnym miejscem. M.]
W południe schował iBooka do torby i zrobił spacer do kawiarni przy moście, gdzie usiadł przy swoim narożnym stoliku. Podając mu kawę i kanapkę, Susanna spojrzała z zaciekawieniem na komputer i zapytała, nad czym pracuje. Po raz pierwszy skorzystał ze swojej cover story i wyjaśnił, że został zatrudniony przez Henrika Vangera do napisania biografii. Wymienili grzeczności. Susanna zachęciła Mikaela, żeby skontaktował się z nią, gdy będzie gotów na prawdziwe sensacje.
– Obsługiwałam Vangerów przez trzydzieści pięć lat i znam chyba wszystkie rodzinne plotki – powiedziała i kołysząc biodrami, oddaliła się do kuchni.
NARYSOWANA PRZEZ MIKAELA tablica genealogiczna świadczyła o tym, że rodzina Vangerów niestrudzenie produkowała nowych potomków. Razem z dziećmi, wnukami i prawnukami, których nie uwzględniał, bracia Fredrik i Johan Vanger mieli około pięćdziesięciu krewnych zstępnych. Mikael zauważył również, że prawie wszyscy dożywali sędziwego wieku. Fredrik zmarł, mając siedemdziesiąt osiem lat, Johan – siedemdziesiąt dwa. Ulrika Vanger odeszła jako osiemdziesięcioczterolatka. Z żyjących braci Harald miał dziewięćdziesiąt dwa lata, a Henrik był o dziesięć lat młodszy.
Jedyny wyjątek stanowił brat Henrika, Gustav, którego zabrała choroba płuc, gdy miał trzydzieści siedem lat. Henrik wyjaśnił, że Gustav zawsze był chorowity i chodził własnymi ścieżkami, trochę na obrzeżach rodziny. Nigdy się nie ożenił i nie miał dzieci.
Pozostali, którzy również umarli młodo, odeszli z przyczyn innych niż choroba. Richard poległ jako ochotnik podczas fińskiej wojny zimowej, mając zaledwie trzydzieści trzy lata. Gottfried, ojciec Harriet, utonął na rok przed jej zaginięciem. A sama Harriet była tylko szesnastoletnią dziewczyną. Mikael zanotował uderzającą symetrię. Właśnie w tej gałęzi rodziny dziadek, ojciec i córka ulegli nieszczęśliwym wypadkom. Po Richardzie pozostał tylko Martin, który skończywszy pięćdziesiąt pięć lat, w dalszym ciągu był bezdzietnym kawalerem, chociaż, według informacji Henrika, związanym w kobietą mieszkającą w Hedestad.
Martin miał osiemnaście lat, gdy zniknęła jego siostra. Należał do tej nielicznej grupy krewnych, których z pewnością można było skreślić z listy osób potencjalnie zamieszanych w zaginięcie. Tamtej jesieni mieszkał w Uppsali, gdzie właśnie zaczął naukę w klasie maturalnej. Miał uczestniczyć w zjeździe rodzinnym, ale przybył na miejsce dopiero późnym popołudniem i tym samym znalazł się po „złej" stronie mostu. Tymczasem jego siostra zniknęła jak kamfora.
Mikael zanotował jeszcze dwie osobliwości w drzewie rodowym Vangerów. Wyglądało na to, że małżeństwa zawierano na całe życie. Nikt nie rozwiódł się ani nie zawarł ponownego związku, nawet jeżeli współmałżonek zmarł w młodym wieku. Mikael zastanawiał się, na ile to statystycznie częste zjawisko. Cecilia od wielu lat żyła w separacji, ale – o ile Mikael wiedział – ciągle jako mężatka.
Drugą osobliwością było geograficzne rozproszenie męskiej i żeńskiej strony. Potomkowie Fredrika, do których należał również Henrik, tradycyjnie odgrywali wiodącą rolę w przedsiębiorstwie i osiadali albo w Hedestad, albo w jego pobliżu. Natomiast krewni z odgałęzienia Johana, którzy produkowali żeńskie następczynie, zawierali małżeństwa i przeprowadzali się do innych części kraju; mieszkali głównie w Sztokholmie, Malmó i Góteborgu albo za granicą. Przyjeżdżali do Hedestad tylko na wakacje albo ważniejsze spotkania koncernu. Jedynym wyjątkiem była Ingrid Vanger, której syn mieszkał w Hedestad i piastował funkcję redaktora naczelnego w lokalnym dzienniku.
Jako prywatny śledczy Henrik sądził, że „motywu leżącego u podstaw morderstwa" można by szukać w strukturze przedsiębiorstwa. Ponieważ od początku przedstawiał Harriet jako osobę szczególną, ktoś – krzywdząc dziewczynę – mógł chcieć skrzywdzić samego Henrika. A może Harriet weszła w posiadanie jakiejś drażliwej informacji dotyczącej koncernu i tym samym stała się dla kogoś zagrożeniem. Mimo że były to tylko luźne spekulacje, Henrikowi udało się w ten sposób zidentyfikować grono trzynastu osób, które uważał za „szczególnie interesujące".
Wczorajsza rozmowa z Henrikiem wyjaśniła też inną rzecz. Już od pierwszej chwili starzec wyrażał się o swojej rodzinie w tak pogardliwych słowach, że mógł sprawiać wrażenie dziwaka. Mikael zastanawiał się nawet, czy podejrzenia patriarchy wobec rodziny nie odebrały mu rozsądku, ale teraz zaczynał rozumieć, że Henrik dokonał naprawdę zadziwiająco trzeźwej oceny.
Z wolna ukazywał się bowiem obraz rodziny, która – znajdując się w pomyślnej sytuacji socjalno-bytowej – pod wieloma względami była najwyraźniej rodziną dysfunkcjonalną.
OJCIEC HENRIKA był zimnym i nieczułym człowiekiem, który spłodziwszy dzieci, zrzucił na żonę obowiązek ich wychowywania i dbałości o dobre samopoczucie. Mniej więcej do szesnastego roku życia synowie prawie wcale nie widywali ojca, jeżeli nie liczyć specjalnych okazji rodzinnych, kiedy to mieli być obecni, ale jednocześnie niewidoczni. Henrik nie przypominał sobie, żeby ojciec kiedykolwiek okazał mu miłość, często natomiast słyszał o swoim braku kompetencji i bywał celem miażdżącej krytyki. Kary cielesne należały do rzadkości. Nie były potrzebne. Dopiero o wiele później, już zatrudniony w koncernie, Henrik zyskał szacunek ojca.
Najstarszy syn, Richard, zbuntował się po scysji z ojcem, o której powodach nigdy w rodzinie nie dyskutowano. Wyjechał na studia do Uppsali. Tam też zapoczątkował swoją nazistowską karierę, która wkrótce miała zaprowadzić go do wojennych okopów. Opowiadając wcześniej o Richardzie, starzec nie wspomniał, że bardzo podobną karierę zrobiło jeszcze dwóch jego braci. Zarówno Harald, jak i Greger poszli w ślady pierworodnego i przeprowadzili się do Uppsali. Byli sobie bliscy, Henrik nie wiedział jednak, jak często spotykali się z Richardem. Pewne było natomiast, że przyłączyli się do faszystowskiego ruchu Pera Engdahla Nowa Szwecja. Harald, wierny swojemu przywódcy, towarzyszył mu najpierw w Narodowym Związku Szwecji, później w Szwedzkiej Opozycji i w końcu w Nowoszwedzkim Ruchu, utworzonym już po zakończeniu wojny. Pozostał członkiem organizacji aż do śmierci Pera Engdahla w latach dziewięćdziesiątych, a okresowo bywał jednym z najważniejszych sponsorów wspierających finansowo szwedzki faszyzm.
Jako student medycyny Harald prawie od razu znalazł się w kręgach zwolenników higieny i biologii rasowej. Przez jakiś czas pracował w Szwedzkim Instytucie Biologii Rasowej i jako lekarz był jednym z liderów kampanii na rzecz sterylizacji niepożądanych elementów w społeczeństwie.
Cytat, Henrik Vanger, nagranie 2, 02950: Harald posunął się jeszcze dalej. Był współautorem – na szczęście pod pseudonimem – wydanej w 1937 roku książki Nowa Europa ludów. Dowiedziałem się o tym dopiero w latach siedemdziesiątych. Mam kopię, którą możesz przeczytać. To prawdopodobnie jedna z najohydniejszych książek, które ukazały się w języku szwedzkim. Harald przekonywał nie tylko do sterylizacji, ale również do eutanazji, uśmiercania ludzi, którzy zaburzali jego poczucie estetyki i nie pasowali do wizji doskonałego szwedzkiego plemienia. W tekście napisanym poprawną, akademicką prozą, w tekście zawierającym niezbędne medyczne argumenty występował w obronie masowych mordów. Usuńmy kaleki. Nie pozwólmy rozpleniać się Lapończykom; mają w sobie mongolskie naleciałości. Psychicznie chorzy potraktują śmierć jako wyzwolenie, prawda? Rozwiązłe kobiety, włóczędzy, Cyganie, Żydzi – sam możesz sobie wyobrazić! W fantazjach mojego brata Oświęcim równie dobrze mógłby znajdować się w prowincji Dalama.
Greger Vanger został po wojnie nauczycielem, a wkrótce dyrektorem liceum w Hedestad. Henrik żył w przekonaniu, że jego brat nie należał do żadnej partii i że porzucił idee nazizmu. Ale kiedy w 1974 roku, po jego śmierci, przejrzał pozostałą po nim korespondencję, dowiedział się, że w latach pięćdziesiątych Greger przyłączył się do politycznie nic nieznaczącej, ale kompletnie idiotycznej sekty o nazwie Nordycka Partia Rzeszy, NPR. Był jej członkiem do samej śmierci.
Cytat, Henrik Vanger, nagranie 2, 04167:
Trzech moich braci było więc chorych psychicznie w kwestii polityki. Jak bardzo chorzy byli pod innymi względami?
Jedynym bratem, który w oczach Henrika zasługiwał na jakąś dozę łaski, był chorowity Gustav, który zmarł na płuca w 1955 roku. Gustav nie zajmował się polityką i uchodził za odsuniętą od świata duszę artystyczną. Był zupełnie niezainteresowany biznesem czy karierą w rodzinnym przedsiębiorstwie.
– Zostało was dwóch, ty i Harald. Dlaczego twój brat wrócił do Hedeby? – zapytał Mikael.
– Przeprowadził się tutaj w 1979 roku, na krótko przed siedemdziesiątymi urodzinami. Jest właścicielem domu.
– To musi być dziwne uczucie, mieszkać tak blisko brata, którego się nienawidzi…
Starzec spojrzał zdumiony na Mikaela.
– Źle mnie zrozumiałeś. Nie darzę go nienawiścią. Możliwe, że mu współczuję. Jest kompletnym idiotą i to on mnie nienawidzi.
– On cię nienawidzi?
– Właśnie tak. Myślę, że dlatego tu wrócił. Żeby spędzić swoje ostatnie lata, nienawidząc mnie z bliska.
– Dlaczego cię nienawidzi?
– Dlatego, że się ożeniłem.
– Chyba musisz mi to wyjaśnić.
HENRIK VANGER dość wcześnie stracił kontakt ze starszymi braćmi. Był ostatnią nadzieją ojca, jedynym z rodzeństwa, który wykazywał jakąś smykałkę do interesów. Nie interesował się polityką i unikał Uppsali. Wybrał studia ekonomiczne w Sztokholmie. Odkąd skończył osiemnaście lat, każde ferie i wakacje spędzał na praktykach w którymś z licznych biur koncernu albo w jednym z zarządów firmy. Zgłębiał zawiłości rodzinnego przedsiębiorstwa.
10 czerwca 1941 roku, w środku wojny, wysłano go na sześć tygodni do biura handlowego firmy w Hamburgu. Miał wtedy zaledwie dwadzieścia lat i w roli opiekuna i ciotki przyzwoitki wystąpił niemiecki agent koncernu, podstarzały weteran przemysłowy Hermann Lobach.
– Nie chcę cię zamęczać szczegółami, ale wtedy Hitler i Stalin byli jeszcze dobrymi przyjaciółmi i nie istniał front wschodni. Wszyscy sądzili, że Hitler jest niezwyciężony. Dominował nastrój… optymizmu i desperacji, wydaje mi się, że to odpowiednie słowa. Jeszcze teraz, pół wieku później, trudno nazwać panującą wtedy atmosferę. Nie zrozum mnie źle, nigdy nie byłem nazistą, a Hitler jawił mi się jako śmieszna postać rodem z operetki. Ale trudno było nie zarazić się optymistyczną wiarą w przyszłość wyznawaną przez zwykłych ludzi. Chociaż wojna zbliżała się z każdym dniem, chociaż zaczęły się właśnie naloty bombowe na Hamburg, ludzie uważali, że to tylko przejściowa niedogodność, że wkrótce zapanuje pokój, a Hitler stworzy swoją Neueurope, Nową Europę. Chcieli wierzyć, że ich Fuhrer jest bogiem. Tak mówiła przecież propaganda.
Henrik otworzył jeden ze swoich licznych albumów.
– To jest Hermann Lobach. Zginął w 1944 roku, prawdopodobnie przysypany gruzami podczas któregoś z nalotów bombowych. Nigdy nie poznaliśmy jego losu. W czasie tych sześciu tygodni zbliżyłem się do niego. Mieszkałem z jego rodziną w wytwornym apartamencie w jednej z zamożnych dzielnic Hamburga. Codziennie spędzaliśmy czas w swoim towarzystwie. Taki był z niego nazista, jak ze mnie, ale zapisał się do partii nazistowskiej dla wygody. Legitymacja partyjna otwierała drzwi i stwarzała możliwości robienia interesów na rachunek koncernu, zajmowaliśmy się bowiem robieniem interesów. Produkowaliśmy wagony towarowe do niemieckich pociągów; zawsze zastanawiałem się, czy któryś z nich dojechał do Polski… Sprzedawaliśmy im sukno na mundury, chociaż oficjalnie nie mieliśmy pojęcia, do czego go używają. A Hermann wiedział, jak finalizować umowy, byl miły i towarzyski. Doskonały nazista. Z biegiem czasu zacząłem rozumieć, że jest również człowiekiem, który desperacko próbuje ukryć pewną tajemnicę.
W nocy z 21 na 22 czerwca 1941 roku obudził mnie, pukając nagle do drzwi. Mój pokój sąsiadował z sypialnią jego żony. Nakazał mi gestem milczenie, polecił się ubrać i pójść za nim. Zeszliśmy piętro niżej, do palarni. Nie ulegało wątpliwości, że Lobach był na nogach całą noc. Miał włączone radio, zrozumiałem, że wydarzyło się coś dramatycznego. Rozpoczęto operację Barbarossa. W przeddzień sobótkowego święta Niemcy napadły na Związek Radziecki.
Henrik zrezygnowany machnął ręką.
– Postawił na stole dwa kieliszki i nalał porządnie wódki. Był po prostu wstrząśnięty. Gdy zapytałem go, co to znaczy, odpowiedział trzeźwo, że to oznacza koniec Niemiec i nazizmu. Nie do końca mu wierzyłem, wydawało się przecież, że Hitler jest nie do pokonania, ale Lobach wzniósł toast za klęskę Niemiec. A później wziął się za praktyczne rzeczy.
Mikael skinął głową na znak, że ciągle nadąża za tokiem opowiadania.
– Po pierwsze nie miał żadnej możliwości skontaktowania się z moim ojcem. Na własną rękę podjął więc decyzję o skróceniu mojego pobytu w Niemczech i jak najszybszym powrocie do domu. Po drugie chciał mnie poprosić o przysługę.
Henrik wskazał pożółkły i podniszczony portret kobiety w półprofilu.
– Hermann Lobach był żonaty od czterdziestu lat, ale w 1919 roku spotkał szalenie piękną i o połowę od niego młodszą kobietę, w której zakochał się na śmierć i życie.
Była prostą, biedną szwaczką. Zaczął starać się o jej względy i wkrótce została jego kochanką. Jako zamożnego mężczyznę stać go było na zakwaterowanie jej w mieszkaniu znajdującym się w bezpiecznej odległości od jego domu. W 1921 roku urodziła mu córkę, której nadali imię Edith.
– Bogaty, starszy mężczyzna, młoda, piękna kobieta i dziecko miłości, to nie musiało być szczególnie skandaliczne, nawet w latach czterdziestych – skomentował Mikael.
– Racja. Gdyby nie jeden szczegół. Kobieta była Żydówką. A to znaczy, że Lobach został ojcem żydowskiej córki w środku nazistowskich Niemiec. W praktyce był więc zdrajcą rasy.
– Aha, to bez wątpienia zmienia postać rzeczy. Co dalej?
– Matkę Edith zatrzymano w 1939 roku. Zaginął po niej ślad i możemy się tylko domyślać jej losu. Wiadomo było, że ma córkę, której jeszcze nie zanotowano na żadnej liście osób przeznaczonych do transportu i której poszukiwał wydział gestapo, zajmujący się tropieniem uciekających Żydów. W lecie 1941 roku, w tym samym tygodniu, w którym przybyłem do Hamburga, wykryto związek matki Edith z Lobachem. Wezwany na przesłuchanie przyznał się do związku, uznał ojcostwo, ale jednocześnie oświadczył, że nie ma pojęcia, gdzie znajduje się jego córka i że nie miał z nią kontaktu od dziesięciu lat.
– A gdzie się znajdowała?
– Widziałem ją w domu Lobacha codziennie. Słodka dwudziestoletnia dziewczyna, która sprzątała mój pokój i pomagała podawać kolację. W 1937 roku, gdy prześladowania Żydów trwały już ładnych parę lat, matka Edith zaczęła błagać mojego gospodarza o pomoc. I uzyskała ją – Lobach kochał swoją nieślubną córkę równie mocno jak swoje „oficjalne" dzieci. Ukrył ją w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu, dokładnie pod nosem wszystkich. Załatwił fałszywe papiery i zatrudnił ją jako gosposię.
– Czy jego żona wiedziała, kim jest Edith?
– Nie, nie miała pojęcia o tej sprawie.
– I co było dalej?
– Tak zaaranżowana sytuacja trwała przez cztery lata, ale teraz Lobach czuł, że pętla zaczyna się zaciskać. Było tylko kwestią czasu, kiedy gestapo zapuka do jego drzwi. Opowiedział mi to wszystko w nocy, na parę tygodni przed moim powrotem do Szwecji. A później przyprowadził córkę i przedstawił nas sobie. Edith była okropnie nieśmiała i nie odważyła się nawet spojrzeć mi w oczy. Lobach błagał mnie, żebym uratował jej życie.
– Jak?
– Wszystko już przygotował. Zgodnie z planem miałem zostać jeszcze trzy tygodnie, a później pojechać nocnym pociągiem do Kopenhagi i przeprawić się łodzią przez cieśninę. Stosunkowo bezpieczna podróż, nawet w czasie wojny. Ale dwa dni po naszej rozmowie odpływał z Hamburga do Szwecji statek towarowy należący do koncernu Vangera. Lobach chciał, żebym właśnie tym statkiem bezzwłocznie opuścił Niemcy. Zmiany w planach podróży musiały zostać zatwierdzone przez służbę bezpieczeństwa, chodziło o trochę przydługawa, ale bezproblemową procedurę. Lobachowi niezmiernie zależało na tym, żebym znalazł się na pokładzie tego statku.
– Przypuszczam, że razem z Edith.
– Przemycono ją na statek, ukrytą w jednej z trzystu skrzyń z osprzętem. Miałem za zadanie chronić ją na wypadek, gdyby została wykryta na niemieckich wodach terytorialnych, i przeszkodzić kapitanowi, gdyby przyszło mu do głowy zrobić coś głupiego. A tak w ogóle to miałem ją wypuścić z ukrycia dopiero wtedy, gdy oddalimy się spory kawałek od Niemiec.
– Rozumiem.
– W założeniu łatwa, w rzeczywistości ta podróż przerodziła się w coś makabrycznego. Kapitan, Oskar Granath, był daleki od zachwytu, gdy nagle się dowiedział, że odpowiada za butnego potomka swojego pracodawcy. Opuściliśmy Hamburg pod koniec czerwca, o dziewiątej wieczorem. Gdy wypływaliśmy z portu wewnętrznego, zawyły syreny ogłaszające alarm przeciwlotniczy. Angielski nalot, najgorszy, jaki przeżyłem, a port był oczywiście priorytetowym obiektem. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że prawie posikałem się w portki, kiedy w pobliżu wybuchały bomby. Ale w jakiś sposób nam się udało. Po awarii silnika i nieszczęściach sztormowej nocy w zaminowanej wodzie następnego popołudnia dotarliśmy do Karlskrony. A teraz zapytaj, co się stało z dziewczyną.
– Myślę, że już wiem.
– Mój ojciec był oczywiście wściekły. Uskuteczniając swoje idiotyczne wybryki, ryzykowałem wszystko. A dziewczyna mogła zostać deportowana w każdej chwili, to był rok 1941. Ale wtedy byłem już zakochany w niej po uszy, tak jak kiedyś Lobach w jej matce. Poprosiłem ją o rękę i postawiłem ojcu ultimatum: albo zaakceptuje nasze małżeństwo, albo będzie musiał się rozejrzeć za nową nadzieją firmy. Poddał się.
– Ale ona zmarła?
– Tak, stanowczo za wcześnie. W 1958 roku. Było nam dane przeżyć razem ponad szesnaście lat. Miała wrodzoną wadę serca. No i okazało się, że jestem bezpłodny, nie mieliśmy dzieci. I to dlatego mój brat mnie nienawidzi.
– Dlatego, że się z nią ożeniłeś?
– Dlatego, że – używając jego terminologii – ożeniłem się z brudną żydowską kurwą. Dla niego to oznaczało zdradę rasy, plemienia, moralności i wszystkiego, co sobą reprezentował.
– To przecież szaleniec.
– Nie mógłbym tego lepiej wyrazić.
WEDŁUG „HEDESTADS-KURIREN" pierwszy miesiąc Mikaela na bezludziu był najzimniejszym od niepamiętnych czasów albo (o czym poinformował go Henrik) przynajmniej od wojennej zimy w 1942 roku. Był skłonny uznać to za prawdę. Już po tygodniu w Hedeby nauczył się wszystkiego o kalesonach, grubych skarpetach i podwójnych podkoszulkach.
Pamiętał kilka okrutnych dni w połowie stycznia, kiedy temperatura spadła do niepojętych minus trzydziestu siedmiu stopni. Nigdy wcześniej nie przeżył czegoś takiego, nawet wtedy, gdy przez rok służył w wojsku w Kirunie. Pewnego ranka zamarzły rury z wodą. Gunnar Nilsson zaopatrzył go w dwa plastikowe kanistry, żeby mógł coś ugotować i umyć się, ale mróz był paraliżujący. Na wewnętrznej stronie okien powstawały lodowe kwiaty i niezależnie od tego, jak dużo palił w piecu, ciągle czuł się zziębnięty. Każdego dnia spędzał trochę czasu na łupaniu drewna w szopie za domem.
Chwilami, bliski płaczu, myślał, żeby zamówić taksówkę, pojechać do miasta i wsiąść w pierwszy lepszy pociąg na południe. Ale później zakładał jeszcze jeden sweter, opatulał się kocem i siedząc przy stole, pił kawę i czytał stare policyjne protokoły.
W końcu nastąpił przełom i mróz zelżał do przyjemnych dziesięciu stopni.
MIKAEL ZACZĄŁ poznawać ludzi z Hedeby. Martin Vanger dotrzymał obietnicy i zaprosił go na domowy obiad; podał pieczeń z łosia i włoskie czerwone wino. Przemysłowiec nie był żonaty, ale żył w nieformalnym związku z Evą Hassel, która towarzyszyła im w trakcie posiłku. Była ciepłą i towarzyską kobietą. Mikael uznał ją za wyjątkowo atrakcyjną. Pracowała jako dentystka, w tygodniu mieszkała w Hedestad, a na weekendy przeprowadzała się do Martina. Okazało się, że znają się od bardzo dawna, ale parą zostali dopiero na stare lata i nie widzą powodu, dla którego mieliby zawierać małżeństwo.
– Jakby nie było, jest moją dentystką – zaśmiał się Martin.
– A wejście do tej stukniętej rodziny raczej średnio mnie rajcuje – dodała Eva, klepiąc serdecznie Martina w kolano.
Willa była specjalnie dla niego zaprojektowanym marzeniem kawalera. Wytworne meble w czerni, bieli i chromie zachwyciłyby z pewnością ich miłośnika, Christera Malma. Kuchnię wyposażono w profesjonalny sprzęt do gotowania. W salonie znajdował się gramofon stereofoniczny najwyższej klasy oraz imponujący zbiór płyt jazzowych, w którym swoje miejsce znaleźli i Tommy Dorsey, i John Coltrane. Martin Vanger miał pieniądze, jego dom był elegancki i funkcjonalny, ale też dość bezosobowy. Mikael zanotował, że na ścianach wiszą proste reprodukcje i afisze, które można kupić w Ikei: ozdobne, ale niczym się niewyróżniające. Regały na książki, przynajmniej w tej części mieszkania, którą widział Mikael, nie były szczelnie zapełnione. Oprócz tomów Encyklopedii Narodowej stało tam kilka albumów, które wręcza się w prezencie gwiazdkowym z braku lepszych pomysłów. Podsumowując, Mikael dostrzegł dwa zainteresowania w życiu Martina: muzykę i gotowanie. Pierwsze uwidaczniało się w kolekcji płyt analogowych liczącej mniej więcej trzy tysiące egzemplarzy. Drugie – w zaokrągleniu ponad paskiem spodni.
