Rozdział 20

– Pierwsze, co zapamiętałem, to ubóstwo – zaczął cicho swoim łamanym norweskim, który Tiril rozumiała już teraz bez najmniejszych trudności. – Mam na myśli prawdziwe ubóstwo, nędzę, brak wszystkiego. Bywały dni, kiedy z głodu żuliśmy jakieś korzonki i zlizywaliśmy wodę z kamieni. Ale odczuwałem też wtedy wielką, bezgraniczną miłość mojej matki. Miała tylko mnie. Ojciec… był podobno jednym z największych czarnoksiężników… swojego czasu…

Zdawało się, że słowa z trudem przechodzą mu przez gardło. Nigdy o tych sprawach z nikim nie rozmawiał.

– Jak się nazywał twój ojciec? – zapytała cicho.

Móri westchnął, jakby zirytowany, ale odpowiedział spokojnie:

– Mówiono, że nazywał się Hraundrangi-Móri i że nosił swoje imię z wielką godnością.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tiril, to nie są sprawy dla ciebie!

– Wszystko, co się w jakiś sposób wiąże z tobą, jest dla mnie. Co oznacza jego imię?

– „Hraundrangi” oznacza wysoki szczyt utworzony z wulkanicznej lawy. A Móri… sama wiesz, co to znaczy.

– Nie. Nigdy mi nie mówiłeś.

– Naprawdę? No, to oznacza „brunatny jak ziemia”. Jest to też imię wielu duchów czarnoksiężników.

Tiril zadrżała.

– I ty jesteś kimś takim?

– Nie, nie, ja nie, ale ludzie gadali, że mój ojciec był. I że on pomógł mi przyjść na świat, ukoił bóle mojej matki za pomocą cmentarnej ziemi. To wszystko razem jest okropnie głupie – zakończył, kryjąc twarz w dłoniach.

Nie takie znowu głupie, pomyślała Tiril, starając się stłumić w sobie chęć pogłaskania go po włosach. Kiedy się na ciebie patrzy, Móri, nietrudno uwierzyć, że twój ojciec pochodził ze świata umarłych, mówiła w duchu.

A kiedy Móri wciąż trwał nieporuszony, wyciągnęła rękę i musnęła jego głowę. Natychmiast się wyprostował, ale na jego twarzy dostrzegła udrękę. Tiril cofnęła dłoń, choć wydało jej się, że on chciał ją przytrzymać. Nic jednak nie zrobił i Tiril czekała.

Jakoś się chyba uporał z myślami o swoim mało znanym ojcu i zaczął opowiadać o matce:

– Ona też wychowywała się bez rodziców. Zaopiekowała się nią pewna starsza krewna.

Tiril nie mówiła nic, ale nie spuszczała wzroku z jego tajemniczej twarzy. Kiedy nieoczekiwanie pojawił się na niej uśmiech, stwierdziła, że Móri patrzy na jej prawą dłoń, gdzie po południu narysował magiczną runę. Zachichotała.

– Wieczorem umyłam tylko jedną rękę. Żal mi było pozbywać się runy. Ale mów dalej o swojej matce, bardzo mnie to interesuje.

– Teraz muszę się cofnąć w czasie – powiedział powoli, jakby się bał, że ją przestraszy. – Ojciec matki i jego ojciec byli czarnoksiężnikami. I obaj w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym szóstym zostali spaleni na stosie.

– Oj! – jęknęła Tiril.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się ze smutkiem.

– Myślę, że powinienem ci najpierw opowiedzieć co nieco o czarach, sztuce magicznej, o runach i podobnych sprawach. Jeśli masz ochotę mnie słuchać.

– Zamieniam się w słuch!

Siedziała teraz, wsparta na poduszce. Nero przeciągał się rozkosznie, coś mu się widocznie śniło, bo poruszał łapami i wzdychał.