Na osobę Martina w jakiś dziwaczny sposób składały się: dobroduszność, surowość i uprzejmość. Nie trzeba było mieć szczególnych umiejętności analitycznych, żeby dojść do wniosku, że ten człowiek boryka się z problemami. Słuchając Night in Tunisia, rozmawiali przede wszystkim o koncernie Vangerów i Martin nie krył, że walczy o przetrwanie przedsiębiorstwa. Wybór tematu konwersacji zdziwił Mikaela. Martin nie był nieświadomy, że jego gość jest dopiero co poznanym dziennikarzem gospodarczym. A mimo to mówił o wewnętrznych problemach firmy tak otwarcie, że sprawiał wrażenie nieostrożnego. Najwyraźniej wychodził z założenia, że Mikael jest członkiem rodziny, ponieważ pracuje dla Henrika. Podobnie jak były dyrektor naczelny uważał, że rodzina jest sama sobie winna i odpowiedzialna za obecną sytuację przedsiębiorstwa, jednak w odróżnieniu od starca nie przejawiał zgorzknienia i nieprzejednanej pogardy dla krewnych. Przeciwnie, wyglądał wręcz na osobliwie rozbawionego nieuleczalną głupotą rodziny. Eva Hassel potakiwała, nie komentując. Z pewnością przerabiali ten temat niejeden raz.
Martin, wiedząc, że Mikael został zatrudniony w celu napisania kroniki rodzinnej, zapytał, jak mu idzie. Mikael odpowiedział z uśmiechem, że trudno mu nawet spamiętać imiona wszystkich członków rodziny i zapytał, czy w odpowiednim czasie mógłby przeprowadzić z nim wywiad. Przy wielu okazjach rozważał, czy nie sprowadzić rozmowy na temat obsesyjnego zainteresowania starca zniknięciem Harriet. Henrik na pewno nie raz i nie dwa zamęczał jej brata swoimi teoriami. Martin musiał przecież wiedzieć, że autor powstającej kroniki nie mógłby przeoczyć zniknięcia siostry. Ale ponieważ nic nie wskazywało na to, że zamierza podjąć ten temat, Mikael zrezygnował. Jeszcze kiedyś nadarzy się okazja do dyskusji na temat Harriet.
Rozstali się po wielu kolejkach wódki. Mikael był porządnie nietrzeźwy, gdy o drugiej w nocy, ślizgając się co krok, wracał do domu. Ogólnie rzecz biorąc, był to bardzo przyjemny wieczór.
PEWNEGO POPOŁUDNIA, w drugim tygodniu pobytu, Mikael usłyszał pukanie. Odłożył otwarty właśnie skoroszyt z notatkami z dochodzenia policyjnego – szósty z kolei – i zamknął drzwi do gabinetu, po czym otworzył drzwi wejściowe, w których stała mniej więcej pięćdziesięcioletnia, grubo ubrana blondynka.
– Hej! Chciałam się tylko przywitać. Nazywam się Cecilia Vanger.
Uścisnęli sobie dłonie i Mikael wyciągnął filiżanki do kawy. Cecilia, córka nazisty Haralda Vangera, jawiła się jako kobieta otwarta i pod wieloma względami ujmująca. Mikael przypomniał sobie, że Henrik wyrażał się o niej pochlebnie, że wspomniał o jej braku kontaktu z mieszkającym po sąsiedzku ojcem. Porozmawiali trochę o tym i owym, zanim przeszła do właściwego tematu.
– Słyszałam, że ma pan napisać książkę o naszej rodzinie. Nie jestem pewna, czy podoba mi się ten pomysł – powiedziała. – Chciałabym przynajmniej zobaczyć, co z pana za gość.
– Taa. Zatrudnił mnie Henrik Vanger. To jego historia, że tak powiem.
– Ale poczciwy Henrik nie jest do końca obiektywny, jeżeli chodzi o stosunek do rodziny.
Mikael przyglądał się jej badawczo, niepewny, co kobieta ma na myśli.
– Jest pani przeciwna książce o Vangerach?
– Tego nie powiedziałam. A to, co sądzę, i tak nie ma chyba żadnego znaczenia. Ale myślę, że już pan zdążył zrozumieć, że nie zawsze było łatwo przynależeć do tej rodziny.
Mikael nie miał pojęcia, co jej powiedział Henrik i ile wie o jego zleceniu. Rozłożył ręce.
– Henrik zatrudnił mnie do napisania kroniki rodzinnej. Wiem, że wyraża dosadne opinie na temat członków rodziny, ale będę się starał nie odbiegać od faktów, które można udokumentować.
Cecilia uśmiechnęła się bez cienia sympatii.
– Chcę tylko wiedzieć, czy po ukazaniu się książki będę musiała wyemigrować.
– Nie sądzę – odpowiedział Mikael. – Ludzie potrafią rozróżniać bohaterów.
– Mojego ojca na przykład.
– Pani ojca nazistę?
Cecilia przewróciła oczami.
– Ojciec jest szalony. Spotykam się z nim zaledwie parę razy w roku, chociaż mieszkamy ściana w ścianę.
– Dlaczego nie chce go pani widywać?
– Proszę się wstrzymać z zadawaniem masy pytań. Ma pan mnie zamiar cytować? Czy mogę prowadzić z panem normalną rozmowę bez obawy, że zrobi pan ze mnie idiotkę?
Mikael zawahał się przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Dostałem zadanie napisania książki, która zaczyna się w momencie, gdy Alexandre Vangeersad schodzi na ląd razem z Bernadottem, a kończy… dzisiaj. Będzie traktowała o imperium przemysłowym na przestrzeni dziejów, ale oczywiście również o przyczynach powolnego upadku tegoż imperium i o tarciach w łonie rodziny. W tej opowieści nie da się uniknąć gówna. Wypłynie na powierzchnię. Ale to nie znaczy, że zajmę się oczernianiem rodziny albo przedstawię jej wypaczony obraz. Spotkałem na przykład Martina Vangera, którego uważam za sympatycznego człowieka i którego jako sympatycznego człowieka opiszę.
Cecilia nie odpowiedziała.
– Wiem, że jest pani nauczycielką.
– Gorzej, dyrektorką liceum w Hedestad.
– Przepraszam. Wiem, że Henrik panią lubi, że jest pani mężatką, ale żyje z mężem w separacji i… to mniej więcej wszystko. Może pani rozmawiać ze mną bez obawy, że panią zacytuję albo… zrobię z pani wariatkę. Natomiast kiedyś na pewno zapukam do pani, zapytam o jedno szczególne wydarzenie i poproszę o naświetlenie faktów. To będzie wywiad i może pani udzielać odpowiedzi lub nie. I gdy zadam takie niewygodne pytanie, nie omieszkam pani o tym przypomnieć.
– Czy mogę porozmawiać z panem… off the record, jak to zwykliście nazywać?
– Oczywiście.
– I to też jest off the record?
– Jest pani sąsiadką, która przyszła się przywitać i napić kawy, nikim innym.
– W porządku. A czy teraz mogę pana o coś zapytać?
– Proszę bardzo.
– W jakim stopniu ta książka będzie traktowała o Harriet Vanger?
Mikael przygryzł wargę i po krótkim wahaniu powiedział lekkim tonem:
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Niewykluczone, że może poświęcę temu jakiś rozdział. To niewątpliwie dramatyczne wydarzenie, które poważnie zaważyło na życiu Henrika.
– Ale nie przyjechał pan tutaj po to, żeby zbadać okoliczności jej zniknięcia?
– A dlaczego pani tak myśli?
– Taa, chociażby dlatego, że Gunnar Nilsson przydźwigał tutaj cztery kartony. Objętościowo powinny odpowiadać dokumentom z prywatnego dochodzenia, które od lat prowadzi Henrik. A kiedy zajrzałam do dawnego pokoju Harriet, gdzie te zbiory zazwyczaj leżą, było pusto.
Cecilia Vanger to nie w ciemię bita kobieta.
– Powinna pani przedyskutować to z Henrikiem, nie ze mną – odpowiedział. – Ale oczywiście Henrik opowiadał mi sporo o zniknięciu Harriet i z zainteresowaniem czytam te materiały.
Kobieta uśmiechnęła się blado.
– Czasami zastanawiam się, kto jest bardziej szalony: mój ojciec, czy wujek. Rozmawiałam z nim o zniknięciu Harriet chyba z tysiąc razy.
– I jak pani myśli, co się stało?
– Czy to pytanie z wywiadu?
– Nie – zaśmiał się Mikael. – To jest pytanie z ciekawości.
– A mnie ciekawi, czy pan też jest wariatem. Czy kupił pan wywody Henrika, czy też na odwrót, czy to pan go nakręca?
– Sądzi pani, że Henrik to wariat?
– Proszę mnie źle nie zrozumieć. Henrik to jeden z najserdeczniejszych i najbardziej troskliwych ludzi, jakich znam. Bardzo go lubię. Ale na tym punkcie ma obsesję.
– Ale jego obsesja ma rzeczywiste podstawy. Harriet naprawdę zaginęła.
– Ale ja po prostu jestem cholernie zmęczona tą całą historią. Zatruwa nam życie od tylu lat i nie widać jej końca.
Nagle podniosła się i założyła futrzaną kurtkę.
– Muszę już iść. Sprawia pan miłe wrażenie. Martin też tak uważa, ale jego osąd nie zawsze jest najlepszy. Zapraszam w każdym razie do mnie na kawę, kiedy tylko będzie pan miał ochotę. Wieczorami prawie zawsze jestem w domu.
– Dziękuję – odpowiedział Mikael. Kiedy zbliżyła się do drzwi, zawołał: – Nie odpowiedziała mi pani na to pytanie „nie z wywiadu"!
Zatrzymała się na moment i odpowiedziała, nie patrząc na niego.
– Nie mam pojęcia, co się jej przytrafiło. Ale myślę, że zdarzyło się coś, co ma tak proste i zwykłe wytłumaczenie, że – jeżeli kiedykolwiek je poznamy – osłupiejemy ze zdziwienia.
Odwróciła się i uśmiechnęła po raz pierwszy naprawdę ciepło. A później pomachała na pożegnanie i zniknęła.
Mikael siedział w bezruchu przy kuchennym stole, rozważając fakt, że w spisie osób, które w dniu zaginięcia Harriet znajdowały się na wyspie, Cecilia należy do tych wyróżnionych tłustym drukiem.
O ILE SPOTKANIE z Cecilią było, ogólnie rzecz biorąc, sympatyczne, o tyle nie można tego było powiedzieć o spotkaniu z Isabellą Vanger. Matka Harriet miała siedemdziesiąt pięć lat i – zgodnie z zapowiedzią Henrika – była szalenie wytworną kobietą, która w pewnym sensie przypominała podstarzałą Lauren Bacall. Szczupła, w czarnych karakułach i pasującej do nich czapce wspierała się na czarnej lasce. Natknął się na nią w drodze do kawiarni Susanny. Wyglądała jak wiekowa wampirzyca; ciągle jeszcze śliczna jak malowanie, ale jadowita niczym żmija. Najwyraźniej wracała do domu ze spaceru.
– Halo, młody człowieku. Chodź no tutaj! – zawołała na skrzyżowaniu.
Trudno było nie zauważyć rozkazującego tonu. Mikael, rozejrzawszy się dokoła, doszedł do wniosku, że chodzi o niego. Podszedł więc posłusznie.
– Jestem Isabellą Vanger – oznajmiła.
– Dzień dobry, nazywam się Mikael Blomkvist.
Wyciągnął rękę, którą kobieta całkowicie zignorowała.
– Czy to ty jesteś tym typem, który węszy w naszych rodzinnych sprawach?
– Noooo… jestem tym typem, z którym Henrik Vanger zawarł umowę na pomoc w napisaniu książki o rodzinie Vangerów.
– Nic ci do tego!
– Do czego? Do tego, że Henrik Vanger mnie zatrudnił, czy do tego, że tę pracę przyjąłem? Jeżeli chodzi o tę pierwszą rzecz, myślę, że to wyłącznie sprawa Henrika, jeżeli o drugą – to tylko moja.
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Nie lubię, gdy ktoś grzebie w moim życiorysie.
– W porządku. Nie będę grzebał w pani życiorysie. O reszcie proszę porozmawiać z Henrikiem.
Nagle kobieta podniosła laskę i pchnęła Mikaela rączką w pierś. Cios nie był silny, ale zaskoczony Mikael cofnął się o krok.
– Trzymaj się z dala ode mnie!
Isabella obróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę swojego domu. Mikael stał jak wmurowany, z miną osoby, która właśnie spotkała prawdziwą, żywą postać z komiksu. Gdy podniósł wzrok, ujrzał w oknie Henrika. Starzec w ironicznym geście wzniósł filiżankę jak do toastu. Mikael rozłożył bezradnie ręce, pokręcił głową i ruszył w kierunku kawiarni.
JEDYNĄ PODRÓŻĄ, którą Mikael podjął w ciągu pierwszego miesiąca była całodniowa wycieczka do zatoki jeziora Siljan. Pożyczonym od Dircha Frodego samochodem jechał przez zaśnieżoną okolicę, żeby spędzić popołudnie w towarzystwie komisarza Gustafa Morella. Mikael próbował stworzyć sobie obraz policjanta na podstawie jego wystąpień w dochodzeniu; zobaczył czerstwego starca o powolnych ruchach i jeszcze bardziej powolnym sposobie mówienia.
Mikael miał ze sobą notes z dziesięcioma pytaniami, które zapisał w trakcie czytania policyjnych dokumentów. Moreli odpowiadał z pedagogicznym zacięciem. W końcu Mikael, odłożywszy notatki, wyjaśnił, że pytania są tylko pretekstem do odwiedzin emerytowanego komisarza. Tak naprawdę chciał z nim po prostu porozmawiać i zadać tylko jedno istotne pytanie: czy w śledztwie policyjnym kryje się coś, czego nie można znaleźć w papierach? Jakaś myśl lub przeczucie, którymi mógłby się podzielić?
Ponieważ Moreli, podobnie jak Henrik Vanger, od trzydziestu sześciu lat rozmyślał nad tajemnicą zniknięcia Harriet, Mikael spodziewał się, że napotka pewien opór; był przecież tylko nowym chłopaczkiem rozdeptującym zarośla w lesie, w którym kiedyś zabłądził komisarz. Ale Moreli nie okazywał ani odrobiny wrogości. Nabił starannie fajkę, zapalił zapałkę i odpowiedział:
– To jasne, że przychodzą mi do głowy różne myśli. Ale są takie nieokreślone i ulotne, że nawet nie potrafię ich sformułować.
– Jak pan myśli, co przydarzyło się Harriet?
– Myślę, że ją zamordowano. Co do tego zgadzam się z Henrikiem. To jedyne rozsądne wyjaśnienie. Ale nigdy nie zrozumieliśmy motywu. Sądzę, że zabito ją z jakiegoś szczególnego powodu – to nie był atak szału, napaść połączona z gwałtem czy coś takiego. Znając motyw, poznalibyśmy też sprawcę morderstwa.
Starzec zamyślił się.
– Niewykluczone, że morderstwo nie było zaplanowane. To znaczy ktoś wykorzystał okazję, powstały po wypadku chaos. Ukrył zwłoki, a później wywiózł je dokądś, gdy przeczesywaliśmy wyspę.
– Mówimy więc o kimś, kto działał z zimną krwią.
– Jest jeden szczegół. Harriet weszła do pokoju Henrika i poprosiła o rozmowę. Teraz wydaje mi się to dość osobliwe, przecież wiedziała, że Henrik ma ręce pełne roboty ze wszystkimi krewnymi, którzy zwalili mu się na głowę. Myślę, że Harriet stanowiła dla kogoś zagrożenie. Chciała coś Henrikowi opowiedzieć, a morderca zrozumiał, że dziewczyna ma zamiar… naskarżyć?
– Henrik był zajęty rozmową z paroma krewnymi…
– Oprócz Henrika w pokoju znajdowały się cztery osoby: jego brat Greger, syn kuzyna Magnus Sjógren i dwójka dzieci Haralda, Birer i Cecilia. Ale to nic nie znaczy. Załóżmy, zupełnie hipotetycznie, że Harriet odkryła, że ktoś zdefraudował pieniądze firmy. Mogła o tym wiedzieć od miesięcy, mogła rozmawiać o tym właśnie z tą osobą. Mogła próbować ją szantażować albo przeciwnie – mogło jej być żal tego człowieka i wahała się, nie wiedząc, czy powinna go zdemaskować. Mogła nagle podjąć decyzję i poinformować o tym mordercę, który w desperacji popełnił zbrodnię.
– Mówi pan o mordercy „on".
– Czysto statystycznie, większość morderców to mężczyźni. Choć oczywiście w rodzinie Vangerów jest parę niezłych żylet…
– Spotkałem Isabellę Vanger.
– To jedna z nich. Ale jest więcej takich kobiet. Cecilia Vanger potrafi być niesamowicie ostra. Spotkał pan Sarę Sjógren?
Mikael pokręcił głową.
– To córka Sofii Vanger, jednej z kuzynek Henrika. Naprawdę nieprzyjemna i bezwzględna kobieta. Ale ona mieszkała w Malmó i, o ile wiem, nie miała powodu, żeby zabić Harriet.
– Okej.
– Problem polega na tym, że wałkując ten temat po raz któryś tam, ciągle nie potrafimy zrozumieć motywu. A to przecież ważne. Gdy zrozumiemy motyw, dowiemy się, co się stało i kto za to odpowiada.
– Pracował pan nad tym przypadkiem bardzo intensywnie. Czy jest coś, czego pan nie sprawdził?
Moreli zaśmiał się chrapliwie.
– To niemożliwe, panie Mikaelu. Poświęciłem temu przypadkowi niezliczone godziny i nie potrafię wskazać niczego, czego nie skontrolowałem na tyle, na ile pozwalały warunki. Nawet wtedy, gdy awansowałem i wyjechałem z Hedestad.
– Wyjechał pan?
– Tak. To nie są moje strony. Miałem posadę w Hedestad między 1963 a 1968 rokiem, a później zostałem komisarzem i aż do emerytury pracowałem w policji w Gavle. Ale również tam nie przestałem grzebać w tej sprawie.
– Henrik Vanger naciskał, prawda?
– Oczywiście. Ale to nie dlatego. Zagadka Harriet fascynuje mnie do dzisiaj. Chodzi o to… każdy policjant ma swoje nierozwiązane tejemnice. Pamiętam, jak za moich czasów w Hedestad starsi policjanci rozmawiali o sprawie Rebeki. Szczególnie jeden, nazywał się Torstensson, od dawna nie żyje, powracał do niej rok po roku. W czasie wolnym i podczas urlopu. Kiedy uspokajały się lokalne łobuzy, wyciągał stare skoroszyty i rozmyślał.
– To też była zaginiona dziewczyna?
Komisarz Moreli przez sekundę wyglądał na zdumionego. Uśmiechnął się, zrozumiawszy, że Mikael szuka jakiegoś związku.
– Nie, to nie dlatego o tym wspomniałem. Chodzi mi o duszę policjanta. Sprawa Rebeki miała miejsce, zanim Harriet w ogóle przyszła na świat, i dawno już uległa przedawnieniu. Któregoś dnia w latach czterdziestych młoda kobieta w Hedestad została napadnięta, zgwałcona i zamordowana. To nic niezwykłego. Każdy policjant musi kiedyś w trakcie swojej kariery zetknąć się z tego typu przypadkiem, ale chodzi mi o to, że zdarzają się sprawy, które przylepiają się do człowieka, które nie opuszczają go ani na moment. Morderca pozbawił dziewczynę życia w szczególnie bestialski sposób. Związał ją, a potem wcisnął jej głowę w rozżarzone węgle w kominku. Nie wiem, jak długo i jak bardzo nieszczęsna cierpiała, zanim zmarła.
– O żesz kur…
– No właśnie. Tyle w tym zła. Biedny Torstensson, to on przybył jako pierwszy na miejsce zbrodni. No i sprawa pozostała nierozwiązana, mimo że wezwano pomoc ze Sztokholmu. Nigdy nie potrafił o niej zapomnieć.
– Rozumiem.
– Tak więc Harriet to moja Rebeka. W jej przypadku nie wiemy nawet, jak zmarła. Z technicznego punktu widzenia nie możemy nawet udowodnić, że dokonano morderstwa. Ale nie potrafię przestać o tym myśleć.
Zadumał się ponownie.
– Kiedy się pracuje przy dochodzeniu w sprawie morderstwa, jest się najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. Przyjaciele ofiary są wstrząśnięci i zrozpaczeni, ale wcześniej czy później – po kilku tygodniach czy miesiącach – życie wraca do normy. Najbliżsi krewni potrzebują więcej czasu, ale również oni przezwyciężają żałobę i rozpacz. Życie toczy się dalej. Ale nierozwiązane morderstwo uwiera i dręczy. W końcu pozostaje tylko jedna osoba, która z myślą o ofierze próbuje wynagrodzić uczynione zło: policjant ze swoim dochodzeniem.
NA WYSPIE HEDEBY mieszkały jeszcze trzy osoby z rodziny Vangerów. Alexander Vanger, urodzony w 1946 roku syn trzeciego brata, Gregera, zajmował odrestaurowany drewniany dom z początku dwudziestego wieku. Obecnie przebywał jednak na Karaibach, oddając się swym ulubionym zajęciom, czyli żeglowaniu i nicnierobieniu. Henrik zjechał bratanka tak bardzo, że Mikael nie miał wątpliwości, że również Alexander jest człowiekiem kontrowersyjnym. Zadowolił się stwierdzeniem, że w dniu zniknięcia Harriet Alexander miał dwadzieścia lat i że przebywał na wyspie.
Razem z nim mieszkała jego matka, osiemdziesięcioletnia Gerda, wdowa po Gregerze. Mikael nigdy jej nie widział; schorowana, leżała całymi dniami, praktycznie przykuta do łóżka.
Trzecim członkiem rodziny był oczywiście Harald Vanger. Przez pierwszy miesiąc Mikaelowi nie udało się zobaczyć nawet cienia starego wyznawcy biologii rasowej. Jego dom sąsiadował z chatką dziennikarza. Z zaciemnionymi oknami sprawiał wrażenie ponure i złowieszcze. Przechodząc obok, Mikael kilkakrotnie zauważył ledwo dostrzegalny ruch zasłon, a kiedyś późną nocą, w drodze do łóżka, nagle zobaczył światło w pokoju na piętrze. Jasna smuga przedzierała się przez szparę w okiennych kotarach. Przez dwadzieścia minut stał przy kuchennym oknie, zafascynowany i wpatrzony w światło. W końcu, trzęsąc się z zimna, poszedł spać. Rankiem zasłony były, jak zwykle, dokładnie zasunięte.
Harald Vanger był jakby niewidoczną, ale nieustannie obecną zjawą, która swoją nieobecnością wpływa na pewne aspekty życia na wyspie. W fantazjach Mikaela mężczyzna coraz częściej przybierał postać złego Golluma, który zajmując się w swojej zaryglowanej norze tajemniczymi sprawami, szpieguje otoczenie zza firanek.
Raz dziennie odwiedzała go gminna pomoc domowa. Starsza kobieta z drugiej strony mostu, dźwigając reklamówki z jedzeniem, przedzierała się do jego drzwi przez zaspy, ponieważ nie pozwalał odśnieżyć podjazdu. „Dozorca" Nilsson pokręcił tylko głową, usłyszawszy pytanie Mikaela. Oczywiście, że proponował mu odśnieżanie, ale starzec najwyraźniej nie życzy sobie obcych na swoim terenie. Jeden jedyny raz, pierwszej zimy po tym, jak Harald wrócił na wyspę, Nilsson odruchowo wjechał traktorem na podwórze, by odgarnąć śnieg; dokładnie tak, jak czynił to na wszystkich innych podjazdach. Harald wybiegł z domu i krzyczał tak długo, aż Nilsson w końcu odjechał.
Co gorsza, dozorca nie mógł odśnieżać u Mikaela, ponieważ traktor nie mieścił się w wąskiej bramie. Ciągle więc obowiązywały łopata i siła własnych mięśni.
W POŁOWIE STYCZNIA Mikael zlecił swojemu adwokatowi ustalenie terminu, w którym mógłby odbyć trzymiesięczną karę więzienia. Zależało mu na tym, żeby mieć to jak najszybciej z głowy. Pójście do pudła okazało się łatwiejsze niż przypuszczał. Już po tygodniu rozpatrzono sprawę pomyślnie i 17 marca Mikael miał się stawić w Rullaker pod Ostersundem w otwartym zakładzie dla odbywających karę po raz pierwszy. Adwokat oznajmił jednocześnie, że najprawdopodobniej kara ulegnie skróceniu.
– Świetnie – odpowiedział Mikael bez większego entuzjazmu.
Siedział przy kuchennym stole i głaskał rudobrązowego kota, który zwykł pojawiać się co kilka dni i spędzać u niego noc. Od Helen Nilsson usłyszał, że zwierzak wabi się Tjorven i nie mając żadnego konkretnego właściciela, chodzi od domu do domu.