– Powinnaś wiedzieć, Tiril, że magia to podejmowana przez człowieka próba poznania Stwórcy i Jego dzieła. Dawniej ludzie Kościoła bardzo tego nie lubili, traktowali magię jako bluźnierstwo przeciwko Bogu. Słyszałem o pewnym czarnoksiężniku, który wykrzyknął: „Ziemia jest pełna bogactw Pana” w momencie, kiedy wykłuto mu oczy i za chwilę miał być spalony na stosie. Sędziowie potraktowali to jako straszne bluźnierstwo, więc zanim podpalili stos, odcięli mu język. Wszyscy, którzy szukali wiedzy poza Kościołem, musieli to bardzo dobrze ukrywać. Magowie i czarnoksiężnicy wymyślali więc tajemne znaki i runy, by ukryć to, czym się naprawdę zajmują. Kler nigdy jednak nie zapomniał, że przecież w chrześcijaństwie także jest wiele magii, bo zawiera w sobie ofiary krwi, a jego początków znajduje się śmierć człowieka. Krzyż i zwłoki to prastare magiczne symbole, jeszcze z czasów barbarzyństwa.

– Czy to obrona? – zapytała Tiril nieśmiało.

– Nie, to tylko wyjaśnienie, dlaczego wśród czarnoksiężników zawsze było tak wielu duchownych. Bo widzisz, obie te dziedziny nie są przeciwnymi biegunami ludzkiej wiedzy, one się ze sobą łączą, przenikają się.

– W każdym razie jeśli chodzi o białą magię.

– Tak. Rytuały czarnej magii bywają niekiedy bardzo nieprzyjemne. Ale nawet Biblia nie jest wolna od okrucieństwa. Bóg ze Starego Testamentu, który uśmierca wszystkich wrogów Izraela, łącznie z niewinnymi dziećmi, wcale nie jest mniej okrutny. Głównym celem czarnoksiężników jest poznanie sił natury i próba współdziałania z nimi. Magia nie jest bezbożnością, lecz eksperymentowaniem, doskonaleniem sztuki takiego współdziałania wyobraźni, myśli i rąk, byśmy byli w stanie coś stworzyć. Teraz powinienem ci opowiedzieć o moim dziadku i pradziadku. Znaleźli się obaj w stanie wojny z pewnym proboszczem, sirą Jonem Magnussonem ze Skutilsfjördhur.

I Móri opowiedział Tiril historię o wielebnym Jonie i czarnoksiężnikach. A ona całkiem zapomniała o chorobie, słuchała wytrzeszczając oczy.

– Skąd ty to wszystko wiesz? – zapytała. – Twoja matka nie znała przecież żadnego z tych czarowników?

Móri uśmiechnął się, słysząc to określenie.

– Pewnego razu, kiedy byłem jeszcze mały, przyjechała do nas w odwiedziny siostra mojego dziadka. Miała na imię Thuridur. Ona również została oskarżona o czary przez tego samego proboszcza, sirę Jona. I chociaż byłem zupełnie mały, dowiedziałem się wielu szczegółów, które wydawały mi się nad wyraz dziwne. Thuridur była bardzo, bardzo stara, ale pamiętam, że opowiadała, jak to jej ojciec i brat zostali spaleni na stosie, a domostwo trzeba było podzielić. Ona ubłagała lensmana, by dał jej czapkę ojca, jedwabną z otokiem z futra. Jej matka zaś prosiła o aksamitną czapkę z jedwabnymi troczkami, która należała do jej syna. Pastor uznał, że to wstrętne, iż kobiety chcą zatrzymać coś, co należało do Jona Jonssona, starszego i młodszego. Nigdy jeszcze nie spotkał takiej zatwardziałości w grzechu. Ale go to nie zaskoczyło u takiej bezbożnicy jak Thuridur. Twierdził nawet, że w dzieciństwie uczyła się magii razem z bratem Jonem, czyli moim dziadkiem. Ludzie gadali, że w Kirkjubol była nawet szkoła. Szkoła magii.