MIKAEL SPOTYKAŁ swojego zleceniodawcę prawie każdego popołudnia. Czasami była to tylko krótka rozmowa, czasami siedzieli godzinami, dyskutując o zniknięciu Harriet i o najróżniejszych szczegółach z prywatnego śledztwa Henrika.
Nierzadko rozmowy wyglądały w ten sposób, że dziennikarz formułował jakąś teorię, a Henrik miażdżył ją swoimi argumentami. Mikael próbował zachować dystans do zlecenia, ale jednocześnie czuł, że momentami jest wbrew swej woli zafascynowany tymi zagadkowymi puzzlami, w jakie niewątpliwie układało się zniknięcie Harriet.
Zapewniał Erikę, że sformułuje strategię niezbędną do podjęcia walki z Hansem-Erikiem Wennerstrómem, ale po miesiącu pobytu w Hedestad ciągle jeszcze nie otworzył starych skoroszytów, których zawartość doprowadziła go do sądu. Wręcz przeciwnie – odsuwał od siebie ten problem. Za każdym razem, gdy zaczynał myśleć o Wennerstrómie i swojej sytuacji, popadał w najgłębszą chandrę i bezsilność. W chwilach olśnienia zastanawiał się, czy podobnie jak starzec nie zaczyna zachowywać się jak wariat. Jego kariera zawodowa runęła jak domek z kart, a on sam zareagował ucieczką do niewielkiej wioski na prowincji, gdzie ugania się za duchami. Poza tym brakowało mu Eriki.
Henrik Vanger obserwował współdochodzeniowca z kontrolowanym niepokojem. Podejrzewał, że Mikael nie zawsze jest w stanie równowagi. Pod koniec stycznia podjął decyzję, którą zaskoczył siebie samego. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do Sztokholmu. Trwająca dwadzieścia minut rozmowa dotyczyła w głównej mierze Mikaela Blomkvista.
MINĄŁ PRAWIE miesiąc, nim Eriką przestała kierować złość. Zadzwoniła o wpół do dziesiątej jednego z ostatnich styczniowych wieczorów.
– Rzeczywiście masz zamiar zostać tam na północy? – rozpoczęła bez powitania.
Jej telefon zaskoczył Mikaela do tego stopnia, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Uśmiechnął się i opatulił szczelniej kocem.
– Hej Ricky. Powinnaś spróbować sama.
– A dlaczego? Czy pobyt w Herteperte jest jakoś szczególnie czarujący?
– Właśnie umyłem zęby w lodowatej wodzie. Aż plomby bolą.
– Sam sobie jesteś winien. Ale w Sztokholmie też jest zimno.
– Opowiadaj.
– Straciliśmy dwie trzecie ogłoszeniodawców. Nikt nie chce powiedzieć tego wprost, ale…
– Wiem. Zrób listę tych, którzy się wycofali. Któregoś pięknego dnia zaprezentujemy ich w odpowiednim reportażu.
– Micke… podliczyłam to wszystko i jeżeli nie zdobędziemy nowych klientów, to jesienią padniemy. Po prostu.
– Zobaczysz, że to się zmieni.
Usłyszał w słuchawce zmęczony śmiech.
– Jak możesz tak twierdzić, siedząc w tym lapońskim piekle.
– Słuchaj no, do najbliższej osady Saamów mam około pięciuset kilometrów.
Milczała.
– Eriko, jestem…
– Wiem. A man's gotta do what a man's gotta do and all that crap. Nie musisz nic mówić. Przepraszam, że jak najgorsza hetera nie odpowiadałam na twoje telefony. Możemy zacząć od nowa? Myślisz, że odważę się przyjechać do ciebie w odwiedziny?
– Kiedy tylko zapragniesz!
– Mam wziąć strzelbę z grubym śrutem?
– Nie, nie musisz. Wynajmiemy kilku Lapończyków z psimi zaprzęgami. Kiedy przyjedziesz?
– W piątek wieczorem. Pasuje?
Nagle życie wydało się Mikaelowi nieskończenie jaśniejsze.
Z WYJĄTKIEM WĄSKIEJ ścieżki prowadzącej do drzwi podwórze było zasypane białym puchem na wysokość około metra. Mikael, dokonawszy krytycznego przeglądu szufli do odgarniania śniegu, poszedł do Gunnara Nilssona i zapytał, czy Erika będzie mogła zaparkować u nich swoje bmw. Oczywiście! W podwójnym garażu było wystarczająco dużo miejsca, a oprócz tego mogli zaoferować podgrzewacz do silnika.
Erika przyjechała około szóstej wieczorem. Przyglądali się sobie wyczekująco kilka sekund, by zatonąć w objęciach na zdecydowanie dłuższą chwilę.
Oprócz oświetlonego kościoła w wieczornych ciemnościach nie było wiele do obejrzenia; zamykano właśnie zarówno sklep Konsum, jak i kawiarnię Susanny. Szybko więc wrócili do chatki. Podczas gdy Mikael gotował obiad, Erika – myszkując po całym domu – skomentowała zapomniany egzemplarz „Rekordmagasinet" z lat pięćdziesiątych i zagłębiła się w leżących w pracowni skoroszytach. Zjedli kotlety jagnięce z ziemniakami w białym sosie na śmietanie – zdecydowanie za dużo kalorii. Popijali czerwonym winem. Mikael próbował podjąć wątek, ale Erika nie była w odpowiednim nastroju, żeby rozmawiać o sprawach „Millennium". Rozmawiali więc przez dwie godziny o zajęciach i samopoczuciu Mikaela. A później sprawdzili, czy łóżko jest wystarczająco szerokie dla nich obojga.
TRZECIE SPOTKANIE z adwokatem Bjurmanem zostało odwołane, przełożone i w końcu ustalone na godzinę siedemnastą w ten sam piątek. Wcześniej Salander była przyjmowana w kancelarii przez kobietę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Tym razem pachnąca piżmem sekretarka zdążyła pójść do domu, a od Bjurmana dochodziła lekka woń alkoholu. Gestem dłoni zaprosił podopieczną do zajęcia miejsca na krześle dla klientów i w roztargnieniu szperał w papierach do momentu, w którym jakby nagle zdał sobie sprawę z jej obecności.
Zaczął nowe przesłuchanie. Tym razem wypytywał Lisbeth o jej życie seksualne, które to życie uważała za rzecz jak najbardziej prywatną i o którym nie miała zamiaru z nikim rozmawiać.
Wiedziała, że przyjęła niewłaściwą taktykę. Najpierw siedziała cichutko, starając się nie odpowiadać na jego pytania, co on tłumaczył jej nieśmiałością, upośledzeniem albo zamiarem ukrycia czegoś. Zaczął ją więc przyciskać do muru. Salander, zrozumiawszy, że trafiła na upartego twardziela, pozwoliła sobie na lakoniczne i niewinne odpowiedzi, które – jak sądziła – pasowałyby do jej psychologicznego profilu. Wspomniała o Magnusie, opisała go jako lekko maniakalnego programistę w jej wieku, który zachowuje się jak dżentelmen, zabiera do kina i czasami gości w jej łóżku. Magnus był czystą fikcją, powstałą w trakcie opowiadania o nim, ale Bjurman potraktował go jako pretekst do godzinnej analizy życia seksualnego swojej podopiecznej. Jak często uprawiacie seks? Od czasu do czasu. Kto wychodzi z inicjatywą, ty czy on? Ja. Używacie prezerwatywy? Naturalnie, słyszała przecież o hivie. Jaka jest twoja ulubiona pozycja?
Zazwyczaj na plecach. Lubisz seks oralny? Oeee… chwileczkę… Czy uprawiałaś kiedyś seks analny?
– Nie, nie bawi mnie ciupcianie w tyłek, ale co cię to, kurwa, obchodzi?
Po raz pierwszy uniosła się w towarzystwie Bjurmana. Zdając sobie sprawę z tego, jak wyraziste jest jej spojrzenie, spuściła oczy, żeby nie zdradzić swoich uczuć. Kiedy znów na niego popatrzyła, szczerzył zęby po drugiej stronie biurka. W tym momencie zrozumiała, że jej życie przybierze dramatyczny obrót. Opuściła kancelarię z uczuciem obrzydzenia. Nie była przygotowana. Palmgrenowi nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby zadawać takie pytania, a poza tym zawsze był do dyspozycji, gdyby chciała z nim porozmawiać. Z czego rzadko korzystała.
Bjurman był a serious Pain in the Ass i – jak sądziła – urósł do rangi Major Problem.
W SOBOTĘ, WYKORZYSTUJĄC nieliczne jasne godziny w ciągu dnia, wybrali się na spacer w kierunku gospodarstwa Óstergarden. Mimo że Mikael mieszkał w Hedeby od miesiąca, jeszcze nigdy nie zapuścił się w głąb wyspy Mróz na przemian ze śnieżycami skutecznie odstraszały od tego typu zajęć. Ale sobota była słoneczna i przyjemna, jak gdyby Erika przywiozła ze sobą oznaki nadciągającej zza horyzontu wiosny. Termometr wskazywał zaledwie minus pięć stopni. Wzdłuż drogi ciągnęły się metrowe zaspy. Zaraz za zabudowaniami zaczynał się gęsty świerkowy las. Mikael stwierdził ze zdziwieniem, że wznosząca się nad domami górka Sóderberget jest znacznie wyższa i bardziej niedostępna niż wyglądała z osady. Przez ułamek sekundy wrócił myślą do Harriet, zastanawiając się, jak często bawiła się tutaj w dzieciństwie, ale zaraz wybił ją sobie z głowy. Gdy przeszli jakiś kilometr, las skończył się nagle przy ogrodzeniu, za którym rozciągało się gospodarstwo Óstergarden. Zobaczyli biały drewniany dom i ogromną brązowoczerwoną stodołę. Zrezygnowawszy z wejścia do zagrody, wrócili tą samą drogą.
Gdy mijali podjazd do dworku Vangerów, usłyszeli mocne pukanie w szybę. Stojący na piętrze Henrik zapraszał zdecydowanym gestem do środka. Mikael i Erika spojrzeli po sobie.
– Chcesz spotkać legendę przemysłu?
– A gryzie?
– Nie w soboty.
Henrik przywitał ją w drzwiach gabinetu uściskiem dłoni.
– Poznaję. Pani Erika Berger, prawda? – zapytał. – Mikael nie wspomniał ani słowem, że zamierza pani przyjechać do Hedeby.
JEDNĄ Z NAJBARDZIEJ uderzających cech Eriki była umiejętność natychmiastowego nawiązywania przyjacielskich więzi z najprzeróżniejszymi ludźmi. Mikael widział, jak oczarowuje pięcioletnich chłopców, którzy po kwadransie byli dla niej gotowi opuścić swoją mamę. Ponadosiemdziesięcioletni staruszkowie nie stanowili wyjątku. Jej urocze dołeczki tylko pobudzały apetyt. Już po chwili Erika i Henrik zignorowali kompletnie Mikaela, szczebiocząc radośnie, jak gdyby znali się od dzieciństwa; no dobrze, mając na względzie różnicę wieku – od dzieciństwa Eriki.
Erika zaczęła bezceremonialnie od zrugania Henrika za to, że podebrał jej wydawcę. Na to starzec wypomniał jej, że – o ile zrozumiał z wypowiedzi prasowych – to ona go zwolniła, a jeżeli tego jeszcze nie uczyniła, to najwyższy czas na pozbycie się takiego balastu w redakcji. Erika rozważała to przez moment, przyglądając się krytycznie Mikaelowi.
– W każdym razie – dodał Henrik – wiejskie życie na pewno wyjdzie młodemu panu Blomkvistowi na zdrowie.
Zgodziła się z nim w zupełności.
Przez kolejnych pięć minut dyskutowali o wybrykach Mikaela, nie unikając złośliwości. Mikael najpierw tylko udawał obrażonego, ale gdy Erika zaczęła wygłaszać tajemnicze i dwuznaczne komentarze, nawiązujące do jego braków nie tylko jako dziennikarza, ale również jako kochanka, naprawdę zmarszczył czoło. Henrik śmiał się do rozpuku, odchylając głowę.
Mikael stał jak osłupiały. To były tylko żarty, ale nigdy wcześniej nie widział Henrika tak swobodnego i rozluźnionego. Nagle zobaczył przed sobą pięćdziesiąt – ech! trzydzieści lat młodszego Vangera, który musiał być czarującym flirciarzem. Nigdy nie ożenił się po raz drugi. Bez wątpienia spotkał na swojej drodze niejedną kobietę, ale przez prawie pół wieku nie związał się z żadną.
Mikael przełknął kolejny łyk kawy i nadstawił uszu, zrozumiawszy, że rozmowa zeszła na poważne tory i zaczęła dotyczyć „Millennium".
– Mikael dał mi do zrozumienia, że macie problemy z gazetą.
Erika zerknęła na przyjaciela.
– Nie, nie. Nie opowiadał mi o waszych zawodowych poczynaniach i posunięciach, ale trzeba być ślepym i głuchym, żeby nie zrozumieć, że „Millennium", podobnie jak koncern Vangerów, jest w tarapatach – wyjaśnił Henrik.
– Chyba sobie poradzimy – powiedziała ostrożnie Erika.
– Wątpię – odparował starzec.
– Dlaczego?
– No dobrze, ile osób zatrudniacie, sześć? Miesięcznik w nakładzie dwudziestu jeden tysięcy, druk, dystrybucja, lokale… Potrzebujecie rocznego obrotu w wysokości, no… powiedzmy dziesięciu milionów. Mniej więcej połowę tej sumy powinniście otrzymać z dochodów za ogłoszenia.
– No i?
– Hans-Erik Wennerstróm to pamiętliwy i małostkowy czort, który raczej was nie zapomni. Ilu ogłoszeniodawców straciliście w ciągu ostatnich miesięcy?
Erika siedziała wyczekująco, obserwując rozmówcę. Mikael uświadomił sobie, że wstrzymał oddech. Gdy poruszał z Henrikiem temat „Millennium", chodziło o złośliwe komentarze albo o sytuację czasopisma, zawsze w świetle jego możliwości wywiązania się ze zlecenia w Hedestad. Razem z Eriką był współzałożycielem i współwłaścicielem gazety, ale nie ulegało wątpliwości, że teraz Vanger zwraca się wyłącznie do Eriki, że rozmawia z nią jak szef z szefem. Mikael nie rozumiał i nie potrafił wytłumaczyć sygnałów, które sobie przesyłali, co niewątpliwie miało związek z jego pochodzeniem. Urodził się w biednej robotniczej Norlandii, podczas, gdy ona miała korzenie w międzynarodowej i sięgającej zamierzchłej przeszłości arystokracji.
– Czy mogłabym prosić o jeszcze jedną kawę?
Henrik Vanger niezwłocznie napełnił filiżankę.
– W porządku. Zadanie domowe odrobił pan na piątkę. To fakt, krwawimy. I co dalej?
– Jak długo?
– Mamy pół roku na zmianę trendu. Góra osiem, dziewięć miesięcy. Po prostu nie mamy więcej kapitału.
Jego twarz była nieprzenikniona. Wyglądał przez okno. Kościół stał ciągle na swoim miejscu.
– Czy wiecie, że kiedyś byłem właścicielem gazety?
Obydwoje pokręcili głowami. Henrik zaśmiał się nagle.
– Mieliśmy w posiadaniu sześć norlandzkich dzienników. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. To był pomysł mojego ojca. Uważał, że z politycznych względów dobrze jest mieć wsparcie mediów. W dalszym ciągu jesteśmy współwłaścicielami „Hedestads-Kuriren"; Birger Vanger jest przewodniczącym zarządu w grupie udziałowców. Birger to syn Haralda – wyjaśnił Mikaelowi.
– A oprócz tego miejscowy polityk – dodał Mikael.
– Martin też jest członkiem zarządu. Pilnuje go.
– Dlaczego zrezygnowaliście z udziałów w gazetach?
– W latach sześćdziesiątych nastąpiła racjonalizacja struktur. Wydawanie gazet było w pewnym sensie raczej działalnością hobbystyczną niż interesem. Kiedy w następnym dziesięcioleciu musieliśmy odchudzić budżet, jako pierwsze sprzedaliśmy właśnie dzienniki. Ale wiem, co to znaczy prowadzić gazetę… Czy mogę zadać osobiste pytanie?
Zwrócił się do Eriki, która uniosła brwi i gestem zachęciła Vangera, żeby mówił.
– Nie pytałem o to Mikaela i jeżeli nie chcecie, to nie musicie odpowiadać. Jestem ciekawy, dlaczego nawarzyliście sobie tego piwa. Mieliście jakąś story czy nie?
Mikael i Erika wymienili spojrzenia. Teraz Mikael miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Erika zawahała się przez chwilę, zanim powiedziała:
– Mieliśmy story. Ale to była w zasadzie całkiem inna historia.
Henrik pokiwał głową, jak gdyby zrozumiał. Nawet Mikael nie wiedział, co miała na myśli.
– Nie chcę o tym mówić – uciął dyskusję Mikael. – Zrobiłem research i napisałem tekst. Miałem wszelkie potrzebne mi źródła. A później wszystko szlag trafił.
– Ale miałeś pokrycie w źródłach?
Mikael skinął głową. Głos Henrika przybrał ostry ton.
– Nie chcę udawać, że wiem, w jaki sposób, do cholery, wdepnęliście na taką minę. Nie przypominam sobie podobnej historii, oprócz może sprawy Lundahla w „Expressen" w latach sześćdziesiątych; nie wiem, czy wy, młodzi, o niej słyszeliście. Może wasz informator też było kompletnym mitomanem?
Pokręcił głową i znacznie ciszej zwrócił się do Eriki.
– Wydawałem wcześniej gazety i mógłbym znów do tego powrócić. Co powiedzielibyście na jeszcze jednego współwłaściciela?
Pytanie spadło jak grom z jasnego nieba, ale Erika wcale nie wyglądała na zaskoczoną.
– Jak mam to rozumieć?
Henrik Vanger uniknął odpowiedzi, zadając kolejne pytanie:
– Jak długo zostanie pani w Hedestad?
– Jutro wracam do domu.
– Czy mogłaby pani, razem z Mikaelem oczywiście, umilić starszemu człowiekowi wieczór, przyjmując zaproszenie na kolację? O siódmej?
– Świetnie się składa. Przyjdziemy z miłą chęcią. Ale wykręcił się pan od odpowiedzi na moje pytanie. Dlaczego chciałby pan zostać współudziałowcem w „Millenium”?
– Nie wykręcam się. Pomyślałem raczej, że moglibyśmy podyskutować o tym przy jedzeniu. Zanim zaproponuję coś konkretnego, chciałbym porozmawiać z moim adwokatem, Dirchem Frodem. Ale najprościej mówiąc, mam pieniądze, które mogę zainwestować. Jeżeli gazeta przetrwa i znów zacznie przynosić dochody, to jeszcze na tym zarobię. Jeżeli nie to… taa, nie takie straty ponosiłem w życiu…
Mikael miał właśnie otworzyć usta, gdy Erika położyła mu rękę na kolanie.
– Mikael i ja walczyliśmy ciężko o to, żeby pozostać całkowicie niezależnymi.
– Bzdury. Żaden człowiek nie jest do końca niezależny. Ale nie zależy mi na przejęciu gazety i mam gdzieś jej zawartość. Ten cholernik Stenbeck nazbierał sobie dodatkowych punktów, wydając „Moderna Tider", to ja równie dobrze mogę wspierać „Millennium". Które zresztą jest dobrym czasopismem.
– Czy to ma coś wspólnego z Hansem-Erikiem Wennerstrómem? – zapytał nagle Mikael.
Henrik się uśmiechnął.
– Posłuchaj, mam ponad osiemdziesiąt lat. Żałuję kilku rzeczy, których nie zrobiłem. Żałuję, że nie byłem bardziej upierdliwy wobec paru osób… Ale właśnie, a propos… – Znów zwrócił się do Eriki. – Taka inwestycja jest związana przynajmniej z jednym warunkiem.
– Słucham – powiedziała Erika.
– Mikael Blomkvist musi wrócić jako wydawca.
– Nie – odpowiedział natychmiast Mikael.
– Tak – odparł Henrik równie ostro. – Wennerstróma trafi szlag, gdy podamy do publicznej wiadomości, że przedsiębiorstwo Vangerów ma zamiar wesprzeć „Millennium" i że ty powracasz na swoje stare stanowisko. To będzie najwyraźniejszy sygnał, jaki możemy mu przekazać, wszyscy zrozumieją, że nie chodzi o przejęcie władzy i że redakcyjne zasady nie ulegają zmianie. Już sam ten fakt da ogłoszeniodawcom do myślenia, zwłaszcza tym, którzy chcą się wycofać. A Wennerstróm nie jest wszechwładny. On też ma wrogów. Jest sporo firm, które będą chciały zacząć zamieszczać u was reklamy.
DO JASNEJ CHOLERY, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał Mikael w tym samym momencie, w którym Erika zamknęła drzwi wyjściowe.
– To się nazywa „czynności przygotowawcze przed zawarciem transakcji" – odpowiedziała. – Nic mi nie wspomniałeś o tym, że Henrik jest taki kochany.
Mikael stanął przed nią.
– Ricky, dokładnie wiedziałaś, o czym będzie ta rozmowa.
– Hej, toy boy. Jest dopiero trzecia i życzę sobie porządnej rozrywki przed kolacją.
Mikael gotował się z wściekłości. Ale nigdy nie potrafił złościć się na Erikę zbyt długo.
ERIKA MIAŁA na sobie czarną sukienkę, krótki żakiet i czółenka, które dziwnym trafem zapakowała do swojej niewielkiej walizeczki. Nalegała, żeby Mikael ubrał się elegancko. Włożył czarne spodnie, szarą koszulę, ciemny krawat i szarą marynarkę. Kiedy punktualnie zapukali do drzwi Henrika, okazało się, że gośćmi są również Dirch Frode i Martin Vanger. Wszyscy pod krawatem, z wyjątkiem Henrika, który do brązowego pulowera założył muchę.
– Zaletą tak sędziwego wieku jest to, że nikt nie zwraca mi uwagi z powodu ubioru – stwierdził.
Przez cały wieczór Erika była w promiennym nastroju.
Dopiero gdy przeszli do salonu z kominkiem i napełnili lampki koniakiem, zaczęła się poważna dyskusja. Rozmawiali prawie dwie godziny, i wreszcie na stole pojawił się szkic umowy.
Adwokat miał powołać do życia firmę, której właścicielem został Henrik Vanger i której zarząd składał się, oprócz niego, z Dircha Frodego i Martina Vangera. Przedsiębiorstwo miało w ciągu najbliższych czterech lat zainwestować pewną sumę pieniędzy, która pokryje różnicę między dochodami a wydatkami „Millennium". Środki pobrano z osobistych zasobów Henrika. W zamian Henrik otrzymywał istotną funkcję w zarządzie czasopisma. Umowa opiewała na cztery lata, ale mogła zostać wypowiedziana przez „Millennium" już po dwóch. Takie przedwczesne wypowiedzenie byłoby jednak kosztowne, ponieważ Henrika można było wykupić tylko w jeden sposób: spłacając całą wyłożoną przez niego sumę.
W razie nagłej śmierci Henrika jego miejsce w zarządzie na czas określony umową miał zająć Martin Vanger. O swoim późniejszym ewentualnym zaangażowaniu w działalność czasopisma miał zadecydować sam. Martin sprawiał wrażenie zadowolonego z możliwości odpłacenia Wennerstrómowi pięknym za nadobne i Mikael był ciekaw, na czym polegał konflikt między nimi.
Kiedy wstępna umowa przyjęła ostateczny kształt, Martin dolał wszystkim koniaku. Henrik wykorzystał sytuację i pochyliwszy się ku Mikaelowi, zapewnił go ściszonym głosem, że umowa w żaden sposób nie wpływa na ich wcześniejsze porozumienie.
Postanowiono również, że – ze względu ma większe medialne przebicie – nowy porządek zostanie ogłoszony w połowie marca, dokładnie tego dnia, kiedy Mikael stawi się w więzieniu. Połączenie tak przykrego wydarzenia z informacją o zmianach finansowania czasopisma było – jeżeli chodzi o PR – do tego stopnia niestosowne, że musiały wpra wić oszczerców Mikaela w osłupienie i zapewnić maksymalną uwagę wkraczającemu na arenę Henrikowi. Ale wszyscy rozumieli logikę działania: w ten sposób zaznaczali, że powiewająca nad redakcją „Millennium" czarna flaga wkrótce zostanie opuszczona i że gazeta ma obrońców gotowych do podjęcia zaciętej walki. I nawet jeżeli vangerowski koncern przechodzi kryzys, to w dalszym ciągu jest przemysłowym potentatem, który w razie potrzeby potrafi grać ofensywnie.
Cała rozmowa była nieustanną dyskusją między – z jednej strony – Eriką, a z drugiej – Henrikiem i Martinem. Nikt nie pytał o zdanie Mikaela.
Późną nocą Mikael leżał z głową na piersiach Eriki.
– Od jak dawna dyskutowałaś z Henrikiem o tej umowie? – zapytał, patrząc jej w oczy.
– Od tygodnia mniej więcej – uśmiechnęła się.
– Czy Christer jest wtajemniczony?
– Oczywiście.
– A dlaczego ja nic o tym nie wiedziałem?