Pastor oskarżył Thuridur, że po śmierci ojca i brata ona go prześladuje. Dręczyły go ataki jakiejś okropnej choroby, nigdy przedtem niczego takiego nie przeżywał. Wzywał Pana tak szczerze jak tylko umiał, ale czuł, że materac się pod nim kręci i bał się, że zaraz zostanie zrzucony z łóżka. Słyszał, że jakaś zjawa mówi do niego: „Jutro zwyciężymy”, nie wiedział jednak, czy są to słowa dobrego, czy złego ducha. Na trzy dni przed Zielonymi Świątkami diabły były wyjątkowo natrętne wobec siry Jona. Później trochę się uspokoiło, ale kiedy jesienią złe znowu dało o sobie znać, pastor był przekonany, że to zemsta Thuridur. Dobrał sobie jakiegoś chłopa do towarzystwa i pojechał do Kirkjubol, żeby się z nią rozmówić. Opowiadał potem, że widział wokół niej czarny krąg, ona zaś padła w kościele na kolana obok jakiejś skrzyni i modliła się. J emu się to nie spodobało, twierdził, że ta modlitwa nie zostanie wysłuchana przez Boga… Kiedy odjeżdżał stamtąd, rzucił się za nim w pogoń czarny pies. Takie i podobne wydarzenia nie ustawały. Proboszcz widział w osobie Thuridur diabła, doniósł na nią do lensmana, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi, co również tłumaczył jako dzieło Szatana.

W końcu Thuridur opuściła osadę nad fiordem i przeprowadziła się na drugą stronę gór. Po tym diabeł ukazywał się pod postacią gniadego konia, takiego samego, na jakim Thuridur wyjechała z Kirkjubol. Sira Jon był pewny, że czarownica zmieniła tylko przebranie.

Zimą 1656 roku Thuridur ponownie przybyła do siry Jona w Eyri. Przysięgała, że jest niewinna, i prosiła o udzielenie sakramentów. Pastor odmówił, ale Thuridur nie musiała już długo pozostawać bez sakramentów, bowiem w maju następnego roku pięciu innych kapłanów orzekło, iż ma ona prawo przystępować do komunii świętej. Ci kapłani nigdy nie wątpili, ze Thuridur jest dobrą, pobożną chrześcijanką.

Kiedy Thuridur wracała do swojej nowej siedziby, w podróży przez góry towarzyszył jej stary przyjaciel proboszcza, Snäbjörn Palsson. Ludzie gadali potem, że na ich drodze i przed nimi, i za nimi błyskało się i grzmiało, ukazywały się różne okropne zjawy. Wiadomo było przecież, że czarownikom i wiedźmom zawsze towarzyszy diabeł. Później diabeł ukazywał się pod postacią Snäbjörna Palssona, a sira Jon podczas nabożeństwa widział nad jego głową ognistą kulę. Wiele innych znaków też prowadziło do Snäbjörna, który w końcu wyprowadził się ze Skutilsfjördhur, nie był w stanie dłużej tego znosić.

Raz jeszcze proboszcz oskarżył Thuridur u lensmana i wtedy obaj zadecydowali, że trzeba jej sprawę przedstawić na tingu. Sprawy jednak nie było, bo Thuridur się spóźniła. Winą za to sira Jon oskarżył żonę jednego z lensmanów, która podobno sprzyjała czarownicy.

Na probostwie złe moce poczynały sobie tak jak nigdy dotychczas. Sira Jon nieustannie oskarżał Thuridur, lensman wciąż oddalał sprawy, co duchownego strasznie gniewało. W jego domu było już tak źle, że musiał sypiać w budynkach gospodarskich lub na dworze, mimo to ciągle go coś niepokoiło, a to biegały po nim myszy, a to dostawał okropnych mdłości. Thuridur wyszła za mąż za bardzo godnego człowieka, co pastor uznał za jawny dowód jej czarodziejskich umiejętności. Po wielu wahaniach dwunastu zaprzysiężonych mężów postanowiło w końcu, by Thuridur złożyła przysięgę przed Alltingiem. Uniknęła tego, lecz złożyła przysięgę przed sędzią w Mosfelli, niedaleko miejsca, w którym teraz mieszkała. Sira Jon był wściekły i odwołał się do Alltingu, ale pewien cieszący się zaufaniem mąż przybył tam, by zaświadczyć o jej niewinności, i protesty pastora odrzucono. Tym samym Thuridur została uwolniona od wszelkich oskarżeń.

Ale kiedy się te wszystkie sprawy toczyły, była ona ofiarą wielkich prześladowań. I teraz nadeszła jej kolej, by oskarżyć sirę Jona o zniesławienie. Wiosną tysiąc sześćset sześćdziesiątego roku przedstawiła swoją wersję wydarzeń, ale ja już nie wiem, jak się to wszystko zakończyło. Wiem tylko, że sira Jon osiedlił się w Kirkjubol, w zagrodzie, która kiedyś należała do Thuridur i jej rodziny. On, który nigdy nie mógł pojąć, że ktoś chce mieć jakieś rzeczy należące do czarnoksiężnika lub czarownicy, on sam zagarnął wszystko, co po nich zostało!

Zaczynało świtać. Nero przeciągnął się, wstał i domagał się, żeby go wypuścić.

– Myślę, że na tym powinniśmy dzisiaj poprzestać – powiedział Móri, otwierając psu drzwi. – Byłoby dobrze, gdybyś się mogła przespać godzinkę czy dwie.

– Przespać? Po tym, co mi opowiedziałeś? Wiesz, mnie się zdaje, że ten pastor zachowywał się histerycznie.

Oczywiście, że tak! On był znany z tego, że wciąż jest niezadowolony, ponury i drobiazgowy. Z czasem zaczął się domagać zwrotu rzeczy, które w dawnych czasach należały do kościoła. Inni duchowni uważali to za małostkowe.

– No właśnie, a poza tym ja uważam, że on był trochę przewrażliwiony. Wyobrażał sobie, że prześladują go złe moce.

– I ja tak myślę. W ogóle wiele wydarzeń, o których wówczas mówiono w okolicy, istniało wyłącznie w rozbudzonej wyobraźni ludzi. I to jest na Islandii bardzo powszechne zjawisko. Ludzie odurzają się też jakimiś ziołami, żeby mieć wizje.

– Co ty mówisz! No, a co się ostatecznie stało z tym starym nudziarzem?

– Żył jeszcze w roku tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym drugim. Był bardzo stary i już nie wstawał z łóżka, ale wciąż cieszył się niezłym zdrowiem.

– A Thuridur?

– Nigdy więcej jej już nie widziałem.

– Ale jej czary to nie tylko czysta fantazja?

– Nie, oczywiście, że nie! Moi przodkowie odznaczali się wielkimi uzdolnieniami w dziedzinie sztuk magicznych. Thuridur również. Ale tacy źli, jak to chciał udowodnić sira Jon, nie byli, w każdym razie ja nie mogę w to uwierzyć.

– Ani ja. Ten pastor to szaleniec! No, a twoja matka?

– Ona też znała się na rzeczy. Wiesz, wtedy, kiedy Thuridur nas odwiedziła, wszystkie runy, księgi i magiczne symbole, które odziedziczyła, podarowała mojej matce a swojej bratanicy, córce Jona młodszego. Matka czytała potem to wszystko i uczyła się. A gdy ja podrosłem na tyle, by wiedzieć, o co chodzi, z kolei ja odziedziczyłem wszystko. Mama chciała, bym poszedł do Szkoły Łacińskiej w Holar, a tam właśnie znajdowała się kiedyś „Rödskinna”. Była tam także jedna z dwu ksiąg, noszących tytuł „Gråskinna”. Bardzo dobrze ukryta, tak że nikt nie mógł się do niej dostać. Ale ja się dostałem, bo nauczyłem się już otwierać najtrudniejsze zamki…

Uśmiechnął się na wspomnienie tamtych wydarzeń, ale był to uśmiech bolesny, właściwie raczej grymas, bo zamek okazał się tak straszny…

I Móri opowiedział słuchającej go z otwartymi ustami Tiril o trzech księgach zła. O tym, że został usunięty ze Szkoły Łacińskiej w Holar nie tylko dlatego, że odważył się przeczytać i nauczyć na pamięć wszystkiego, co zawierała „Gråskinna”, lecz przede wszystkim za to, że miał zamiar wykopać złego biskupa Gottskalka pochowanego razem ze swoją księgą, czyli „Rödskinną”.