– A dlaczego niby miałabym z tobą o tym rozmawiać? Odszedłeś jako wydawca, opuściłeś zarówno redakcję, jak i zarząd, osiedliłeś się w lesie…
Mikael zamyślił się przez chwilę.
– Czyli uważasz, że zasłużyłem sobie na to, żeby traktować mnie jak idiotę?
– Jak najbardziej! – odparła z naciskiem.
– Musiałaś być na mnie porządnie zła.
– Mikael, nigdy nie czułam się tak wściekła, samotna i oszukana, jak wtedy, gdy wymaszerowałeś z redakcji. Nigdy wcześniej mnie tak nie rozwścieczyłeś.
Zdecydowanym ruchem chwyciła go za włosy i wcisnęła w materac.
KIEDY W NIEDZIELĘ Erika wyjechała z Hedeby, Mikael był tak poirytowany, że nie chciał ryzykować spotkania ani z Henrikiem, ani z nikim innym z jego klanu. Pojechał do Hedestad, gdzie spędził popołudnie, spacerując po mieście. Odwiedził bibliotekę i wypił kawę w cukierni. Wieczorem poszedł do kina i obejrzał Władca pierścieni, którego jeszcze nie znał, mimo, że film miał premierę rok temu. Orkowie w porównaniu z ludźmi miejscowymi wydali mu się prostymi i nieskomplikowanymi stworzeniami.
Zakończył wieczór w miejscowym McDonaldzie i wrócił do Hedeby ostatnim autobusem o północy. W domu zaparzył sobie kawy, usiadł przy kuchennym stole i wyciągnąwszy kolejny skoroszyt, czytał do czwartej nad ranem.
W DOCHODZENIU W SPRAWIE Harriet istniało kilka znaków zapytania, które Mikael w miarę zagłębiania się w dokumentację uważał za coraz bardziej osobliwe. Nie odkrył nic przełomowego; każdym takim problemem komisarz Moreli zajmował się przez długie lata, również w czasie wolnym od pracy.
W ciągu ostatniego roku swojego życia Harriet zmieniła się. W jakimś stopniu zmianę można było wytłumaczyć mniej lub bardziej widoczną metamorfozą zachodzącą u wszystkich nastolatków. Harriet doroślała, ale w jej przypadku i koleżanki z klasy, i nauczyciele, i członkowie rodziny byli zgodni co do tego, że stała się bardziej zamknięta w sobie i powściągliwa.
Dziewczyna, która dwa lata wcześniej była najzupełniej normalną i wesołą nastolatką, zaczęła odsuwać się od rówieśników. W szkole w dalszym ciągu spotykała się z przyjaciółkami, ale w sposób, który jedna z nich opisała jako „bezosobowy". Słowo było na tyle nietypowe, że Moreli zapisał je i zadał kilka dodatkowych pytań. Dowiedział się, że Harriet przestała opowiadać o sobie, przekazywać plotki, powierzać tajemnice.
W dzieciństwie była chrześcijanką na dziecięcą modłę – szkółka niedzielna, paciorek, konfirmacja. Przez ostatni rok jej religijność uległa zmianie. Zaczęła czytać Biblię i chodzić do kościoła. Nie szukała jednak opieki u pastora Falka, który mieszkał na wyspie i był przyjacielem rodziny Vangerów. Wiosną przeniosła się do parafii zielonoświątkowców w Hedestad. Zaangażowanie w Kościele zielonoświątkowym nie trwało długo. Już po dwóch miesiącach opuściła parafię i zaczęła czytać książki o katolicyzmie.
Religijne przebudzenie? Być może, ale nikt w rodzinie Vangerów nie był szczególnie religijny i trudno było dojść, jakie impulsy kierowały jej myślami. Jednym z powodów religijnych poszukiwań Harriet mogła być oczywiście śmierć ojca, który utonął w wypadku rok wcześniej. Moreli wyciągnął wniosek, że coś się wydarzyło w życiu dziewczyny i że to coś miało wpływ na jej zachowanie, ale jednocześnie trudno było dociec, czym to coś było. I komisarz, i Henrik poświęcili dużo czasu na rozmowy z jej koleżankami w poszukiwaniu tej, której Harriet mogła się zwierzyć.
Pewne nadzieje wiązano z dwa lata starszą Anitą Vanger, córką Haralda, która w 1966 roku spędziła lato na wyspie i która, jak wieść niesie, zaprzyjaźniła się z Harriet. Ale i ona nie miała nic ciekawego do powiedzenia. Spędzały razem czas, kąpały się, chodziły na spacery, rozmawiały o filmach, muzyce pop i książkach. Harriet towarzyszyła często Anicie w jej lekcjach jazdy samochodem. Kiedyś wprawiły się w lekki rausz, wypijając butelkę wina, którą wykradły ze spiżarni. A poza tym przez kilka tygodni mieszkały same w domku letniskowym Gottfrieda na drugim końcu wyspy, rustykalnej niewielkiej budowli, którą ojciec Harriet wybudował na początku lat pięćdziesiątych.
Pytania o myśli i uczucia Harriet pozostały bez odpowiedzi. Mikael zauważył jednak istotną różnicę w opisie: informacje o powściągliwości dziewczyny pochodziły głównie od rówieśników i od członków rodziny, podczas gdy Anita Vanger wcale nie odbierała jej jako zamkniętej. Mikael zanotował to sobie, żeby przy najbliższej okazji omówić z Henrikiem.
BARDZIEJ KONKRETNYM znakiem zapytania, któremu Moreli poświęcił zdecydowanie więcej energii, była dziwna strona w ładnie oprawionym kalendarzu Harriet, który rok wcześniej dostała na Gwiazdkę. Pierwsza część zawierała rozkład zajęć, dzień po dniu zapisywane spotkania, daty klasówek, terminy zadań domowych i tak dalej. Było tam sporo miejsca na codzienne zapiski, ale Harriet prowadziła pamiętnik sporadycznie. Zaczęła ambitnie w styczniu, kilkoma krótkimi notatkami o spotkanych w czasie ferii osobach i o obejrzanych ostatnio filmach. Później nie napisała o sobie nic aż do zakończenia roku szkolnego, kiedy to ewentualnie – w zależności od tego, jak tłumaczyć zapiski – zainteresowała się na odległość niewymienionym z imienia chłopakiem.
Ale prawdziwą zagadkę stanowił spis telefonów. Starannie wykaligrafowane, w porządku alfabetycznym widniały w nim imiona i nazwiska członków rodziny, koleżanek i kolegów z klasy, niektórych nauczycieli, kilku wiernych z parafii zielonoświątkowców i innych łatwych do zidentyfikowania osób. Na ostatniej stronie kalendarza, gładkiej i w zasadzie niewchodzącej w skład alfabetycznego spisu, znajdowało się pięć imion – trzy kobiece i dwa inicjały – oraz tyleż numerów.
W latach sześćdziesiątych wszystkie numery telefoniczne w Hedestad były pięciocyfrowe i zaczynały się od 32. Jedyny odmienny, ten rozpoczynający się od trzydziestki, należał do kogoś z miejscowości Norrbyn w pobliżu miasta. Problem polegał na tym, że nikt ze znajomych Harriet nie potrafił odpowiedzieć komisarzowi Morellowi na pytanie, kim są abonenci.
Pierwszy numer, do Magdy, wyglądał obiecująco. Łączył się z adresem Parkgatan 12, pod którym istniał sklep z materiałami i pasmanterią. Jego właścicielka, Margot Lundmark, miała wprawdzie matkę o imieniu Magda, która czasami pracowała u córki, ale ta sześćdziesięciodziewięcioletnia kobieta nie miała pojęcia, kim jest Harriet. Nie znaleziono też dowodów na to, że zaginiona kiedykolwiek odwiedziła sklep albo zrobiła w nim zakupy. Nigdy nie zajmowała się szyciem.
Kolejny numer, do Sary, prowadził do rodziny Toresson, zamieszkałej w dzielnicy Vaststan po drugiej stronie torów kolejowych. Anders i Monica mieli dwóch synów w wieku przedszkolnym, Jonasa i Petera. W rodzinie nie było żadnej Sary, nikt też nie wiedział, kim jest Harriet, poza tym, że media poinformowały o jej zaginięciu. Jedynym nikłym związkiem między dziewczyną a rodziną Toresson mógł być Anders, który jako dekarz rok wcześniej, przez kilka tygodni pracował przy wymianie dachu w budynku szkoły, do której Harriet chodziła w dziewiątej klasie. Teoretycznie mogli się spotkać, chociaż było to mało prawdopodobne.
Pozostałe trzy numery prowadziły w podobne ślepe zaułki. Za zapisem RL 32027 kryła się Rosmarie Larsson. Niestety od wielu lat nie żyła.
Komisarz Moreli przez całą zimę przełomu 1966 i 1967 roku próbował wyjaśnić, dlaczego Harriet zanotowała te imiona i telefony.
Zaczynając od logicznego przypuszczenia, że numery telefonu stanowią jakiś rodzaj kodu, próbował wczuć się w sposób rozumowania nastolatki. Ponieważ seria z liczbą 32 wskazywała najprawdopodobniej na Hedestad, komisarz eksperymentował z pozostałymi trzema cyframi. Ani 32601, ani 32160 nie prowadziły do żadnej Magdy. Bawiąc się tajemniczymi numerami, odkrył oczywiście, że zmieniając kolejność cyfr, prędzej czy później znajdzie jakiś ślad prowadzący do Harriet. Gdy na przykład w numerze 320l6 dodał do każdej z trzech cyfr jedynkę, otrzymał 32127, czyli telefon do kancelarii adwokata Dircha Frodego. Tyle tylko, że to zupełnie nic nie znaczyło. A poza tym nigdy nie udało mu się odkryć kodu, który jednocześnie wyjaśniałby wszystkie pięć numerów.
Rozszerzył zakres poszukiwań. Może cyfry oznaczały coś zupełnie innego? Tablice rejestracyjne w latach sześćdziesiątych zawierały literę województwa i pięć cyfr – kolejny ślepy zaułek…
Zrezygnowawszy z cyfr, Moreli skoncentrował się na imionach. Posunął się do tego, że odszukał mieszkanki Hedestad, które mają na imię Mari, Magda i Sara oraz wszystkich o inicjałach RL lub RJ. W stworzonym przez niego spisie znalazło się trzysta siedem osób. Dwadzieścia dziewięć spośród nich miało jakieś powiązania z Harriet, na przykład kolega z dziewiątej klasy nazywał się Roland Jacobsson. Byli to jednak przelotni znajomi i żaden z nich nie utrzymywał kontaktów z Harriet, gdy ta zaczęła liceum. Poza tym nie zgadzały się numery telefonów.
Telefoniczna zagadka pozostała nierozwiązana.
CZWARTE SPOTKANIE z adwokatem Bjurmanem nie było zaplanowane. Lisbeth po prostu musiała się z nim skontaktować.
W drugim tygodniu lutego jej laptop zginął w wypadku, w tak głupi sposób, że ciągle sfrustrowana miała ochotę mordować. Przyjechała rowerem na zebranie w Milton Security i wprowadziwszy pojazd do garażu, zaparkowała go za betonową kolumną. Położyła plecak na podłodze, żeby wyjąć zamek do roweru. Odwrócona plecami usłyszała tylko okropny trzask, gdy wyjeżdżający właśnie bordowy saab rozgniatał zawartość plecaka. Kierowca nic nie zauważył i spokojnie zniknął za podjazdem do garażu.
W plecaku znajdował się jej biały, wyprodukowany w styczniu 2002 Apple iBook 600, wyposażony w dwudziestopięciogigabajtowy twardy dysk, 420 Mb pamięci RAM i czternastocalowy ekran. Kupiła firmowy state of the art. Wszystkie jej komputery posiadały najnowsze i nierzadko najdroższe konfiguracje. Tak naprawdę sprzęt komputerowy stanowił jedyną ekstrawagancję w jej wydatkach.
Otworzywszy plecak, stwierdziła, że złamała się górna część obudowy. Podłączyła laptopa do prądu i próbowała uruchomić, ale nie wstrząsnęły nim nawet przedśmiertne drgawki. Z nadzieją, że uda się uratować przynajmniej część twardego dysku, zaniosła resztki do sklepiku Macjesus Shop przy Brannkyrkagatan. Pogrzebawszy trochę w środku, Timmy właściciel firmy, pokręcił głową.
– Sorry. Nie ma nadziei – skonstatował. – Możesz mu tylko wyprawić piękny pogrzeb.
Utrata komputera była dołująca, ale nie była katastrofą. Jako jego właścicielka Lisbeth przez cały rok świetnie się z nim dogadywała. Miała back up wszystkich plików, miała w domu stacjonarny komputer Mac G3 i pięcioletni laptop marki Toshiba. Ale – do cholery – potrzebowała szybkiej i nowoczesnej maszyny!
Nic dziwnego więc, że zdecydowała się na najlepsze w tej sytuacji wyjście: właśnie lansowany Apple Power-Book G4/1. 0 GHz w aluminiowej obudowie, wyposażony w procesor PowerPC 7451 z AltiVec Velocity Engine, z dziewięsetsześćdziesiciomegabajtową pamięcią RAM i sześdziesięciogigabajtowym twardym dyskiem. Laptop miał również bluetooth i wbudowaną wypalarkę CD/ DVD.
Przede wszystkim jednak miał, jako pierwszy w świecie przenośnych komputerów, siedemnastocalowy ekran z grafiką NVIDIA i rozdzielczością tysiąc czterysta na dziewięćset, co zszokowało zwolenników PC i zdystansowało wszystkie tego typu produkty na rynku.
Jeżeli chodzi o hardware, był to niewątpliwie Rolls Royce, ale tak naprawdę zadecydował pomysł podświetlenia klawiatury. To właśnie możliwość pisania w kompletnej ciemności wzbudziła u Lisbeth chęć posiadania tego cacka. Dziecinnie proste. Dlaczego nikt o tym wcześniej nie pomyślał?
To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Kosztował trzydzieści osiem tysięcy koron plus VAT.
To był problem.
W każdym razie złożyła zamówienie w Macjesusie, gdzie zawsze kupowała sprzęt i gdzie zawsze dostawała dobre zniżki. Kilka dni później podliczyła wydatki. Odszkodowanie wypłacone przez firmę ubezpieczeniową miało zrekompensować w dużym stopniu koszty zakupu, ale konieczność pokrycia przez samą Lisbeth części szkód i znacznie wyższa cena nowego komputera spowodowały dziurę w budżecie. Brakowało jej osiemnastu tysięcy koron. W puszce po kawie przechowywała dziesięć tysięcy, żeby zawsze mieć dostęp do żywej gotówki, ale i to nie wystarczyło. Przesyłając Bjurmanowi mordercze myśli, czuła się zmuszona przełknąć gorzką pigułkę. Zadzwoniła więc do niego i wyjaśniła, że potrzebuje pieniędzy na niespodziewane wydatki. Okazało się, że akurat tego dnia adwokat nie ma dla niej czasu. Odpowiedziała, że wypisanie czeku nie zajmie mu więcej niż dwadzieścia sekund. Na co Bjurman odpowiedział, że nie może wypisywać czeków na niekontrolowane zachcianki. Ale później zmienił zdanie i po chwili zastanowienia umówił się z nią po godzinach pracy, o wpół do ósmej wieczorem.
PRZYZNAJĄC, że brakuje mu kompetencji do oceny jakości śledztwa, Mikael był przekonany o wyjątkowej skrupulatności prowadzącego je komisarza. Moreli podniósł o wiele więcej kamieni, niż wymagała tego służba. Jego nazwisko często pojawiało się później w notatkach Henrika. Połączyła ich prawie przyjaźń i Mikael zastanawiał się nawet, czy Moreli, podobnie jak przemysłowiec, nie jest opętany tą zagadką. Doszedł jednak do wniosku, że komisarz raczej niczego nie przeoczył. Pomimo niemal perfekcyjnego dochodzenia po prostu nie dało się udzielić prawidłowej odpowiedzi. Postawiono wszystkie możliwe pytania i sprawdzono wszystkie tropy, nawet te najbardziej niedorzeczne.
Nie przeczytał jeszcze całego sprawozdania, ale im bliżej był końca, tym więcej odkrywał dziwnych śladów. Nie wierzył, że znajdzie coś, czego jego poprzednicy wcześniej nie wzięli pod uwagę. I czuł rosnący niepokój, ponieważ nie miał pojęcia, jak się za to wszystko zabrać. W końcu dojrzało w nim przekonanie, że jedynym rozsądnym sposobem, przynajmniej jeżeli chodzi o niego, jest próba odgadnięcia psychologicznych motywów zamieszanych w to osób.
Najbardziej ewidentny znak zapytania dotyczył samej Harriet. Kim właściwie była?
Z okna swojej chatki zobaczył, że około piątej zapaliło się światło na piętrze domu Cecilii Vanger. O wpół do ósmej zapukał do jej drzwi. Właśnie wtedy, gdy w telewizji pojawiła się zapowiedź wieczornych wiadomości. Otwarła ubrana w szlafrok, spod żółtego ręcznika wyzierały mokre włosy. Natychmiast przeprosił za niezapowiedziane najście i już zaczął się wycofywać, gdy gestem ręki zaprosiła go do kuchni. Nastawiła ekspres do kawy i na kilka minut zniknęła na piętrze. Wróciła w dżinsach i flanelowej kraciastej koszuli.
– Zaczęłam podejrzewać, że nie zdobędziesz się na odwagę, żeby mnie odwiedzić.
– Powinienem był najpierw zadzwonić, ale zobaczyłem, że pali się światło i przyszedłem pod wpływem impulsu.
– Widziałam, że u ciebie pali się całymi nocami. I często wychodzisz na spacer po północy. Nocny marek?
Mikael wzruszył ramionami.
– Tak się złożyło.
Spojrzał na stosik leżących na brzegu stołu książek.
– Pani dyrektor ciągle uczy?
– Nie, jako dyrektor nie mam czasu. Ale byłam nauczycielką historii, religii i WoS-u. Zostało mi jeszcze kilka lat.
– Zostało?
Uśmiechnęła się.
– Mam pięćdziesiąt sześć wiosen. Niedługo będę emerytką.
– Nie wyglądasz na pięćdziesiąt plus, raczej na czterdzieści.
– Komplementy, komplementy… A ile ty masz lat?
– Czterdzieści i parę. – Uśmiechnął się.
– A przecież dopiero co miałeś dwadzieścia, prawda? Strasznie szybko zlatuje… to nasze życie.
Rozlała kawę do filiżanek i zapytała, czy nie jest głodny. Odpowiedział, że już jadł, co było odrobinę zmodyfikowaną prawdą. Nie dbał o jedzenie, żywiąc się kanapkami. Ale nie czuł głodu.
– To dlaczego tu przyszedłeś? Nadeszła pora na te twoje pytania?
– Szczerze mówiąc… Nie przyszedłem zadawać pytań. Myślę, że chciałem cię po prostu odwiedzić.
Cecilia uśmiechnęła się nagle.
– Skazany na karę więzienia przeprowadzasz się do Hedeby przedzierasz się przez materiał dotyczący ulubionego hobby Henrika, źle sypiasz, chodzisz na nocne spacery, przeoczyłam coś?
– Moje życie… bierze w łeb – odpowiedział uśmiechem.
– Kim była ta kobieta, która cię odwiedziła w weekend?
– Erika… jest redaktorem naczelnym „Millennium".
– To twoja dziewczyna?
– Niezupełnie. Jest mężatką. A ja jestem bardziej jej przyjacielem i occasional lover.
Cecilia roześmiała się w głos.
– A cóż w tym takiego śmiesznego?
– Sposób, w jaki to powiedziałeś. Occasional lover. Podoba mi się to określenie.
Teraz zaśmiał się Mikael. Nagle poczuł do niej sympatię.
– Też by mi się przydał taki okazjonalny kochanek – powiedziała.
Zrzuciła pantofle i oparła stopę o jego kolano. Mikael odruchowo położył na niej dłoń. Zawahał się przez moment, czując, że nieoczekiwane wypływa na nieznane wody. Delikatnie zaczął masować kciukiem spód stopy.
– Też jestem mężatką.
– Wiem. W klanie Vangerów ludzie się nie rozwodzą.
– Nie widziałam męża od prawie dwudziestu lat.
– Dlaczego?
– To nie twoja sprawa. Nie uprawiałam seksu od… hmmm, od trzech lat.
– To mnie dziwi…
– Dlaczego? Podaż i popyt. Nie interesuje mnie chłopak, mąż ani partner. Jest mi ze sobą samą całkiem dobrze. Tylko z kim mam się kochać? Z jakimś nauczycielem ze szkoły? Nie sądzę. Z uczniem? To by dopiero był pyszny kąsek dla miejscowych plotkarek. Potrafią dobrze pilnować Vangerów. A na wyspie mieszkają tylko krewni albo już zajęci.
Pochyliła się ku niemu i pocałowała w szyję.
– Szokuję cię?
– Nie. Ale nie wiem, czy to dobry pomysł. Pracuję dla twojego wuja.
– A ja jestem ostatnią osobą, która roznosi plotki. I szczerze mówiąc, Henrik nie miałby raczej nic przeciwko temu.
Usiadła mu okrakiem na kolanach i pocałowała w usta. Jej włosy były ciągle wilgotne. Pachniała szamponem. Po omacku rozpiął flanelową koszulę i ściągnął z jej ramion. Nie miała biustonosza. Wtuliła się w niego, gdy całował jej piersi.
ADWOKAT BJURMAN obszedł stół i pokazał jej zestawienie na koncie, którego zawartość znała co do óre, ale z którego nie mogła korzystać. Stojąc za nią, nagle zaczął masować jej kark. Jedna ręka, ześlignąwszy się przez lewy bark, spoczęła na prawej piersi. Ponieważ Lisbeth zdawała się nie protestować, zacisnął dłoń. Salander skamieniała. Czując jego oddech na skórze, studiowała leżący na biurku nóż do otwierania kopert. Leżał w zasięgu ręki.
Ale nie zrobiła żadnego ruchu. Jeżeli dzięki Holgerowi Palmgrenowi wyuczyła się czegoś na pamięć, to właśnie tego, że działania pod wpływem impulsu kończą się kłopotami. A kłopoty mogą mieć nieprzyjemne konsekwencje. Dlatego też nie podejmowała działań, nie rozważywszy wcześniej konsekwencji. Ten pierwszy objaw przemocy, który prawnicy określiliby jako niepożądane zachowanie seksualne i nadużycie stosunku zależności, a który mógłby kosztować Bjurmana pozbawienie wolności do dwóch lat, trwał zaledwie kilka krótkich sekund. Ale to wystarczyło, żeby nieodwołalnie przekroczyli jakąś granicę. Dla Lisbeth oznaczało to bezceremonialne zademonstrowanie siły i podkreślenie faktu, że – poza dokładnie zdefiniowaną relacją prawną – jest wobec swojego opiekuna zupełnie bezbronna i zdana na jego łaskę. Kiedy w chwilę później popatrzyli sobie w oczy, w jego półotwartych ustach wyczytała pożądanie. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
Bjurman wrócił na swoje miejsca za biurkiem i usiadł w wygodnym skórzanym fotelu.
– Nie mogę wypisywać ci czeków, ot, tak, hop siup – powiedział nagle. – Do czego ci potrzebny taki drogi sprzęt?
Istnieją zdecydowanie tańsze aparaty, na których możesz sobie grać w te swoje gry komputerowe.
– Chcę, tak jak dawniej, dysponować swoimi pieniędzmi.
Adwokat przesłał jej współczujące spojrzenie.
– Zobaczymy, co się da zrobić. Najpierw musisz nauczyć się nawiązywać satysfakcjonujące relacje z otoczeniem.
Możliwe, że jego uśmiech przybladłby trochę, gdyby potrafił czytać w myślach dziewczyny ukrytych za oczami bez wyrazu.
– Myślę, że ty i ja zostaniemy przyjaciółmi. Musimy sobie tylko zaufać.
Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, uściślił.
– Jesteś przecież dorosłą kobietą, Lisbeth.
Potwierdziła skinieniem głowy.
– Chodź tutaj – powiedział, wyciągając rękę.
Na moment wbiła wzrok w nóż do rozcinania kopert. A później wstała i podeszła do Bjurmana. Konsekwencje. Złapał jej rękę i przycisnął do swojego krocza. Przez ciemną gabardynę spodni czuła jego genitalia.
– Jeżeli będziesz dla mnie miła, to ja będę miły dla ciebie.
Była sztywna jak pal, gdy chwytając ją za kark, zmusił do uklęknięcia z twarzą przy kroczu.
– Robiłaś to wcześniej, prawda? – zapytał, rozpinając rozporek. Pachniał mydłem. Jak gdyby przed chwilą umył się w łazience.
Lisbeth odwróciła twarz i próbowała się podnieść, ale trzymał ją mocno. Nie miała szans. Czym było jej czterdzieści kilogramów wobec jego dziewięćdziesięciu pięciu? Złapawszy głowę dwoma rękami, odwrócił jej twarz. Ich oczy znów się spotkały.
– Jeżeli będziesz dla mnie miła, to ja będę miły dla ciebie – powtórzył. – A jak się zaczniesz stawiać, to na resztę życia wpakuję cię do wariatkowa. Chciałabyś?
Milczała.
– Chciałabyś? – zapytał jeszcze raz.
Pokręciła głową.