– Wiesz, Tiril – uśmiechnął się Móri. – Nikt mi nigdy nie powiedział, że wszyscy biskupi w Holar spoczywają krypcie pod podłogą kościoła. Niektórzy starali mi się wmówić, że jego grób znajduje się na cmentarzu. Pokazywano mi nawet, w którym miejscu.

Tiril nieoczekiwanie nabrała pewności, że tego właśnie Móri nigdy jeszcze nikomu nie powiedział. I że cieszy się, mogąc opowiedzieć o tym właśnie jej.

Mogłaby go uściskać z wdzięczności i szczęścia. Ale czy można obejmować kogoś takiego jak Móri? Absolutnie nie.

A przy tym mówił jednak rzeczy naprawdę straszne i dotychczas całkowicie dla niej obce.

Jak to… o tym, jak jego matka wraz z innymi czarownikami została pojmana przez ludzi lensmana i postawiona przed Alltingiem w Thingvellir. O makabrycznej podróży koło Myrka, gdzie jakoby miał się pokazywać zmarły dawno diakon, a także o wędrówce przez bezlitosne Sprengisandur i w pobliżu biskupiej siedziby w Skalholt, gdzie, jak wiedział, została pochowana druga „Gråskinna” i spoczywała tam dotychczas obok znającego się na czarach eremity.

O tym, jak zdołał uciec do Kaldidalur, miejsca schronienia wszystkich wyjętych spod prawa, podczas gdy matka i dwaj inni czarownicy zostali straceni…

– Och, Móri – szepnęła Tiril ze łzami w głosie. – Tak mi przykro.

– Kiedy się o tym dowiedziałem – ciągnął – coś w mojej duszy umarło. Stałem się zimny i niewrażliwy, zdecydowany zrobić wszystko, by osiągnąć w życiu jeden cel: stać się najznakomitszym czarnoksiężnikiem na świecie! Do tego jednak potrzebne mi są księgi: „Rödskinna” i „Gråskinna” druga.

Następnie opowiedział jej jeszcze o tym, jak trafił do Szkoły Łacińskiej w Skalholt, gdzie dowiedział się, że „Gråskinna” została już wywołana z ziemi przez człowieka nazwiskiem Eirikur z Vogsos. Móri poznał całą treść księgi znajdującej się w szkole, a potem pobierał nauki u owego Eirikura.

Był to dość wesoły okres jego życia, więc też i nastrój w małym domku na Laksevåg bardzo się poprawił, kiedy o tym opowiadał. Tiril zaśmiewała się serdecznie z rywalizacji między Eirikurem a kobietą imieniem Stokkseyri-Disa i z przygody Móriego z małymi diabełkami.

– A potem znowu musiałem uciekać – powiedział Móri; oczy mu pociemniały na wspomnienie tamtych wydarzeń.

– Chciałbym zdobyć „Rödskinnę”, bo wtedy moje wykształcenie byłoby, pełne. Ale wyznaczono cenę za moją głowę i nie mogłem się pojawić ani w Holar, ani w ogóle na Północy. Pozostało mi tylko opuścić kraj.

– No i pojawiłeś się tutaj – stwierdziła Tiril. – Z czego ja cieszę się bardzo. Ale to się chyba nie stało tak całkiem niedawno, prawda? Moim zdaniem jesteś w Norwegii od kilku lat.

– Tak, przenosiłem się z miejsca na miejsce. Gdybym potrafił zerwać z uprawianiem magii, mógłbym się gdzieś osiedlić na stałe. Ale nie chcę odrzucać całej wiedzy, jaką posiadłem, tylko z powodu głupoty i przesądów ludzi. Tiril, ja nie robię nic złego, chociaż mógłbym, bo czarna magia, na której znam się bardzo dobrze, posiada straszną siłę.

Tiril ujęła jego dłoń.

– Ja wiem, że nie chcesz robić nic złego – powiedziała serdecznie. – Spotkanie z tobą to najlepsze, co mi się w życiu przydarzyło.