Poczekał, aż spuści oczy na znak – jak mu się wydawało – uległości i przyciągnął ją jeszcze bliżej. Lisbeth rozchyliła wargi i przyjęła go ustami. Trzymając nieustannie za kark, gwałtownie ją tarmosił. W czasie dziesięciominutowego pompowania adwokata z trudem powstrzymywała odruch wymiotny Kiedy w końcu doszedł, przycisnął ją tak mocno, że nie miała czym oddychać.
Pozwolił jej skorzystać z niewielkiej łazienki w korytarzu. Trzęsąc się na całym ciele, myła twarz i próbowała zetrzeć plamy ze swetra. Zjadła trochę jego pasty do zębów, żeby zabić smak w ustach. Kiedy wróciła do gabinetu, siedział nieporuszony za biurkiem i przeglądał papiery.
– Usiądź – nakazał, nie patrząc jej w oczy.
Gdy zajęła swoje miejsce, podniósł wzrok i uśmiechnął się.
– Jesteś już dorosła, prawda?
Skinęła potakująco.
– Czyli powinnaś umieć bawić się w dorosłe zabawy – dodał, mówiąc jak do dziecka.
Nie odpowiadała. Na jego czole pojawiła się nieznaczna zmarszczka.
– Wydaje mi się, że opowiadanie komukolwiek o naszych dorosłych zabawach nie byłoby dobrym pomysłem. Pomyśl, kto ci uwierzy? Mam tutaj papiery na to, że jesteś nieobliczalna.
Ciągle nie odpowiadała, więc mówił dalej.
– Twoje słowa przeciwko moim. Jak myślisz, czyje okażą się ważniejsze?
Westchnął, ciągle nie mogąc się doczekać odpowiedzi. Nagle zaczęło go irytować jej uporczywe milczenie i wlepione w niego oczy, ale opanował się.
– Zostaniemy dobrymi przyjaciółmi, Lisbeth. Bardzo dobrze zrobiłaś, zwracając się dzisiaj do mnie. Zawsze możesz do mnie przyjść.
– Potrzebuję dziesięć tysięcy na komputer – odezwała się nagle cicho, jak gdyby podejmowała przerwaną rozmowę.
Bjurman uniósł brwi. Twarda sztuka. Ja pierdzielę, ona jest naprawdę rąbnięta. Podał jej czek, który wypisał, gdy była w łazience. To przecież lepsze niż normalna kurwa, płacę jej własnymi pieniędzmi. Uśmiechnął się protekcjonalnie. Lisbeth wzięła czek i wyszła bez słowa.
GDYBY LISBETH SALANDER była zwykłą obywatelką, najprawdopodobniej zaraz po wyjściu z gabinetu Bjurmana zadzwoniłaby na policję i złożyła doniesienie o gwałcie. Sińce na szyi i karku, podobnie jak podpis ze spermy zawierającej DNA adwokata na jej ciele i ubraniach stanowiłyby poważne dowody. Nawet gdyby sprawca próbował się wykręcić, twierdząc, że sama się zgodziła albo uwiodła go, albo to ona nalegała, żeby mu zrobić laskę, albo jeszcze coś innego, co gwałciciele mają w zwyczaju twierdzić, nawet wtedy byłby winny złamania tak wielu przepisów prawnych obowiązujących kuratorów, że natychmiast zostałby pozbawiony funkcji opiekuna Lisbeth. W wyniku zgłoszenia gwałtu przyznano by jej adwokata z dobrą znajomością problematyki przemocy wobec kobiet, co zaowocowałoby dyskusją o sednie sprawy, czyli ubezwłasnowolnieniu Salander.
Od 1989 roku w Szwecji nie używa się pojęcia ubezwłasnowolnienie w stosunku do dorosłych osób.
Mówi się o dwóch stopniach kurateli, z których godmanskap to pomoc w dokonywaniu czynności, które mają skutki prawne, ajorraltning, to całkowite zarządzanie.
Opiekun (god man) oferuje dobrowolną pomoc osobom, które z różnych względów mają problemy z wykonywaniem codziennych czynności, płaceniem rachunków czy dbaniem o higienę. Jest to zazwyczaj krewny albo bliski znajomy. Jeżeli taka osoba nie istnieje, władze socjalne mogą wyznaczyć kogoś spoza kręgu rodziny czy znajomych. Taka pomoc jest łagodniejszą formą kurateli, w której zleceniodawca – czyli dawniej częściowo ubezwłasnowolniony – w dalszym ciągu ma kontrolę nad swoimi zasobami i podejmuje decyzje w porozumieniu z opiekunem.
Zarządzanie (fórvaltarskap) jest zdecydowanie ostrzejszą formą kontroli. Zleceniodawca zostaje pozbawiony możliwości swobodnego rozporządzania swoimi zasobami i nie może podejmować samodzielnie różnych decyzji. Dokładniej oznacza to, że zarządzający kurator przejmuje od zleceniodawcy możliwość dokonywania wszelkich czynności prawnych. W Szwecji pod takim zarządem kurateli znajduje się ponad cztery tysiące osób. Najczęstszym powodem jest ewidentna choroba psychiczna albo choroba psychiczna w połączeniu z nadużywaniem alkoholu lub narkotyków. Niewielką część stanowią osoby z demencją. Zadziwiająco duża grupa ludzi pod kontrolą zarządzającego kuratora to osoby stosunkowo młode, trzydziestopięcioletnie lub młodsze. Jedną z nich była Lisbeth Salander.
Pozbawienie człowieka kontroli nad swoim życiem, to znaczy nad swoim kontem w banku, jest jednym z najbardziej uwłaczających środków, jakie można zastosować w demokratycznym kraju. Zwłaszcza kiedy chodzi o młodych ludzi. To uwłacza godności człowieka, nawet jeżeli cel jest chwalebny i akceptowany społecznie. A to czyni z tej materii bardzo delikatną kwestię polityczną, określoną rygorystycznymi przepisami i kontrolowaną przez Komisję ds. Nadzoru Zarządzania, która podlega urzędowi wojewódzkiemu kontrolowanemu przez Rzecznika Praw Obywatelskich.
Komisja ds. Nadzoru Zarządzania prowadzi działalność w niewątpliwie ciężkich warunkach. Ale z uwagi na to, jak delikatnymi sprawami się zajmuje, media ujawniają zdumiewająco niewiele skarg i skandali.
Tylko sporadycznie pojawiają się raporty o oskarżeniu wniesionym przeciwko opiekunowi lub zarządzającemu kuratorowi, który sprzeniewierzył majątek swojego klienta albo bez pozwolenia sprzedał jego mieszkanie i schował pieniądze do własnej kieszeni. Ale to dość rzadkie przypadki, co z kolei można wytłumaczyć w ten sposób: albo odpowiedzialne władze wykonują swoją pracę nadzwyczaj dobrze, albo zleceniodawcy nie mają możliwości składania skarg i nie potrafią w wiarygodny sposób znaleźć posłuchu u dziennikarzy i innych władz.
Do powinności Komisji ds. Nadzoru Zarządzania należą coroczne kontrole, których celem jest sprawdzenie możliwości ewentualnego ustania kurateli. Ponieważ Lisbeth Salander trwała w niezłomnym uporze i nie poddawała się żadnym badaniom psychiatrycznym (nie odpowiadając nawet na uprzejme dzień dobry lekarza), władze nigdy nie miały powodu, by zmienić postanowienie sądu. W rezultacie owego status quo Lisbeth rok po roku pozostawała pod opieką przedstawiciela ustawowego.
Przepisy prawne mówią, że stopień sprawowania kontroli powinno się ustanawiać indywidualnie. Dlatego też Holger Palmgren pozwolił Lisbeth na samodzielne dysponowanie pieniędzmi i kierowanie swoim życiem. Spełniając wymagania władz co do joty, wysyłał miesięczne raporty i roczne sprawozdania rewizyjne, ale jednocześnie traktował Lisbeth jak każdą normalną młodą kobietę. Nie wtrącał się w jej wybory dotyczące stylu życia czy osób, z którymi obcowała. Uważał, że ani on, ani społeczeństwo nie ma prawa decydować o tym, czy młoda dziewczyna może mieć kolczyk w nosie lub tatuaż na szyi. Ten odrobinę osobliwy stosunek do postanowień sądu był jedną z przyczyn, dla których żyli w zgodzie.
Dopóki Palmgren był jej kuratorem, dopóty nie zastanawiała się nad swoją sytuacją prawną. Ale adwokat Bjurman interpretował przepisy w zupełnie inny sposób.
TAK CZY OWAK Lisbeth Salander nie zachowywała się jak normalni ludzie. Wykazywała szczątkową wiedzę w zakresie prawa – dziedziny, której nie miała jeszcze okazji zgłębić – i bliskie zeru zaufanie do policji. Postrzegała tę instytucję jako mgliście zdefiniowaną siłę bojową, której praktyczne dokonania polegają na zatrzymywaniu i poniżaniu obywateli jej pokroju. Ostatnio miała z nią do czynienia w maju ubiegłego roku, gdy w drodze do Milton Security, na Gótgatan, nagle stanęła oko w oko z zakutym w hełm policjantem, który – zupełnie nieprowokowany – zdzielił ją pałką przez ramię. W pierwszym odruchu chciała mu oddać, używając trzymanej akurat w ręku butelki z colą, ale na szczęście zanim zdążyła przejść do natarcia, policjant obrócił się na pięcie i odbiegł. Dopiero później dowiedziała się, że trochę dalej na tej samej ulicy demonstrowała organizacja Reclaim the Street.
Myśl o pójściu do kwatery głównej zamaskowanych facetów za wizjerami, żeby zgłosić przemoc seksualną, w ogóle nie postała jej w głowie. A zresztą – co miałaby zgłosić? Bjurman złapał ją za pierś. Każdy policjant, rzuciwszy na nią okiem, stwierdziłby, że z jej miniaturowymi guziczkami to zupełnie nieprawdopodobne, a nawet jeśli tak faktycznie było, to powinna być raczej dumna, że komuś w ogóle się chciało. A jeżeli chodzi o robienie laski… jej zeznania przeciwko jego zeznaniom, a z doświadczenia wiedziała, że słowa innych ważą więcej. Policja nie jest dobrym rozwiązaniem.
Opuściwszy gabinet Bjurmana, pojechała więc do domu, wzięła prysznic, zjadła dwie kanapki z serem i ogórkiem solonym i w końcu, siadając na swojej wytartej i zmechaconej kanapie, oddała się rozmyślaniom.
Przeciętny człowiek sądziłby, że taki brak reakcji powinien działać na jej niekorzyść. Fakt, że nawet gwałt nie wywołał u niej zadowalającej odpowiedzi emocjonalnej, byłby przecież kolejnym dowodem na to, że jest nienormalna.
Wprawdzie grono jej znajomych nie było duże i nie składało się z chronionej klasy średniej zamieszkującej podmiejskie dzielnice willowe, ale w wieku lat osiemnastu Lisbeth nie znała ani jednej dziewczyny, która chociaż raz nie byłaby zmuszona do seksu. Większość takich przypadków przemocy dotyczyła trochę starszych partnerów, którzy z pewną dozą stanowczości potrafili przeforsować swoją wolę. O ile wiedziała, tego typu incydenty czasami prowadziły do płaczu i wybuchów wściekłości, ale nigdy do zgłoszenia na policji.
W jej świecie to byl naturalny stan rzeczy. Jako dziewczyna była łupem, na który nie obowiązywał okres ochronny, szczególnie wtedy, gdy miała na sobie zniszczoną skórzaną kurtkę, kolczyki w brwiach, tatuaże i zerowy status społeczny.
Nie było się nad czym roztkliwiać.
Ale to wcale nie znaczyło, że adwokat Bjurman mógł ją zmuszać do obciągania zupełnie bezkarnie. Lisbeth nigdy nie zapominała doznanych krzywd, a wybaczanie nie leżało w jej naturze. Jej sytuacja prawna była jednak dość kłopotliwa. Odkąd sięgała pamięcią, traktowano ją jako dziewczynę uciążliwą i bezzasadnie agresywną. Pierwsze zapiski, z początków szkoły podstawowej, pochodziły z dokumentacji szkolnej pielęgniarki. Pewnego dnia odesłano ją do domu, ponieważ popchnęła kolegę z klasy tak mocno, że upadłszy na wieszaki, zranił się i zaczął krwawić. W dalszym ciągu czuła irytację, myśląc o ofierze bójki, grubawym Dawidzie Gustavssonie, który miał w zwyczaju drażnić ją i obrzucać różnymi rzeczami i który na pewno wyrósł na wyśmienitego dręczyciela. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, co oznacza słowo mobbing, ale gdy wróciła następnego dnia, chłopak zaczął grozić jej zemstą, na co odpowiedziała prawym prostym wzmocnionym piłką golfową. W rezultacie powstała nowa rana i nowa uwaga w dokumentacji pielęgniarki.
Reguły życia towarzyskiego w szkole zawsze zbijały ją z tropu. Pilnowała swoich interesów i nie wtrącała się w sprawy innych. A mimo to zawsze znajdował się ktoś, kto absolutnie nie chciał jej zostawić w spokoju.
W piątej, szóstej klasie też odesłano ją parokrotnie do domu po tym, jak pobiła się z kolegami. Znacznie silniejsi chłopcy nauczyli się dość szybko, że utarczki z tą chudziną wiążą się z nieprzyjemnościami. W odróżnieniu od pozostałych dziewcząt w klasie Lisbeth nie usuwała się i ani sekundy nie wahała przed użyciem pięści, gdy zaszła taka potrzeba. Była głęboko przekonana, że lepiej dać się zabić niż akceptować obrzucanie gównem.
A poza tym umiała się zemścić.
W szóstej klasie wdała się w bójkę ze znacznie roślejszym i silniejszym chłopakiem. Fizycznie nie była dla niego żadnym przeciwnikiem. Najpierw zabawiał się, przewracając ją parę razy szturchańcami, a gdy próbowała przejść do kontrataku, wymierzył jej kilka policzków. Na nic. Nie zważając na jego przewagę, głupia dziewczyna nie przestawała atakować i po jakimś czasie nawet jego koledzy z klasy uważali, że posuwa się za daleko. Lisbeth była tak ewidentnie bezbronna, że sytuacja stała się żenująca. W końcu chłopak trzasnął ją pięścią w twarz tak mocno, że zobaczyła gwiazdy, a z rozciętej wargi polała się krew. Zostawili ją na ziemi za salą gimnastyczną. Przez dwie doby siedziała w domu. Trzeciego dnia czekała na swojego dręczyciela z kijem bejsbolowym, którym zdzieliła go w ucho. Wezwano ją do dyrektora, który zadecydował, że zgłosi pobicie na policji, czego rezultatem było przeprowadzenie rodzinnego wywiadu środowiskowego.
Koleżanki i koledzy z klasy uważali ją za stukniętą i jako taką traktowali. Nie budziła też sympatii u nauczycieli, którym czasami jawiła się jako dopust boży. Nie była szczególnie rozmowna, ale zapamiętano ją przede wszystkim jako uczennicę, która nigdy nie podniosła ręki i często nie odpowiadała nawet wtedy, gdy zwracano się bezpośrednio do niej. Nikt nie znał przyczyny tego stanu rzeczy: czy brakowało jej wiedzy, czy chodziło o coś innego, w każdym razie odbijało się to na jej stopniach. Nie ulegało wątpliwości, że ma problemy, ale w jakiś dziwny sposób nikt nie czuł się odpowiedzialny za tę uciążliwą dziewczynkę, chociaż była przedmiotem dyskusji na niejednej radzie pedagogicznej. W końcu, nie próbując przerwać jej posępnego milczenia, przestali się nią przejmować nawet najbardziej zaangażowani nauczyciele.
Pewnego razu, zmuszona do odpowiedzi na lekcji matematyki przez nieznającego jej specyficznego zachowania zastępcę, wpadła w histerię i zaczęła bić i kopać nauczyciela. Kończąc szkołę podstawową, nie miała ani jednej szkolnej koleżanki czy kolegi, z którymi mogła się pożegnać. Była niekochaną dziewczyną o nietuzinkowym zachowaniu.
A później wydarzyło się Całe Zło, o którym nie chciała myśleć. Właśnie wtedy, gdy wkraczała w okres dojrzewania. Ostatni wybuch, który ugruntował wzór zachowania i spowodował odkurzenie dokumentacji ze szkoły podstawowej. Odtąd z prawniczego punktu widzenia traktowano ją jak… dziwoląga. A freak. Lisbeth nigdy nie potrzebowała potwierdzenia na papierze, że jest inna. Z drugiej strony nie przejmowała się tym, dopóki jej kuratorem był Holger Palmgren, którego w razie potrzeby umiała owinąć sobie wokół palca.
Wraz z pojawieniem się Bjurmana ubezwłasnowolnienie stało się w jej życiu dramatycznym obciążeniem. Niezależnie od tego, do kogo się zwróci, znów mogą się pootwierać pułapki. A co się stanie, gdy przegra walkę? Wsadzą ją do zakładu? Zamkną w wariatkowie? To naprawdę nie jest dobre rozwiązanie.
PÓŹNIEJ W NOCY, gdy leżeli w milczeniu splątani nogami, Cecilia spojrzała na Mikaela i przerwała ciszę.
– Dziękuję. Pierwszy raz od dawna. Jesteś całkiem okej w łóżku.
Uśmiechnął się, czując ciągle miękkość jej piersi. Komplementy na temat sprawności seksualnej cieszyły go w dziecięcy wręcz sposób.
– Dobrze się bawiłem – odpowiedział. – Niespodziewanie, ale przyjemnie.
– Chętnie zabawię się kiedyś jeszcze raz – powiedziała. – Jeżeli masz ochotę.
Popatrzył na nią uważniej.
– Chyba nie chodzi ci o kochanka?
– O okazjonalnego kochanka – wyjaśniła. – Ale chciałabym, żebyś poszedł do domu, nim zaśniesz. Nie chcę obudzić się jutro rano u twojego boku, rozmemłana i z nieuporządkowaną twarzą. A tak w ogóle to bardzo chętnie, o ile nie rozpowiesz o nas całej wsi.
– Nie zamierzam.
– Przede wszystkim nie chcę, żeby dowiedziała się o tym Isabella. To niezły kawał świni.
– I twoja najbliższa sąsiadka… już ją spotkałem.
– Tak, ale na szczęście nie widzi od siebie moich drzwi wejściowych. Proszę cię, bądź dyskretny.
– Będę dyskretny.
– Dzięki. Pijesz?
– Czasami.
– Mam ochotę na coś owocowego z dżinem. Chcesz?
– Chętnie.
Owinęła się prześcieradłem i zniknęła, zbiegając po schodach na parter. Wykorzystał okazję, żeby pójść do łazienki i wziąć szybki prysznic. Gdy wróciła, stał nagi przed regałem z książkami. Przyniosła karafkę z wodą i dwie szklaneczki z dżinem i limonką. Wznieśli toast.
– Dlaczego przyszedłeś? – zapytała.
– Bez specjalnego powodu. Myślałem…
– Siedziałeś w domu i czytałeś dokumentację Henrika. I nagle zachciało ci się przyjść do mnie. Nie trzeba być specjalnie bystrym, żeby zrozumieć, nad czym sobie łamiesz głowę.
– Czytałaś te dokumenty?
– Częściowo. Towarzyszyły mi przez całe dorosłe życie. Nie da się obcować z Henrikiem, nie poruszając zagadki Harriet.
– Ale to naprawdę fascynujący problem. To znaczy, taka tajemnica zamkniętego pokoju, tyle że dotycząca całej wyspy. I nic w tym dochodzeniu nie przebiega zgodnie z normalną logiką. Każde pytanie pozostaje bez odpowiedzi, każdy trop prowadzi w ślepy zaułek.
– Mmm, właśnie takie rzeczy rzucają się ludziom na mózg.
– Byłaś tego dnia na wyspie.
– Tak. Byłam i przeżyłam cały ten rozgardiasz. Mieszkałam wtedy i studiowałam w Sztokholmie. Żałuję, że nie zostałam w domu.
– Jaka ona była naprawdę? Ludzie postrzegali ją tak różnie.
– Czy to jest off the record, czy…
– Zdecydowanie off the record.
– Nie mam pojęcia, co się kotłowało w jej głowie. Chodzi ci oczywiście o ostatni rok. Jednego dnia była stukniętą fanatyczką religijną. Drugiego robiła sobie makijaż jak dziwka i szła do szkoły w najbardziej obcisłym sweterku, jaki miała w szafie. Nie trzeba być psychologiem, żeby pojąć, że nie była szczęśliwa. Ale jak już mówiłam, nie mieszkałam tutaj i słyszałam tylko plotki.
– A co było powodem tych problemów?
– Gottfried i Isabella oczywiście. Ich małżeństwo to było jedno wielkie wariactwo. Imprezowali i walczyli ze sobą. Nie fizycznie, Gottfried nie był z tych, co biją, a poza tym niemalże bał się Isabelli. Miała okropne humory. Gdzieś tak na początku lat sześćdziesiątych wyprowadził się, mniej lub bardziej na stałe, do chatki na drugim końcu wyspy, gdzie Isabella nigdy nie postawiła stopy. Czasami pojawiał się w osadzie, wyglądał jak łachmaniarz. A później trzeźwiał, ubierał się elegancko i próbował pracować.
– I nikt nie chciał pomóc Harriet?
– Henrik, oczywiście. Przecież w końcu się do niego przeprowadziła. Ale nie zapominaj, że był wtedy zajęty odgrywaniem roli wielkiego przemysłowca. Bywał często w rozjazdach i nie miał zbyt dużo czasu dla Harriet i Martina. Nie znam szczegółów, ponieważ najpierw mieszkałam w Uppsali, a później w Sztokholmie. Zresztą mogę cię zapewnić, że ja też nie miałam lekkiego dzieciństwa z takim ojcem jak Harald. Dopiero później zrozumiałam, że problem polegał na tym, że Harriet nigdy nikomu się nie zwierzała. Wręcz przeciwnie, usiłowała zachowywać pozory, wmawiając wszystkim, że tworzą szczęśliwą rodzinę.
– Zaprzeczanie.
– Oczywiście. Ale zmieniła się po śmierci ojca. Wtedy już nie mogła udawać, że wszystko jest w porządku. Aż do tego wypadku była… nie wiem, jak to wyjaśnić, uzdolnioną ponad miarę, przedwcześnie dojrzałą, ale koniec końców całkiem zwyczajną nastolatką. W tym ostatnim roku w dalszym ciągu imponowała inteligencją, miała same piątki i tak dalej, ale wydawało się, że brakuje jej duszy.
– Jak utonął jej ojciec?
– Gottfried? Jak najbardziej prozaicznie. Wypadł z łódki dokładnie przed swoją chatką. Miał rozpięty rozporek i ekstremalnie wysokie stężenie alkoholu we krwi, więc możesz sobie wyobrazić, co się wydarzyło. Znalazł go Martin.
– O tym nie wiedziałem.
– To zabawne. Martin wyrósł na naprawdę porządnego człowieka. Gdybyś zapytał mnie trzydzieści pięć lat temu, powiedziałabym, że to właśnie on potrzebuje psychologa.
– Że co proszę?
– Nie tylko Harriet padła ofiarą całej tej sytuacji. Przez wiele lat Martin był tak skryty i niekomunikatywny, że można go było nazwać odludkiem. Obydwojgu było ciężko. A tak naprawdę chyba nam wszystkim: ja miałam problemy ze swoim ojcem. Wychodzę z założenia, wiesz, że to kompletny wariat. Moja siostra Anita miała ten sam problem, podobnie jak nasz kuzyn Alexander. Niełatwo być młodym w tej rodzinie.
– Co się stało z twoją siostrą?
– Anita mieszka w Londynie. Pojechała tam w latach siedemdziesiątych, żeby popracować dla szwedzkiego biura podróży, i została. Wyszła za mąż za jakiegoś faceta, którego nigdy nie przedstawiła rodzinie i z którym się później rozwiodła. Dzisiaj jest jedną z szefowych w British Airways. Świetnie się dogadujemy, ale nie utrzymujemy stałych kontaktów, spotykamy się raz na dwa lata albo jakoś tak. Nigdy nie przyjeżdża do Hedestad.
– Dlaczego?
– Nasz ojciec jest świrem. Czy to wystarczające wyjaśnienie?
– Ale ty zostałaś.
– Birger też.
– Polityk.
– No chyba żartujesz? Nasz starszy brat? Nigdy nie byliśmy w szczególnie dobrych stosunkach. We własnym mniemaniu jest wybitnym i znaczącym politykiem z widokami na karierę w Riksdagu i może nawet tekę ministra, jeżeli prawica wygra wybory. Ale tak naprawdę to przeciętnie uzdolniony radny w zapadłej dziurze i to chyba jest szczytem jego możliwości.
– Jedna rzecz mnie zadziwia: w rodzinie Vangerów nikt nikogo nie lubi.
– To nie do końca prawda. Bardzo lubię Martina i Henrika. I zawsze dobrze się dogadywałam z moją siostrą, chociaż spotykamy się zdecydowanie zbyt rzadko. Nie cierpię Isabelli, nie przepadam za Alexandrem. I nie rozmawiam z ojcem. To mniej więcej fifty-fifty. Birger jest… hmm, raczej nadętym pierdołą niż złym człowiekiem. Ale rozumiem, o co ci chodzi. Spójrz na to inaczej: jeżeli jesteś członkiem rodziny Vangerów, bardzo wcześnie uczysz się mówić jasno. Mówimy, co myślimy.