Spoglądał na nią w zamyśleniu, a ona miała wrażenie, że w duchu zadaje jej pytanie: „No, a co z Erlingiem?”, ale jakby nie chciał ani nie mógł zadać go głośno. To było dziwne uczucie, coś jakby milcząca wymiana myśli. A przecież Tiril nie miała żadnych tego rodzaju uzdolnień.

Ale Tiril wyczuwała coś bardzo istotnego. Bo w telepatii ważniejsze są zdolności nadawcy niż odbiorcy.

– Dziękuję ci, Tiril. Teraz jednak spróbuj zasnąć.

– No, a ty?

– Masz rację – odparł z uśmiechem. – Mnie się też przyda chwila snu. Dobranoc!

– Dobranoc, Móri, mój najlepszy przyjacielu. A może raczej powinniśmy powiedzieć: Dzień dobry?

– Chyba tak.

Móri opuścił alkierzyk.

Tiril układała się do snu z uśmiechem zadowolenia. Czuła się tutaj całkowicie bezpieczna.


Erling wrócił koło południa i wtedy Móri jeszcze spał. Nie chcieli go budzić, usiedli oboje z Tiril na sękatej ławce pod ścianą domu. Erling żartował z jej kropkowanej cery.

– Wietrzna ospa. Mam nadzieję, że ty też się zaraziłeś – odwzajemniła złośliwość. – Móri dał mi wieczorem lekarstwo przeciw gorączce i dzisiaj czuję się już całkiem nieźle. W każdym razie nie chce mi się leżeć w łóżku. No? A co słychać w mieście?

– Sprawa Móriego nie wygląda najlepiej – oświadczył Erling. – Wójt i pastor postawili na nogi wszystkich swoich ludzi, mają jak najszybciej znaleźć człowieka, który się w naszym mieście zajmuje czarami. Tu i ówdzie ludzie gadają, że robi to mężczyzna. Czarnoksiężnik. Pogłoski dotarły aż do Stavanger, gdzie podobno niedawno wzburzył całe miasto, przywracając zdrowie śmiertelnie choremu człowiekowi.

– Powinni mu być za to wdzięczni!

– Ale nie lekarze. Doktor, który uznał człowieka za nieuleczalnie chorego, nie zniesie takiego zagrożenia dla swojej reputacji. Nieuleczalnie chory pacjent powinien umrzeć i nikt nie ma prawa zmieniać wyroku.

– Jesteś złośliwy – uśmiechnęła się Tiril. – Ale rozumiem, że Móri jest w niebezpieczeństwie. Tylko że ja bardzo nie chcę, żeby wyjechał, nie chciałabym go utracić.

– Masz przecież mnie – powiedział Erling żartobliwie, lecz wrażliwe ucho wyłowiłoby napięcie w jego głosie.

Ale Tiril nie miała wrażliwego ucha.

– Wiem, że mam ciebie – uśmiechnęła się serdecznie. – I bardzo ci za to dziękuję.

– I wiesz, oczywiście, że pomogę ci z pogrzebem twoich przybranych rodziców – rzekł znowu, a Tiril ogarnęły okropne wyrzuty sumienia. W ogóle o tym nie pomyślała. – Później, kiedy już się uspokoi, będziesz z pewnością mogła wrócić do domu. Wszystko tam przecież należy do ciebie. I Nero będzie mógł zamieszkać z tobą, dopóki zechcesz.

– Jakoś nie zastanawiałam się nad sprawami praktycznymi – przyznała zgnębiona. Skuliła się, jakby jej było zimno. – Akurat teraz nie mam najmniejszej ochoty wracać do domu.

– Rozumiem cię. Zresztą wcale nie musisz tego robić. W każdym razie jeszcze nie teraz. Wciąż za mało wiemy, kto na ciebie napadł i dlaczego.

– Za mało, powiadasz? My przecież nie wiemy nic.

Z domu wyszedł Móri i powitali go chóralnym: „Dzień dobry, śpiochu!”, a potem Erling zaczął opowiadać, czego dowiedział się w mieście.

– Jakichś dwóch obcych ludzi dostało się wczoraj do domu konsula, jeszcze zanim umarła twoja przybrana matka. Podobno widziano ich wcześniej, i to wychodzących. Być może po śmierci konsula, ale trudno ustalić godzinę.

– W jaki sposób tam weszli? – zapytał Móri, witając się jednocześnie z uszczęśliwionym Nerem. Psy witają człowieka zawsze tak samo radośnie, niezależnie od tego, czy go nie było rok, czy kilka minut.

– Oświadczyli, że są stolarzami i że konsul ich zamówił.

– A jak wyglądali? – zapytała Tiril.

Erling odwrócił się do niej.

– Jeden był w średnim wieku i miał kozią bródkę, a drugiego trudno opisać. Młodszy, bez znaków szczególnych.

Tiril aż podskoczyła.

– To oni! – zawołała. – To oni napadli na mnie koło cmentarza. Jeden ma na imię Georg, teraz sobie przypomniałam.

– Bardzo dobrze, wiemy w każdym razie, że wszystkie napady mają ze sobą jakiś związek – stwierdził Erling. – No, ale też tego się właśnie przez cały czas domyślaliśmy. Tiril, musimy odwiedzić żonę kowala, żeby uzupełnić nasze informacje o twoich prawdziwych rodzicach.

Nagle Tiril spostrzegła, jaki pochmurny jest dzisiejszy dzień.

– Rodzice, powiadasz? Dotychczas mowa była tylko o matce.

– Tak, no i to zresztą logiczne, bo przecież mówiono, że urodziła cię w tajemnicy.

– Masz rację.

– A tymczasem ojciec może odgrywać znacznie ważniejszą rolę, niż przypuszczamy.

Tiril zamyśliła się, zrobiło jej się teraz podwójnie przykro. Po części ze względu na prawdziwych rodziców, którzy nie mieli odwagi się ujawnić, woleli uciekać się do morderstwa, a po części dlatego, że poczuła się bardziej niż kiedykolwiek nie chciana.

Z coraz większą niechęcią do samej siebie stwierdziła, jak mało uwagi poświęca swoim przybranym rodzicom. Była oczywiście wstrząśnięta brutalnością zadanej im śmierci, współczuła przybranej matce, ale żałoby nie potrafiła w sobie wzbudzić.

Spostrzegła, że Erling i Móri ją obserwują. Czy to możliwe; że wiedzą, co czuje? Choć rzeczywiście na jej bezbronnej, szczerej twarzy przeżycia uwidaczniały się jak w otwartej księdze, samotność, bezradność, lęk, i obu młodych mężczyzn ogarnęło pragnienie, by ją ochraniać w tym bezlitosnym świecie. Miała przecież dopiero szesnaście lat, przyniosła ze sobą na świat tyle pogody i tyle miłości bliźniego, a teraz to wszystko zostało jej bez miłosierdzia odebrane. Gwałt, podłość i okrucieństwo skierowano przeciwko tej istocie, która wierzyła, że ludzie są dobrzy. Obaj widzieli to wszystko, ponieważ sympatyczne i samodzielne dziecko, jakim Tiril była do niedawna, wyrosło i przemieniło się w bardzo pociągającą pannę. Nie tak piękną jak Carla, stwierdzał Erling, ale pełną wielkiego wdzięku i dobroci, która wypływała z jej wnętrza i odbijała się w rysach twarzy.

Zebrali potrzebne rzeczy i zamierzali jechać do Bergen.

– Móri – powiedziała Tiril, gdy Erling poszedł po swojego wierzchowca.

Czarnoksiężnik natychmiast do niej podszedł.

– Móri… Ciebie nie tylko „Rödskinna” ciągnie z powrotem na Islandię, prawda? Ty po prostu tęsknisz do rodzinnych stron. Do swojego kraju. Poznałam to po twoich oczach, kiedy mi opowiadałeś o swoim życiu.