– Tak, zauważyłem, że walicie prosto z mostu.
Wyciągnął ręką i dotknął jej piersi.
– Napadłaś na mnie już po piętnastu minutach.
– Szczerze mówiąc, zastanawiałam się nad tym, jaki jesteś w łóżku, odkąd cię zobaczyłam. No i uważałam, że należało spróbować.
PO RAZ PIERWSZY w życiu Lisbeth Salander czuła, że potrzebuje rady. Problem polegał na tym, że najpierw powinna się temu komuś zwierzyć, co z kolei oznaczało, że zdając się na czyjąś łaskę, będzie zmuszona wyjawić swoje tajemnice. Komu miała je opowiedzieć? Nie była w najlepszych kontaktach z bliźnimi.
Dokładnie policzywszy – Lisbeth odfajkowała w pamięci wszystkich z notesiku – uznała, że krąg jej znajomych składa się z dziesięciu osób. Przyznała, że to dość hojny szacunek.
Mogła porozmawiać z Plague'em, jednym z niezmiennych punktów w jej życiu. Ale to nie był jej przyjaciel, a poza tym należał chyba do ostatnich, którzy mogliby rozwiązać jej problem. Ten chłopak nie wchodził w rachubę.
Życie seksualne Lisbeth nie było aż tak skromne, jakim przedstawiła je Bjurmanowi. Ale zawsze (albo przynajmniej bardzo często) uprawiała seks z własnej inicjatywy i na dyktowanych przez siebie warunkach. Od piętnastego roku życia miała około pięćdziesięciu partnerów, co oznaczało mniej więcej pięciu na rok, z czego była całkiem zadowolona, przynajmniej jako singielka, która z biegiem lat zaczęła uważać seks za przyjemną formę spędzania wolnego czasu.
Większość tych przypadkowych partnerów zaliczyła jednak w ciągu dwóch lat, które były najbardziej zagmatwanym okresem jej młodości, właśnie wtedy, gdy miała osiągnąć pełnoletność. To był okres, kiedy – stojąc na rozdrożu – nie miała pełnej kontroli nad swoim zachowaniem. Jej przyszłość mogła oznaczać narkotyki, alkohol i przymusowy pobyt w różnych zakładach opiekuńczych. Ale gdy skończywszy dwadzieścia lat, zaczęła pracować w Milton Security, znacznie się uspokoiła i – jak sama sądziła – przejęła kontrolę nad swoim życiem.
Nie musiała już dogadzać komuś, kto w knajpie zafundował jej trzy piwa. Nie musiała się realizować, idąc do domu z jakimś pijaczyną, o którym nawet nie wiedziała jak ma na imię. Przez ostatni rok miała tylko jednego partnera i trudno byłoby nazwać jej życie rozwiązłym, na co wskazywały zapiski z jej wczesnej młodości.
Poza tym seks był najczęściej związany z grupą luźno zaprzyjaźnionych osób, do której Lisbeth nie należała, ale w której ją akceptowano ze względu ma to, że znała Cillę Noren. Spotkała ją ładnych parę lat temu, gdy pod wpływem uporczywych nalegań Palmgrena zdecydowała się nadrobić w Konwuksie [**] zaległości z gimnazjum. Cilla miała śliwkowe włosy z ciemniejszymi pasemkami, spodnie z czarnej skóry, kolczyk w nosie i tyle samo nitów w pasie co Lisbeth. Podczas pierwszej lekcji rzucały sobie podejrzliwe spojrzenia.
Z jakiegoś niepojętego dla Lisbeth powodu zbliżyły się do siebie. Nie należała do osób, z którymi łatwo wejść w komitywę, szczególnie wtedy, ale Cilla, nie przejmując się jej milczeniem, wyciągała ją do knajp. Dzięki śliwkowowłosej koleżance Lisbeth została członkinią grupy Evil Fingers, która z hardrockowego zespołu założonego przez cztery nastolatki z przedmieścia dziesięć lat później przekształciła się w większe towarzystwo. Dziewczyny spotykały się w każdy wtorek w Kvarnen, by przy niskoalkoholowym piwie poobgadywać chłopaków, podyskutować o feminizmie, muzyce, pentagramie i polityce. W pełni też zasługiwały na swoje miano.
Salander trzymała się na obrzeżach grupy i rzadko uczestniczyła w rozmowie, ale akceptowano ją taką, jaką była. Mogła przychodzić i odchodzić, kiedy chciała, mogła siedzieć przez cały wieczór w milczeniu ze swoim kuflem piwa. Zapraszano ją na imprezy urodzinowe, świątecznego grzańca i tym podobne, ale najczęściej nie pojawiała się u innych w domu.
Przez te pięć lat, kiedy Lisbeth spotykała się z członkiniami Evil Fingers, dziewczyny zmieniły się. Kolor włosów znormalniał, a ciuchy coraz częściej pochodziły z H &M, nie z lumpeksów. Zaczęły studiować, pracowały, jedna z nich została matką. Lisbeth miała wrażenie, że jako jedyna nie zmieniła się ani odrobinę, co mogło wyglądać na dreptanie w miejscu.
Ale w dalszym ciągu świetnie się razem bawiły. Jeżeli istniało jakieś miejsce, w którym Lisbeth odczuwała coś w rodzaju przynależności grupowej, to właśnie wśród Evil Fingers, powiększonych o grupę chłopaków, z którymi się spotykały. Dziewczyny z Evil Fingers na pewno by jej wysłuchały. Na pewno stanęłyby po jej stronie. Ale one nie miały pojęcia o tym, że Lisbeth została uznana przez sąd za niepoczytalną. Nie chciała, żeby one też zaczęły na nią krzywo patrzeć. Te dziewczyny nie wchodziły w rachubę.
Poza nimi nie miała jednak w swoim notesiku ani jednej koleżanki z przeszłości. Brakowało jej jakiejkolwiek formy wsparcia społecznego czy wpływowych znajomych. Więc do kogo powinna się zwrócić o pomoc w sprawie kłopotów z adwokatem Bjurmanem?
Chyba że… Długo rozważała możliwość zwierzenia się Draganowi Armanskiemu. Wystarczyło tylko zapukać i opowiedzieć. Powiedział przecież, żeby w razie potrzeby nie wahała się przyjść do niego po pomoc. Była przekonana, że mówił to jak najbardziej poważnie.
Armanski też ją kiedyś obłapił, ale to był życzliwy dotyk, bez niecnych zamiarów, bez demonstrowania siły. Teraz taka prośba o pomoc napawała ją niesmakiem. Nie chciała zaciągać długu wdzięczności u swojego szefa. Przez chwilę bawiła się myślą, jak wyglądałoby jej życie, gdyby to nie Bjurman, ale Armanski był jej kuratorem. Uśmiechnęła się. Sama myśl nie była nieprzyjemna, ale Armanski z pewnością wypełniałby swoje zadanie tak serio, że zadusiłby ją swoją opiekuńczością. Hmm… możliwe, że Dragan wchodził w rachubę.
Chociaż słyszała o Pogotowiu dla Kobiet, nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby się do niego zwrócić. W jej mniemaniu była to instytucja dla ofiar, a za taką nigdy się sama nie uważała. Pozostawało więc zrobić to, co zawsze: wziąć sprawy we własne ręce i samodzielnie rozwiązać swoje problemy. To zdecydowanie wchodziło w rachubę.
I nie wróżyło dobrze Bjurmanowi.
W OSTATNIM TYGODNIU lutego Lisbeth, zostając swoją własną klientką, zleciła sobie priorytetowe zadanie w postaci Bjurmana, urodzonego w 1950 roku. Pracowała około szesnastu godzin na dobę i zrobiła najdokładniejszy wywiad środowiskowy w swoim życiu. Wykorzystała wszystkie archiwa i dokumenty, do których mogła dotrzeć. Zbadała najbliższe grono krewnych i przyjaciół adwokata. Przyjrzała się jego finansom i szczegółowo przeanalizowała jego karierę.
Rezultat był przygnębiający.
Bjurman był prawnikiem, członkiem Izby Adwokackiej i autorem zacnie rozwlekłej i wyjątkowo nudnej pracy na temat prawa handlowego. Mężczyzna o nienagannej opinii. Nigdy niekrytykowany. Tylko raz, dziesięć lat wcześniej, jego nazwisko pojawiło się w związku z podejrzeniami o rolę pośrednika w nielegalnej sprzedaży mieszkania, ale zdołał udowodnić swoją niewinność i sprawę umorzono. Miał uporządkowane finanse; był zamożny, dysponował dziesięciomilionowym majątkiem. Płacił wyższe podatki, niż powinien, należał do Greenpeace i Amnesty oraz przekazywał darowizny na rzecz Fundacji Zwalczania Chorób Serca i Płuc. Rzadko widziany w mediach, kilka razy podpisywał oficjalne listy apelujące o uwolnienie więźniów politycznych w trzecim świecie. Mieszkał w pięciopokojowym apartamencie przy Odenplan i pełnił funkcję sekretarza w swojej spółdzielni mieszkaniowej. Był rozwiedziony i bezdzietny.
Lisbeth skoncentrowała się na jego byłej żonie Elenie, urodzonej w Polsce, ale mieszkającej całe życie w Szwecji. Pracowała jako rehabilitantka i wszystko wskazywało na to, że żyła szczęśliwie w nowym związku z innym adwokatem. Nic ciekawego. Jej małżeństwo z Bjurmanem trwało czternaście lat, a rozwód przebiegł bez żadnych zgrzytów.
Bjurman nieustannie opiekował się młodzieżą, która w jakimś sensie była na bakier z prawem. Zanim został przedstawicielem ustawowym Lisbeth, pełnił funkcję kuratora czterech innych młodych osób. We wszystkich przypadkach kuratela kończyła się zwykłą decyzją sądu, gdy młodociani osiągali pełnoletność. Jeden z nich wciąż korzystał z usług adwokata. I tam nie znalazła nic ciekawego. Jeżeli Bjurman systematycznie wykorzystywał swoich podopiecznych, nie było to widoczne gołym okiem. Również dogłębne poszukiwania nie wskazywały na jakieś nieprawidłowości. Każda z tych czterech osób ułożyła sobie życie, każda miała partnera, pracę, mieszkanie i kartę stałego klienta w Spółdzielni Spożywców.
Zadzwoniła do każdej, przedstawiając się jako pracownica opieki społecznej, która bada stopień zaradności życiowej u osób będących w dzieciństwie pod opiekę kuratora w porównaniu z innymi osobami. Oczywiście, ma się rozumieć, wszyscy zachowają anonimowość. Zadała dziesięć pytań z ułożonej przez siebie ankiety. Kilka z nich było tak sformułowanych, że respondenci musieli podzielić się uwagami na temat sprawowania kurateli. Była przekonana, że gdyby mieli zastrzeżenia do Bjurmana, ktoś musiałby się z tym zdradzić. Ale nikt nie powiedział o nim ani jednego złego słowa.
Skończywszy swój WŚ, zebrała wszystkie dokumenty do papierowej reklamówki, którą postawiła w przedpokoju, obok dwudziestu innych toreb wypełnionych gazetami. Bjurman był na pozór bez skazy. Lisbeth nie znalazła w jego przeszłości niczego, co mogłoby podważyć tę opinię.
A przecież nie miała żadnych wątpliwości, że jej opiekun jest podłym niegodziwcem. Brakowało jej tylko dowodów.
Nadszedł więc czas na rozważenie alternatywy. Gdy wszystkie analizy były gotowe, pozostała tylko jedna, coraz bardziej atrakcyjna, a przynajmniej całkiem realistyczna możliwość. Najprościej byłoby, gdyby Bjurman po prostu zniknął z jej życia. Nagły atak serca. End of problem. Sęk w tym, że nawet ohydni pięćdziesięciolatkowie nie dostają zawału na zamówienie.
Ale to było do załatwienia.
MIKAEL BLOMKVIST traktował związek z panią dyrektor z największą dyskrecją. Cecilia Vanger miała trzy zasady: nie chciała, żeby ludzie wiedzieli o ich spotkaniach, prosiła, żeby przychodził tylko wtedy, gdy – w odpowiednim humorze – do niego zadzwoni, i nie życzyła sobie, żeby u niej nocował.
Jej namiętność zaskakiwała go i peszyła. Kiedy spotykał ją w kawiarni Susanny była miła, ale chłodna i zdystansowana. Kiedy spotykali się w jej sypialni, ogarniała ją dzika namiętność.
Mikael w zasadzie nie miał zamiaru węszyć w jej prywatnym życiu, ale z drugiej strony został zatrudniony właśnie po to, żeby węszyć w prywatnych sprawach całej rodziny Vangerów. I chciałby, i bał się. W końcu pewnego dnia zapytał Henrika, kto jest jej mężem i co się z nim stało. Zadał to pytanie, gdy przekopywał się przez historie Alexandra, Birgera i innych członków rodziny, którzy feralnego dnia byli na wyspie.
– Cecilia? Nie sądzę, żeby miała coś wspólnego z Harriet.
– Opowiedz o niej.
– Wróciła tutaj po studiach i zaczęła pracować jako nauczycielka. Spotkała Jerry'ego Karlssona, który na nieszczęście był zatrudniony w koncernie. Pobrali się. Myślę, że – przynajmniej na początku – ich małżeństwo było szczęśliwe. Ale po kilku latach uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Znęcał się nad nią. Jak to zwykle bywa – on ją bił, a ona lojalnie stawała w jego obronie. Ale kiedyś uderzył o jeden raz za dużo. Ciężko pobita trafiła do szpitala. Rozmawiałem z nią, zaproponowałem pomoc. Przeprowadziła się na wyspę i od tej pory odmawia spotkania się z mężem. A ja dopilnowałem, żeby został zwolniony z pracy.
– Ale w dalszym ciągu jest jego żoną.
– To kwestia definicji. Tak naprawdę nie wiem, dlaczego się z nim nie rozwiodła. Może dlatego, że nigdy nie miała zamiaru ponownie wyjść za mąż, więc rozwód nie był potrzebny.
– A ten Jerry Karlsson, czy nie miał…
– … do czynienia z Harriet? Nie. W 1966 roku nie mieszkał w Hedestad i nie zaczął jeszcze pracować dla koncernu.
– Rozumiem.
– Darzę Cecilię sympatią. Czasami bywa skomplikowana, ale należy do tych dobrych członków rodziny.
LISBETH SALANDER poświęciła tydzień na to, żeby z zacięciem biurokraty zaplanować odejście adwokata Bjurmana. Rozważała i odrzucała różne metody tak długo, aż zostało jej do wyboru zaledwie kilka realistycznych scenariuszy. Żadnych impulsywnych działań! Najpierw pomyślała o upozorowaniu wypadku, ale szybko doszła do wniosku, że równie dobrze może to być morderstwo. Ale pod jednym warunkiem: Bjurman musi umrzeć w sposób, który uniemożliwiałby dotarcie do sprawczyni. Wiedziała, że jej nazwisko na pewno wypłynie podczas dochodzenia; prędzej czy później pojawi się przecież, gdy policja zacznie badać działalność zawodową adwokata. Ale Lisbeth była tylko jedną z całego multum wcześniejszych i obecnych klientów, spotkała go zaledwie kilka razy i – o ile Bjurman nie zanotował w swoim kalendarzu, że zmusił ją do zrobienia mu loda, co uznała za mało prawdopodobne – nie miała motywu do popełnienia zbrodni. Ba! nigdzie nie jest powiedziane, że śmierć adwokata musiałaby mieć związek z jego klientami. Istniały przecież jego byłe partnerki, krewni, przygodni znajomi, koledzy z pracy i inni. Istniało przecież coś, co definiowano jako random violence, gdy sprawca i ofiara nie znają się nawzajem.
A gdy w końcu do niej dotrą, będzie tylko bezradną, ubezwłasnowolnioną dziewczyną z udokumentowanym upośledzeniem umysłowym. Dobrze więc byłoby, gdyby śmierć Bjurmana nastąpiła w tak skomplikowany sposób, żeby nikomu nie przyszło do głowy podejrzewać o jej spowodowanie niedorozwiniętą osobę.
Od razu odrzuciła użycie broni palnej. Samo zdobycie narzędzia nie sprawiłoby jej kłopotu, ale policja przywiązywała dużą wagę do tropienia nielegalnej broni.
Rozważała możliwość użycia noża, mogła kupić taki w najbliższym sklepie żelaznym, ale zrezygnowała również z tego pomysłu. Nawet gdyby pojawiła się bez uprzedzenia i wbiła mu ostrze w plecy, nie miałaby gwarancji, że Bjurman umrze natychmiast i bezgłośnie albo że w ogóle umrze. Ewentualny tumult mógłby zwrócić uwagę sąsiadów, a krew, która z pewnością poplamiłaby jej ubrania, byłaby dramatycznie obciążającym dowodem winy. Myślała nawet o zdetonowaniu bomby, ale to okazało się zbyt skomplikowane. Przygotowanie ładunku wybuchowego nie stanowiłoby problemu, w Internecie roiło się od przepisów na najbardziej zabójcze mieszanki. O wiele trudniejsze było znalezienie odpowiedniego miejsca do podłożenia bomby, by nie zranić niewinnych przechodniów. A poza tym też nie miałaby pewności, że Bjurman umrze w wyniku takiego zamachu.
Zadzwonił telefon.
– Cześć Lisbeth, mówi Dragan. Mam dla ciebie robotę.
– Nie mam czasu.
– To ważne.
– Jestem zajęta.
Odłożyła słuchawkę.
W końcu dość nieoczekiwanie zdecydowała się na truciznę, a możliwość najpierw ją zaskoczyła, ale po głębszym namyśle wydała się idealna.
Przez kilka dni przeczesywała Internet w poszukiwaniu odpowiedniego preparatu. Miała bogaty wybór. Jedną z najgroźniejszych ze znanych nauce trucizn jest cyjanowodór, nazywany też kwasem pruskim.
Używano go w niektórych zakładach chemicznych, między innymi przy produkcji farb. Do uśmiercenia człowieka wystarczyło kilka miligramów. Jeden litr w zbiorniku wodnym mógłby spustoszyć średniej wielkości miasto. Ze zrozumiałych względów tak niebezpieczny związek chemiczny był pod rygorystyczną kontrolą. Ale nawet jeżeli knujący morderstwo polityczny fanatyk nie mógł kupić dziesięciu mililitrów cyjanowodoru w aptece, to mógł wyprodukować prawie nieograniczone ilości w swojej kuchni. Potrzebował tylko prostych urządzeń laboratoryjnych z dziecięcego zestawu „Młody chemik" i kilku składników pozyskanych z łatwo dostępnych produktów. Przepis na kwas pruski znajdował się w sieci.
Alternatywą była nikotyna. Z jednego kartonu papierosów można było zrobić wystarczająco dużo wyciągu, żeby zamienić truciznę w oleisty syrop. Jeszcze lepszym preparatem był siarczan nikotyny, wchłaniający się przez skórę. Wtedy wystarczyłyby gumowe rękawice i pistolet na wodę. Ze spryskaną trucizną twarzą Bjurman w ciągu dwudziestu sekund straciłby przytomność, a kilka minut później umarł na amen.
Do tej pory nie miała pojęcia, że tak dużo zwykłych produktów z najbliższego sklepu chemicznego można zamienić w zabójczą broń. Przestudiowawszy temat, nabrała przekonania, że jeśli chce się rozprawić z opiekunem, nie ma żadnych technicznych przeszkód.
Pozostały tylko dwa problemy: śmierć Bjurmana nie była jednoznaczna z odzyskaniem kontroli nad własnym życiem i nie dawała gwarancji, że jego następca nie będzie dziesięć razy gorszy. Analiza konsekwencji.
Musiała wymyślić, jak mogłaby kontrolować swojego opiekuna, a tym samym swoją sytuację. Przez cały wieczór siedziała na zniszczonej kanapie i przemyśliwała wszystko jeszcze raz. Zanim zapadła noc, zrezygnowała z planów morderstwa i skonstruowała plan alternatywny.
Plan nie był szczególnie przyjemny, Lisbeth przewidywała bowiem, że Bjurman jeszcze raz się do niej dobierze. Ale przeprowadzenie go gwarantowało wygraną.
Tak jej się przynajmniej wydawało.
Z KOŃCEM LUTEGO życie Mikaela toczyło się ustalonym trybem, przeobrażając pobyt na wyspie w codzienną rutynę. Wstawał o dziewiątej rano, jadł śniadanie i pracował do dwunastej, przyswajając sobie materiał. Później, niezależnie od pogody, szedł na godzinny spacer. Popołudniami, siedząc w domu albo w kawiarni Susanny, pracował nad przeczytanymi dokumentami lub pisał fragmenty czegoś, co miało być autobiografią Henrika. Między trzecią a szóstą robił przerwę na zakupy, pranie, wypady do Hedestad i inne czynności związane z prowadzeniem domu. Około siódmej odwiedzał Henrika, by wyjaśnić powstałe w ciągu dnia znaki zapytania. O dziesiątej wracał do chatki i czytał do pierwszej, drugiej w nocy. Systematycznie przedzierał się przez całą dokumentację swojego pracodawcy.
Ku swojemu zdziwieniu odkrył, że praca nad książką idzie mu jak po maśle. Miał już prawie sto dwadzieścia stron, gotowy zarys obejmujący okres od zejścia Jeana Baptiste'a Bernadotte'a na szwedzki ląd do mniej więcej lat dwudziestych ubiegłego wieku. Później musiał posuwać się znacznie wolniej i dokładniej ważyć słowa.
Przez bibliotekę w Hedestad zamówił książki o nazizmie, między innymi pracę doktorską Helenę Loow Swastyka i Snopek Wazów. Napisał jeszcze czterdziestostronicowy konspekt o Henriku i jego braciach, w którym skupił się na głównym bohaterze, jako osobie spinającej całe opowiadanie. Miał długą listę rzeczy do sprawdzenia, na przykład: jak wtedy wyglądały i funkcjonowały przedsiębiorstwa. Przy okazji odkrył, że rodzina Vangerów była porządnie uwikłana w imperium Ivara Kreugera, co oznaczało jeszcze jedną historię, którą należało odświeżyć. Podsumował, że zostało mu do napisania około trzystu stron. Zakładał, że pierwszego września przedstawi Henrikowi gotowy szkic, żeby później przez całą jesień dopracowywać tekst.
Ale w sprawie Harriet nie posunął się do przodu ani o milimetr. Niezależnie od tego, jak dużo czytał i jak usilnie zastanawiał się nad bogatym materiałem, nie potrafił wpaść na pomysł, który pomógłby mu ruszyć z miejsca.
Pewnego lutowego wieczoru w długiej rozmowie z Henrikiem zdawał sprawozdanie ze swoich nieistniejących sukcesów. Starzec słuchał cierpliwie opowieści o wszystkich ślepych zaułkach, do których dotarł Mikael.
– Krótko mówiąc, nie znalazłem w dochodzeniu nic, czego by już nie zgłębiono do granic możliwości.
– Wiem, co masz na myśli. Sam rozmyślałem tyle, że nie raz pękała mi głowa. A jednocześnie jestem pewien, że coś musieliśmy przeoczyć. Nie ma zbrodni doskonałej.
– Tak naprawdę nie możemy nawet stwierdzić, że doszło do zbrodni.
Henrik westchnął i machnął sfrustrowany ręką.
– Pracuj dalej – poprosił. – Dokończ to zlecenie.
– To nie ma sensu.
– Możliwe. Ale nie poddawaj się.
Teraz westchnął Mikael.
– Numery telefonów – powiedział w końcu.
– Tak.
– Muszą coś znaczyć.
– Tak.
– Są zapisane w jakimś celu.
– Tak.
– Ale nie umiemy tego wytłumaczyć.
– Nie.
– Albo tłumaczymy nieprawidłowo.
– No właśnie.
– To nie są numery telefonów. Te cyfry znaczą coś zupełnie innego.
– Możliwe.
Mikael westchnął ponownie i wrócił do domu, by czytać dalej.
ADWOKAT BJURMAN odetchnął z ulgą, gdy Lisbeth zadzwoniła do niego, wyjaśniając, że potrzebuje pieniędzy. Gdy wykręciła się od ich ostatniego planowego spotkania wymówką, że musi pracować, ogarnął go lekki niepokój. Czyżby przeobrażała się w krnąbrne, problematyczne dziecko? Ale ponieważ nie stawiła się u niego, nie dostała kieszonkowego i prędzej czy później będzie zmuszona tutaj przyjść. Niepokoił się również, nie mając pewności, czy Lisbeth nie opowiedziała komuś o jego wybryku.
Dlatego jej prośbę o pieniądze odebrał jako potwierdzenie, że sytuacja jest pod kontrolą. Ale trzeba tę dziewczynę okiełznać, postanowił. Musi zrozumieć, kto tu decyduje, bo dopiero wtedy uda im się stworzyć bardziej konstruktywny związek. Poinstruował ją więc, że tym razem spotkają się w jego mieszkaniu przy Odenplan, a nie w kancelarii. Usłyszawszy to żądanie, Lisbeth milczała przez chwilę po drugiej stronie słuchawki – cholerna ciężko myśląca cipa – zanim w końcu się zgodziła.