– Tak – uśmiechnął się ze smutkiem. – Masz rację. Ja myślę, że Islandczyk będzie zawsze tęsknił do ojczystej wyspy. Do jej dumnej, chłodnej urody, do martwych, pokrytych lawą wulkaniczną i kamieniami przestrzeni. Do zielonych wzgórz, których monotonię burzy czasem żółć siarczanych oparów, a czasem kobierce barwnych północnych kwiatków. Do kraju, w którym lód i ogień sąsiadują ze sobą niemal na wyciągnięcie ręki. Bo widzisz, Tiril, na Islandii wciąż dokonuje się dzieło stworzenia. Powinnaś kiedyś zobaczyć moją ojczyznę.

Była zafascynowana blaskiem jego oczu, kiedy jej to wszystko mówił, widziała, jaką miłością darzy tę wyspę, która dla niej znajdowała się gdzieś na krańcach świata.

– Nie chcę, żebyś odjeżdżał – powiedziała cicho. – A gdybyś kiedyś musiał, to zabierz i mnie na Islandię.

Na myśl o tym oczy mu rozbłysły, ale zaraz znowu przygasły.

– To niemożliwe, kochanie – westchnął. – Tam także mnie poszukują. Dopóki jednak się nie dowiedzą, że wróciłem po latach spędzonych w Norwegii, będę bezpieczny. Chcę tylko zabrać „Rödskinnę”.

– Chyba nie jest to aż takie proste – roześmiała się.

Na twarz Móriego powróciła smutna powaga.

– Nie, to wcale nie będzie proste. – Nagle znalazł się bardzo daleko od małego domku w Laksevåg. – Ale, ja sobie z tym poradzę – szepnął.

– Hej! – zawołała Tiril. – Ja tu jeszcze jestem! Dlaczego twoje myśli błądzą gdzieś po bezdrożach?

Ocknął się i rozglądał wokół, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje.

– Wybacz mi!

– Wyglądałeś bardzo dziwnie – powiedziała z wyrzutem. – Coś mi się zdaje, że nie polubię tej magicznej księgi w czerwonej oprawie.

– I wcale nie musisz tego robić – odparł. Podczas gdy Tiril porządkowała izbę przed wyjazdem, obaj mężczyźni dosiedli koni.

– Jaka to śliczna i miła dziewczyna – powiedział Erling. – Potrzebuje kogoś, kto by ją wspierał. Wiele myślałem o…

– O czym? – zapytał Móri bardzo ostrożnie, z rezerwą, ale Erling nie zwrócił na to uwagi. Przepełniała go wola działania.

– Straciłem narzeczoną, ale zastanawiam się, czy los nie postawił na mojej drodze innej, co najmniej równie pięknej i dobrej.

– Co chcesz, panie, przez to powiedzieć? – zapytał Móri głucho.

– Zastanawiałem się… I nie widzę przeszkód… Dlaczego nie miałbym się ożenić z Tiril? To wielka osobowość, sam przecież zauważyłeś. O, już idzie, w takim razie możemy ruszać.

Móri posłał mu ponure spojrzenie, lecz Erling nie zareagował. Uśmiechał się do dziewczyny biegnącej ku nim ze swoim psem.


W Bergen dwaj mężczyźni prowadzili bardzo nieprzyjemną rozmowę, słowa padały niecierpliwe, pełne irytacji.

– Gdzie ona jest? Gdzie się ukrywa? – powtarzał starszy z dość rzadką bródką. – Kiedy już się wydaje, że ją mamy, ona znowu znika bez śladu.

– Magia – mówił młodszy. – Czary.

Kompan posiał mu podejrzliwe spojrzenie.

– Jak tak dalej pójdzie, sam w to uwierzę. W końcu ludzie nie gadają bez przyczyny, a ostatnio płotek coraz więcej. Mówią, że ktoś rzucił urok na konsula. Musimy ją znaleźć, Georg. Żeby nie wiem co.

– Ale tych dwoje udało nam się przecież usunąć z drogi.

– To nie ma znaczenia. Rozkaz był, żeby ją załatwić, ona jest najważniejsza.

– Wkrótce ją złapiemy – powiedział młodszy, chcąc pocieszyć kompana.

Ale w skrytości ducha widział sprawy w innym świetle. Zadrżał na myśl, że są otoczeni przez jakieś siły nieczyste, magię, złe moce, czary. Takich spraw bał się śmiertelnie.

Загрузка...