Zgodnie z jej planem miała przyjść do jego gabinetu, dokładnie tak jak ostatnim razem. Teraz była zmuszona spotkać się z nim na nieznanym terenie. W piątek wieczorem. Dostała numer kodu i o wpół do dziewiątej zadzwoniła do jego drzwi; trzydzieści minut później, niż się umawiali. Tyle czasu potrzebowała, żeby w ciemności klatki schodowej po raz ostatni powtórzyć wszystkie elementy planu, przemyśleć plan alternatywny, zahartować się i uzbroić w niezbędną odwagę.
OKOŁO ÓSMEJ wieczorem Mikael wyłączył komputer i założył wierzchnie ubranie. Nie zgasił światła w pracowni. Niebo było gwiaździste, a temperatura wynosiła zero stopni. Raźnym krokiem ruszył pod górę drogą prowadzącą do Óstergarden. Ale minąwszy dom Henrika, skręcił w lewo i wkroczył na nieodśnieżoną, ale wydeptaną dróżkę wiodącą wzdłuż brzegu. Gdzieś w oddali mrugały latarnie morskie, w ciemności błyszczały światła Hedestad. Potrzebował świeżego powietrza, ale przede wszystkim chciał uniknąć ciekawskich oczu Isabelli Vanger. Na wysokości domu Martina wrócił na główną drogę i dotarł do Cecilii zaraz po pół do dziewiątej. Od razu poszli do jej sypialni.
Spotykali się raz albo dwa razy w tygodniu. Cecilia została nie tylko jego kochanką, ale również zaufaną osobą, której zaczął się zwierzać. Rozmowy z Cecilią na temat Harriet dawały mu o wiele więcej niż podobne dysputy z Henrikiem.
PLAN WZIĄŁ w łeb już na samym początku.
Adwokat Bjurman otworzył drzwi ubrany w szlafrok. Poirytowany spóźnieniem Lisbeth zaprosił ją do środka niecierpliwym gestem. Miała na sobie czarne spodnie i t-shirt, obowiązkową skórzaną kurtkę, czarne botki i malutki przewieszony przez pierś plecak.
– Nie znasz się na zegarku? – przywitał ją opryskliwie.
Nie odpowiedziała, rozglądając się po mieszkaniu. Wyglądało mniej więcej tak, jak je sobie wyobrażała, prze studiowawszy jego plan w archiwum Miejskiego Urzędu Budowlanego. Jasne meble z brzozy i buku.
– Chodź – powiedział życzliwszym tonem.
Objąwszy ją ramieniem, wprowadził w głąb mieszkania.
Żadnej dodatkowej gadki. Otworzył drzwi do sypialni. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, jakich usług od niej oczekuje.
Rozejrzała się pospiesznie dookoła. Kawalerskie umeblowanie. Szerokie łóżko o wysokim wezgłowiu z nierdzewnej stali. Komódka służąca za stolik nocny. Lampki z przyćmionym światłem. Zakrywająca całą ścianę garderoba z lustrzanymi drzwiami. Wiklinowe krzesło i niewielki stolik w kącie przy drzwiach. Chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę łóżka.
– Powiedz, na co teraz potrzebujesz pieniędzy. Jeszcze więcej komputerowych gadżetów?
– Jedzenie – odpowiedziała.
– Oczywiście. Tuman ze mnie, przecież nie byłaś na ostatnim spotkaniu.
Trzymając ją za brodę, podniósł jej twarz, zmuszając do spojrzenia mu w oczy.
– Jak się czujesz?
Wzruszyła ramionami.
– Pomyślałaś o tym, co mówiłem poprzednim razem?
– O czym?
– Lisbeth, nie rób z siebie głupszej, niż jesteś. Chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi, żebyśmy sobie nawzajem pomagali.
Milczała. Bjurman, sfrustrowany brakiem reakcji, powstrzymał chęć uderzenia jej w twarz.
– Podobała ci się nasza zabawa dla dorosłych?
– Nie.
Uniósł brwi.
– Lisbeth, nie strugaj wariatki.
– Potrzebuję pieniędzy na jedzenie.
– Właśnie o tym rozmawialiśmy ostatnim razem. Jeżeli będziesz dla mnie mila, to ja będę miły dla ciebie. Ale jeżeli zaczniesz się ze mną wykłócać, to…
Wyrwała się z coraz mocniejszego uścisku.
– Chcę tylko moich pieniędzy. O co ci chodzi?
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi – odpowiedział, ciągnąc ją za ramię.
– Poczekaj – wyrzuciła z siebie.
Spojrzawszy na niego z rezygnacją, skinęła głową. Ściągnęła plecak i postawiła na okrągłym stoliku. Obok, na wiklinowym krześle, położyła kurtkę i zrobiła kilka niepewnych kroków w stronę łóżka. Zatrzymała się, jak gdyby ogarnięta wątpliwościami. Bjurman podszedł bliżej.
– Poczekaj – powiedziała jeszcze raz, jakby próbując przemówić mu do rozsądku. – Nie chcę za każdym razem, gdy potrzebuję pieniędzy, robić ci loda.
Zmienił wyraz twarzy, a po chwili wymierzył jej policzek. Salander zrobiła wielkie oczy, ale zanim zdążyła zareagować, chwycił ją za ramię i popchnął na łóżko. Padła jak długa, zaskoczona wybuchem przemocy. Kiedy próbowała się odwrócić, przytrzymał ją i usiadł na niej okrakiem.
Podobnie jak ostatnio, była dla niego pikusiem. Mogła stawić opór, rzucając mu się z paznokciami do oczu albo uderzając czymś ciężkim. Ale zaplanowany scenariusz diabli wzięli. Cholera, pomyślała, gdy zdzierał z niej t-shirt. Z przerażeniem stwierdziła, że porwała się z motyką na słońce.
Usłyszała odgłos otwieranej szuflady i szczęk metalu. Nie wiedziała, co się dzieje, dopóki nie poczuła zaciskającej się na przegubie dłoni bransoletki. Bjurman uniósł jej ręce, przewlókł kajdanki przez jeden z prętów zagłówka i zakuł w nie drugą dłoń. Ściągnięcie butów i dżinsów nie zajęło mu dużo czasu. W końcu zdarł jej również bieliznę.
– Musisz się nauczyć, że możesz mi zaufać, Lisbeth – powiedział, trzymając ciągle majtki w ręce. – A ja cię nauczę jeszcze jednej zabawy dla dorosłych. Gdy będziesz niemiła, spotka cię kara. Gdy będziesz miła, zostaniemy przyjaciółmi.
Znów przycisnął ją swoim ciężarem.
– A więc nie podoba ci się seks analny…
Lisbeth miała właśnie zacząć krzyczeć, gdy jedną ręką chwycił ją za włosy, a drugą wepchnął majtki do ust. Czuła, jak zakłada jej coś wokół kostek, rozwiera nogi i przywiązuje do łóżka, czyniąc ją zupełnie bezbronną. Słyszała, jak chodzi po pokoju, ale spod przykrywającego jej twarz t-shirtu nic nie widziała. Upłynęło kilka minut. Oddychała z trudem. A później poczuła przeraźliwy ból, gdy brutalnie wcisnął jej coś do tyłka.
CECILIA VANGER w dalszym ciągu upierała się, żeby Mikael wracał na noc do domu. Gdy po wybiciu drugiej w nocy Mikael ubierał się, by wrócić do domu, leżała naga i uśmiechnięta.
– Lubię cię, Mikael. Lubię twoje towarzystwo.
– Ja też cię lubię.
Znów wciągnęła go do łóżka i zdjęła koszulę, którą przed chwilą założył. Został u niej jeszcze godzinę.
Kiedy w końcu mijał dom Haralda Vangera, nie mógł pozbyć się wrażenia, że zobaczył na piętrze poruszającą się firankę. Było jednak zbyt ciemno, żeby mieć całkowitą pewność.
LISBETH MOGŁA się ubrać dopiero o czwartej nad ranem. Wzięła kurtkę i plecak i utykając, skierowała się ku wyjściu, gdzie czekał na nią Bjurman. Prosto spod prysznica, elegancko ubrany, wręczył jej czek na dwa i pół tysiąca koron.
– Odwiozę cię do domu – powiedział, otwierając drzwi.
Przekroczywszy próg mieszkania, odwróciła się do niego. Krucha, z zapuchniętą od płaczu twarzą. Adwokat niemalże cofnął się, spotykając jej wzrok. Nigdy wcześniej nie widział tak nagiej i żarliwej nienawiści. Lisbeth wyglądała na kogoś niespełna rozumu, dokładnie tak, jak opisano ją w dokumentacji lekarskiej.
– Nie – odpowiedziała prawie niesłyszalnie. – Poradzę sobie sama.
Położył rękę na jej ramieniu.
– Jesteś pewna?
Skinęła potakująco. Poczuła, jak twardnieje uścisk jego dłoni.
– Pamiętasz, co ustaliliśmy? Przyjdziesz tutaj w następną sobotę.
Jeszcze raz kiwnęła głową. Poskromiona. Wypuścił ją.
LISBETH SPĘDZIŁA tydzień w łóżku, z bólem podbrzusza, krwawiącym odbytem i innymi, mniej widocznymi ranami, których wyleczenie miało zająć dużo czasu. To, co przeżyła, było czymś zupełnie innym niż pierwszy gwałt w kancelarii: tu nie chodziło tylko o przymus i upokorzenie, ale o znęcanie się.
Zbyt późno zrozumiała, że źle oceniła Bjurmana.
Miała go za człowieka żądnego władzy, lubiącego dominować, ale nie za skończonego sadystę. Trzymał ją zakutą w kajdanki przez całą noc. Kilka razy myślała, że zamierza ją zamordować, zwłaszcza wtedy, gdy dusił ją poduszką tak długo, aż zdrętwiała i nieomal straciła przytomność.
Nie płakała.
Oprócz tych spowodowanych fizycznym bólem w trakcie samego gwałtu, nie uroniła ani jednej łzy. Opuściwszy jego mieszkanie w sobotni ranek, pokuśtykała do najbliższego postoju taksówek, wsiadła do samochodu, a potem z mozołem wdrapała się na piętro. Wzięła prysznic, zmyła krew. Wypiła pół litra wody, zażyła podwójną dawkę rohypnolu, ledwo żywa padła na łóżko i nakryła głowę kołdrą.
Obudziła się w niedzielne południe wyzuta z myśli i z nieustającym bólem głowy, mięśni i podbrzusza. Wstała, wypiła dwie szklanki kwaśnego mleka i zjadła jabłko. A później połknęła jeszcze dwie tabletki nasenne i znów się położyła.
Dopiero we wtorek udało jej się wygramolić z łóżka na dobre. Poszła na zakupy i wróciła z ogromnym opakowaniem Pan Pizzy Billy'ego. Włożyła dwie do mikrofalówki i napełniła termos kawą. Spędziła noc przed komputerem, czytając w Internecie artykuły i prace naukowe na temat psychopatologii sadyzmu.
Zatrzymała się nad tekstem opublikowanym przez jedną z amerykańskich grup feministycznych, którego autor twierdził, że sadysta wybiera z niemal intuicyjną precyzją: najlepszą ofiarą sadysty jest osoba, która dobrowolnie idzie mu na rękę, myśląc, że nie ma wyboru. Sadysta wybiera niesamodzielnych osobników pozostających w stosunku zależności od innych i w jakiś niepojęty sposób potrafi ich rozpoznać.
Bjurman widział w niej ofiarę.
To dało jej do myślenia.
Mówiło trochę o tym, jak ją postrzegają inni.
W PIĄTEK, TYDZIEŃ po drugim gwałcie, Lisbeth przespacerowała się do tatuażysty przy Hornstull. Zamówiła wcześniej wizytę telefonicznie. W zakładzie nie było nikogo oprócz właściciela, który – rozpoznając stałą klientkę – przywitał ją skinieniem głowy.
Wybrała wąski, prosty wzór, i poprosiła o ozdobienie szlaczkiem kostki u nogi. Wskazała dokładnie, gdzie.
– Tutaj skóra jest szczególnie cienka. Będzie bardzo bolało – ostrzegł tatuażysta.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała i ściągnąwszy spodnie, położyła nogę na stoliku.
– OK, robimy szlaczek. Masz już sporo tatuaży. Jesteś pewna, że chcesz jeszcze jeden?
– Tak, ma mi o czymś przypominać.
W SOBOTĘ MIKAEL opuścił kawiarnię Susanny w porze zamykania, o drugiej. Spędził przedpołudnie na przepisywaniu na czysto swoich notatek w iBooku. W drodze do domu kupił jedzenie i papierosy. Odkrył tutaj smażoną szwedzką kiszkę z ziemniakami i buraczkami w occie, potrawę, która nigdy wcześniej go nie zachwycała, ale która z jakiegoś powodu doskonale wpasowywała się w wiejski krajobraz.
O siódmej wieczorem stał zamyślony przy kuchennym oknie. Cecilia nie dzwoniła. Spotkał ją w przelocie, gdy po południu kupowała chleb w kawiarence, zagłębiona w swoich myślach. Wyglądało na to, że już dzisiaj nie zadzwoni. Spojrzał na swój prawie nigdy nieużywany telewizor. I w końcu usiadł na kuchennej ławie z kryminałem Sue Grafton.
ZGODNIE Z UMOWĄ Lisbeth wróciła do mieszkania Bjurmana w sobotę wieczorem. Wpuścił ją do środka z uprzejmym uśmiechem.
– I jak się dzisiaj czujesz, droga Lisbeth? – zapytał na powitanie.
Nie odpowiedziała. Objął ją ramieniem.
– Może ostatnio bawiliśmy się trochę za ostro – wyjaśnił. – Wyglądałaś na lekko osłabioną.
Widząc jej krzywy uśmiech, nagle poczuł ukłucie niepewności. Ta kobitka jest rąbnięta. Muszę o tym pamiętać. Zastanawiał się, czy potrafi się dostosować.
– Idziemy do sypialni? – zapytała.
Ale z drugiej strony może rozumie, o co chodzi… Poprowadził ją, trzymając za ramię, dokładnie jak poprzednim razem. Dzisiaj będę ją traktował delikatnie. Wzbudzę zaufanie. Na komódce leżały już kajdanki. Dopiero przy łóżku zorientował się, że coś jest nie tak.
To ona go prowadziła, a nie odwrotnie. Stanął zbity z tropu i spojrzał na Lisbeth, która właśnie wyciągnęła coś z kieszeni kurtki. Coś, co najpierw wziął za telefon komórkowy. Później zobaczył jej oczy.
– Powiedz dobranoc! – rozkazała.
Wcisnęła paralizator pod jego lewą pachę i odpaliła siedemdziesiąt pięć tysięcy woltów. Gdy ugięły się pod nim nogi, użyła wszystkich swych sił i pomagając sobie barkiem, wciągnęła go na łóżko.
CECILIA CZUŁA SIĘ lekko nietrzeźwa. Postanowiła nie dzwonić do Mikaela. Ich związek przerodził się w klasyczną farsę, w której on zakrada się niepostrzeżenie do sypialni, a ona zachowuje się jak zakochana nastolatka z wymykającą się spod kontroli żądzą. Jej zachowanie w ciągu ostatnich tygodni było niedorzeczne.
Problem w tym, że naprawdę za bardzo go lubię, myślała. A on mnie zrani. Siedziała przez długą chwilę, życząc sobie, żeby Mikael Blomkvist nigdy nie pojawił się w Hedeby. Otwarła butelkę wina i w samotności wypiła dwa kieliszki. Włączyła telewizor i oglądając „Rapport", próbowała dowiedzieć się czegoś o sytuacji w świecie, ale zmęczył ją już pierwszy mądry komentarz na temat prezydenta Busha i jego niszczycielskiego bombardowania Iraku. Usiadła więc na kanapie z książką Gellerta Tamasa Mężczyzna z laserem. Zdołała przeczytać zaledwie kilka stron i szybko odłożyła lekturę, która za bardzo kojarzyła się jej z ojcem. Zastanawiała się, o czym teraz fantazjował.
Tak naprawdę spotkali się ostatnio w 1984 roku, kiedy razem z nim i z bratem Birgerem pojechała na północ od Hedestad, by zapolować na zające. Birger zamierzał wypróbować swojego nowego psa myśliwskiego, gończego Hamiltona. Harald Vanger miał siedemdziesiąt trzy lata i Cecilia czyniła, co w jej mocy, by zaakceptować jego szaleństwo. Szaleństwo, które zamieniając jej dzieciństwo w koszmar, wpłynęło na całe jej dorosłe życie.
Nigdy wcześniej nie była tak krucha jak wtedy. Trzy miesiące wcześniej rozpadło się jej małżeństwo. Przemoc wobec kobiet – takie banalne słowa. Jej udziałem była łagodna, ale nieustanna forma przemocy. Wymierzane policzki, popychanie, groźby, przewracanie na kuchenną podłogę. Jego wybuchy agresji były zawsze bezpodstawne, a przemoc na tyle subtelna, że rzadko odnosiła fizyczne rany. Unikał ciosów zaciśniętą pięścią. A ona się dostosowywała.
Aż do dnia, kiedy nagle odparowała jego atak, a on kompletnie stracił kontrolę. Skończyło się na tym, że w niepohamowanej wściekłości rzucił w nią nożyczkami, a te wbiły się w jej łopatkę.
Z poczuciem winy i spanikowany odwiózł ją do szpitala, gdzie naprędce sklecił historię o dziwacznym wypadku. Personel pogotowia ratunkowego przejrzał go w tym samym momencie, w którym padły pierwsze słowa. A ona strasznie się wstydziła. Założono jej dwanaście szwów i wypisano po dwóch dniach. Henrik przyjechał po nią i zawiózł do siebie. Od tamtego czasu już nigdy nie rozmawiała z mężem.
Trzy miesiące później, w ten słoneczny jesienny dzień, Harald był w dobrym nastroju, prawie życzliwy. Ale nagle w środku lasu zaczął obrzucać córkę obelgami i wygłaszać upokarzające komentarze na temat jej sposobu życia i seksualności. Podsumował, że to nie dziwota, że taka kurwa nie potrafi zatrzymać przy sobie mężczyzny.
Birger nawet nie zauważył, że każde z wypowiedzianych przez ojca słów rani ją jak uderzenie batem. Śmiejąc się, objął ojca ramieniem i w charakterystyczny dla siebie sposób rozbroił sytuację, mówiąc coś w stylu: przecież wiadomo, jak to jest z babami. Beztrosko puścił do niej oko, a później poprosił Haralda, żeby zajął stanowisko na pobliskim wzniesieniu.
Na moment zatrzymał się czas. Przez sekundę patrzyła na ojca i brata, świadoma, że trzyma w ręku naładowaną śrutówkę. Zamknęła oczy. W tej sytuacji to było jedyne wyjście. Alternatywą mogło być tylko oddanie strzału.
Chciała ich zabić. Ale zamiast tego upuściła broń na ziemię, obróciła się na pięcie i wróciła do zaparkowanego na skraju lasu samochodu. Wróciła sama do domu, zostawiając mężczyzn na pastwę losu. Od tamtego dnia rozmawiała z ojcem zaledwie parę razy, tylko wtedy, gdy była zmuszona. Nigdy nie pozwoliła mu wejść do swojego mieszkania i nigdy nie odwiedziła go w jego domu.
Zniszczyłeś mi życie, myślała. Zniszczyłeś mi życie, jeszcze kiedy byłam dzieckiem.
O wpół do dziewiątej wieczorem podniosła słuchawkę i zadzwoniła do Mikaela, prosząc o wizytę.
ADWOKAT BJURMAN czuł ból. Mięśnie miał zupełnie bezużyteczne. Całe ciało wydawało się sparaliżowane. Nie miał pewności, czy stracił przytomność, ale trochę zdezorientowany nie pamiętał, co się stało. Kiedy w końcu z wolna zaczął odzyskiwać kontrolę nad ciałem, okazało się, że leży na plecach na swoim łóżku, nagi, z rękami zakutymi w kajdanki i z boleśnie rozstawionymi nogami. W miejscu, gdzie elektrody paralizatora dotknęły skóry, pojawiły się piekące rany.
Lisbeth, przysunąwszy się bliżej Bjurmana, oparła o łóżko obute w martensy stopy. Siedziała na wiklinowym krześle i paliła papierosa. Próbując coś powiedzieć, mężczyzna uświadomił sobie, że ma usta zaklejone taśmą izolacyjną. Odwrócił głowę. Lisbeth wyciągnęła wszystkie szuflady komódki i wysypała ich zawartość na podłogę.
– Znalazłam twoje zabawki – powiedziała.
Wzięła do ręki pejcz i zaczęła grzebać nim w mrowiu sztucznych penisów, uzd i gumowych masek.
– Do czego ci potrzebne to ustrojstwo?
Pokazała mu toporną zatyczkę do odbytu.
– Nie, nie próbuj mówić. I tak cię nie słyszę. Czy tego właśnie używałeś w ubiegłym tygodniu? Wystarczy, że skiniesz głową.
Pochyliła się nad nim wyczekująco.
Nagle poczuł, jak zimny strach chwyta go za piersi. Tracąc panowanie nad sobą, Bjurman zaczął szarpać się w uwięzi. Przejęła kontrolę. Niemożliwe! Był wobec niej zupełnie bezbronny.
– A więc jesteś sadystą – stwierdziła. – Lubisz ludziom wsadzać różne rzeczy, no nie?
Utkwiła w nim wzrok. Jej twarz była maską bez wyrazu.
– Bez wazeliny, prawda?
Wrzeszczał bezgłośnie pod taśmą, gdy Lisbeth brutalnie rozwarła jego pośladki i umieściła czop w przeznaczonym dla niego miejscu.
– Przestań marudzić – odezwała się, naśladując głos adwokata. – Jak się zaczniesz stawiać, to będę cię musiała ukarać.
Obeszła łóżko. Bezbronnie podążał za nią spojrzeniem… co, do jasnej cholery? Podeszła do przetransportowanego z salonu trzydziestodwucalowego telewizora. Na podłodze leżał, też stamtąd przyniesiony, odtwarzacz DVD. Lisbeth nie spuszczała wzroku z Bjurmana. W ręce cały czas trzymała pejcz.
– Masz uszy i oczy otwarte? – zapytała. – Nie próbuj mówić, wystarczą gesty. Słyszysz, co mówię?
Skinął potakująco.
– Dobrze.
Pochyliła się i podniosła z podłogi plecak.
– Poznajesz?
Znów kiwnął głową.
– Miałam go ze sobą, gdy byłam tu w zeszłym tygodniu. Praktyczna rzecz. Pożyczyłam z Milton Security.
Otworzyła zamek błyskawiczny w dolnej części plecaka.
– Cyfrowa kamera wideo. Oglądasz może program „Insider" w TV3? To jest właśnie taka torba, jakiej bezwzględni reporterzy używają, gdy chcą sfilmować coś z ukrycia.
Zasunęła zamek.
– Zastanawiasz się nad obiektywem? Na tym polega cały dowcip. Obiektyw szerokokątny i światłowód włóknisty. Oko wielkości guzika ukryte w sprzączce rzemienia. Może pamiętasz, że postawiłam plecak właśnie na tym stoliku, zanim się do mnie dobrałeś. Dopilnowałam, żeby skierować obiektyw na łóżko.
Wsunęła do odtwarzacza wyjętą z plecaka płytę DVD. Przesunęła krzesło tak, żeby siedząc na nim, mogła widzieć ekran telewizora. Zapaliła kolejnego papierosa i nacisnęła guzik pilota. Adwokat Bjurman ujrzał siebie samego, jak otwiera drzwi swojej podopiecznej.
– Nie znasz się na zegarku? – przywitał ją opryskliwie.
Pokazała mu cały dziewięćdziesięciominutowy film, który urywał się nagle w trakcie następującej sceny: nagi Bjurman siedzi oparty o zagłówek i popijając wino, przygląda się Lisbeth, która leży skulona z rękami spętanymi na plecach.
Wyłączyła telewizor i przez kolejne dziesięć minut, nie patrząc na leżącego mężczyznę, siedziała w milczeniu. Bjurman nie miał odwagi się poruszyć. Bez słowa wstała i wyszła z sypialni. Kiedy wróciła z łazienki, ponownie usiadła na wiklinowym krześle. Jej głos był jak papier ścierny.
– W ubiegłym tygodniu zrobiłam błąd – powiedziała. – Myślałam, że znów mnie zmusisz, żebym ci zrobiła loda, co akurat w twoim przypadku jest czymś ohydnym, ale nie na tyle, żebym sobie z tym nie poradziła. Myślałam, że z łatwością uzyskam wystarczające dowody na to, że jesteś obleśnym starym prykiem. Ale źle cię oceniłam. Nie zrozumiałam, jak bardzo jesteś chory.
– Będę mówiła wyraźnie – podkreśliła. – Ten film pokazuje, jak gwałcisz upośledzoną umysłowo dwudziestoczteroletnią dziewczynę, która decyzją sądu znalazła się pod twoją opieką. Nie masz pojęcia, jak bardzo mogę być upośledzona, gdy zajdzie potrzeba. Ktokolwiek to zobaczy, nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, że jesteś nie tylko podłym dupkiem, ale również szalonym sadystą. Obejrzałam ten film po raz drugi i – mam nadzieję – po raz ostatni. Jest dość instruktażowy, nie sądzisz? Zgaduję, że to nie ja, ale ty wylądujesz w jakimś zakładzie zamkniętym. Zgadzasz się ze mną?
Czekała. Nie reagował, ale widać było, że drży na całym ciele. Lisbeth złapała pejcz i zdzieliła nim Bjurmana prosto w przyrodzenie.
– Zgadzasz się ze mną? – powtórzyła znacznie głośniej.
Skinął głową.
– Świetnie. To znaczy, że pewne rzeczy mamy już wyjaśnione.
Przesunęła krzesło tak, żeby mieć kontakt wzrokowy z Bjurmanem.
– No więc, jak uważasz, co powinniśmy z tym zrobić?
Nie potrafił odpowiedzieć.
– Masz jakiś dobry pomysł?
Ponieważ ciągle nie reagował, chwyciła go za jądro i ciągnęła tak długo, aż twarz adwokata wykrzywiła się w bólu.
– Masz jakiś dobry pomysł? – zapytała ponownie.
Pokręcił głową.
– To dobrze. Bo bardzo się na ciebie zezłoszczę, jeżeli kiedyś wpadniesz na jakiś pomysł.
Odchyliła się do tyłu i zapaliła jeszcze jednego papierosa.
– A tak potoczą się wypadki w najbliższym czasie: w przyszłym tygodniu, jak tylko zdołasz wydostać z dupy ten wzbogacony w nawóz gumowy czopek, poinformujesz bank, że od tej chwili tylko ja mam dostęp do mojego konta. Rozumiesz, co powiedziałam?
Adwokat skinął potakująco.
– Dzielny chłopak. Już nigdy więcej się ze mną nie skontaktujesz. W przyszłości spotkamy się tylko wtedy, gdybym przypadkiem sobie tego zażyczyła. Otrzymujesz więc zakaz odwiedzania mnie.
Skinął kilkakrotnie i odetchnął z ulgą. Nie zamierza mnie zabić.
– Jeżeli kiedykolwiek spróbujesz się ze mną skontaktować, kopie tej płyty znajdą się w redakcji każdej sztokholmskiej gazety. Rozumiesz?
Potakiwał jeszcze wielokrotnie. Muszę zdobyć ten film.
– Raz na rok przekażesz Komisji ds. Nadzoru Zarządzania raport na temat mojego samopoczucia. Napiszesz, że prowadzę normalne życie, mam stałą pracę, dobrze się prowadzę i że w ogóle nie widzisz w moim zachowaniu nic nienormalnego. Okej?
Znów skinął potakująco.
– Co miesiąc sporządzisz pisemne, ale sfingowane sprawozdanie z naszych spotkań. Podkreślisz moje zalety i to, jak dobrze mi idzie. Zawsze też wyślesz mi kopię. Rozumiesz?
Kolejne skinięcie. Lisbeth zauważyła, trochę rozkojarzona, zbierające się na jego czole krople potu.
– Za kilka lat, powiedzmy za dwa, złożysz w sądzie rejonowym wniosek o wszczęcie postępowania w sprawie uchylenia mojego ubezwłasnowolnienia. Jako podstawy użyjesz tych sfingowanych comiesięcznych raportów. Znajdziesz jakiegoś lekarza od zwojów mózgowych, który zaświadczy, że jestem zupełnie normalna. Musisz się wysilić. Musisz zrobić wszystko, co w twojej mocy, żebym uzyskała pełną zdolność do czynności prawnych.
Skinienie.
– Wiesz, dlaczego zrobisz wszystko, co tylko będziesz mógł? Dlatego, że masz cholernie dobry powód. Jeżeli ci się nie uda, podam informację o tym filmie do publicznej wiadomości.
Słuchał każdej wypowiadanej przez Lisbeth sylaby. Jego oczy nagle zapłonęły nienawiścią. Pomyślał, że zrobiła błąd, darując mu życie. Jeszcze będziesz musiała to wszystko zeżreć, cholerna cipo. Prędzej czy później. Zniszczę cię. Ale nie ustawał w entuzjastycznym potakiwaniu po każdym pytaniu.
– Zrobię to samo, jeżeli się ze mną skontaktujesz.
Przeciągnęła dłonią przez szyję.
– Adios mieszkanie, adios twój piękny tytuł i twoje miliony na zagranicznym koncie.
Na dźwięk ostatnich słów otworzył szeroko oczy. Skąd, do kurwy, wie o…
Uśmiechnęła się, zaciągnęła głęboko i zgasiła papierosa, rzucając go na dywan i przygniatając obcasem.
– Chcę mieć zapasowe klucze zarówno do twojego mieszkania, jak i do kancelarii.
Bjurman zmarszczył brwi. Salander pochyliła się nad nim z błogim uśmiechem.
– Od tej chwili ja będę sprawowała kontrolę nad twoim życiem. Kiedy najmniej się będziesz spodziewać, może gdy będziesz spał, pojawię się w sypialni z tym oto w ręce.
Uniosła w górę paralizator.
– Będę cię sprawdzać. Jeżeli jeszcze kiedykolwiek zobaczę cię z jakąś dziewczyną – nie ma znaczenia, czy będzie tutaj dobrowolnie, czy nie – jeżeli w ogóle zobaczę cię z jakąś kobietą…
Jeszcze raz przejechała palcami po szyi.
– A gdybym umarła… gdybym uległa jakiemuś wypadkowi, gdyby przejechał mnie samochód czy coś innego… wtedy kopie filmu automatycznie zostaną rozesłane do gazet. Plus szczegółowy opis tego, jak to jest być twoją podopieczną. I jeszcze jedna rzecz.
Pochyliła się nad nim tak nisko, że ich twarze dzieliło teraz tylko parę centymetrów.
– Jeżeli jeszcze raz mnie dotkniesz, zabiję cię. Uwierz mi na słowo.
Bjurman nagle jej uwierzył. W jej oczach z pewnością nie było blefu.
– Nie zapomnij, że jestem wariatką.
Potwierdził.
Przyglądała mu się w zamyśleniu.
– Nie sądzę, żebyśmy zostali przyjaciółmi – oznajmiła poważnym głosem. – Właśnie teraz gratulujesz sobie samemu. Cieszysz się, że jestem wystarczająco tępa, żeby darować ci życie. Czujesz, że nawet jako mój więzień masz kontrolę, bo myślisz, że jeżeli cię nie zabiję, to cię puszczę wolno. Żyjesz nadzieją, że wkrótce odzyskasz nade mną władzę. Prawda?
Pokręcił głową, pełen złych przeczuć.
– Dostaniesz ode mnie prezent, żebyś zawsze pamiętał o naszej umowie.
Uśmiechnęła się krzywo, wdrapała na łóżko i uklęknęła między jego nogami. Bjurman, nie rozumiejąc, o co chodzi, poczuł nagły lęk.
A później zobaczył w jej ręku igłę.
Gdy zaczął rzucać głową i wić się jak piskorz, Lisbeth przycisnęła ostrzegawczo kolanem jego krocze.
– Leż spokojnie. Używam tego sprzętu pierwszy raz w życiu.
Pracowała skoncentrowana przez dwie godziny. Kiedy skończyła, mężczyzna przestał marudzić. Wyglądało na to, że popadł w apatię.
Zeszła z łóżka i przekrzywiwszy głowę, przyglądała się krytycznie swojemu dziełu. Jej uzdolnienia artystyczne były ograniczone. Litery wykoślawiały się w różne strony, nadając całości impresjonistyczny wygląd. Tatuując przesłanie, użyła niebieskiego i czerwonego koloru i dużych liter, którymi w pięciu linijkach pokryła cały brzuch, od brodawek do genitaliów: JESTEM SADYSTYCZNĄ ŚWINIĄ, DUPKIEM I GWAŁCICIELEM.
Zebrała igły i razem z nabojami z tuszem schowała do plecaka. Później poszła do łazienki umyć ręce. Wracając do sypialni, zdała sobie sprawę, że czuje się znacznie lepiej.
– Dobranoc – powiedziała na pożegnanie.
Zanim opuściła mieszkanie, odpięła kajdanki u jednej ręki i położyła kluczyk na brzuchu adwokata. Wzięła ze sobą film i pęk jego kluczy.
KIEDY PO PÓŁNOCY palili na spółkę papierosa, Mikael powiedział, że przez jakiś czas się nie zobaczą. Cecilia zwróciła ku niemu oniemiałą twarz.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Wyglądał na zawstydzonego.
– W poniedziałek idę na trzy miesiące do więzienia.
Nie potrzebowała dodatkowych wyjaśnień. Przez dłuższą chwilę leżała w milczeniu i nagle zachciało się jej płakać.
DRAGAN ARMANSKI zaczął tracić nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy Lisbeth Salander, gdy w poniedziałkowe popołudnie zapukała do jego drzwi. Odkąd na początku stycznia odwołał zlecenie w sprawie Wennerstróma, ślad po niej zaginął. Za każdym razem, gdy próbował do niej dzwonić, albo nie podnosiła słuchawki, albo natychmiast kończyła rozmowę, wyjaśniając, że jest zajęta.
– Masz dla mnie jakąś pracę? – zapytała bez zbędnych wstępów na powitanie.
– Cześć. Fajnie, że się odezwałaś. Myślałem, że umarłaś albo coś.
– Miałam kilka spraw do załatwienia.
– Dosyć często miewasz takie sprawy.
– To był nagły przypadek. Ale teraz wróciłam. Masz dla mnie pracę?
Armanski pokręcił głową.
– Sorry. Akurat teraz nic nie mam.
Salander przyglądała mu się spokojnie.
– Lisbeth, wiesz, że cię lubię i chętnie zatrudniam. Ale nie było cię przez dwa miesiące, a ja miałem masę roboty. Nie można po prostu na tobie polegać. Musiałem porozdzielać te zlecenia między innych i teraz nic nie mam.
– Możesz podgłośnić?
– Co?
– Radio.
… czasopisma „Millennium". Informację o tym, że Henrik Vanger zostaje udziałowcem firmy i członkiem zarządu „Millennium", podano do wiadomości tego samego dnia, w którym wydawca Mikael Blomkvist zaczyna odbywanie trzymiesięcznej kary więzienia za zniesławienie finansisty Hansa-Erika Wennerstróma. Redaktor naczelna czasopisma Erika Berger w trakcie konferencji prasowej oznajmiła, że po odbyciu kary Mikael Blomkvist powróci na zajmowane wcześniej stanowisko.
– O kurza dupa – powiedziała Lisbeth tak cicho, że Armanski dostrzegł tylko ruch warg.
Nagle podniosła się i ruszyła w kierunku drzwi.
– Poczekaj. Dokąd idziesz?
– Do domu. Muszę sprawdzić kilka rzeczy. Jak będziesz coś miał, to zadzwoń.
WIADOMOŚĆ O TYM, że „Millennium" zostało zasilone przez Henrika Vangera, była o wiele większym wydarzeniem, niż Lisbeth oczekiwała. Internetowe wydanie popołudniówki „Aftonbladet" zawierało dłuższą informację agencyjną, w której – podsumowując karierę przemysłowca – stwierdzano, że jego ostatnie publiczne wystąpienie było pierwszym od ponad dwudziestu lat. Fakt, że został akcjonariuszem właśnie tego czasopisma, wydawał się równie nieprawdopodobny jak przypuszczenie, że Peter Wallenberg i Erik Penser nagle pojawią się w roli współudziałowców w ETC czy sponsorów „Ordfront Magasin".
Wydarzenie było tak sensacyjne, że w wieczornym wydaniu wiadomości „Rapport" pojawiło się jako news numer trzy, któremu poświęcono całe trzy minuty. Przeprowadzono wywiad z siedzącą w redakcji Eriką Berger. Nagle afera Wennerstróma znów stała się gorącym tematem.
– W ubiegłym roku zrobiliśmy poważny błąd, w rezultacie którego oskarżono nas o zniesławienie. Oczywiście ubolewamy z tego powodu… i przy najbliższej okazji jeszcze do tej historii powrócimy.
– Co ma pani na myśli, mówiąc o powrocie do tej historii? – zapytał reporter.
– To, że w swoim czasie opublikujemy naszą wersję zdarzeń, czego tak naprawdę nigdy nie uczyniliśmy
– Ale przecież mieli państwo szansę zrobić to w trakcie procesu.
– Zdecydowaliśmy się nie ujawniać wszystkich szczegółów. Ale oczywiście w dalszym ciągu będziemy zajmować się dziennikarstwem śledczym.
– Czy to oznacza, że obstają państwo przy tej wersji historii, która doprowadziła do oskarżenia?
– Pozostawiam to pytanie bez komentarza.
– Po zapadnięciu wyroku sądowego zwolniła pani Mikaela Blomkvista z pracy.
– To zupełnie nie tak. Proszę przeczytać nasze oświadczenie prasowe. Mikael Blomkvist potrzebował czasu na ochłonięcie, na odizolowanie się i odpoczynek. Pod koniec roku powróci na stanowisko wydawcy.
Kamera ślizgała się po redakcji, podczas gdy reporter w błyskawicznym tempie informował o faktach z historii „Millennium". Przedstawił czasopismo jako nietuzinkowe, ale dość agresywne. Mikael Blomkvist nie mógł udzielić komentarza, ponieważ właśnie rozpoczął odbywanie kary w więzieniu Rullaker, nad niewielkim jeziorem w jamtlandzkich lasach, około dziesięciu kilometrów od Ostersundu.
Lisbeth zdołała jednak zauważyć w rogu ekranu, że w drzwiach redakcji mignął przez moment Dirch Frode. Zmarszczyła brwi i przygryzała w zamyśleniu dolną wargę.
TO BYŁ niezbyt obfitujący w newsy poniedziałek i w wiadomościach o dziewiątej poświęcono Henrikowi Vangerowi cztery minuty. Rozmawiano z nim w studiu telewizyjnym w Hedestad. Stwierdziwszy na początku, że po dwóch dekadach milczenia przemysłowiec Henrik Vanger znów stanął w świetle jupiterów, przedstawiono jego życie w biało-czarnych obrazach, na których między innymi pojawiał się w towarzystwie Tage Erlandera, a w latach sześćdziesiątych otwierał fabrykę za fabryką. Później kamera przeniosła się do studia, w którym bohater dnia siedział wygodnie rozparty na kanapie, z nogą założoną na nogę. Miał na sobie żółtą koszulę, wąski zielony krawat i luźną ciemnobrązową marynarkę. Nie uszło niczyjej uwagi, że wyglądał jak chudy i podstarzały strach na wróble. Ale mówił jasnym, pewnym głosem. I absolutnie nie owijał w bawełnę. Reporter zaczął od pytania, co skłoniło Vangera do zostania akcjonariuszem gazety.
– To po prostu dobre czasopismo, kibicowałem mu przez wiele lat. A dzisiaj jest atakowane; potężni wrogowie dążą do jego zniszczenia. Organizują bojkot, który polega na niezamieszczaniu w „Millennium" ogłoszeń.
Reporter, najwyraźniej nieprzygotowany na taką odpowiedź, wyczuł jednak, że ta od początku nietypowa historia przyjmuje zupełnie nieoczekiwany obrót.
– A… kto stoi za bojkotem?
– To jedna ze spraw, które zostaną dokładnie zbadane przez pracowników czasopisma. Korzystając ze sposobności, chciałbym podkreślić, że „Millennium" nie podda się tak łatwo.
– Czy to dlatego został pan współudziałowcem gazety?
– Byłoby wielkim ciosem dla wolności słowa, gdyby przedstawicielom jakiejś sfery udało się uciszyć niewygodny głos w mediach.
Można było odnieść wrażenie, że Henrik Vanger przez całe życie był radykalnym obrońcą swobody wypowiedzi. Mikael, siedząc po raz pierwszy w więziennej sali telewizyjnej, zaśmiał się głośno. Współwięźniowie spojrzeli na niego z niepokojem.
Później, kiedy leżał na łóżku w swojej celi, przypominającej ciasny pokój motelowy z niewielkim stolikiem, krzesłem i półką na ścianie, przyznał, że Henrik i Erika mieli rację co do sposobu wprowadzenia wiadomości na rynek. Nie zamieniwszy z nikim słowa, wiedział, że nastawienie do czasopisma uległo zmianie.
Wystąpienie Henrika to nic innego jak wypowiedzenie wojny Wennerstrómowi. Przesłanie było krystalicznie jasne: nie waż się podnieść ręki na czasopismo zatrudniające sześć osób, o rocznym budżecie, który odpowiada kosztom reprezentacyjnego lunchu Wennerstroem Group. Walcząc z „Millennium", walczysz również z przedsiębiorstwem Vangera, które wprawdzie jest tylko cieniem swojej dawnej świetności, ale stanowi znacznie poważniejsze wyzwanie. Hans-Erik Wennerstróm miał do wyboru: albo wycofać się z konfliktu, albo podjąć się dzieła rozbicia koncernu Vangera w drobny mak.
Henrik Vanger podał publicznie do wiadomości, że jest gotów do walki. Niewykluczone, że z Wennerstromem nie miał szans, ale wojna byłaby kosztowna również dla przeciwnika.
Erika ostrożnie dobierała słowa. Właściwie nic nie powiedziała, ale z jej stwierdzenia: „czasopismo jeszcze nie ujawniło swojej wersji" wynikałoby, że faktycznie jest coś do ujawnienia. Mimo że Mikael został oskarżony, skazany i osadzony w więzieniu, powiedziała publicznie – nie mówiąc tego wprost – że tak naprawdę jest niewinny i że istnieje inna wersja prawdy.
Właśnie nie używając słowa „niewinny", czyniła niewinność Mikaela bardziej namacalną. Traktując powrót Mikaela do dawnej funkcji jako coś oczywistego, Erika podkreślała, że „Millennium" nie ma się czego wstydzić. W oczach społeczeństwa wiarygodność nie była problemem; ludzie lubują się w teoriach spiskowych i stojąc wobec wyboru między nieprzyzwoicie bogatym biznesmenem a wygadaną i przystojną redaktor naczelną, nie mają kłopotów z zainwestowaniem swoich sympatii po odpowiedniej stronie. Media nie zamierzały przełknąć historii równie łatwo, ale Erika prawdopodobnie już wcześniej rozbroiła kilku krytyków, którzy teraz nie mieli odwagi wyskoczyć z czymś kontrowersyjnym.
Żadne z dzisiejszych wydarzeń tak naprawdę nie zmieniło sytuacji, ale „Millennium" zyskało na czasie, a rozkład sił nie był już tak oczywisty. Mikael wyobrażał sobie niezadowolenie Wennerstroma. Ich przeciwnik nie miał pojęcia, jak dużo – albo jak mało – wiedzą, i przed podjęciem kolejnego kroku musiał tego dociec.
ERIKA Z PONURĄ miną wyłączyła wideo. Właśnie obejrzała swoje własne wystąpienie w telewizji, a później Henrika. Spojrzawszy na zegarek (za kwadrans trzecia w nocy) stłumiła chęć zadzwonienia do Mikaela. Siedział przecież w ciupie i mało prawdopodobne, żeby miał w celi komórkę. Przyjechała do domu w Saltsjóbaden tak późno, że jej mąż już spał. Wstała z kanapy, podeszła do barku, nalała sobie pokaźną porcję Aberloura – piła whisky mniej więcej raz na rok – i siedząc przy oknie, wpatrywała się w wody Saltsjo i latarnię morską przy wejściu do cieśniny Skurusundet.
Po zawarciu ustnej umowy z Henrikiem Vangerem między nią a Mikaelem doszło do gwałtownej wymiany zdań. Przez wszystkie te lata kłócili się zdrowo o profil tekstów, szatę graficzną, wiarygodność źródeł i tysiąc innych rzeczy związanych z robieniem gazety. Ale ta kłótnia dotyczyła pryncypiów i Erika wiedziała, że stąpa po grząskim gruncie.
– Nie wiem, co mam teraz zrobić – powiedział Mikael. – Henrik zatrudnił mnie do napisania swojej biografii. Do tej pory mogłem po prostu wstać i wyjść, gdyby na przykład próbował wymóc na mnie kłamliwe czy choćby tendencyjne opisanie jakiejś sprawy. Nagle jest jednym ze współwłaścicieli naszego pisma, a w dodatku jedynym z kapitałem mogącym je uratować. Raptem siedzę na dwóch stołkach w pozycji, której komisja do spraw etyki zawodowej na pewno by nie pochwaliła.
– Masz lepszy pomysł? – odparowała Erika. – To najwyższa pora, żebyś go wystękał, zanim przepiszemy na czysto i podpiszemy umowę.
– Ricky, Vanger wykorzysta nas do jakiejś osobistej wendety przeciwko Wennerstrómowi.
– So what? A co my prowadzimy, jak nie prywatną wendetę przeciwko temu samemu facetowi?
Mikael odwrócił się poirytowany i zapalił papierosa. Sprzeczka trwała jeszcze długą chwilę, aż do momentu, kiedy Erika poszła do sypialni, rozebrała się i wśliznęła do łóżka. Gdy dwie godziny później Mikael położył się koło niej, udawała, że śpi.
Dzisiejszego wieczoru reporter z „Dagens Nyheter" postawił jej podobne pytanie.
– W jaki sposób chcecie państwo zachować wiarygodność, twierdząc, że „Millennium" jest pismem niezależnym?
– Co pan przez to rozumie?
Dziennikarz uniósł brwi. Wydawało mu się, że pytanie jest wystarczająco jasne, ale wyjaśnił dokładniej.
– Do zadań „Millennium" należy między innymi branie pod lupę różnych przedsiębiorstw. W jaki sposób jesteście w stanie poddać wiarygodnej ocenie koncern Vangera?
Erika spojrzała na niego w osłupieniu, jak gdyby zupełnie nie spodziewała się takiego zarzutu.
– Czy uważa pan, że „Millennium" straciło wiarygodność tylko dlatego, że na scenę wkroczył znany finansista?
– Tak, to przecież oczywiste, że nie możecie w rzetelny sposób poddawać krytyce przedsiębiorstwa Vangera.
– Czy to jakaś zasada obowiązująca wyłącznie „Millennium"?
– Słucham?
– Chodzi mi o to, że pan pracuje w dzienniku, który w najwyższym stopniu znajduje się w sferze ekonomicznych wpływów jego właścicieli. Czy to oznacza, że żadna z gazet znajdujących się w posiadaniu koncernu Bonniera nie jest wiarygodna? „Aftonbladet" jest wydawany przez potężne norweskie przedsiębiorstwo, ważnego aktora na rynku IT i komunikacji; czy to znaczy, że dziennikarze tej popołudniówki nie mogą rzetelnie pisać o przemyśle elektronicznym? „Metro" znajduje się w posiadaniu koncernu Stenbecka. Czy naprawdę uważa pan, że żadna ze szwedzkich gazet mających finansowe wsparcie potężnych przedsiębiorstw nie jest wiarygodna?
– Nie, oczywiście, że tak nie uważam.
– Dlaczego więc sugeruje pan, że wiarygodność „Millennium" dozna uszczerbku, tylko dlatego, że też skorzystamy z dofinansowania?
Reporter podniósł rękę.
– Okej, cofam to pytanie.
– Nie, niech pan tego nie robi. Chcę, żeby napisał pan dokładnie to, co powiedziałam. I może pan dodać, że jeżeli „Dagens Nyheter" skupi się trochę bardziej na przedsiębiorstwach Vangera, to my skupimy się trochę bardziej na koncernie Bonniera.
Ale to niewątpliwie był dylemat etyczny.
Mikael pracował dla Henrika Vangera, którego pozycja umożliwiała finansową pomoc dla czasopisma. Co by się stało, gdyby doszło między nimi do sprzeczki?
I przede wszystkim – jak oceniała swoją własną wiarygodność i którędy przebiegała granica między redaktor niezależną a skorumpowaną?
LISBETH SALANDER odłączyła się od sieci i zamknęła swój PowerBook. Była bezrobotna i głodna. To piewsze nie martwiło jej specjalnie, odkąd odzyskała kontrolę nad swoim kontem w banku, a adwokat Bjurman odszedł w niebyt jako nieprzyjemny zgrzyt z przeszłości. Problem głodu rozwiązała, udając się do kuchni, gdzie nastawiła ekspres do kawy i zrobiła trzy duże kanapki z serem, pastą kawiorową i rozgotowanym jajkiem. To był jej pierwszy posiłek od wielu godzin. Jadła, siedząc na kanapie, pogrążona w materiałach, które właśnie ściągnęła z Internetu.
Dirch Frode z Hedestad zlecił jej wywiad środowiskowy na temat Mikaela Blomkvista, skazanego na karę więzienia za zniesławienie finansisty Hansa-Erika Wennerstróma. Kilka miesięcy później Henrik Vanger, również z Hedestad, wkracza do zarządu „Millennium", twierdząc, że uknuto spisek w celu zniszczenia pisma. Dokładnie tego samego dnia, kiedy Mikael Blomkvist idzie do więzienia. A najbardziej niesamowity ze wszystkiego jest artykuł sprzed dwóch lat, znaleziony w sieciowym wydaniu „Finansmagasinet Monopol". W tekście Z dwiema pustymi rękami wspomniano, że Wennerstróm zapoczątkował swój finansowy aufmarsch w końcu lat sześćdziesiątych właśnie w firmie Vangera.
Nie trzeba być geniuszem, żeby wyciągnąć następujący wniosek: te wydarzenia są w jakiś sposób powiązane. Gdzieś leżał pies pogrzebany, a Lisbeth uwielbiała odkopywać pogrzebane psy. A poza tym nie miała nic ciekawszego do roboty.
13 procent szwedzkich kobiet doświadczyło pozamałżeńskiej przemocy seksualnej.